Opracował: Krzysztof Danielewicz

Niniejszy tekst jest fragmentem książki autora „Przeżyć szkołę, bezpieczeństwo w szkole teoria i praktyka”, Warszawa 2021 r.

Co roku naukę w polskich szkołach, na poziomie podstawowym i ponadpodstawowym rozpoczyna około 4,5 miliona polskich dzieci. Każdego roku dyrektorzy placówek oświatowych muszą zapewnić bezpieczeństwo, zarówno uczniom, jak i nauczycielom czy pracownikom. Ze względu na to, że w Polsce brak jest systemowych uregulowań określających szkolne procedury bezpieczeństwa, warto ponownie przyjrzeć się jak wygląda poziom bezpieczeństwa w polskich szkołach. Niniejszy tekst jest fragmentem książki autora „Przeżyć szkołę, bezpieczeństwo w szkole teoria i praktyka”, Warszawa 2021 r.

W trakcie realizacji projektu „Bezpieczna szkoła, bezpieczna przyszłość”[1] oraz prowadzenia komercyjnej działalności szkoleniowej, przeprowadzono dziesiątki przeglądów placówek oświatowych i setki szkoleń. Szkoły w zakresie stosowanych systemów bezpieczeństwa bardzo się różnią. W dużej mierze wynika to z posiadanych środków finansowych oraz wrażliwości dyrekcji na kwestie bezpieczeństwa. Niemniej jednak można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że typowa polska szkoła to[2]:

  • obiekt otwarty, do którego może wejść każdy[3];
  • nawet jeżeli szkoły mają system monitoringu, to nie ma bieżącego nadzoru nad nim;
  • jedyną procedurą trenowaną cyklicznie jest ewakuacja, ćwiczenia z reguły mają miejsce w czasie lekcji, na dodatek na ogół wszyscy wcześniej wiedzą, że planowane jest ich przeprowadzenie;
  • w większości szkół miejsce ewakuacji wyznaczone jest bezpośrednio koło szkoły lub w niewielkiej odległości od niej;
  • szkoły mają szczątkowe procedury postępowania na wypadek wtargnięcia do szkoły osoby z niebezpiecznym narzędziem;
  • każda szkoła ma swój własny system powiadamiania w sytuacjach kryzysowych, w większości tylko na wypadek ewakuacji pożarowej;
  • szkoły nie prowadzą ewidencji wchodzących na jej teren osób niezwiązanych ze szkołą;
  • nie ma synchronizacji używanych sygnałów alarmowych w szkołach działających w jednym mieście czy gminie.

Pomimo bardzo ograniczonych technicznych środków bezpieczeństwa w polskich szkołach, jak monitoring, prawie 100 proc. pracowników szkół czuje się bezpiecznych pod kątem możliwości wystąpienia zagrożenia fizycznego. Ciekawe jest to, że opinia taka padała zarówno w szkołach stosujących rozwiązania poprawiające bezpieczeństwo, jak i takich, gdzie nie było żadnych rozwiązań. W większości opinia taka wynikała z faktu, że w danej szkole nie wystąpiły żadne sytuacje niebezpieczne. Problem polega na braku świadomości, że sytuacje niebezpieczne nie miały miejsca nie dlatego, że szkoła ma systemy bezpieczeństwa, tylko dlatego, że ma szczęście i nikt nie wybrał szkoły na potencjalny cel ataku.

Podczas realizacji przeglądów i prowadzonych szkoleń stwierdzono szereg niedoskonałości w zakresie bezpieczeństwa, spośród których do najważniejszych należy zaliczyć:

  • Brak na bieżąco nadzorowanego monitoringu.

W zdecydowanej większości szkół objętych projektem funkcjonuje monitoring wewnętrzny i zewnętrzny, który nie jest na bieżąco nadzorowany, tylko zapisywany i jeśli zajdzie potrzeba, można go odtworzyć. Fakt, że w obiekcie jest zainstalowany monitoring, daje poczucie bezpieczeństwa i przekonanie o jego praktycznej użyteczności. Niestety w związku z tym, że monitoring nie jest nadzorowany na bieżąco, jego przydatność w kwestii np. przeciwdziałania incydentom w zakresie bezpieczeństwa czy wykrywania sprawców zdarzeń jest praktycznie zerowa. Monitoringi mają systemy zapisywania danych 7- lub 14-dniowe, co oznacza, że dane po tym czasie są nadpisywane i nie można ich wykorzystać. Jeżeli do czasu nadpisania nowych danych nie uzyskamy informacji o danym zdarzeniu z innego źródła, jak skarga dziecka lub rodzica, wszelkie dowody zostają zastąpione nowymi nagraniami. W szkołach, w których monitoringu nie ma, świadomość sytuacji jest praktycznie identyczna jak w szkołach z monitoringiem. Jedyna różnica polega na tym, że szkoły, które mają monitoring, mogą udowodnić sprawcom popełnienie danego czynu, ale tylko wtedy, gdy otrzymają informację (lub wystąpi podejrzenie) o takim incydencie odpowiednio wcześnie.

  • Brak kontroli i identyfikacji osób wchodzących do szkoły.

Szkoły polskie, poza nielicznymi wyjątkami, są obiektami otwartymi, do których można się dostać bez żadnej kontroli. W większości szkół nie funkcjonuje żaden system weryfikacji osób wchodzących, ich tożsamość jest nieznana. Nie ma świadomości, że weryfikacja tożsamości jest konieczna, nie ma procedur określających, w jaki sposób tego dokonać. Powoduje to, że do szkoły można wejść całkowicie anonimowo, co w przypadku osoby niebezpiecznej pozwala na dokonanie czynu zabronionego czy zebranie danych do zaplanowania przestępstwa. Jeżeli nawet funkcjonuje rejestr osób wchodzących, to osoby te nie są identyfikowane na podstawie dowodu osobistego, tylko ustnej deklaracji swoich danych osobowych. Osoby odpowiedzialne za weryfikację gości bardzo często obawiają się poprosić o dowód osobisty ze względu na przepisy RODO. Jednak przepisy te nie zabraniają weryfikacji danych osobowych w przypadku, gdy takie dane są konieczne do spełnienia zapisów innej ustawy, jaką jest np. ustawa Prawo oświatowe, nakładająca na dyrektorów szkół obowiązek zapewnienia uczniom i pracownikom bezpieczeństwa fizycznego. Realizacja tych obowiązków jest niemożliwa bez pełnej kontroli wejść do budynków szkoły. Inną konsekwencją takiej sytuacji jest ryzyko pojawienia się potencjalnego napastnika na terenie szkoły w miejscu, gdzie jego szybka identyfikacja będzie trudna. W szkołach podstawowych zawód nauczyciela jest w wysokim stopniu sfeminizowany, co bardzo ogranicza możliwość szybkiej i skutecznej reakcji w przypadku silnego i sprawnego napastnika. Dodatkowo identyfikacja osoby jako napastnika będzie możliwa praktycznie dopiero wtedy, kiedy dokona już ona czynu zabronionego. W przypadku szkoły zamkniętej obsługa ma możliwość niewpuszczenia na jej teren osób, których zachowanie sugeruje, że mogą być potencjalnie i realnie niebezpieczne. Już sama próba otwarcia drzwi siłą jest natychmiastowym potwierdzeniem, że mamy do czynienia z osobą niebezpieczną, co daje czas na wezwanie policji czy uruchomienie sygnału Azyl.

  • Możliwość dostania się do szkoły drzwiami innymi niż główne.

Problem ten dotyczy szczególnie dużych placówek oświatowych składających się z kilku budynków. Cała uwaga skierowana jest z reguły na wejście główne. Gorzej są pilnowane wyjścia ewakuacyjne, wejścia przez kuchnie, kotłownie czy drzwi zlokalizowane od strony boiska, gdzie bez problemu można dostać się do szkoły. Innym często spotykanym mankamentem jest lokowanie na terenie szkoły gabinetów czy urzędów niezależnych od dyrekcji szkoły. Z reguły w takich przypadkach nie ma możliwości weryfikacji zasadności wejścia do szkoły osób udających się do tych obiektów. Utrudnia to, a często wręcz uniemożliwia skuteczną kontrolę dostępu do szkoły. W niektórych szkołach istnieje system otwierania drzwi za pomocą kart magnetycznych, które mają wszyscy uczniowie. System tylko z pozoru jest skuteczny. Bardzo często uczniowie bezrefleksyjnie otwierają drzwi osobom, które stoją za drzwiami i o to proszą. Autor wielokrotnie spotkał się z takim postępowaniem. W innych przypadkach uczniowie w kilkoro wchodzą na podstawie jednej karty. Karty często są gubione, a konieczność płacenia za wydanie kolejnej powoduje, że uczniowie próbują dostać się do szkoły przy wykorzystaniu znanych im luk w systemie bezpieczeństwa. System kart magnetycznych jest dobrym rozwiązaniem, jeżeli jest poprzedzony kampanią uświadamiającą. Zgubienie karty powinno być niezwłocznie zgłaszane operatorowi systemu, a zgubiona karta natychmiast blokowana.

  • Drzwi ewakuacyjne otwierane przez wyznaczone do tego osoby.

W polskich szkołach rzadkością jest obecność antypanicznych[4] drzwi ewakuacyjnych czy fakt, że klucze do drzwi ewakuacyjnych znajdują się bezpośrednio w ich pobliżu. Tylko taki system otwierania drzwi ewakuacyjnych daje gwarancję, że w razie konieczności personel szkoły i uczniowie będą mogli bez problemów opuścić budynek. Wyznaczanie personelu do otwierania drzwi ewakuacyjnych może powodować opóźnienia w przypadku konieczności szybkiej ewakuacji.

  • Brak procedur bezpieczeństwa innych niż przeciwpożarowe oraz miejsce ewakuacji wyznaczone bezpośrednio przy budynku szkolnym.

Szkoły zasadniczo nie mają innych procedur bezpieczeństwa niż ewakuacja w przypadku pożaru. Nawet jeżeli istnieją takie procedury, są one cząstkowe i niedopasowane do warunków danej szkoły. Procedury ppoż. są zbyt rozbudowane i trudne do uruchomienia w sytuacji kryzysowej, nie zawierają także rozwiązań przydatnych np. w sytuacji konieczności ewakuacji na wypadek informacji o podłożeniu ładunku wybuchowego. Największym problemem w polskich szkołach są jednak nierealne procedury bezpieczeństwa, szczególnie system próbnych ewakuacji. W zdecydowanej większości szkół próbne ewakuacje przeprowadzane są w ciągu trzech miesięcy od rozpoczęcia roku szkolnego, jednak w niektórych szkołach w ogóle nie odbywają się one przez całe lata. Często jest tak, że o planowanym terminie próbnej ewakuacji wszyscy w szkole wiedzą z wyprzedzeniem, przeprowadza się je głównie w trakcie lekcji i trwają zaledwie kilka–kilkanaście minut. Miejsce ewakuacji wyznaczane jest bezpośrednio przy budynku lub w jego pobliżu i często nie spełnia warunków pozwalających na przeczekanie zagrożenia w bezpiecznych i w miarę komfortowych warunkach. Powinno być to miejsce zadaszone i z dostępem do wody i toalet oraz umożliwiające bezpieczne odebranie dzieci przez rodziców. Należy sobie zdawać sprawę, że bez względu na powód ewakuacji, będzie ona trwała kilka godzin, a uczniowie danego dnia już nie wrócą do szkoły. Łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której ponad tysiąc uczniów dużej szkoły podstawowej jest skupionych na małej powierzchni przez kilka godzin, np. w czasie mrozu, deszczu czy upałów. To naraża uczniów i pracowników na ryzyko zatrucia i omdleń w przypadku, gdy wiatr skieruje dym pożaru w tę stronę lub rażenia odłamkami w przypadku eksplozji w budynku. Jeżeli spanikowani rodzice wszyscy naraz przyjadą odebrać swoje dzieci, drogi dojazdowe do szkoły zostaną zablokowane, a to z kolei uniemożliwi dojazd służbom ratowniczym.

  • Brak procedury bezpieczeństwa Azyl.

Największym i najbardziej niebezpiecznym mankamentem w systemie bezpieczeństwa polskich szkół jest brak procedury postępowania na wypadek wtargnięcia do szkoły osoby z niebezpiecznym narzędziem, tzw. aktywnego strzelca. Konsekwencje takich zdarzeń dla uczniów i pracowników szkół opisano szczegółowo w pierwszym rozdziale. Procedura określona w polskiej nomenklaturze jako Azyl pozwala błyskawicznie odizolować dzieci i personel szkoły od bezpośredniego zagrożenia utraty zdrowia czy życia. W Polsce została zauważona taka potrzeba w ostatnich latach, ale wynika ona głównie z zagrożenia terrorystycznego na świecie. W Polsce zagrożenie terrorystyczne, w porównaniu do ryzyka innych zagrożeń, np. ze strony trudnych i agresywnych uczniów, prawie nie istnieje. Jak pokazują doświadczenia amerykańskie, fińskie, rosyjskie, niemieckie czy polskie, zamachowcem dokonującym zamachu na szkołę najczęściej jest jej obecny lub były uczeń. To sprawia, że bardzo dobrze zna on szkołę i obowiązujące w niej procedury. W związku z tym procedura Azyl powinna być często trenowana, co maksymalnie skróci czas od chwili zauważenia zagrożenia do skutecznego odcięcia się od napastnika w bezpiecznym miejscu.

  • Brak zdublowanych przycisków alarmowych SAZ (Systemu Alarmowania o Zagrożeniach).

W szkołach przyciski alarmowania zagrożeń są z reguły zlokalizowane w jednym miejscu, np. w pomieszczeniu gospodarczym, dyżurce woźnych lub w sekretariacie. W przypadku odcięcia tych pomieszczeń przez napastnika nie będzie możliwości ogłoszenia alarmu, co naraża na niebezpieczeństwo uczniów i personel szkoły. Bardzo często, szczególnie w nowych szkołach, funkcjonuje tylko tzw. automat przerwowy, czyli system automatycznie ogłaszający przerwy. W razie konieczności ogłoszenia alarmu najpierw należy automat przeprogramować i dopiero można ogłosić sygnał alarmowy. W razie konieczności ogłoszenia sygnału Azyl zajmie to nawet ponad minutę, co spowoduje, że zostanie ogłoszony z dużym opóźnieniem.

  • Brak innych niż dyrektorzy osób funkcyjnych odpowiedzialnych za sprawne przeprowadzenie procedur bezpieczeństwa i ich kierowaniem po ogłoszeniu alarmu.

W szkołach zasadniczo nie ma wyznaczonych i przeszkolonych takich osób. W większości szkół nie ma wyznaczonych osób personalnie odpowiedzialnych za wezwanie policji czy pogotowia ratunkowego. Nawet jeżeli są wyznaczone osoby odpowiedzialne za udzielanie pierwszej pomocy medycznej, to ich liczba jest niewystarczająca, jeżeli weźmie się pod uwagę potencjalną liczbę osób poszkodowanych w przypadku wystąpienia sytuacji kryzysowej. Szkoły cały system reagowania kryzysowego opierają na dyrektorach placówki. O ile przepisy prawa nakładają odpowiedzialność za kwestie bezpieczeństwa na dyrektorów, to już system państwa nie przygotowuje dyrektorów do pełnienia tych obowiązków. Dyrektorzy, mając nieregulowany czas pracy, nie zawsze są na miejscu. Dodatkowo system oparty na działalności jednej czy dwóch osób rzadko jest skuteczny. Procedury bezpieczeństwa powinny być proste, intuicyjne i sprawdzać się niezależnie od obecności dyrektora czy wicedyrektora. W sytuacji krytycznej nie będzie czasu na dokonywanie głębszych analiz i długi proces podejmowania decyzji. W przypadku aktywnego strzelca o życiu lub śmierci decydują sekundy.

  • Brak systemu weryfikacji osób przybywających do szkoły w czasie dni otwartych dla rodziców.

Dniem szczególnie newralgicznym na próbę nieuprawnionego wejścia do szkoły jest dzień otwarty dla rodziców czy wywiadówki. Szkoły nie mają żadnego systemu weryfikacji osób wchodzących wtedy do szkoły, i to mimo że w takich okolicznościach do szkoły wchodzą dziesiątki czy setki osób dorosłych.

  • Brak systemu wykrywania i identyfikowania symptomów zbliżającego się zagrożenia.

Szkoły polskie nie mają efektywnego systemu identyfikacji i analizy symptomów zbliżającego się zagrożenia. Jak widać na podstawie przytoczonych w pierwszym rozdziale przykładów zamachów na szkoły, przyszli zamachowcy wysyłają symptomy, które, odpowiednio zidentyfikowane i przeanalizowane, dają możliwość rozpoznania zagrożenia, zanim ono wystąpi. System taki jest konieczny nie tylko do identyfikacji zagrożeń płynących z wewnątrz szkoły, ale także z zewnątrz. System pozwala także na rozpoznawanie problemów psychicznych i emocjonalnych uczniów, których skutkiem mogą być próby samobójcze.

Większość wymienionych tu mankamentów została także potwierdzona w raporcie NIK, który został opublikowany w styczniu 2021 r. Raport został przygotowany na podstawie szeregu przeprowadzonych w całym kraju kontroli dotyczących kwestii bezpieczeństwa placówek oświatowych. Skontrolowano czternaście jednostek organizacyjnych, które były organami prowadzącymi dla 377 szkół, z tego 215 szkół podstawowych i 162 szkół ponadpodstawowych. Procedury bezpieczeństwa zostały wdrożone w 376 szkołach (99,7 proc.), tj. w 214 szkołach podstawowych (99,5 proc.) i we wszystkich ponadpodstawowych. Jednak głównym wnioskiem jest to, że „szkoły nie były odpowiednio przygotowane na zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne”. Według NIK, w ponad 90 proc. przypadków procedury bezpieczeństwa obarczone były nieprawidłowościami.

Do najważniejszych mankamentów podanych przez NIK należą[5]:

  • niedostosowanie procedur do realiów danej szkoły,
  • nieuwzględnienie potrzeb osób niepełnosprawnych w czasie ewakuacji,
  • brak odpowiednich urządzeń alarmowych,
  • brak zróżnicowania sygnałów dla określenia typu zagrożenia, a tym samym dla różnego sposobu postępowania,
  • niski poziom praktycznej znajomości zasad postępowania w sytuacji kryzysowej u pracowników szkół,
  • nieangażowanie się organów prowadzących we wprowadzanie procedur bezpieczeństwa w podległych im szkołach, brak weryfikacji ich wdrożenia, brak opracowania własnych wytycznych[6],
  • wykorzystywanie systemu monitoringu wyłącznie w celach dowodowych, a nie interwencyjnych (tak było w 10 na 21 skontrolowanych szkół)[7].

Z kolei do najważniejszych nieprawidłowości w szkolnych procedurach należały[8]:

  • nieokreślenie sygnału odwołującego alarm,
  • nieprzypisanie pracownikom szkoły funkcji podczas realizacji działań,
  • nieokreślenie sposobu ogłaszania alarmu w przypadku braku zasilania w energię elektryczną,
  • nieokreślenie sygnału alarmowego na wypadek konieczności zabarykadowania się w klasach – Azyl,
  • nieprzypisanie konkretnych sygnałów alarmowych do poszczególnych zagrożeń wymagających podjęcia odmiennych działań,
  • niedostosowanie procedur do specyfiki szkoły,
  • zdefiniowanie sygnałów alarmowych niemożliwych do nadania z powodu braku wyposażenia szkoły w odpowiednie urządzenia alarmowe,
  • przypisanie odmiennych sygnałów alarmowych do tego samego zagrożenia,
  • określenie tego samego sygnału alarmowego w przypadku konieczności ewakuacji z budynku i konieczności barykadowania się w klasach lekcyjnych,
  • niewskazanie sposobu odizolowania miejsca podłożenia niebezpiecznego pakunku,
  • nakazanie ewakuacji ludzi spoza budynku do jego wnętrza w przypadku skażenia chemicznego lub biologicznego.

Inne ciekawe spostrzeżenia i wnioski to[9]:

  • tylko w trzech na 21 szkół dyrektorzy przeprowadzili praktyczne ćwiczenia[10], mimo iż w każdej z nich zapoznali pracowników i uczniów z procedurami,
  • na 7 szkół, w których NIK sprawdził praktyczne przygotowanie personelu na sytuację kryzysową, tj. wtargnięcie aktywnego strzelca, tylko w trzech szkołach pracownicy uczestniczący w eksperymencie wykazali się znajomością obowiązujących procedur,
  • niewykorzystanie zasobów szkoły dostępnych w sytuacji kryzysowej,
  • nieprawidłowy system zawiadamiania nauczycieli w klasach o sytuacji kryzysowej,
  • zbyt długi proces informacyjno-decyzyjny,
  • nieznajomość odpowiedniego sygnału alarmowego u pracowników szkoły,
  • nieznajomość sposobu przekazania ewakuowanych dzieci opiekunom,
  • nieustalenie ewakuowanej liczby uczniów,
  • zwłoka w ogłoszeniu alarmu,
  • nieodwołanie alarmu,
  • nieuruchomienie sygnału alarmowego,
  • nieprawidłowe oznakowanie dróg ewakuacyjnych (nieprecyzyjne procedury, niedrożne drogi ewakuacyjne czy brak docelowego miejsca ewakuacji).

W ocenie NIK przyczyną części stwierdzonych nieprawidłowości był brak regularnych ćwiczeń, szczególnie w zakresie stosowania procedur innych niż na wypadek pożaru. Ich przeprowadzanie mogłoby przyczynić się do wyrobienia prawidłowych nawyków u pracowników szkoły i do wykrycia słabych punktów procedur.

NIK zauważył, że w większości z 17 skontrolowanych w latach 2019–2020 szkół dyrektorzy zapewniali pracownikom szkolenia dotyczące identyfikacji zagrożeń, które dotyczyły m.in. ataków terrorystycznych. Ważnym wnioskiem było stwierdzenie, że pomimo wymagań prawnych nie we wszystkich szkołach prowadzi się szkolenia z udzielania pierwszej pomocy. Powinni je odbyć wszyscy pracownicy szkoły, w niektórych szkołach były one realizowane rzadziej niż raz na trzy lub nawet dziesięć lat.

Jako zagrożenia wymieniono m.in. znalezienie niebezpiecznego przedmiotu, niebezpiecznie zachowującego się ucznia lub rodzica, podłożenie ładunku wybuchowego czy atak terrorystyczny[11]. W prowadzonych przez skontrolowane organy szkołach w latach szkolnych 2018/2019 i 2019/2020 wystąpiły zagrożenia fizyczne odpowiednio w liczbie 1606 i 11 525 (z tego zagrożeń wewnętrznych i zewnętrznych odpowiednio 1505 i 101 oraz 1131 i 21). Najczęstszymi przypadkami zagrożeń fizycznych wewnętrznych były bójki oraz posiadanie niebezpiecznych narzędzi, takich jak nóż lub scyzoryk. Niestety pomimo tak znaczącej liczby zdarzeń organy prowadzące szkoły nie angażowały się w proces wprowadzania w szkołach procedur bezpieczeństwa, pozostawiając to zadanie do samodzielnej realizacji dyrektorom szkół. Dodatkowo żaden spośród 14 skontrolowanych organów prowadzących nie uczestniczył w przygotowaniu procedur w prowadzonych szkołach i nie przeprowadził weryfikacji ich wdrożenia w szkołach.

Organy prowadzące jako przyczynę takiej sytuacji wskazywały:

  • samodzielne przygotowywanie procedur bezpieczeństwa w formie dokumentów wewnętrznych i wprowadzenie ich w życie przez dyrektorów szkół,
  • samodzielne podejmowanie niezbędnych działań przez dyrektorów szkół w przypadku wystąpienia w nich zagrożeń wewnętrznych lub zewnętrznych,
  • brak odpowiednich kompetencji zatrudnianych urzędników,
  • różnorodność prowadzonych typów szkół, różną liczebność i wiek uczniów oraz odmienne warunki lokalowe szkół jako okoliczności utrudniające przygotowanie ujednoliconych procedur bezpieczeństwa[12].

W opinii NIK, brak zaangażowania organów prowadzących w opracowywanie procedur bezpieczeństwa i weryfikację ich wdrożenia w szkołach mógł przełożyć się na ich niską jakość. Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast wskazywali na dyrektorów szkół jako podmioty wyłącznie odpowiedzialne za zapewnienie bezpieczeństwa w szkołach. Powoływali się przy tym na art. 68 ust. 1 pkt 6 ustawy Prawo oświatowe, zgodnie z którym dyrektor szkoły lub placówki w szczególności wykonuje zadania związane z zapewnieniem bezpieczeństwa uczniom i nauczycielom w czasie zajęć organizowanych przez szkołę lub placówkę[13].

NIK jasno określił, że zapewnienie bezpieczeństwa w szkołach należy do najważniejszych obowiązków dyrektorów i nauczycieli. Należy się tutaj zgodzić z opinią NIK, że „w pierwszej kolejności dyrektorzy i nauczyciele powinni mieć opanowane procedury postępowania. W chwili wystąpienia sytuacji kryzysowej nie ma czasu na ustalanie strategii działania i określanie ról poszczególnych osób. Działania muszą być adekwatne do rodzaju zagrożenia, dlatego procedury powinny być kompleksowe i uwzględniać wszystkie najważniejsze elementy działania dotyczące nie tylko bezpośredniego reagowania na zdarzenie, ale także postępowania po zdarzeniu – opieka nad uczestnikami zdarzenia, zbieranie i przekazywanie informacji o zdarzeniu, ocena zaistniałej sytuacji i wyciągnięcie wniosków. Co ważne, procedury muszą być opanowane przez pracowników szkół i systematycznie ćwiczone”[14]. Jednak według NIK, ustawodawca również na organy prowadzące nałożył obowiązki w sferze zapewnienia bezpieczeństwa w prowadzonych szkołach – zgodnie z art. 10 ust. 1 powołanej ustawy, organ prowadzący szkoły także odpowiada za jej działalność, w szczególności za zapewnienie warunków działania szkoły lub placówki, w tym bezpiecznych i higienicznych warunków nauki, wychowania i opieki[15].

W celu identyfikacji zagrożeń zewnętrznych i wewnętrznych przeprowadzono w Ministerstwie Edukacji Narodowej analizy ryzyka w oparciu m.in. o wystąpienia i pisma Rzecznika Praw Dziecka, Rzecznika Praw Obywatelskich, organów prowadzących, dyrektorów szkół i rodziców. Efektem tych analiz było przygotowanie w 2017 r. przez MEN poradnika „Bezpieczna szkoła”[16]. W dokumencie tym zawarto rekomendacje działań mających zapewnić bezpieczeństwo fizyczne na terenie szkoły (w tym dotyczące monitoringu terenów przyległych oraz wejść i wyjść z budynku), wskazano katalog możliwych zagrożeń oraz schematy reagowania na sytuacje kryzysowe. Poradnik został przekazany dyrektorom szkół i nauczycielom jako propozycja przykładowych rozwiązań do zastosowania w szkole. Został zaktualizowany we wrześniu 2019 r., jednak w 2020 r. ministerstwo niestety nie przyznało poradnikowi statusu wiążących zaleceń lub wytycznych dla dyrektorów szkół i nauczycieli. Z tego powodu MEN nie kontrolowało jego wdrożenia oraz nie monitorowało funkcjonowania określonych w nim procedur w szkołach. Dokument mógł być wykorzystywany fakultatywnie[17].

Według autora niniejszego opracowania, część wniosków NIK nie do końca ma potwierdzenie w praktyce. Większość z nich jest nawiązaniem do wspomnianego już dokumentu „Bezpieczna szkoła. Zagrożenia i zalecane działania profilaktyczne w zakresie bezpieczeństwa fizycznego i cyfrowego uczniów”. Dokument zawiera zbiór dobrych praktyk i wskazówek do wykorzystania przy opracowaniu procedur postępowania przez dyrektorów szkół. Nie uwzględniono faktu, że część rozwiązań nie była nigdy sprawdzana w praktyce oraz że nie była poprzedzona dogłębną analizą zagrożeń na świecie i przebiegu zdarzeń typu aktywny strzelec. Nikt proponowanych rozwiązań nie sprawdzał w praktyce, tym bardziej na terenie dużych placówek oświatowych[18].

Poważne mankamenty w Polsce dotyczą także współpracy organów prowadzących z innymi instytucjami zajmującymi się sprawami bezpieczeństwa. Prawie wszystkie organy prowadzące (13 spośród 14, tj. 92,8 proc.) w ramach działań w celu zapewnienia bezpieczeństwa w szkołach podjęły współpracę z policją, Państwową Strażą Pożarną, strażą miejską i podmiotami prowadzącymi działalność w zakresie edukacji dotyczącej bezpieczeństwa. Współpraca dotyczyła takich obszarów jak:

  • działania informacyjno-edukacyjne w zakresie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego (w tym organizacja szkoleń, prelekcji, prezentacji i pogadanek poświęconych zagrożeniom kryminalnym i terrorystycznym, zasady reagowania w sytuacjach kryzysowych, czynniki warunkujące bezpieczeństwo w szkole oraz współpraca policji z placówkami oświatowymi),
  • narady,
  • próbne alarmy przeciwpożarowe,
  • wspólne patrole straży miejskiej i policji w okolicach szkół.

Niestety żaden z 21 skontrolowanych organów prowadzących nie ustalił jednolitych zasad współpracy szkół z jednostkami właściwymi w sprawach bezpieczeństwa. Organy prowadzące wskazywały, że nie zachodziła taka potrzeba, ponieważ współpraca prowadzona była na bieżąco, a szkoły same ustalały jej zasady jako podmioty najlepiej zorientowane w swoich potrzebach i formach współpracy[19].Według NIK, żaden z 14 objętych kontrolą organów prowadzących nie opracował wytycznych, standardów lub procedur służących zapewnieniu bezpieczeństwa w prowadzonych szkołach. Powstały jedynie:

  • poradnik dla dyrektorów szkół „Kryzys w szkole. Szybkie reagowanie. Poradnik warszawskiego dyrektora”, opracowany w 2007 r. przez Urząd m.st. Warszawy we współpracy z policją i strażą miejską. Określono w nim zasady postępowania dla wybranych możliwych zdarzeń, w tym wtargnięcia napastnika do szkoły i użycia broni palnej na jej terenie;
  • zarządzenie nr 13 Prezydenta Miasta Torunia z 17 stycznia 2020 r. w sprawie sygnałów wewnętrznego alarmowania i ostrzegania o zagrożeniach w przedszkolach, szkołach i placówkach oświatowych prowadzonych przez miasto[20]. Zarządzenie wprowadzało system ujednoliconych sygnałów alarmowych o zagrożeniu zaistniałym w budynku (trzy sygnały: „ewakuacja” – oznaczający konieczność niezwłocznego opuszczenia budynku, „azyl” – wzywający do przyjęcia określonego w zarządzeniu sposobu zachowania osób przebywających w budynku, „odwołanie” – oznaczający koniec obowiązywania obu alarmów)[21].

Uznanie z kolei znalazły wypracowane rozwiązania praktyczne w zakresie procedur bezpieczeństwa opracowane i wdrażane przez autora niniejszego opracowania. NIK wymienił w raporcie jako przykład „dobrych praktyk” szkolenie zrealizowane 20 września 2019 r. w Szkole Podstawowej nr 1 w Brześciu Kujawskim[22].

W wyniku kontroli NIK sformułowała następujące wnioski[23]:

  • „do ministra edukacji i nauki:
  • Wypracowanie standardów i dobrych praktyk funkcjonowania szkolnych systemów monitoringu wspomagających szkoły i organy prowadzące w projektowaniu i optymalnym (w tym bieżącym) wykorzystywaniu dozoru wizyjnego, jako elementu systemu bezpieczeństwa szkoły.
  • Drugi wniosek do ministra to wniosek de lege ferenda. Chodzi o precyzyjne określenie w rozporządzeniu ministra edukacji narodowej częstotliwości szkolenia nauczycieli z udzielania pierwszej pomocy. Obecnie przepis mówi jedynie o obowiązku takiego szkolenia. Nie określa jednak okresu, w jakim te szkolenia miałyby się powtarzać.
  • do organów prowadzących szkoły:
  • Zapewnienie bezpiecznych i higienicznych warunków nauki w prowadzonych szkołach w szczególności poprzez opracowanie wzorcowych procedur/wytycznych, uwzględniających wykorzystywanie systemów monitoringu wizyjnego do bieżącej obserwacji, włączenie się w tworzenie procedur na poziomie szkół oraz weryfikację wdrożenia procedur bezpieczeństwa w szkołach.
  • do dyrektorów szkół:
  • Dostosowanie procedur bezpieczeństwa do realiów panujących w szkołach oraz do potrzeb osób z niepełnosprawnościami, jak również usunięcie z obowiązujących procedur nieprawidłowości dotyczących w szczególności sygnałów alarmowych.
  • Systematyczne prowadzenie ćwiczeń weryfikujących praktyczną znajomość procedur dotyczących zidentyfikowanych zagrożeń.
  • Zapewnienie bieżącej obserwacji obrazu z kamer systemów monitoringu wizyjnego, przynajmniej w czasie przerw lekcyjnych, kiedy ryzyko wystąpienia niepożądanych zdarzeń jest najwyższe”.

Fakt, że za zamachami w szkołach w większości stoją uczniowie tych szkół, brak procedur bezpieczeństwa czy mankamenty w ich wprowadzaniu są szczególnie istotne w zderzeniu z innymi danymi NIK dotyczącymi zdrowia psychicznego polskich uczniów.

Dane na temat samobójstw wśród nastolatków w Polsce są przerażające. W 2020 r. odebrało sobie życie 107 polskich nastolatków. W 2019 r. wśród młodzieży do 18. roku życia miało miejsce 98 samobójstw. Najmłodsza osoba, która odebrała sobie życie, znajdowała się w przedziale wiekowym 7–12. Dane te są prawdopodobnie zaniżone, ponieważ tego rodzaju informacje często są ukrywane przez najbliższych. Według dr. Krzysztof Rosa z Zakładu Socjologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, „część samobójstw wciąż może być ukrywana. Śmierć samobójcza w różnych kulturach jest odmiennie traktowana i w różnym stopniu tabuizowana. Znaczenie mogą też mieć względy religijne i społeczne, tzn. niechęć do ujawnienia prawdziwej przyczyny zgonu może wynikać, z jednej strony, z konfliktu norm religijnych, czyli zakazujących popełnienia samobójstwa, a z drugiej z obawy przed reakcją społeczną”[24].

Należy pamiętać, że samobójstwo w Polsce nie jest przestępstwem, więc trudno oczekiwać, że policja będzie miała pełne dane na ten temat. Bardzo często, jak mówią autorzy książki „Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci”[25], samobójstwa niejednokrotnie nie są odnotowywane w statystykach. Świadomy skok pod pociąg bywa traktowany jako wypadek komunikacyjny, natomiast sięgnięcie po paczkę leków – jako zgon z powodu zatrucia. Tragiczne jest także to, że nie ma statystyk dotyczących prób samobójczych. W studiach suicydologicznych przyjmuje się, że prób samobójczych jest minimum 10 razy więcej niż samobójstw. Niektóre publikacje mówią, że jest ich nawet 40 razy więcej. Według statystyk, w 2020 r. miały miejsce 843 próby samobójcze, natomiast w 2019 r. – 951[26].

Według opublikowanego w 2020 r. raportu NIK, Polska to kraj, w którym dzieci popełniają samobójstwa częściej niż w większości krajów na świecie. „Liczba zamachów samobójczych wśród małoletnich w wieku 7–18 lat rośnie z roku na rok: z 730 w 2017 r. do 772 w 2018 r., a w I półroczu 2019 r. wyniosła już 485. W latach 2017–2019 (I półrocze) na łącznie 1987 zamachów samobójczych, 250 zakończyło się zgonem. W 585 przypadkach przyczyną zamachów samobójczych była choroba psychiczna, a w 374 przypadkach zaburzenia psychiczne”[27].

Wśród problemów, które stanowią czynniki ryzyka popełnienia samobójstwa wśród dzieci i młodzieży – poza zaburzeniami natury psychiatrycznej – wymieniane są[28]:

NIK podkreślił w raporcie, że minister zdrowia nie określił wskaźników minimalnej liczby lekarzy psychiatrów dzieci i młodzieży, która zaspokoiłaby potrzeby. „Dlatego nie wiadomo, ilu lekarzy jest obecnie potrzebnych, a ilu będzie potrzebnych w przyszłości. Pod koniec marca 2019 r. zawód psychiatry dzieci i młodzieży wykonywało 419 lekarzy, a 169 było w trakcie specjalizacji” – ustalono. Według konsultanta krajowego w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży, w Polsce brakuje minimum 300 lekarzy tej specjalności. Co więcej, aż 32 proc. psychiatrów dziecięcych ma już powyżej 55 lat. NIK przypomina także, że system oświaty nie gwarantuje łatwej dostępności do opieki psychologiczno-pedagogicznej. Blisko połowa szkół publicznych różnego typu (44 proc.) nie zatrudnia na odrębnych etatach ani pedagoga, ani psychologa. Tam, gdzie oni są, prowadzenie profilaktyki zaburzeń psychicznych w szkole utrudnia duża liczba uczniów przypadająca na jednego pedagoga czy psychologa[29].

Podsumowując, pomimo bardzo wysokiego poziomu świadomości mankamentów w systemie bezpieczeństwa polskich placówek oświatowych, trudno znaleźć obecnie przykłady systemowego uregulowania tego problemu.


[1] „Bezpieczna szkoła, bezpieczna przyszłość”. Beneficjentem projektu był Karkonoski Sejmik Osób Niepełnosprawnych w Jeleniej Górze. Projekt został w całości sfinansowany ze środków MEN, realizowany w ramach „Bezpieczna+”, rządowego programu wspomagania w latach 2015–2018 organów prowadzących szkoły w zapewnieniu bezpiecznych warunków nauki, wychowania i opieki w placówkach oświatowych. Ostatecznym odbiorcą projektu były szkoły podstawowe, gimnazjalne i ponadpodstawowe

[2] Dane oparte na bazie doświadczeń z udziału autora w projekcie „Bezpieczna szkoła, bezpieczna przyszłość” oraz szkoleń realizowanych w ramach działalności komercyjnej w firmie Security in practice.

[3] Sytuacja uległa nieznacznej i okresowej poprawie w związku z zagrożeniem COVID-19.

[4] Drzwi antypaniczne pozwalają tylko na wyjście z budynku, nie da się ich otworzyć z zewnątrz. Często takie drzwi są montowane w dużych sklepach czy centrach handlowych.

[5] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi, 21.01.2021 r., https://www.nik.gov.pl/aktualnosci/zagrozenia-szkol.html, dostęp: 21.10.2021 r.

[6] Dyrektorzy szkół nie mogli liczyć na wsparcie organów prowadzących (miast, gmin, powiatów). Żaden z 14 skontrolowanych organów prowadzących nie opracował wytycznych, standardów lub procedur służących zapewnieniu bezpieczeństwa w szkołach oraz nie uczestniczył w przygotowaniu przez szkoły procedur postępowania na wypadek zagrożenia zewnętrznego i wewnętrznego.

[7] Obraz przekazywany z kamer nie był analizowany w czasie rzeczywistym, przez co system monitoringu nie mógł być wykorzystywany do zarządzania sytuacją kryzysową – w szczególności w przypadku wdarcia się napastnika do budynku szkoły nie byłoby możliwe śledzenie jego przemieszczania się, a w sytuacji bójki nie byłaby możliwa natychmiastowa interwencja pracownika szkoły. Obraz z kamer mógł być jedynie odtworzony po zdarzeniu. Na tę nieprawidłowość NIK zwracała już uwagę w kontroli z 2016 r. „Wykorzystanie monitoringu wizyjnego w szkołach i jego wpływ na bezpieczeństwo uczniów”.

[8] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi, Raport NIK, LLO.430.004.2020, 175/2020/P/20/070/LLO, Delegatura w Łodzi, 16.11.2020 r., https://www.nik.gov.pl/plik/id,23341,vp,26059.pdf, dostęp: 21.01.2021 r., s. 25.

[9] Tamże, s.11–12.

[10] Wynika to z tego, iż nie wiadomo, jak takie ćwiczenia prowadzić, szczególnie w przypadku dużych obiektów.

[11] Według autora to zagrożenie jest na samym końcu całej listy bardziej realnych zagrożeń.

[12] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 18–19.

[13] Tamże, s. 9–10.

[14] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami…

[15] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 9–10.

[16] Autor niniejszego opracowania miał przyjemność być jednym ze współautorów poradnika, szczególnie kwestii związanych z procedurami ewakuacji i Azyl.

[17] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 16–17.

[18] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami…

[19] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 36–37.

[20] W opinii niektórych dyrektorów szkół z Torunia, wprowadzone tym zarządzeniem sygnały alarmowe są bardzo trudne do zrealizowania, a w niektórych przypadkach niemożliwe. Wynika to prawdopodobnie z faktu, że nie zostały przed ich wprowadzeniem zweryfikowane w praktyce.

[21] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 18–19.

[22] Tamże, s. 27.

[23] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami…

[24] J. Schwertner, W 2020 r. wzrosła liczba samobójstw młodych Polaków, 25.01.2021 r, https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/liczba-samobojstw-mlodych-polakow-2020-wzrost/gtx812z,79cfc278, dostęp: 25.01.2021 r.

[25] W. Bereś, J. Schwertner, Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa, 2020 r.

[26] J. Schwertner, W 2020 r. wzrosła liczba samobójstw młodych Polaków

[27] Dostępność lecznictwa psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży (w latach 2017–2019), Raport Najwyższej Izby Kontroli, KZD.430.007.2019, nr ewid. 170/2019/P/19/059/KZD, https://www.nik.gov.pl/plik/id,22730,vp,25429.pdf, dostęp: 26.01.2021 r., s. 5.

[28] T. Nęcki, Samobójstwa wśród dzieci i młodzieży, www.poradnik.zdrowie.pl, 14.01.2020 r., https://www.poradnikzdrowie.pl/psychologia/zdrowie-psychiczne/samobojstwa-wsrod-dzieci-i-mlodziezy-aa-M4SZ-yX4a-Uo49.html, dostęp: 1.10.2020 r.

[29] Dostępność lecznictwa psychiatrycznego dla dzieci…, s. 7–10.

Kambodża, stara cywilizacja Khmerów

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Nowa podróż to zawsze delikatne emocje związane z tym, czy wszystko pójdzie dobrze, czy uda się zobaczyć najciekawsze miejsca i poznać interesujących ludzi. To także pytanie, czy zdrowie dopisze i nie będzie takich przygód jak dwa lata wcześniej, kiedy poważnie poobijałem się na skuterze. Tym razem w planach miałem krótki pobyt w Bangkoku, następnie wylot samolotem do Kambodży i później przejściem lądowym wyjazd do Laosu. Po ponadtygodniowym pobycie w Laosie planowałem ponownie spędzić dwie noce w Bangkoku i wrócić do domu.

Na szczęście wszystkie ograniczenia covidowe zostały zniesione i mogłem bez problemu i bez wizy polecieć do Tajlandii. Do dzisiaj mam ciarki, gdy sobie przypomnę ilość kwitów, którą musiałem przygotować za pierwszym razem, oraz pobyt w zamkniętym hotelu w oczekiwaniu na wynik testu. Obecnie problem już nie istnieje i oby nie powrócił, tym bardziej że chyba antyszczepionkowcy mieli rację i niedawno nawet minister zdrowia Niemiec przepraszał za to, że namawiał do przyjmowania szczepionek. Okazało się bowiem, że nastąpił związany z tym bardzo duży wzrost zgonów i chorób.

Zdjęcie 1. Widok z hotelu na Bangkok.

Wylot do Bangkoku przebiegał bez problemu: przesiadka w Dubaju i po pięciogodzinnym oczekiwaniu wylot ogromnym Airbusem A380-800 do Bangkoku. Samolot robi wrażenie i zabiera, w zależności od konfiguracji, od 555 do 853 pasażerów. Na miejscu w Bangkoku wszystko przebiegało bardzo płynnie, ponieważ Tajowie potrafią obsłużyć ogromny ruch turystyczny.

Z lotniska udałem się taksówką do hotelu, chwilę odpocząłem i rozpocząłem zwiedzanie. Tym razem wybrałem bardzo duży hotel Prince Palace Hotel, który – mimo średnich opinii na Booking.com – oferował baseny i siłownie. Najważniejszym plusem była jego lokalizacja w centrum miasta, skąd mogłem wszędzie szybko dojechać albo dojść. Za 200 PLN za pokój dwuosobowy mamy praktycznie apartament z aneksem, w którym znajdują się: lodówka, zlew, czajnik z zestawem herbat i kawy oraz wody, pokój z kanapą, fotelem oraz telewizorem, łazienka oraz sypialnia z telewizorem. Dodatkowo w cenie otrzymujemy dostęp do dobrze wyposażonej siłowni, sali spinningu, sali do aerobiku, sauny oraz dwóch basenów, z czego jeden około 25 metrów długości, i to wszystko w centrum miasta.

Zdjęcie 2. Wnętrze hotelu Prince Palace Hotel.
Zdjęcie 3. Jeden z basenów oferowanych przez hotel.

Sama bezpośrednia okolica hotelu była bardzo ciekawa. Stara zabudowa, poprzecinana kanałami, dawała wiele ciekawych wrażeń. Z drugiej strony ulicy znajduje się targ, gdzie można kupić dosłownie każdego rodzaju owoce, warzywa czy mięsa, w tym słynnego duriana. Ja zafundowałem sobie tackę obranych pomelo za cenę około 10 PLN. W Tajlandii nie warto jeść obfitych posiłków, ponieważ ilość różnego rodzaju owoców zachęca do degustacji, a zamiast wody można pić soki. Z mojej perspektywy te wszystkie ostrzeżenia dotyczące Azji, aby nie jeść i nie pić na ulicy, są po prostu śmieszne. Oczywiście istnieje pewne ryzyko, ale przyjechać do Tajlandii i jeść tylko przetworzone jedzenie w restauracjach, to po prostu zmarnowane pieniądze.

Zdjęcie 4. Widok na kanały w Bangkoku.
Zdjęcie 5. Typowe targowisko, znajdujące się niedaleko mojego hotelu. 

Wieczorem postanowiłem pojechać słynnym tuk tukiem w rejon bardzo znanej ulicy Khaosan Road. Tuk tuk spod hotelu kosztował mnie 200 THB (batów) – pewnie mógłbym się targować, ale akurat cena mi odpowiadała. W rejonie tym oraz w okolicznych uliczkach zlokalizowanych jest setki barów, restauracji, salonów masażu czy obwoźnych restauracji. To taka Tajlandia w pigułce, typowe miejsce pełne rozrywek dla turystów. Dla osób, które nie lubią hałasu czy ścisku, pewnie nie będzie to miejsce godne uwagi, jednak ja je polecam. Od głównych ulic biegną mniejsze, spokojniejsze, więc dla każdego coś się znajdzie. Rejon ten jest szczególnie urokliwy w godzinach wieczornych, kiedy to po zmroku rozświetlają go tysiące lamp, nadających mu bardzie ciekawy klimat. Można tutaj zafundować sobie masaż nóg i leżąc przy ulicy, oglądać ludzi, których przewija się tutaj tysiące z całego świata. Można dobrze i ciekawie zjeść, np. spróbować mięsa z krokodyla czy różnego rodzaju owadów – jak skorpion, skolopendra, świerszcze i wiele innych. Prawdopodobnie jest to głównie atrakcja dla turystów, ponieważ Tajowie jedzą przede wszystkim ryż, makaron czy mięso z kurczaka lub świni. Ale skoro turyści wiedzą, że takie rzeczy się tu jada, to należy spełnić ich oczekiwania.

Zdjęcia 6. Rejon ulicy Khaosan.
Zdjęcia 7. Rejon ulicy Khaosan.

Po pełnym wrażeń wieczorze wróciłem motorkiem za 100 THB do hotelu. Na miejscu jeszcze ustaliłem, gdzie i w jakich godzinach działają basen i siłownie oraz gdzie podawane jest śniadanie.

Zdjęcie 8. Grillowany krokodyl.

Dzień drugi (26.03.2023) – Bangkok

Rano przed śniadaniem udałem się na szybką siłownię, ale delikatnie, ponieważ organizm musi się zaadaptować do upałów i innej strefy czasowej (sześć godzin do przodu w stosunku do Polski). Po bardzo smacznym i obfitym śniadaniu udałem się na małe leżakowanie, opisałem wczorajszy dzień i wreszcie ruszyłem w miasto w poszukiwaniu nowych wrażeń.

Jak zwykle pierwszego dnia zawsze obchodzę rejon hotelu – pozwala to na szybkie oswojenie się z danym miastem czy państwem, zaobserwowanie podstawowych zwyczajów czy tempa życia. W związku z tym, że wyszedłem w okolicach godziny 12.30, było bardzo gorąco. W Tajlandii o tej godzinie życie mocno spowalnia, otwierane są stragany jedynie po stronie cienia, i to w bardzo ograniczonym zakresie. Większość handlu zamiera, co jakiś czas można spotkać przewoźne restauracje lub stałe jadłodajnie przy chodniku. Biorąc pod uwagę, że praktycznie na każdym kroku funkcjonują małe stoiska z ciuchami, pojawia się naturalne pytanie: jak oni zarabiają przy tej liczbie punktów handlowych?

Chodząc wzdłuż kanałów, zauważyłem, że pływają w ich bardzo duże ryby – około 35–45 centymetrów – na które Tajowie polują przy wykorzystaniu procy, do której przymocowana jest żyłka. Ryby wyglądają bardzo okazale i zdrowo, ale w zestawieniu z ściekami wpływającymi do kanałów rodzi się pytanie, na ile są zdrowe. Kanałami co kilka minut przepływają dosyć szybko małe statki wycieczkowe lub tramwaje wodne. Przy samej rzece natomiast zbudowane są przystanki wodne.

Zdjęcie 9. Kanały i tramwaj wodny w rejonie hotelu

Spacerując po wąskich uliczkach, można zauważyć, że podobnie jak w Wietnamie Tajowie mieszkają w bardzo małych mieszkaniach, które pełnią wiele funkcji: kuchni, sypialni czy magazynu towarów. W godzinach 12.00–15.00 daje się zauważyć, podglądając mieszkańców prze okna i drzwi, że większość z nich śpi (ale może to było także spowodowane tym, że to akurat była niedziela). Śpią na łóżkach, na podłodze na matach lub wręcz na wózkach na chodniku – każdy gdzie może.

Zdjęcie 10. Stara zabudowa Bangkoku.

Podczas powolnego spaceru porównywałem ceny produktów. I tak np. za bardzo podobny do duriana owoc, największy rosnący na świecie na drzewie – dżakfrut – bardzo zdrowy i zawierający przeciwutleniacze zapłaciłem około 4 PLN za 0,25 kg. Zupa w chodnikowej restauracji kosztuje około 6 PLN, a tajskie whisky – około 20 PLN za 350 ml. Butelka wody mineralnej 300 ml to wydatek około 1,20 PLN, gdy przy Khaosan Road jedno mało piwo kosztuje 20 PLN.

Po dwóch godzinach spacerowania wstąpiłem do małej ulicznej kuchni na zupę. W barze była para Tajów. Oczekując na zamówienie posiłku, widziałem, jak właścicielka przenosi ciężką butlę z gazem i prawie w tym samym momencie wraz z jedzącym posiłek Tajem ruszyliśmy, aby jej pomóc. Po jakimś czasie para po zakończonym posiłku wstała i ewidentnie chciała mi coś powiedzieć. Zrozumiałem tylko tyle, że chcą zapłacić mój rachunek. Pokazywałem, że nie ma potrzeby, jednak widząc, że im na tym zależy, wstałem i bardzo serdecznie podziękowałem. Było mi bardzo miło, ta sytuacja najlepiej świadczy o tutejszej gościnności.

Zdjęcie 11. Dżakfrut – największy owoc rosnący na drzewie w postaci oryginalnej i po wydobyciu części jadalnej.

Już rejonie hotelu zauważyłem skupisko mężczyzn oglądających w TV walki tajskiego boksu. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że podobnie jak na typowym meczu tajskiego boksu obstawiają oni, kto wygra walkę. Kiedy dwa lata wcześniej miałem okazję oglądać tajski boks w najsłynniejszej hali Bangkoku Lumpinee Boxing Stadium, widziałem, że w trakcie meczu duża grupa mężczyzn obstawiała walki, stawiając to na czerwonego, to na niebieskiego zawodnika (od koloru spodenek). Na ulicy jeden z Tajów zachęcał mnie, abym obstawiał, zrobił sobie nawet zdjęcie ze mną. Bardzo miłe spotkanie i atmosfera. Tajowie bardzo pozytywnie reagują na turystów i robienie zdjęć przez turystów nie wywołuje u nich negatywnych reakcji, jak to często dzieje się w krajach afrykańskich.

Po powrocie zaliczyłem szybki basen oraz spacer z aparatem po lokalnym warzywniaku w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Przy okazji objadłem się świeżym obranym pomelo – białym i czerwonym. Palce lizać.

Zdjęcie 12. Wspólne oglądanie meczu tajskiego boksu i obstawianie walk.

Wieczorkiem zaplanowałem wypad taksówką na Khoasan Road. Ciekawostka – kiedy targowałem przejazd, zaproponowano mi cenę 200 THB. Powiedziałem, że mogę zapłacić 150, ale człowiek pamiętał, że dzień wcześniej zapłaciłem 200. Odpowiedziałem, że już znam ceny…Na miejscu zafundowałem sobie mocny godzinny masaż stóp za około 35 PLN. Następnie pospacerowałem i zjadłem Mango Sticky Rice, tj. zasmażany ryż z mango polewany mleczkiem kokosowym oraz makaron z krewetkami. Podsumowując, za godzinny masaż i dwa pyszne posiłki w centrum Bangkoku zapłaciłem około 140 PLN, co jest niemożliwe np. w Polsce, szczególnie w atrakcyjnych miejscach. Sam masaż przy głównej ulicy to już „rozpusta” ze względu na klimat, a możliwość obserwowania ludzi i słuchania muzyki to dodatkowa atrakcja. Widać, że atrakcje turystyczne tego kraju docenia cały świat. Przyjeżdżają tu ludzie w każdym wieku i każdy czuje się bezpiecznie i zrelaksowany.

Zdjęcie 13. Wspólne zdjęcie z jednym z Tajów obstawiającym walki.

Kiedy wróciłem około 22.00 do hotelu, zauważyłem, że życie dopiero się zaczyna. Otwarte wszystkie pozamykane w ciągu dnia bazary, szczególnie punkty kulinarne, gdzie Tajowie spokojnie spożywali posiłek bez ryzyka udaru słonecznego.

Zdjęcie 14. Masaż stóp przy jednej z głównych ulic turystycznych.

Dzień trzeci (27.03.2023) – wylot do Kambodży

Dzień zacząłem od porządnej porcji ruchu na siłowni, basenu oraz pysznego śniadania. Następnie taksówką hotelową za 65 PLN udałem się na lotnisko międzynarodowe Don Muang, skąd miałem wylot do Phnom Penh, tj. stolicy Kambodży. Po drodze miałem okazję podziwiać Bangkok, który według różnych szacunków liczy około 10 milionów ludzi, pracuje tu także wielu robotników z Kambodży, Laosu czy Myanmar. W całej Polsce nie ma tylu drapaczy chmur, co w tym jednym azjatyckim mieście. Będąc tu osobiście, człowiek ma pewność, że mają rację ci, którzy uważają, że przyszłość należy do azjatyckich tygrysów.

Na lotnisku szybko załatwiłem wszystkie formalności i z ciekawością czekałem na lot do nowego kraju – chyba już czterdziesty siódmy, w którym miałem okazję postawić stopę. Zdążyłem jeszcze zjeść pyszną zupę z mięsem z kaczki oraz deser z mango w mleku z kokosu i doriana – za bardzo przyzwoite pieniądze, szczególnie w porównaniu z cenami na lotnisku w Warszawie.

Odlot nastąpił z małym opóźnieniem około 20 minut, ale bez innych problemów. W samolocie wszyscy obcokrajowcy otrzymali deklarację celną oraz kwit imigracyjny do wypełnienia. Po wylądowaniu, mimo pewnych obaw związanych z brakiem wizy, doznałem bardzo pozytywnego doświadczenia. Wszystko zajęło może z 10 minut. Najpierw wyrobienie wizy, polegające na tym, że funkcjonariusz wziął mój paszport, zapytał, ile dni będę, zażądał 35 USD i po pięciu minutach miałem wizę wklejoną do paszportu. Nikt nie chciał ode mnie zdjęć paszportowych, o czym wszechobecnie informował internet. Dodatkowo do paszportu wklejono mi kwit imigracyjny z podstawowymi danymi i planowanymi terminami pobytu. Kolejny punkt to kontrola paszportowa, która także przebiegała bardzo szybko. Chwilę później wymieniłem dolary po 4000 rielów (KHR) za 1 USD i siedziałem w tuk tuku za 10 USD do hotelu.

Zdjęcie 15. Tuk tuk i mój kierowca na lotnisku w Phnom Penh.

Po drodze miałem okazję podziwiać miasto, a szczególnie jego niesamowite korki. W związku z tym, że mi się nie spieszyło, korzystałem z czasu na robienie zdjęć i filmów. Kierowca zaoferował mi objazd miasta, więc wziąłem jego namiary i obiecałem się odezwać, jeśli będę zainteresowany.

Po przybyciu do hotelu humor natychmiast mi się bardzo poprawił. Za cenę 163 USD za cztery noce miałem do dyspozycji pokój na poziomie pięciu polskich gwiazdek, z basenem i siłownią włącznie. Hotel znajdował się praktycznie 100 metrów od rzeki Tonle Sab, która kawałek dalej łączy się z Mekongiem.

Zdjęcie 16. Widok na współczesny Phnom Penh.
Zdjęcie 17. Widok na współczesny Phnom Penh.

Po szybkim zameldowaniu udałem się na kolację i obchód okolicznych ulic. Po drodze ustaliłem kilka ciekawych wariantów rejsu po obu rzekach z zachodem słońca włącznie. Wokół było setki restauracji, barów czy nocnych klubów. Widać było, że każdy znajdzie tu spełnienie swoich najskrytszych pragnień… (bez oceniania). Odwiedziłem także nocny market, gdzie na placu ludzie rodzinami lub w gronie przyjaciół spożywali posiłek na rozłożonych wszędzie dywanach. Zostałem też zaproszony do wspólnego zjedzenia posiłku oraz wypicia piwa z grupą młodych ludzi, kiedy zapytałem, czy mogę zrobić z nimi krótki filmik. Ceny posiłków w większości barów zaczynały się od 4,5 USD.

Podsumowując pierwszy dzień w Kambodży, muszę stwierdzić, że uderzają ogromna energia młodych ludzi, otwartość, piękna pogoda, piękne okolice rzeki oraz setki barów i restauracji. Duży kontrast pomiędzy pięknymi budynkami a zaniedbanymi okolicami czy nawet pełnymi śmieci ulicami. Wszystko dla ciała i ducha.

Zdjęcie 18. Widok na Phnom Penh z hotelowego basenu.
Zdjęcie 19. Targowisko bezpośrednio przy moim hotelu.
Zdjęcie 20. Promenada biegnąca wzdłuż rzeki Tonle Sap.
Zdjęcie 21. Ruch statków wycieczkowych na rzece Tonle Sap.
Zdjęcie 22. Wspólna kolacja w nocnym markecie.

Dzień czwarty (28.03.2023) – Phnom Penh

Rano, po dobrym śnie i pysznym śniadaniu w sali na siódmym piętrze z widokiem na Mekong, poprosiłem w recepcji o przedłużenie mojego pobytu o jeden dzien. Po prostu hotel był tak fantastyczny i świetnie zlokalizowany, że grzechem byłoby spieszyć się i nie skorzystać ze wszystkich atrakcji. Za cenę 55 USD za pokój dwuosobowy ze śniadaniem, w warunkach polskiego minimum czterogwiazdkowego hotelu, miałem do dyspozycji basen oraz siłownię, dodatkowo na siódmym piętrze bez dachu znajdowała się restauracja z widokiem na rzekę oraz dwa minibaseny z pięknym widokiem na miasto. Coś niesamowitego.

W planach miałem spokojny dzień: chciałem zwiedzić przede wszystkim Pałac Królewski i Muzeum Narodowe, natomiast wieczorem popłynąć na godzinną wycieczkę łodzią, aby podziwiać zachód słońca. Idąc w kierunku Muzeum Narodowego, natknąłem się na jakąś świątynię buddyjską, gdzie zaczepił mnie właściciel tuk tuka. Niespecjalnie chciałem z nim rozmawiać, ale zaczął opowiadać o świątyni i pokazał mi zalaminowaną kartę z głównymi atrakcjami Phnom Penh. Dodatkowo powiedział, że muzeum i pałac są do godziny 14.00 nieczynne z uwagi na obiad. Była to oczywiście typowa ściema dla turystów, tak jak kiedyś w Hanoi w Wietnamie.  

Po krótkiej negocjacji namówił mnie na zwiedzanie dwóch świątyń – Wat Phnom i Golden Temple – za 15 USD. Oba zabytki są godne polecenia, szczególnie Złota Świątynia, która może pochwalić się przepięknymi zdobieniami wewnątrz. W niej właśnie miałem okazję być świadkiem jakiegoś obrzędu, który polegał na tym, że mnich polewał dwie kobiety wodą, recytując jakieś słowa i co chwila rozbijając naczynia o podłogę. W świątyni widziałem też, jak dwie kobiety składają ofiary w postaci jedzenia, przy czym w jednym przypadku był to upieczony prosiak. Widać, że władze Kambodży zwracają dużą uwagę na odrestaurowywanie zabytków i pielęgnowanie tożsamości imperium khmerskiego. Daje się to zauważyć w zabytkach, architekturze oraz muzyce.

Zdjęcie 23. Złota Świątynia w całej okazałości.
Zdjęcie 24. Złota Świątynia wewnątrz jest pięknie zdobiona.
Zdjęcie 25. Złota Świątynia, stół ofiarny z darami.

W trakcie podróżowania po stolicy dogadałem się z moim kierowcą na kolejne dwa dni, tj. zwiedzenie pól śmierci, gdzie reżim Polpota wymordował tysiące ludzi, muzeum terroru oraz podróż na wyspę, gdzie można poznać całą technologię produkcji jedwabiu. Kolejnego dnia miałem pojechać z kierowcą do jego wsi, gdzie chciałem poznać życie zwykłych ludzi na wsi. Dowiedziałem się, że jego córka studiuje, natomiast syn jest bardzo niesforny – jeżdżąc za szybko motorem, często po alkoholu, doprowadził już do trzech wypadków, miał też liczne złamania, które spowodowały, że ojciec zastawił dom i ziemię, aby opłacić operacje dla syna. Kosztowały one około 15 tys. USD.

Zdjęcie 26. Złota Świątynia – ciekawy obrzęd religijny.

Po ustaleniu godziny wyjazdu udałem się do Muzeum Narodowego, które posiada ogromne zbiory zabytków, w tym rzeźby z kamienia czy odlewy z brązu oraz srebra. Sam budynek jest bardzo ciekawie zaprojektowany i nawiązuje do historii Khmerów. Muzeum nie jest specjalnie wielkie, wystarczy około 45 minut, aby obejrzeć bez odczucia znudzenia artefakty. Miejsce godne polecenia, koszt 10 USD, nie wolno robić zdjęć aparatem, natomiast wolno telefonem.  

Zdjęcia 27. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 28. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 29. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 30. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.

Następnie odwiedziłem imponujący Pałac Królewski – miejsce pod względem obszaru, zdobień i układu, tj. pałac plus budynki religijne, przypominało kompleks pałacowy w Bangkoku w Tajlandii, przy czym ten w Bangkoku jest nieznacznie większy i bogatszy. Ten w Phnom Penh cały czas jest jeszcze restaurowany i w przyszłości będzie piękną atrakcją turystyczną i dumą narodową. Na zakończenie wypiłem pyszne espresso i zrobiłem sobie zdjęcie z mnichem, który odpoczywał opodal.

Zdjęcia 31. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 32. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 33. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 34. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcie 35. Charakterystyczne dla Kambodży historyczne wozy.
Zdjęcie 36. Zespół muzyczny na terenie muzeum grający na tradycyjnych kambodżańskich instrumentach muzycznych. W tle mapa imperium khmerskiego.
Zdjęcie 37. Zdjęcie autora z mnichem na terenie Pałacu Królewskiego.

Po dużej porcji wrażeń kulturalno-duchowych wróciłem tuk tukiem do hotelu i udałem się na basen, aby nieco spalić kalorii po pysznych obiedzie, który zjadłem po drodze za zawrotną cenę 2 USD – makaron z warzywami i kiełkami oraz duży kufel świeżo wyciskanego soku z trzciny cukrowej, która jest tutaj bardzo popularna.

Po basenie szybkim marszem udałem się nad rzekę złapać rejs po Mekongu, aby obejrzeć zachód słońca. Za 5 USD mamy godzinny rejs statkiem na tarasie widokowym, gdzie było około 10 osób, oraz piwo w cenie, gdy tymczasem w restauracjach samo piwo kosztuje 1,5 USD. Rejs był bardzo interesujący, piękna pogoda, około 30°C, bryza od wody, możliwość podziwiania miasta od strony rzeki oraz ruchu statków po Mekongu. Niestety samego zachodu nie widziałem, ponieważ przyszły wcześniej chmury. Wracając, zauważyłem na brzegu półwyspu dzielącego obie rzeki wiele małych łodzi rybackich. Kiedy obok przepływała inna łódź, podsłuchałem, jak przewodnik przez mikrofon mówił, że to odmienna grupa etniczna, posiadająca swój język, która żyje na łodziach i trudni się połowem ryb.

Po zakończonym rejsie zjadłem pyszną kolację w hotelu na tarasie widokowym z widokiem na rzekę, a następnie pochodziłem po okolicznych ulicach i podziwiałem nocne życie Kambodżańczyków. Muszę przyznać, że do złudzenia przypomina ono zwyczaje Tajów czy Wietnamczyków, z tym że ze względu na dużą ilość śmieci dokoła bardziej przypomina Wietnam. Widać na każdym kroku ogromne bogactwo kuchni, można przebierać w ogromnej ilość owoców i warzyw, ryb, mięs, owoców morza czy wreszcie prażonych robaków. Zauważyłem, że jedzą nawet bardzo małe ptaki, przypominające wielkością naszego wróbla.

Zdjęcie 38. Rejs po rzece Tonle Sap i Mekongu.
Zdjęcie 39. Rejs po rzece Tonle Sap i Mekongu.
Zdjęcie 40. Tradycyjne tuk tuki.
Zdjęcie 41. Tradycyjna architektura.
Zdjęcie 42. Prażone owady, w smaku neutralne.

Podsumowując – dzień uważam za bardzo ciekawy i udany. Im dłużej tu jestem, tym odkrywam więcej możliwości. Udało mi się także natknąć na punkt, gdzie można kupić bilet autobusowy do Siem Reap, który kosztuje 15 USD, gdy w hotelu za prywatny samochód tylko dla mnie miałem zapłacić 65 USD. Najciekawsze są jednak ceny, które poza wejściem do muzeów czy pałacu są naprawdę bardzo niskie.

Dzień piąty (29.03.2023) – Phnom Penh Kambodża

Tym razem udało mi się wstać wcześniej i zebrać na poranne bieganie, chciałem też zobaczyć, jak wygląda poranne życie w tym mieście. Gdy tylko wybiegłem na nadrzeczną promenadę, zauważyłem grupę kilkunastu kobiet, Chinek, sądząc po napisach na koszulkach, które pod kierownictwem męskiego instruktora trenowały jakiś system ruchów, może walki wręcz, przy wykorzystaniu wachlarzy. Wszystko działo się przy akompaniamencie muzyki orientalnej.

Zdjęcie 43. Poranny, bardzo oryginalny trening seniorek nad brzegiem rzeki.

Nie musiałem ubiec nawet 300 metrów, aby zobaczyć grupę ludzi ćwiczących na tzw. letniej siłowni, których teraz wiele w Polsce. Jakiś kilometr dalej zobaczyłem z kolei kilkanaście osób, głównie kobiet, które na karimatach uprawiały jogę. Biegnąc, podziwiałem nowoczesną zabudowę miasta, w tym budowę drapaczy chmur. Biegnąc dalej w kierunku nowoczesnej dzielnicy drapaczy chmur, widziałem starsze osoby pływające w piankach w Mekongu czy rybaków, mieszkających na łodziach sprzedających ryby. Sądząc po strojach, byli to muzułmanie. Na końcu promenady z kolei zobaczyłem trzech mężczyzn odbijających tylko nogami jakiś przedmiot, który na końcu miał lotkę, przez co zawsze ustawiał się w tym samym kierunku. Tylko po tym porannym bieganiu mogę spokojnie powiedzieć, że mieszkańcy miasta dużą wagę przywiązują do ruchu fizycznego.

Zdjęcie 44. Poranne widoki.
Zdjęcie 45. Spacerujący mnich na tle drapaczy chmur w Phnom Penh.
Zdjęcie 46. Łodzie lokalnych rybaków – tu odbywa się ich całe życie.
Zdjęcie 47. Poranny jogging po promenadzie.
Zdjęcie 48. Parking dla skuterów.

Po szybkim śniadaniu o 9.30 czekał na mnie mój tuk tuk. Pierwszym przystankiem było centralna katowania reżimu Pol Pota o nazwie S21.

Zdjęcie 49. Więzienie S21, znajdujące się w byłej szkole.
Zdjęcie 50. Więzienie S21 – typowa sala tortur.
Zdjęcie 51. Więzienie S21 – jeden z byłych więźniów, który przeżył tortury.
Zdjęcie 52. Więzienie S21 – bardzo małe cele dla kobiet.

Po tych przykrych widokach – zobaczyłem narzędzia i metody zbrodni – pojechałem w jeszcze gorsze miejsce zwane polami śmierci, gdzie systemowo i metodycznie mordowano wszystkich urojonych i prawdziwych przeciwników reżimu. Nie wchodząc w szczegóły, chcę tylko napisać, że na 9 milionów obywateli Kambodży w tamtym czasie, w latach 1975–1979, Czerwoni Khmerzy pod rządami Pol Pota zamordowali 3 miliony z nich. Ciekawostką jest, że po przejęciu władzy w ciągu 48 godzin zmusili wszystkich mieszkańców Phnom Penh do opuszczenia miasta i wyjazdu na wieś, gdzie mieli zajmować się rolnictwem, o czym nie mieli żadnego pojęcia. W więzieniu S21 miałem okazję zakupić książkę jednego z ocalałych więźniów. Natomiast na polach śmierci, gdzie w tej chwili znajdują się muzeum i mauzoleum, nadal z ziemi wystają kości pomordowanych, co można dostrzec gołym okiem. Najtragiczniejsze jest to, że sam Pol Pot po utracie władzy na rzecz ekipy powiązanej z Wietnamem został uznany przez ONZ i państwa zachodnie za prawowitego włodarza Kambodży i dożył 72 lat. Jego morderczy rząd zasiadał także w ONZ jako prawowity rząd Kambodży. Temat naprawdę zasługuje na zapoznanie.

Zdjęcie 53. Pola śmierci – mauzoleum wypełnione czaszkami ofiar.
Zdjęcie 54. Pola śmierci.
Zdjęcie 55. Pola śmierci – drzewo, o które roztrzaskiwano małe dzieci.

Po zwiedzeniu tych smutnych, ale obowiązkowych miejsc udałem się na jedwabną wyspę, zatrzymując się jeszcze na tzw. rosyjskim targu, polecanym jako idealne miejsce do zakupu wszelkiego rodzaju suwenirów przez turystów. Po wizycie mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, że jest to świetny targ, gdzie można zjeść, kupić owoce, warzywa i mięso, ale przede wszystkim kupić najważniejsze pamiątki, czyli magnesiki i całą resztę ciekawych rzeczy, jak rzeźby czy rękodzieło. Jest tam po prostu wszystko.

Zdjęcie 56. Rosyjski market.

Realizując wcześniejszy plan, po zakupach na rosyjskim targu pojechałem z Tomem na Jedwabną Wyspę, gdzie duża część lokalnej ludności trudni się produkcją jedwabiu z jedwabników. Chińska technologia produkcji jedwabiu, która była pilnie strzeżoną tajemnicą Chińczyków przez tysiące lat, została mi podana za cenę 3 USD. Zobaczyłem absolutnie wszystko: żywe gąsienice, które trzymałem na rękach, cały proces produkcji kokonów, powstawanie motyla, współżycie owadów, znoszenie jaj, karmienie gąsienic, budowanie przez nie kokonów, opuszczanie kokonów, a następnie ich gotowanie i rozwijanie z nich nici.

Zdjęcie 57. Moja przewodniczka prezentująca żywe owady oraz wyprodukowane przez nie kokony.
Zdjęcie 58. Żywe jedwabniki w trakcie karmienia.

Kilka ciekawostek, które udało mi się zapamiętać: jedna samica znosi od 250 do 300 jaj. Po wykluciu się młodych są one karmione cztery razy dziennie przez około cztery tygodnie i za każdym razem są przenoszone na inne naczynie, aby odchody ich nie zabiły. Następnie, kiedy uzyskują jednolity zielony kolor, przestają być karmione liśćmi morwy i wtedy w ciągu 24 godzin zwijają się w kokon. Po pewnym czasie otwierają kokon i większość z nich go opuszcza. Następnie po kontakcie płciowym znoszą jajka i giną. Z kolei sam kokon jest gotowany w wodzie i za pomocą specjalnego suszonego liścia nieznanej mi rośliny pobierane są zaczątki nici. Jedna nić zwijana jest z około 30 cieniutkich nici jedwabnika. Następnie nici są zwijane na szpule. Po przygotowaniu szpuli i ich rozciągnięciu na krosnach są one dodatkowo zwilżane, aby się nie łączyły. Standardowo produkuje się materiał o szerokości 1 metra i długości 4 metrów. Niesamowite doświadczenie edukacyjne, które powinny znać dzieci w szkole podstawowej.

Zdjęcie 59. Tworzenie kokonów.
Zdjęcie 60. Pozyskiwanie nici z kokonów.
Zdjęcie 61. Produkcja gotowej jedwabnej tkaniny.

Po powrocie znów zaliczyłem trening pływacki na basenie oraz zrobiłem tzw. wieczorny obchód dzielnicy, gdzie skusiłem się na pieczonego ptaka wielkości gołębia za 1 USD oraz zjadłem lody z duriana – ciekawe doświadczenie kulinarne. Wszystko należało przepić dobrą whisky. Każdego dnia, wychodząc wieczorem, odkrywam uroki tej kultury. Nie ma tu zakazów, masz, co masz i możesz to sprzedać, komu chcesz. Zauważyłem, że jakość ma tutaj znaczenie, są punkty kulinarne, w których zawsze jest mnóstwo ludzi, a są też takie, gdzie nie ma nikogo. Żadne oficjalne nakazy czy zakazy nie są potrzebne. Miałem okazję z moim kierowcą zjeść obiad w jego ulubionym barze i przyznaję, że był to jeden z moich najlepszych posiłków. Jedyny minus stanowiło straszne mlaskanie kierowcy. Słyszałem, że w kulturze azjatyckiej to norma, ale jedno – słyszeć, a drugie – doświadczyć. Dałem radę, ale nie było łatwo.

Zdjęcie 62. Jedna z ulic w rejonie mojego hotelu.

Dzień szósty (30.03.2023) – Phnom Penh, wyjazd poza miasto

O poranku, tak jak poprzedniego dnia, zrobiłem krótką przebieżkę nadrzeczną promenadą i zjadłem szybkie śniadanie. O 9.30 jak dzień wcześniej czekał na mnie mój kierowca tuk tuka Tom i zgodnie z planem pojechaliśmy do jego wsi. Droga zajęła nam około półtorej godziny. Była to dla mnie idealna okazja do podziwiania rozbudowy miasta, którego tempo rozwoju jest imponujące. Nigdy bym sobie tego nie wyobraził, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy.

Nowe drogi, kilkupasmowe, tysiące punktów handlowych, zakładów usługowych, a najbardziej imponujące są gigantyczne w swoich rozmiarach, budowane na otwartych przestrzeniach osiedla mieszkaniowe dla tysięcy ludzi lub osiedla willowe dla setek bardzo bogatych nabywców. Według Toma to wszystko jest szykowane pod kątem Chińczyków, którzy będą je kupowali. W większości deweloperzy to firmy chińskie. Kiedy go zapytałem, skąd pochodzą na to pieniądze, stwierdził, że rząd dał Chińczykom prawo do osiemdziesięciopięcioletniej dzierżawy kopalń przy granicy i bardzo ściśle z nimi współpracuje. Jak dalej tak to się będzie rozwijało, to Kambodża stanie się prowincją Chin. Zresztą partia Kambodian People Party rządzi już czwartą kadencję i nie zamierza oddać władzy.

Zdjęcie 63. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.
Zdjęcie 64. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.
Zdjęcie 65. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.

Kiedy dojechaliśmy do wsi Toma, życie bardzo zwolniło. Spacerując po wsi, miałem okazję obserwować lokalny market i fotografować tradycyjne domy mieszkańców Kambodży. Ludzie się uśmiechali, byli bardzo przyjaźni, nie mieli też nic przeciwko, kiedy im robiłem zdjęcia. Dzieci mnie zaczepiały, pozdrawiały po angielsku i pytały, skąd jestem i dlaczego przyjechałem do Kambodży. Typowa zabudowa to dom drewniany stojący na wysokich filarach, tak jakby był przygotowany na zalanie przez rzekę. Jednak życie toczy się na samym dole, gdzie na zewnątrz stoją łóżka, na których ludzie śpią w nocy lub bawią się w dzień. Część ludzi spała na hamakach, część przygotowywała posiłek, ale spędzali czas bardzo rodzinnie. Ciekawostka, że w każdej zagrodzie jest pies, który wychodzi na drogę i szczeka, kiedy ktoś obcy się kręci, dając zarazem znać sąsiadom, że coś się dzieje.

Zdjęcie 66. Typowy dom na wsi.
Zdjęcie 67. Rzadki widok konia w Kambodży.
Zdjęcie 68. Życie zwykłych mieszkańców Kambodży.

Pojeździliśmy trochę częściowo rozbitym skuterem syna po okolicy. Nad rzeką widziałem zacumowane przy brzegu pływające domy ludzi, którzy według oświadczenia Toma są Wietnamczykami. Ludzi ci całe swoje życie spędzają na łodziach. Zastanawiające jest to, że korzystają z wody z rzeki, która do czystych nie należy, tym bardziej że trafiają tam wszystkie ścieki z miast.

Zdjęcie 69. Łodzie wietnamskich rybaków.

Po drodze oczywiście miałem okazję wypić sok z trzciny cukrowej, który błyskawicznie daje energię, czy sok z kokosa, który lepiej gasi pragnienie niż woda mineralna. Przy tych upałach jedzenie raz na pięć – sześć godzin nie stanowi problemu, wystarczy się napić wymienionych soków. Dla lokalnej ludności nie jest to tanie, bo zarówno kokos, jak i trzcina kosztuje dolara, chyba że jest to cena dla zagranicznych turystów.

Zdjęcie 70. Zabudowa wiejska z inwentarzem.
Zdjęcie 71. Pola ryżowe we wsi Toma.

Po kilku godzinach przyszedł czas na powrót. Chciałem koniecznie z bliska obejrzeć te ogromne osiedla. Do jednego udało się wjechać i porobić zdjęcia, bo część domów była jeszcze na sprzedaż. Za takie wille w Polsce trzeba by zapłacić około 2 mln PLN. Do innego osiedla już nas nie wpuszczono, ponieważ całe było wyprzedane i ochrona powiedziała, że nie wolno robić zdjęć. Osiedla są otoczone murem lub ogrodzeniem z innego materiału i maja potężną bramę wjazdową, gdzie ochrona sprawdza wjeżdżających i punkty handlowo-usługowe wewnątrz.

Po drodze pojechaliśmy jeszcze z Tomem do szpitala po jego żonę i połamanego syna. Pokazał mi swoje zdjęcia RTG, z których wynikało, że ma obojczyk, kości piszczelowe i strzałkowe na śrubach.

Po powrocie miałem siły już tylko na basen oraz spacer po mieście. Odwiedziłem bardzo dobry lokalny bar, gdzie każdego dnia widziałem jedzących białych turystów. Skusiłem się i zjadłem pyszną zupę z makaronem i pierogami – ciasto było wyrabiane na oczach konsumentów. Pierogi podawano z warzywami, krewetkami czy świniną. Wszystko bardzo smaczne i kosztowało 5 USD.

Zdjęcie 72. Mój hotel w Phnom Penh.
Zdjęcie 73. Basen w moim hotelu.
Zdjęcie 74. Okolice hotelu.
Zdjęcie 75. Okolice hotelu.

Wracając do hotelu, kupiłem jeszcze bilet autobusowy na 8.30 rano do Sim Reap. Muszę przyznać, że po trzech dniach pobytu w dużym i gwarnym mieście poczułem ochotę na zmianę otoczenia. Najbardziej będzie mi brakowało hotelu, który naprawdę jest fantastyczny. 

Dzień siódmy (31.03.2023) – podróż z Phnom Penh do Siem Reab

Zgodnie z umową z przedstawicielem firmy, która sprzedała mi bilet na autobus, chwilę po 8.00 podjechał po mnie tuk tuk i zabrał do miejsca, skąd miał wystartować bus. Oczywiście, jak to bywa, było duże opóźnienie a po drodze zabieraliśmy jeszcze inne osoby. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, bo i tak cały dzień przeznaczyłem na przemieszczenie do Siem Reab.

Po drodze mieliśmy dwie przerwy, z czego jedną dłuższą na obiad. Miejsce starannie dobrano ze względu na szybkość podawania posiłków oraz parking. Sama restauracja była oczywiście obiektem bez ścian, jak większość w Kambodży – w tym klimacie wystarczy dach, który osłania od słońca i deszczu. Część stolików, poza główną restauracją, otaczały hamaki, na których goście leżakowali po posiłku. Cena posiłku – kurczak, ryż i woda – to około 15 PLN.

Zdjęcie 76. Restauracja dla pasażerów.
Zdjęcie 77. Miejsca dla rodzin. Obok hamaki do spoczynku po posiłku.

Po drodze dosiadały się kolejne osoby, których na końcu było już jedenaście, a wyruszały cztery. Ja zajmowałem miejsce w przedostatnim rzędzie, gdzie siedziały kobiety, z czego jedna z synem, i jak to bywa u kobiet na całym świecie, były bardzo gadatliwe, a chłopak grał głośno w gry komputerowe na telefonie. Pomyślałem sobie, że pewne rzeczy są takie same na całym świecie. Próbowały mnie zagadywać, ale bariera językowa bardzo studziła zapędy. Wszyscy w busie ze sobą rozmawiali, jakby się znali wcześniej, wszyscy też bardzo miło reagowali na mnie, zachowywali się bardzo pomocnie i sympatycznie.

Po drodze mijaliśmy przepiękne tradycyjne domy, z czego część była bardzo starannie odrestaurowana. Niektóre pola już się bardzo zieleniły i rósł na nich ryż, na innych, suchych, krowy zjadały resztki po żniwach. Teren był bardzo płaski, poprzełamywany pojedynczymi palmami lub grupami tych drzew. Wszędzie widziałem ogromną energię i rozwój, dużo nowych konstrukcji czy dróg.

Zdjęcie 78. Bardzo przyjaźni pasażerowie.

Na miejscu przywitał nas bardzo intensywny, ale chwilowy deszcz. W pewnym momencie, kiedy część pasażerów wysiadała, do busa zajrzał człowiek i powiedział, że przyjechał po mnie i zabierze mnie do hotelu. Taka się zresztą umówiłem z człowiekiem od biletów z Phnom Penh. Powiedział, że zabierze mnie za darmo i porozmawiamy o wycieczkach z nim w kolejne dni. Układ mi pasował, powiedziałem tylko, jakie są moje oczekiwania i że ma pomyśleć na temat ceny i szczegółów.

Hotel kolejny raz mnie zaskoczył – był na takim samym poziomie jak ten z Phnom Penh, jednak miasto jest jakby spokojniejsze, czystsze i ładniejsze. W hotelu, który znajdował się w postkolonialnym budynku, do dyspozycji gości oddano także basen i małą, ale dobrze wyposażoną siłownię. W mieście w oczy rzuciły się od razu pięknie odrestaurowane pokolonialne budynki, które teraz służą w większości za restauracje czy punkty handlowe. Nawet same tuk tuki były bardziej zadbane, a część z nich specjalnie stylizowano na różne style – kowbojski, BMW czy futurystyczny.

Zdjęcie 79. Mój hotel w Siem Reap.
Zdjęcie 80. Mój pokój hotelowy.
Zdjęcie 81. Mój hotel. W cenie i warunkach nie do zdobycia w Polsce.
Zdjęcie 82. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 83. Bardzo ciekawe i zadbane tuk tuki, jakich już później nigdzie nie spotkałem.
Zdjęcie 84. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 85. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 86. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.

Wieczorem miasto wyglądało jeszcze piękniej. Podobnie jak w Bangkoku czy Phnom Penh, życie dopiero wtedy ożywało, oczywiście ze względu na temperaturę. Pomimo że było chłodniej, to jednak organizm dalej się pocił. Kamienice podświetlone sprawiały wspaniałe wrażenie, a na ich tle stylizowane tuk tuki, człowiek mógł poczuć atmosferę odległych czasów. Widziałem mnóstwo świetnie przygotowanych i stylizowanych barów, restauracji czy klubów. Wydzielono nawet opisaną dużymi literami ulicę Pub Street, głośniejszą niż inne miejsca, gdzie często puszczano muzykę na żywo. Wszystkie sklepy były pootwierane – nocny market w całej okazałości, gdzie każdy turysta znajdzie coś dla siebie i to w cenach atrakcyjniejszych niż w stolicy, nawet na rosyjskim targu.

Zdjęcie 87. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 88. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 89. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 90. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 91. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 92. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.

Oczywiście wszędzie widziałem punkty oferujące masaż we wszelkich jego formach. Ja tym razem postanowiłem wybrać najlepszy masaż z internetu i okazał się to strzał w dychę. W The Secret Eden SPA za cenę kilkunastu dolarów można mieć godzinny lub dłuższy profesjonalny masaż, jaki w Polsce jest praktycznie niemożliwy do zdobycia. Wszystko na najwyższym poziomie: obsługa, czystość i atmosfera. Po masażu, zrelaksowany, napajałem się miłą atmosferą na każdym kroku, muzyką, dobrym jedzeniem, oglądałem stragany i myślałem, jakie życie może być piękne, kiedy człowiek się budzi i codzienne widzi słońce i jest mu bardzo ciepło.

Dzień ósmy (1.04.2023) – Angkor Wat

Rano, zgodnie z umową z kierowcą, o godzinie 11.00 opuściłem hotel w gotowości do zwiedzania pozostałości po imperium khmerskim, w tym najważniejszego obiektu – legendarnej Angkor Wat. Okazało się, że pod hotelem czeka inny kierowca, który powiedział, że to on dzień wcześniej wysłał mi kierowcę. Powiedziałem, że nie taka była umowa, nie lubię takich sytuacji, kiedy ktoś mnie przekazuje jak walizkę. Jednak nie chciałem robić afery i pojechaliśmy do Angkor Wat, położonej około 4 kilometry od miasta.

Po drodze musieliśmy jeszcze podjechać do dyrekcji całego obiektu po bilet, który na jeden dzień kosztuje 37 USD. Kupując bilet, obsługa robi nam zdjęcie i jest ono umieszczone na bilecie – chodzi pewnie o to, żeby ludzie sobie ich nie przekazywali. Generalnie cały kompleks pozostałości jest terenem otwartym, tylko osoby przewożące turystów muszą zjechać na tzw. punkty kontrolne, to z reguły parking przy drodze, gdzie bilet jest sprawdzany.

Zdjęcie 93. Droga prowadząca do Angor Wat.

Angkor Wat to ogromny obiekt, w całości otoczony potężną fosą wypełnioną wodą. Kiedyś oglądałem program w TV, z którego wynika, że woda ma powodować zagęszczenie ziemi i zapobiec osuwaniu się w piasek całego kompleksu świątyń. Widać, że obiekt cieszy się sporą popularnością wśród turystów z całego świata. Na terenie zauważyłem też kilka par narzeczonych, którzy robili sobie zdjęcia ślubne, oraz młode, pięknie ubrane dziewczyny, które pozowały na tle ruin. Muszę powiedzieć, że miejscowa uroda wspaniale się komponuje z tymi ruinami i można sobie tylko wyobrazić, jaka ta cywilizacja musiała być potężna i ciekawa jednocześnie. Po obiekcie można spokojnie chodzić, można też wynająć za 5 USD przewodnika, których po drodze stało bardzo dużo. Ruiny robią ogromne wrażenie nie tylko swoim ogromem, ale i zdobieniami – i pomyśleć, że to tylko jeden z wielu podobnych obiektów znajdujących się na tym terenie. Po spędzeniu około dwóch godzin w Angkor Wat pojechałem z moim kierowcą tuk tuka na kolejne dwa obiekty.

Zdjęcie 94. Tradycyjnie ubrana para robiąca sobie ślubne zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 95. Tradycyjnie ubrana para robiąca sobie ślubne zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 96. Tradycyjnie ubrane młode kobiety robiące sobie zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 97. Angkor Wat. 
Zdjęcie 98. Angkor Wat. 
Zdjęcie 99. Angkor Wat. 
Zdjęcie 100. Angkor Wat. 
Zdjęcie 101. Angkor Wat. 
Zdjęcie 102. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 103. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 104. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 105. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 106. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 107. Bayon Temple i jej otoczenie.

Szczególnie drugi z obiektów – Bayon Temple – zrobił na mnie piorunujące wrażenie, co wynikało z jego lokalizacji w lesie oraz przeplatanych gigantycznych korzeniach drzew z murami. Wygląda to tak, jakby stanowiły jeden rozumiejący się i czujący obiekt. Pomimo upału na zewnątrz w korytarzach świątyni panował bardzo przyjemny chłód, miało się wrażenie, że czas zwalnia. Zdobienia ścian, wszystko na kamieniu, były imponujące. Kaganki pokryte były kamiennymi dachówkami, z których wykonanie jednej musiało zajmować calem dnie, coś niesamowitego. Chodząc po ruinach, człowiek się automatycznie wyciszał i starał sobie wyobrazić to państwo w okresie największego rozkwitu. Rozmach i potęga tych obiektów powodują, że zastanawiamy się, czy jakaś nadprzyrodzona siła nie pomagała Khmerom budować swojego potężnego państwa.

Zdjęcia 108. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 109. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 110. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 111. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 112. Kolejna świątynia i jej otoczenie.

Po nasyceniu się historią, przyrodą i pogodą wróciłem do hotelu, gdzie po basenie udałem się na kolejny profesjonalny masaż, po którym z kolei ponownie cieszyłem się urokami pełnego gwaru miasta, tym bardziej że to była sobota. Wszędzie grała bardzo głośna muzyka i spacerowały tysiące turystów z całego świata wymieszanych z lokalną ludnością i ich dziećmi. Było bardzo miło i spokojnie, żadnej agresji. Największą różnicą pomiędzy Azją a np. Afryką jest to, że w Azji dzieci nie biegają z tym irytującym zawołaniem „give me money”. Nie zgodzę się z opiniami niektórych osób zamieszczanymi w internecie, że człowiek jest tu traktowany jak skarbonka. Niczym się to nie różni od naszych turystycznych miejscowości, gdzie ludzie oferują swoje usługi, czy nachalnej reklamy w telewizji czy radiu, gdzie nie można obejrzeć 20 minut ciekawego filmu bez porcji głupich reklam. Tutaj przynajmniej te ceny są bardzo uczciwe.

Zdjęcie 113. Nocne życie w Siem Reap.

Dzień dziewiąty (2.04.2023) – jezioro Tonle Sap

Kolejnego dnia o 11.00 czekał na mnie mój kierowca, ale przedstawił mi swojego kolegę, który miał większy i silniejszy motor oraz bardziej komfortowego tuk tuka. Dzień wcześniej w jego motocyklu coś bardzo piszczało i poprosiłem o naprawienie tego, ponieważ nie wyobrażałem sobie, abym przez ponad półtorej godziny miał tego słuchać. Za cały wyjazd w dwie strony ustaliłem cenę 27 USD. 

Tym razem zmierzaliśmy do Tonle Sap – największego jeziora na Półwyspie Indochińskim, którego powierzchnia waha się od 2500 w porze suchej do 15 000 kilometrów kwadratowych w porze deszczowej, i ma od 0,2 do 14 metrów głębokości. Ciekawostką jest nie samo jezioro, które oczywiście robi ogromne wrażenie, a sposób, w jaki ludność się przystosowała, aby tutaj funkcjonować. Część ludzi, np. Wietnamczycy, żyje w pływających domach – łodziach, natomiast większość zamieszkuje domy na palach o wysokości kilkunastu metrów.

Po drodze do miejscowości zauważyłem w pewnym momencie przy drodze dziesiątki straganów, na których sprzedawano coś, co wyglądało na rurki bambusowe wędzone w dymie. Zainteresowało mnie to i poprosiłem kierowcę, aby się zatrzymał. Okazało się, że w tych rurkach gotowany jest w dymie ryż z jakimiś pestkami owoców oraz olejem kokosowym. Po odłamaniu ścianek bambusa można było jeść ciepły i energetyczny posiłek.

Zdjęcie 114. Parzony w bambusie ryż.

Po ponad godzinie jazdy skręciliśmy w prawo w kierunku jeziora. Mijaliśmy wsie rolnicze, gdzie lokalni rolnicy suszyli ryż. Ciekawe jest, że sama droga i wioski zlokalizowane były na grobli. Po obu stronach pola leżały wyraźnie niżej, tak jakby planowano je zalać. Im bliżej jeziora, tym pola leżały niżej, z czego na niektórych rósł świeży ryż, a na innych było bardzo sucho i bydło wyjadało resztki.

Zdjęcie 115. Jeden z domów na trasie dojazdowej do jeziora Tonle Sap.
Zdjęcie 116. Suszenie ryżu.

Po kilku kilometrach dojechaliśmy do punktu kontrolnego, gdzie musiałem kupić bilet wstępu do obszaru otaczającego jezioro, który kosztował 35 USD, ale w to miałem wliczoną łódź do jeziora. Kilka minut dalej dojechaliśmy do bardzo dużej wsi, w całości zbudowanej na bardzo długich palach, szczególnie od strony jeziora. Sama wieś stała na potężnych groblach znajdujących się nawet kilkanaście metrów wyżej od obecnego stanu wody. Od strony drogi te pale miały tylko kilka metrów wysokości. Było ewidentnie widać, dokąd sięga woda w czasie pory deszczowej. Po okazaniu biletu przydzielono mi łódź z dwoma ludźmi – sternikiem i jego pomocnikiem, który bardzo szybko okazał swoją przydatność, kiedy trzeba było kilka razy wyciągać resztki sieci rybackich i plastiku z śruby napędowej. Niestety plastik ogromnie zanieczyścił to jezioro, o czym sami rybacy boleśnie się przekonują. Poziom wody jest tak niski, że niektóre łodzie prawie osadzały się na dnie.

Zdjęcia 117. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 118. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 119. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcie 120. Produkcja sieci.
Zdjęcie 121. Wieś od strony grobli.

Już samo wypływanie z portu otoczonego nienaturalnie wysoko zbudowanymi domami robiło potężne wrażenie. Całą wieś okalają namorzyny, które w porze deszczowej są całkowicie zalane wodą. Widziałem kiedyś program w TV, że w porze deszczowej trudniej jest łowić ryby, ponieważ rozchodzą się one po ogromnym obszarze. Zresztą wraz ze zbliżaniem się do wsi coraz wyraźniej czuło się wszechobecny zapach ryb. Sternik, widząc moje zaparcie fotograficzne, wystawił mi krzesełko na pokład i miałem świetne warunki do robienia dobrych ujęć. Jedyny minus był taki, że znajdowałem się na bardzo silnym słońcu.

Zdjęcie 122. Autor na stanowisku pracy.

Po drodze miałem okazję przyglądać się i dokumentować życie mieszkańców, którzy jak wszędzie byli bardzo pozytywnie nastawieni do turystów i pozdrawiali mnie. Po kilkunastu minutach płynięcia rzeką i mijania się z szybko pędzącymi łodziami rybaków dopłynęliśmy do jeziora. Jezioro nawet w porze suchej jest gigantyczne, nie ma absolutnie mowy, aby zobaczyć jego drugi koniec. W oddali widać skupisko pływających domów, do którego podpłynęliśmy i mogłem je sfotografować. Dzień wcześniej, kiedy planowałem wyjazd, powiedziałem, że na jeziorze możemy być najwcześniej o 14.00, ponieważ wcześniej słońce jest za silne i zdjęcia źle wychodzą.

Zdjęcia 123. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 124. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 125. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 126. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 127. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.

Miałem idealne warunki do fotografowania. Cisza, bardzo mało pojedynczych łodzi turystycznych i ogromne jezioro wokół mnie. Zamieszkałe przez Wietnamczyków pływające domy robią imponujące wrażenie. Było ich około dziesięciu, oddalone od siebie o kilkanaście metrów, bardzo czyste i zadbane. Widać, że ludzie tam prowadzą szczęśliwe życie. Z jednej z łodzi dobiegała bardzo głośna orientalna muzyka, która nadawała tej chwili wyjątkowości, cudowne przeżycie. 

Po powrocie do portu miałem okazję do zrobienia całej masy ujęć w idealnym słońcu. Po wyjściu z łodzi dałem sternikowi i pomocnikowi mały napiwek w podziękowaniu za dobrze wykonaną pracę. Powiedziałem mojemu kierowcy tuk tuka, że nie chcę jeszcze wracać i idę pochodzić po wsi, aby porobić zdjęcia. Ludzie bardzo pozytywnie reagowali i nawet jeśli niespecjalnie chcieli być obiektami mojej fotograficznej pasji, to nie okazywali sprzeciwu, co ja oczywiście z całą bezczelnością wykorzystywałem. Najsympatyczniejsze były dzieci, które wszędzie krzyczały „hallo” i przesyłały całusy. Widać, że turyści zrobili tu „dobrą robotę”. Udało mi się między innymi nakręcić filmik z kobietami produkującymi sieci rybackie czy rybakiem wędzącym ryby.

Zdjęcia 128. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 129. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 130. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 131. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 132. Jezioro Tonle Sap.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze we wcześniej mijanej wsi rolniczej, gdzie także udało mi się zrobić kilka ciekawych ujęć. Do hotelu dotarłem około 17.30, głodny, zmęczony i mocno sponiewierany przez słońce. Szczególnie spaliłem sobie kolana, najbardziej wystawione na działanie promieni słonecznych podczas robienia zdjęć na łodzi. Jednak czego się nie robi dla zatrzymania rzeczywistości w obiektywie. W końcu nie wiadomo, ile lat takie oryginalne miejsca i kultury będą cieszyły oczy turystów. Wszędzie dociera globalizacja, a z nią – plastik i beton. Nie ma się zresztą czemu dziwić – ci ludzie też chcą komfortowo i lepiej żyć niż ich przodkowie. Był to bardzo udany dzień.

Zdjęcia 133.
Zdjęcia 134.
Zdjęcia 135.
Zdjęcia 136.
Zdjęcia 137.
Zdjęcia 138.
Zdjęcia 139.

Dzień dziesiąty (3.04.2023) – Siem Reap

Dzień zacząłem znacznie spokojniej – po bardzo intensywnym poprzednim dniu i przyjęciu ogromnej dawki promieni słonecznych postanowiłem trochę zwolnić. Rano dobrze pobiegałem na siłowni, zjadłem śniadanie i sprawiłem sobie leżakowanie. Umówiłem się z moim kierowcą, że o 14.00 ma czekać na mnie pod hotelem. W planach miałem zwiedzenie ogrodu botanicznego i tzw. city tour, czyli objazd miasta. Chciałem zrobić kilka dobrych zdjęć tego urokliwego miasta.

Niestety nie sprawdziłem tego wcześniej i okazało się, że w poniedziałek ogród botaniczny jest nieczynny, więc został mi tylko objazd miasta. Jednak mój kierowca pochodził z okolicznej wsi i dla niego hasło „pokaż mi uroki miasta” nic nie znaczyło. Bardzo się starał, ale w pewnym momencie poddałem się. Zrobiłem kilka ujęć stylowych hoteli i ulic, a także tysięcy bardzo dużych nietoperzy, które zamieszkiwały kilka wielkich drzew w centrum miasta. Pojechaliśmy nawet poza miasto, ale wyszło tak jak wyszło. Warto jednak wynająć profesjonalnego przewodnika i zapoznać się z miastem. Dla mnie samego było to mało opłacalne.

Po objeździe miasta pojechałem do hotelu i zrobiłem ambitny trening na basenie, po czym poszedłem ostatni raz pochodzić po tym wspaniałym mieście i kupić brakujące suweniry. Co do zasady zawsze kupuję w nowym kraju flagę, mapę, magnesiki, komplet aktualnych banknotów oraz jedną rzecz, która mi dany kraj przypomina. Od pierwszego dnia mojego pobytu w Kambodży moją uwagę przykuwał tradycyjny wóz Khmerów, który w przeszłości był ciągniony przez dwa woły. Wóz ten widziałem kilkakrotnie, czy to w muzeum czy przy dobrych restauracjach, czy hotelach. Jaka była moja radość, kiedy zauważyłem bardzo ładnie odlany z brązu wóz oraz dwa woły. Udało mi się też stargować cenę z 90 na 45 USD.

Zdjęcia 140. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 141. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 142. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 143. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 144. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 145. Siem Reap i okolice.

Na zakończenie wieczora postawiłem sobie zafundować zabieg polegający na włożeniu nóg do dużego akwarium, w którym pływały małe rybki żywiące się tylko martwymi tkankami. Na początku śmiałem się prawie na głos, tak mnie to łaskotało, ale z czasem było już lepiej. Po pewnym czasie tak skubały niektóre miejsca, że prawie zaczynało boleć. Miejsce wybrałem dlatego, że po pierwsze znajdowało się naprzeciwko baru z fajną muzyką, a po drugie, że namówił mnie na nie mały, ośmioletni brzdąc ubrany w pełen „gajer” z krawatem włącznie. Przez dłuższy czas go obserwowałem, pozostając pod wrażeniem jego luzu i braku zahamowań w kontaktach z ludźmi na ulicy. Ktoś może pomyśleć, że to dziecko, ale ja dokładnie w tym samym wieku zacząłem ciężko fizycznie pracować, za co do dzisiaj dziękuję rodzicom. Dlaczego tak ciężko, to już inna historia, pewne moje negatywne zachowanie spowodowało, że rodzice słusznie i skutecznie zmienili metody wychowawcze. 

Odnośnie do mojego nowego przyjaciela, widać było, że całym interesem trzęsie babcia. Wyraziłem szacunek do faktu, że mały pracuje, i podziw dla jego talentu. Wydaje mi się, że – jak to mówi młodzież – poczuliśmy flow, bo chwilę później dostałem od niej kawałek obranego mango i wodę, czego absolutnie nie było w cenie. Bez względu na kulturę i nację ludzie o tych samych wartościach czują się i nawet bez znajomości języka nawiązują szubko kontakt. Po mile spędzonym wieczorze i dobrze obgryzionych stopach udałem się na zasłużony odpoczynek.

Zdjęcie 146. Rybki obgryzające martwą tkankę skórną.
Zdjęcie 147. Mały biznesmen.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023 r.

Dzień pierwszy (4.04.2023) – przelot z Siem Reap do Pakse w Laosie

Wyjazd do Laosu połączyłem z wyjazdem do Kambodży. Dla mnie osobiście Laos jest najmniej znanym krajem w tym regionie świata, a przez to – najbardziej tajemniczym i ciekawym. Wyruszyłem tam 4 kwietnia z Siem Reap, cudownego miasta w Kambodży.

Rano – po dłuższym spaniu i szybkim śniadaniu – o godzinie 9.45 udałem się na lotnisko międzynarodowe w Siem Reap z zamiarem lotu do Laosu do miasta Pakse, które jest stolicą południowego Laosu. Przy okazji miałem okazję podziwiać zbudowane przez Francuzów lotnisko w stylu khmerskim, zresztą bardzo ładne. Kierowca powiedział, że wkrótce lotnisko zostanie przeniesione na inny obiekt, zbudowany przez Chińczyków. Nie do końca rozumiem decyzję, ponieważ obecne jest bardzo ładne i wszystkie procedury postępują na nim bardzo szybko.

Zdjęcie 1. Lotnisko międzynarodowe w Siem Reap w Kambodży.

Po niespełna godzinie wylądowałem w Pakse w Laosie. W trakcie podróży laoskimi liniami lotniczymi otrzymaliśmy skromny posiłek i dokumenty imigracyjne, w tym wniosek o wizę do wypełnienia. Kiedy jeszcze w Polsce przygotowywałem się do podróży i szukałem informacji na temat sposobu otrzymania wizy do Laosu, zazwyczaj znajdowałem propozycje skorzystania z usług pośrednika, co kosztowało prawie trzy razy tyle co powinno i wymagało wysłania paszportu do Berlina przynajmniej miesiąc przed terminem wyjazdu. Dodatkowo pośrednicy zachęcają, aby to zrobić wcześniej z uwagi na oszczędność czasu itp. Tymczasem na miejscu okazało się, że wszystko przebiegało tak samo szybko jak w Kambodży. W samym Pakse wysiadło może ze 20 osób, z czego w kolejce byłem pierwszy. Przekazałem wypełniony dokument, jedno zdjęcie paszportowe (pan wybrał sobie jedno z kilku, które miałem), zapłaciłem 40 USD w gotówce i po około pięciu – siedmiu minutach miałem wizę. Proces otrzymania wizy w Kambodży czy Laosie jest bardzo szybki i łatwy, nie ma więc najmniejszego sensu przepłacać i wysyłać swój paszport w podróż po Europie… Po odebraniu bagażu udałem się do kantoru wymienić 200 USD na lokalną walutę (kip laotański, LAK), gdzie przelicznik jest około 16 tys. LAK za jednego dolara. Pani chyba chciała mnie oszukać, bo kiedy zacząłem liczyć ogromny plik kasy, po chwili doniosła mi kolejne kilkaset tysięcy…

Zdjęcie 2. Lotnisko międzynarodowe w Pakse, w Laosie.

Oczywiście, jak na każdym lotnisku na świecie, po chwili podszedł do mnie młody człowiek z pytaniem, czy potrzebuję taxi. Jak zawsze odpowiedziałem, że to zależy, za ile. Po chwili targowania zawiózł mnie za 9 USD do hotelu. Miał on znacznie niższy standard niż wcześniejsze, ale był za to bardziej rodzinny i spokojny. Zresztą, od razu zauważyłem, że Laos jest dużo spokojniejszy, mniejszy niż Kambodża czy Tajlandia. Wiedziałem z opinii innych klientów, że właściciele mojego hotelu są bardzo pomocni we wszystkich kwestiach, jako kupowanie biletów lotniczych czy wycieczek. Potwierdziło się to, bo w ciągu dosłownie dwudziestu minut miałem opłacony hotel, kupiony bilet lotniczy do Luang Parabank, kupioną wycieczkę na wspaniałe wodospady kolejnego dnia i objazd Pakse. Na zakończenie poprosiłem jeszcze o obiad, za który zapłaciłem 3,5 USD. Generalnie ceny w Laosie są o dolar – półtora dolara niższe niż w Kambodży.

Zdjęcie 3. Tuk tuki w Laosie są w dużo gorszej kondycji technicznej i innym stylu. 

Zdjęcie 4. Mój hotel w Pakse, typowy rodzinny pensjonat z dala od miejskiego gwaru, ale z wyjątkowo pomocnymi i uczynnymi właścicielami.  

Około 16.45 pojechałem tuk tukiem – ale nie takim pięknym jak w Kambodży – na objazd miasta i zobaczyć złotego Buddę. Oczywiście, jak wszędzie Budda był na najwyższej możliwej górze, na którą musiałem się w upale wdrapywać. Za to miałem stamtąd piękny widok na Mekong i miasto, które zdecydowanie jest spokojniejsze niż wszystko, co do tej pory widziałem. Wracając, zauważyliśmy duży korek i poruszenie na moście przez Mekong. Okazało się, że chwilę wcześniej młoda kobieta rzuciła się z mostu, chcąc popełnić samobójstwo. Szczęśliwie okazało się, że przeżyła upadek, ale siedząc na brzegu, wzbudzała duże zainteresowanie gapiów. Po pewnym czasie opiekujące się nią osoby schowały ją do pobliskiej chaty. Kiedy wróciliśmy, właścicielka hotelu powiedziała, że to siódma próba samobójstwa w ciągu dwóch tygodni i jest to coś bardzo dziwnego.

Zdjęcie 5. Posąg Buddy w Pakse.

Zdjęcie 6. Widok na Mekong w Pakse.

Zdjęcie 7. Most w Pakse, z którego skaczą samobójcy.

Po wizycie u Buddy na wysokiej górze pojeździliśmy trochę po mieście, gdzie zjadłem obiad, zakupiłem „odkażacz” – ukraińską wódkę – i odwiedziłem lokalny targ. Po wszystkim wróciłem do mojego hotelu wyciszyć się i spisać najważniejsze wrażenia. Zauważyłem całkiem sporą grupę turystów z Europy, z których część zaliczała kurs gotowania potraw laoskich. Sam zamówiłem na jutrzejszą kolację jedną z ryb, chyba lokalnego suma, którego wiele razy widziałem na różnych filmach na Instagramie, zanim tu przyjechałem. Miałem okazję podziwiać, jak Azjaci potrafią go wydobyć z mułu przy wykorzystaniu różnych technik.

Kiedy siedziałem wieczorem, byłem świadkiem, jak przyjechał mąż właścicielki z dziećmi. Po chwili córka właścicielki, w wieku około sześciu – siedmiu lat, podeszła do każdego ze stolików i bardzo grzecznie powiedziała: „Dzień dobry”. Coś w zasadzie prostego, ale np. w Polsce prawie niewystępującego. Pamiętam do dzisiaj, że największe przestępstwo, które mogłem popełnić jako młody chłopak, to niepowiedzenie sąsiadowi prostego „dzień dobry”. Z mojego już, niestety prawie pięćdziesięcioletniego doświadczenia wiem, że prawie całe wychowanie ogranicza się do nauki wykorzystania i zrozumienia trzech zwrotów: „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”. Tutaj widać dodano także „dzień dobry”.

Zdjęcie 8–10. Pakse.

Zdjęcie 9.

Zdjęcie 10.

Zdjęcie 11–15. Targowisko w Pakse.

Zdjęcie 12.

Zdjęcie 13.

Zdjęcie 14.

Zdjęcie 15.

Zdjęcie 16–17. Pakse po zmroku.

Zdjęcie 17.

Zdjęcie 18–19. Nocny market w Pakse.

Zdjęcie 19.

Zdjęcie 20. Zamówione przeze mnie sumy.

Dzień drugi (5.04.2023) – wycieczka z Pakse na the Bolaven Plateau

Dzień wcześniej za około 30 USD kupiłem całodzienną wycieczkę na tzw. The Bolaven Plateau. Generalnie z tego, co doczytałem, miałem tam zobaczyć największe w Laosie wodospady, plantacje kawy i herbaty oraz odwiedzić dwie wsie. Bus był opóźniony i zamiast o 8.00 zacząłem wycieczkę o 9.00. W samochodzie oprócz kierowcy – pani Simi – jechały z nami trzy Francuzki: dwie z Paryża i jedna z Tuluzy. Kobiety były bardzo sympatyczne i gadatliwe, widać, że wakacje dobrze im służyły.

Zdjęcie 21. Moje sympatyczne koleżanki z Francji.

Pierwszym przystankiem po około czterdziestu minutach był studwudziestometrowy, najwyższy w Laosie bliźniaczy wodospad Ted Fan. Woda spadała w bardzo głęboki jar. Można było go podziwiać z perspektywy góry po drugiej stronie, ale pomimo odległości widok i tak robił ogromne wrażenie. Na miejscu były dwa tarasy widokowe oraz ośrodek wypoczynkowy składający się z głównego budynku oraz mniejszych domków pod wynajem. Wszystko na wysokim poziomie położone w lesie w cieniu, naprawdę świetne miejsce na spędzenie dwóch – trzech dni. Dodatkowo odważni mogli skorzystać z trasy zjazdów linowych, składającej się z czterech zjazdów, z czego jeden nad wodospadem, oraz podejść pod kolejne zjazdy. Wszystko w pięknych okolicznościach natury, za kwotę około 55 USD.

Zdjęcie 22. Piękne wodospady Ted Fan.

Zdjęcie 23. Taras widokowy na wodospadem Ted Fan.

Zdjęcie 24. Restauracja i recepcja hotelu nad wodospadami.

Zdjęcie 25. Budynki pod wynajem dla turystów.

Zdjęcie 26. Parking i bazar przy wejściu na wodospad.

Zaraz za ośrodkiem znajdowały się sklep, skansen i kawiarnia, gdzie można było w bardzo miłych i profesjonalnych warunkach zobaczyć drzewka kawy i herbaty oraz elementy do ich wytwarzania. Kawa naprawdę świetna, dwa główne gatunki to arabica i robusta. Wszystko w nadzwyczaj dobrych cenach i na profesjonalnym poziomie. Na miejscu spotkałem turystów z różnych regionów świata, w tym grupkę mnichów. Pojawiła się okazja, aby porobić sobie wspólne zdjęcia, bo ze względu na różnorodność każdy był dla każdego atrakcyjny i ciekawy.

Zdjęcie 27. Uprawa kawy.

Zdjęcie 28. Kawiarnia i świeża kawa.

Zdjęcie 29. Zdjęcie autora z mnichami (zwróć uwagę na podobieństwo fryzur 😊).

Zdjęcie 30. Las bambusowy.

Zdjęcie 31. Mnich na kawce.

Kolejnym przystankiem był równie piękny wodospad Tad Yuang, u podnóża którego znajdowało się małe jeziorko, w którym kilku turystów zażywało kąpieli. Wokół niego położono na różnych wysokościach kładki i punkty widokowe, pozwalające robić dobre ujęcia w różnych kierunkach. Podobało mi się, że spotkałem niewielu turystów – może kilkanaście osób, więc były to naprawdę wspaniałe warunki jak na tak urokliwe miejsce.

Zdjęcie 32. Droga na wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 33. Wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 34. Zabytkowe riksze.

Zdjęcie 35. Starsze kobiety ubrane w tradycyjny sposób.

Zdjęcie 36. Piękno laoskiej przyrody.

Kolejny przystanek to obiad w przydrożnym barze, który wybrała nasza opiekunka i kierowca jednocześnie. Miejsce generalnie nie wyglądało na schludne i kiedy dostaliśmy talerz surowych warzyw, skusiłem się tylko na kilka fasolek. Potrawę, czyli zupę z makaronem i mięsem wieprzowym, również zasugerowała nasza opiekunka. Smakowała przepysznie, a kosztowała około 7 PLN. Laos naprawdę jest najtańszym miejscem na wakacje, jakie w życiu widziałem. Kiedy spożywałem obiad, do baru podjechała na motorkach trójka młodych ludzi, chyba z Francji i Hiszpanii, którzy pokonywali ten cudowny kraj na motorkach. Generalnie już po dwóch dniach pobytu, biorąc pod uwagę klimat, uważam, że jest to idealne miejsce do takich wojaży.

Po drodze do kolejnego miejsca zatrzymaliśmy się w jednej ze wsi, gdzie na małym targowisku z owocami i warzywami kilka starszych wiekiem kobiet paliło charakterystyczne duże fajki. Takie same zresztą spotkałem w Wietnamie Północnym w rejonie Sa Pa, u mojej przewodniczki Mimi w domu.

Zdjęcie 37. Targowisko i kobiety palące tradycyjne fajki.

Zdjęcie 38. Lokalna ludność z dużym zaciekawieniem przygląda się turystom: wystarczy się zatrzymać i natychmiast pojawiają się kobiety z dziećmi.

Ostatnim przystankiem wspaniałej wycieczki był cały system kaskad i miniwodospadów o nazwie TadLo lub Tad Lor, w całości zagospodarowany przez ośrodki wypoczynkowe i restauracje. Na przestrzeni kilkuset metrów znajdują się dziesiątki prowizorycznych wiat, w których ludzie cieszyli się urokami życia. Sam zostałem zaproszony przez grupę uradowanych już Wietnamczyków, abym napił się z nimi wspólnie piwa, co oczywiście z ogromną przyjemnością uczyniłem, ku wielkiej radości naszej przewodniczki i moich koleżanek z Francji.

Zdjęcie 39–40. Kompleks wodospadów TadLo.

Zdjęcie 40.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w jeszcze jednej bardzo urokliwej wsi. Tamtejsi ludzie słyną z tego, że mieszkają w rodzinach nawet po ponad 50 osób i budują swoje trumny jeszcze za życia. Muszę stwierdzić, że nie tylko ta, ale i inne wsie były bardzo urokliwe. Domy są drewniane, a buduje się je tradycyjnie na podporach. Wszędzie słychać małe i charakterystyczne dla Laosu traktorki i ciężarówki, z których niektóre składały się tylko z dwóch kół, silnika i długiego dyszla, a potrafiły jednocześnie ciągnąć naprawdę duże i ciężkie przyczepy. Na polach przez wiele kilometrów dominowały uprawy manioku. Sadzi się go jako kilkunastocentymetrowe patyki, które w kopcach szybko puszczają korzenie w postaci bulw, podobnie jak ziemniaki. Mijaliśmy wiele skupów manioku, w cenie 10 centów amerykańskich za kilogram mokrego i 40 centów amerykańskich za suchy – naprawdę groszowe stawki, biorąc pod uwagę ogrom pracy. W porównaniu do Kambodży Laos leży dużo wyżej, teren jest pagórkowaty, przecinany wieloma urokliwymi rzekami i ma lepszy, chłodniejszy klimat. Widać ogromne tereny porośnięte lasami, zresztą same wsie i pola uprawne mają wiele drzew i zagajników.

Zdjęcie 41. Uprawa manioku.

Zdjęcie 42. Maniok przygotowany do posadzenia.

Zdjęcie 43. Wspólne chaty, gdzie przygotowywane są trumny.

Zdjęcie 44. Typowa chata wiejska w tym regionie.

Zdjęcie 45. Typowa zagroda rolnika.

Zdjęcie 46. Autor na tle typowej zagrody rolnika.

Zdjęcie 47. Droga przez wieś.

Po powrocie czekała na mnie przepyszna kolacja. Poprzedniego dnia, kiedy byłem na targowisku, widziałem wiele gatunków ryb, w tym małe sumy. Wiele razy wcześniej oglądałem różne filmiki w mediach społecznościowych, jak Azjaci sprytnie łapią te zakopane głęboko w mule ryby. Bardzo interesował mnie ich smak, więc zapytałem mojej gospodyni, czy mogłaby dla mnie kupić i upiec jedną. Zanim zjadłem śniadanie dnia następnego, jej mąż zakupił trzy małe i jeszcze żywe sztuki za 4 USD (podobno). Wieczorem, kiedy ryby zostały mi podane, wyglądały świetnie a smakowały odlotowo i już teraz wiem, dlaczego są tak popularne. Wspaniały dzień ze wspaniałym zakończeniem.

Zdjęcie 48. Pyszne sumiki przygotowane przez moją gospodynię.

Dzień trzeci (6.04.2023) – przelot z Pakse do Luang Prabang

Po pysznym śniadaniu przyszedł czas na pakowanie się i wylot lokalnymi liniami lotniczymi do Luang Prabang na północy Laosu. Rano miałem jeszcze możliwość, aby porozmawiać z właścicielką hotelu. Poza wynajmem dwudziestu pokoi udziela ona także zainteresowanym lekcji kucharskich dotyczących kuchni tajskiej i laoskiej. Pomimo tego, że warunki noclegowe należy ocenić na cztery z plusem, to całość usług – już na pięć z plusem. Składają się na to przede wszystkim rodzinna atmosfera, całkowity spokój, pyszna kuchnia, pomoc w zakupie biletów lotniczych i organizacji wycieczek czy możliwość zamówienia np. ryby i przygotowania przez właścicielkę na miejscu.

Taksówką dojechałem na bardzo małe lotnisko międzynarodowe, które obsługuje pasażerów zarówno na liniach lokalnych, jak i międzynarodowych. Na miejscu spotkała mnie duża niespodzianka, bo na ten sam samolot czekały także moje trzy przesympatyczne znajome Francuzki. Chwilę pogawędziliśmy – przy każdym kolejnym spotkaniu atmosfera stawała się coraz sympatyczniejsza.

Lot trwała około godziny i czterdziestu minut. Już przy lądowaniu było widać, że coś nie gra z jakością i przejrzystością powietrza. Początkowo, kiedy samolot schodził do lądowania, myślałem, że to chmury, potem – że jakaś burza piaskowa. Później okazało się, że z powodu pożarów lasów powietrze nad północnym Laosem jest tragiczne. To trochę zepsuło mi humor, ponieważ nie wróżyło ładnych zdjęć, a na tym mi najbardziej zależało.

Zdjęcie 49. Lotnisko międzynarodowe w Luang Prabang.

Zdjęcie 50. Mój samolot w Luang Prabang i tragicznie zanieczyszczone powietrze.

Kiedy dojechałem do hotelu, bardzo średniego – na szczęście tylko na jedną noc, następnego dnia zmieniałem go na lepszy – zostawiłem swoje rzeczy i udałem się na spacer. Pomimo słabej widoczności miasto okazało się najbardziej klimatyczne ze wszystkich, które do tej pory widziałem. Bardzo ciekawa architektura, świetna infrastruktura turystyczna, duży wybór rzeczy i innych ciekawych suwenirów, nocny market, gdzie można zarówno zjeść na wielkim placu z setkami innych turystów, jak i zrobić zakupy na targowisku. Wszystko w świetnym otoczeniu pięknej architektury. Najładniejsza część miasta położona jest pomiędzy Mekongiem a jednym z jej dopływów. Wszystko musi pięknie wyglądać w porze deszczowej, kiedy jest bardzo zielono, czyste powietrze oraz wysoki poziom wody. Do miasta poza dojazdem autobusem czy samolotem można z wielu miejsce dopłynąć statkiem – i to zarówno z Wietnamu, Kambodży, jak i Chin czy Tajlandii. Pierwsze wrażenie, ze względu na powietrze, było średnie, ale w miarę pobytu można odkryć uroki tego pięknego miasta i okolic. 

Zdjęcie 51. Natura otaczająca Luang Prabang.

Zdjęcie 52–55. Piękna architektura Luang Prabang.

Zdjęcie 53.

Zdjęcie 54.

Zdjęcie 55.

Zdjęcie 56. Wieczorny bazar i główna jadłodajnia w Luang Prabang.

Zdjęcie 57. Nocny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 58. Jedna z galerii w Luang Prabang.

Zdjęcie 59. Jedna z wielu klimatycznych uliczek w Luang Prabang.

Dzień czwarty (7.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem do Parku Zielona Dżungla

Rano musiałem zmienić hotel, co mnie cieszyło, bo ten mi się nie podobał. Nowy hotel, prowadzony chyba przez Amerykanina, był bardzo czysty i komfortowy, może nie tak jak w Kambodży, ale 193 PLN za trzy doby w świetnym hotelu to naprawdę jak za darmo.

Zdjęcie 60. Mój świetny hotel.

Zdjęcie 61. Autor w trakcie opisywania swoich przygód i doświadczeń.

Po chwili odpoczynku poszedłem rozejrzeć się po mieście z zamiarem wynajmu skutera na kilka godzin i zaplanowania czegoś na kolejne dwa dni. Praktycznie kilkaset metrów od mojego hotelu wszedłem do jednej z wielu agencji turystycznych, ponieważ zainteresowała mnie ich oferta wystawiona za zewnątrz. Po kilku minutach rozmowy miałem już wykupioną całodzienną wycieczkę z wędrówką po górach i przy wodospadach oraz wynajęty skuter. Niestety, ponieważ byłem jedynym chętnym, musiałem zapłacić 100 USD, ale to są koszty nauki i poznawania, jak działa tu biznes turystyczny. Jeżeli zechcę kiedyś korzystać z ich usług, to najpierw muszę ich sprawdzić. Przy wynajmie skutera musiałem podpisać umowę i oddać w zastaw paszport, ale się nie zgodziłem i ksero tym razem wystarczyło. Problem polega na tym, że skutery w żaden sposób nie są ubezpieczone i paszport jest gwarantem, że klient odda za motocykl lub szkody.

Właściciel zasugerował, że mając kilka godzin, mogę pojechać do Parku Zielona Dżungla, oddalonego o kilkanaście kilometrów. Kiedy już chwilę pojeździłem skuterkiem i zabrałem z pokoju swoje rzeczy, udałem się na przystań promową i wjechałem jak wszyscy na prom. Koszt to około 3 PLN. Krótka przeprawa i jazda drogą. Na szczęście dzień wcześniej jedna z Francuzek pokazała mi świetną aplikację na IPhone – Maps.me, dzięki której po wgraniu darmowej mapy danego państwa można po nim spokojnie jeździć, będąc offline.

Zdjęcie 62. Autor na wynajętym skuterze.

Po drodze miałem okazję obserwować otaczającą mnie przyrodę, góry i wsie, a raczej to, co dało się zobaczyć przez zadymione powietrze. Nie trzeba było daleko jechać, aby zrozumieć przyczynę takiego stanu rzeczy, ponieważ wszędzie widziałem ślady pożaru lub tlące się małe ogniska wypalanych liści, krzewów czy ściętych pni. Po dojechaniu na miejsce musiałem zapłacić za parking i kupić bilet wstępu. Ze względu na porę suchą przyroda nie przedstawiała się zachęcająco. Miejscami rosły pozostałości traw, nawet wodospad był tylko z nazwy, ponieważ nie spływała z niego woda. Zainteresował mnie natomiast park linowy, położony wysoko na potężnych drzewach i biegnący na drugą stronę drogi głównej, do ciekawszej części parku. Znajdowały się tam zadbane i zielone łąki, grał zespół muzyki tradycyjnej, rosły piękne kwiaty, a po drodze mijało się dwa słonie indyjskie, na których można było się przejechać lub je nakarmić. Oczywiście wszystko zrobiono typowo pod turystów, więc na każdym kroku stały punkty handlowe i usługowe, gdzie można było zjeść czy się napić kawy. Generalnie jest to miejsce ciekawe i godne uwagi, ale zdecydowanie w porze deszczowej lub jakiejkolwiek innej, kiedy jest zielono i czyste powietrze.

Zdjęcie 63. Zespół w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 64–65. Park Zielona Dżungla.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66. Park linowy.

Zdjęcie 67. Słonie w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 68. Zwierzęta hodowlane w okolicznych wsiach.

Mniej więcej półtorej godziny później udałem się w drogę powrotną. Jadąc, zauważyłem, zresztą tak jak i wcześniej, że drogi są praktycznie puste. Tylko od czasu do czasu przejedzie skuter, a dużo rzadziej samochód. Droga numer 4 była dosyć nową trasą i z tego miejsca, z którego startowałem, miałem tylko 154 kilometry do Tajlandii.

Po powrocie oddałem skuter i udałem się na nocny targ na kolację, którą tym razem ponownie była rybka z grilla. Po kolacji jeszcze przeszedłem się urokliwymi uliczkami Luang Prabang.

Dzień piąty (8.04.2023) – Luang Prabang, wędrówka po górach i wodospad

Kiedy szedłem wieczorem spać, miałem w planach poranne wstanie około 5.20, aby zobaczyć tzw. karmienie mnichów. Ceremonia jest powtarzana każdego poranka około godziny 5.30–6.00, kiedy to mieszkańcy Laosu wychodzą w ustalone miejsca, a mnichowie przechodzą obok nich z torbami i otrzymują jedzenie w różnych formach. Niestety nie miałem na tyle samozaparcia. Wstałem trochę później i udałem się na poszukiwanie śniadania na porannym ryneczku. Jeżeli ktoś nie może sobie wyobrazić, jak wyglądały ryneczki w przedwojennej Polsce, to tu zobaczy to w całej okazałości. Każdy przychodzi z tym, co ma, ktoś sprzedaje gotowe potrawy, ktoś warzywa, ryby, kurczaki itp. Łatwiej chyba wymienić, czego tu tutaj nie ma.

Zdjęcie 69–71. Poranny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Po śniadaniu zgodnie z umową o 8.30 zameldowałem się w firmie mojego nowo poznanego właściciela firmy turystycznej, gdzie czekał już mój przewodnik na ten dzień. Po chwili rozmowy wsiedliśmy do terenowej toyoty i właściciel podwiózł nas kilkanaście kilometrów do jednej ze wsi, skąd mieliśmy iść ponad dziewięć kilometrów przez wsie i lasy. Po drodze planowaliśmy odwiedzić przynajmniej dwie wsie, jedną jaskinię, a na końcu zobaczyć przepiękne wodospady, w których mógłbym popływać. Po czym właściciel ponownie miał nas odebrać i przywieźć do Luang Prabang.

Po wyjściu z samochodu od razu poczułem wspaniały i sielski klimat wsi, dokoła żadnych turystów, tylko wieś, piękna natura i mój przewodnik. Od razu telefon w ruch i robienie zdjęć najbardziej charakterystycznych domów czy zabudowań gospodarczych. Widziałem kobiety wyszywające kolorowe wzory, które następnie można sprzedać turystom w postaci małych toreb, a także trzech młodych chłopców grających w sport narodowy Francuzów – bulle – na specjalnie przygotowanym do tego torze czy wreszcie świniobicie. „Ofiarą” była czarna odmiana świni.

Zdjęcie 72. Mój przewodnik.

Zdjęcie 73–74. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75. Młoda kobieta z dzieckiem.

Zdjęcie 76. Szczęśliwe dzieci.

Zdjęcie 77. Młodzież grająca w bulle.

Zdjęcie 78. Produkcja suwenirów dla turystów.

Zdjęcie 79–80. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 80.

Po opuszczeniu wsi chłonąłem już tylko piękną naturę. Chwilami widziałem płaskie pola uprawne, obecnie suche, potem – specjalnie sadzone lasy z drzew, z których pozyskiwano rodzaj kauczuku. Dalej były lasy wyglądające na nieokiełznaną dżungle. Chodziliśmy po wąskiej dróżce, po której nawet skuter nie przejedzie ze względu na to, że trzeba się wspinać po skałach. Po kilku kilometrach weszliśmy na dużą polanę, usianą skałami, na której pracowało dwóch staruszków, a dokoła były bardzo wysokie wzgórza porośnięte lasami. Dla mnie coś niespotykanego, ale tutaj to norma. Mój przewodnik stwierdził, że osobiście ma swoje pola ryżowe w górach. Idzie tam półtorej godziny w jedną stronę.

Niestety na każdym kroku było widać, jak lokalna ludność wycina drzewa i wypala łąki pod uprawę. Oczywiście można mieć do tego europejski negatywny stosunek, jednak jeśli się żyje w Laosie, gdzie państwo w żaden sposób nie interesuje się obywatelem, chyba że chodzi o opłacenie podatków, to trudno mieć do ludzi pretensje, że chcą przeżyć i się jakoś wzbogacić. Mój przewodnik, który przejął gospodarstwo po rodzicach i opiekę nad nimi, opowiadał, jak jego ojciec zachorował, a on sprzedawał po kolei bawoły i ziemię, aby mieć na leczenie. W konsekwencji ojciec zmarł, a on został z dwoma hektarami i rodziną pod opieką, która składała się z matki, żony i czwórki dzieci.

Zdjęcie 81. Uprawa kauczuku.

Zdjęcie 82–84. Trasa turystyczna.

Zdjęcie 83.

Zdjęcie 84.

Zdjęcie 85. Karczowanie lasu.

Zdjęcie 86. Przeszkoda na szlaku turystycznym.

Życie w Laosie dzieli się na czas przed pandemią i po niej. Mój przewodnik, który używa pseudonimu Tom Cruze, opowiadał, że przed covidem chodził z turystami nawet dwadzieścia – dwadzieścia pięć razy w miesiącu, a po nim – raz lub wcale. Niektórzy ludzie potracili całe biznesy lub musieli się poprzenosić z głównych ulic na tańsze boczne, które dają mniejszą szansę na zdobycie klienta. Osobiście to odczułem, bo kiedy wykupiłem całodzienną wycieczkę, miałem opcję zapłacić 100 USD lub nie jechać wcale, ponieważ nie było więcej chętnych.

Po jakim czasie nagle pojawił się za nami samotny turysta z Francji, który poszukiwał jaskiń. Po kilku minutach, kiedy szedł z nami, cofnął się do swojego skutera. Było to dosyć zabawne, zobaczyć w środku lasu, gdzie nie ma nikogo, sympatycznego człowieka z aparatem. Po sześciu kilometrach doszliśmy do wejścia do jaskini. W czasie tzw. cichej wojny, w latach 1965–1976(?), ludność wykorzystywała jaskinie jako miejsca schronienia przed bombardowaniami amerykańskiego lotnictwa. Dopiero będąc osobiście w tych lasach, człowiek sobie uświadamia prostą prawdę, że zarówno Francuzi, jak i Amerykanie nie mieli żadnych szans, aby utrzymać Indochiny pod kontrolą.

Po zjedzeniu lunchu wliczonego w cenę wycieczki poszedłem sam pochodzić po jaskini. Jest ona w środku bardzo surowa, ma mało pięknych form naciekowych, panuje tam za to bardzo duża wilgotność. Chodząc po jaskini, zastanawiałem się, jak ludzie sobie w niej radzili – przecież nawet ognia nie mogli rozpalić, bo by się podusili, chyba że było jakieś ujście dymu.

Zdjęcie 87. Wejście do jaskini.

Zdjęcie 88. Wnętrze jaskini.

Po obejrzeniu jaskini szliśmy przez zupełnie naturalny las, stanowiący część rezerwatu, gdzie nie było żadnej możliwości zejść ze ścieżki z powodu bardzo dużej gęstwiny, i to pomimo pory suchej. Kiedy jest mokro, ścieżki bardzo szybko zarastają i lokalna ludność odpowiada, za wynagrodzeniem, za ich utrzymanie. Generalnie państwo dba o to, aby lokalna ludność miała interes w rozwoju turystyki. Nawet mój operator musi część środków przekazać do wsi, przez które przechodzimy. Dodatkowo, gdy np. grupa jest większa niż osiem osób, należy wynająć drugiego przewodnika pochodzącego z mijanych wsi. Zadbano także o to, aby wyeliminować straszny afrykański zwyczaj, czyli żebrzących dzieci. Polega to na tym, że lokalne dzieci na widok turysty otaczają go i wołają „give me money”, co jest bardzo nieprzyjemne. Znam to z wyjazdu do Rwandy. Takich zachowań nie ma w miejscach, gdzie turyści są rzadko. W żadnym z państw Azji Południowo-Wschodniej nie spotkałem się z wołającymi o pieniądze dziećmi.

Zdjęcie 89. Pomimo pory suchej las dalej robił ogromne wrażenie.

Zdjęcie 90. Gniazdo tarantuli, która wchodzi w skład lokalnej diety.

Zdjęcie 91. Imponujące drzewa w lesie.

W końcu zbliżaliśmy się do – według opinii mojego przewodnika – najpiękniejszego wodospadu na świecie. Z daleka słyszałem szum spadającej wody. Po jakimś czasie wodospad Kuang Xi zaczął powoli odkrywać swoje niesamowite uroki. Oglądanie zaczynaliśmy nietypowo, bo od góry. Już na samym początku ujrzałem piękne rozlewiska z krystaliczną wodą i pływającymi rybami, w których kąpali się ludzie. Następnie zeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, gdzie ukazał się najcudowniejszy fragment wodospadu. Pięknie ukształtowany teren powodował, że woda przybierała zarówno różne kształty, jak i kolory. Po spadku z najwyższej wysokości woda rozlewała się i spadała z mniejszych skał na przestrzeni kilkuset metrów. Woda była czysta i pływały w niej ryby różnej wielkości. Poniżej znajdował się mniejszy, ale równie urokliwy spad, pod którym wytworzył się naturalny duży basen, w którym miałem okazję popływać. Głębokość wody wynosi maksymalnie 170 centymetrów. Jest ona bardzo zimna, co stanowiło świetną odmianę po dwutygodniowych upałach. Wokół znajdowało się mnóstwo ludzi, ale niewielu z nich się kąpało, więc nie było tłoku. Wspaniałe doświadczenie i oczywiście zdjęcia. Schodząc na parking, mijaliśmy małe i piękne spadki wody. Nie wiem, czy ten wodospad jest najpiękniejszy na świecie, ale na pewno najładniejszy, jaki ja widziałem w życiu. Dodatkowo bezcenna jest możliwość pływania w tej wodzie, gdzie nogi skubią nam małe rybki zjadające martwe komórki skóry.

Zdjęcie 92–101. Wodospad Kuang Xi.

Zdjęcie 93.

Zdjęcie 94.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

Zdjęcie 100.

Zdjęcie 101.

Schodząc na parking, kolejny raz spotkałem moje trzy sympatyczne Francuzki – chyba już piąty raz od wspólnego wyjazdu w Pakse. Za każdym razem wywoływało to u nas dużą radość i uśmiech na twarzy. Po dojściu do dużego parkingu pełnego handlarzy zjechaliśmy samochodem elektrycznym do głównego parkingu, gdzie czekał już na mnie nasz właściciel firmy, w której kupiłem wycieczkę. Drogę powrotną przeznaczyliśmy na snucie planów biznesowych na przyszłość. Po drodze mijaliśmy zielone pola ryżu, co jest rzadkością o tej porze roku, oraz dużą farmę bawołów, gdzie można było zjeść lody z ich mleka i zrobić wycieczkę z przewodnikiem po farmie.

Zdjęcie 102. Niedźwiedź w parku przy wodospadzie Kuang Xi.

Zdjęcie 103. Rzadki o tej porze widok zielonych pól ryżowych.

Po powrocie szybki prysznic i wyjście na nocny bazar na kolacje. Tym razem trafiło na pyszną kaczkę z ryżem za całe 2,5 USD. Po kolacji ze względu na to, że po raz pierwszy powietrze był przejrzyste, obszedłem najładniejsze dzielnice, aby porobić zdjęcia kamienic.

Dzień szósty (9.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem za miasto

Rano udało mi się wstać o 5.15 i wybrać się na tzw. karmienie mnichów. Odbywa się to w kilku miejscach, ja najbliżej miałem na ulicę, gdzie co wieczór trwa nocny market. Miałem okazję obserwować przygotowania do ceremonii. Na długości około 100 metrów rozstawiono małe plastikowe krzesełka, na których siadały osoby z jedzeniem dla mnichów. Były to batony, ryż, przyprawy i inne produkty, przechowywane w specjalnych plecionych koszykach. Niektórzy z tzw. karmicieli to biali turyści, którzy mieli przewiązane przez plecy charakterystyczne chusty, inni – Azjaci, np. kobiety ubrane w piękne tradycyjne stroje. Dokoła znajdowało się już dosyć dużo turystów, którzy podobnie jak ja czekali na dobre ujęcia fotograficzne. Chwilę po 5.30 z położonej przy ulicy świątyni zaczęły wychodzić grupy mnichów w różnym wieku, z dużymi pojemnikami na dary. Przechodzili oni na całej długości obok siedzących ludzi, którzy w plastikowych rękawiczkach wrzucali im do pojemników to, co przynieśli. Na końcu rzędu darczyńców siedziały osoby bardzo biedne, głównie dzieci, które z kolei otrzymywały część darów od samych mnichów. Ze względu na wielu fotografów wyglądało to trochę bardziej jako ciekawostka turystyczna niż tradycyjna ceremonia. Tak czy inaczej warto to zobaczyć i uwiecznić. Wracając na dalsze spanie do hotelu, porobiłem jeszcze kilka zdjęć porannego marketu, który rozbija się bezpośrednio przy moim hotelu. Zakupiłem sobie także przy okazji śniadanie.

Zdjęcie 104. Przygotowania do ceremonii karmienia mnichów.

Zdjęcie 105. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 106. Część darów jest oddawana biednym.

Zdjęcie 107. Osoby karmiące mnichów są często ubrane w tradycyjne stroje. 

Zdjęcie 108–109. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 109.

Zdjęcie 110. Pięknie ubrana kobieta karmiąca mnichów.

Około 11.00 po spisaniu doświadczeń z poprzedniego dnia udałem się do firmy Galaxy porozmawiać z Didem, kupić bilet na pociąg oraz wynająć skuter na kilka godzin. Dida nie było, więc uregulowałem należność za pociąg do Wientianu i wynająłem skuter. Tym razem nikt już nie chciał ode mnie paszportu za skuter, nawet jedyny egzemplarz umowy był tylko u mnie w kieszeni. Zaufanie buduje się z czasem. Zgodnie z wytycznymi żony Dida wybrałem się w kierunku schroniska słoni. Po drodze pomyliłem kierunki, ale w sumie dobrze się stało, bo zauważyłem znak, że za siedem kilometrów będzie jakaś zagroda ze słoniami. Po drodze mijałem świątynie, duże firmy i projekty chińskie oraz nowo wybudowaną linię kolejową.

Zdjęcie 111–113. Mijane po drodze świątynie buddyjskie.

Zdjęcie 112.

Zdjęcie 113.

Żeby dojechać do słoni, musiałem odbić w drogę gruntową, co mi bardzo przypominało czasy szkolne, kiedy musiałem komarkiem, a później rometem dojeżdżać do szkoły polnymi drogami. To doświadczenie przydało mi się zresztą na bezdrożach rwandyjskich. Na miejscu znajdował się ogrodzony teren, dobrze zadbany i żeby wejść, musiałem zapłacić 10 USD. W cenie otrzymałem banany, którymi mogłem nakarmić słonie, oraz do wyboru kawę i herbatę. Menedżer, z którym później rozmawiałem, mówił, że mają pięć słoni, ja natomiast widziałem trzy. Słonie były bardzo spokojne i w dobrej kondycji. Dawały się głaskać, a ich obecność nie powodowała żadnego strachu, tylko szacunek i podziw dla tych nadzwyczaj inteligentnych zwierząt. 

Zdjęcie 114–117. Słonie w zagrodzie.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Po karmieniu słoni i zrobieniu wielu zdjęć udałem się do ładnej restauracji na terenie ośrodka, noszącego zresztą nazwę Wioska Słoni. Po zjedzeniu obiadu zauważyłem, że słonie schodzą do znajdującej się opodal rzeki, a za nimi idzie kilku turystów. Kiedy słonie były już w wodzie, dwóch mężczyzn i jedna kobieta zaczęli wchodzić do wody, aby się kąpać i myć słonie. Kiedy chciałem zrobić to samo, przewodnik powiedział, że ci ludzie zapłacili za to 29 USD. Widok kąpiących się słoni a z nimi ludzi był naprawdę bardzo przyjemny. Słonie wyglądały na zrelaksowane, nikt poza opiekunami na nich nie jeździł. Po kąpieli słonie przekroczyły rzekę i udały się do swojej docelowej zagrody na noc. W miejscu Wioski Słoni przebywają jako atrakcja pomiędzy 9.00 a 15.00. 

Zdjęcie 118. Widok na rzekę z basenu restauracyjnego.

Zdjęcie 119. Słonie kierujące się do rzeki.

Zdjęcie 120. Słonie w trakcie kąpieli.

Zdjęcie 121. Widok na drugą stronę rzeki.

Zdjęcie 122. Widoki w trakcie drogi powrotnej.

Wracając, pojeździłem jeszcze po okolicy, zrobiłem kilka zdjęć drobiu i czarnych świnek w klatkach na sprzedaż, oglądałem też ręcznie robione noże w drewnianych sakwach, podobne do tego, jaki zakupiłem w Wietnamie. Zanim oddałem skuter, pojeździłem jeszcze po mieście, aby porobić kilka ciekawych zdjęć budynków i ulic. Powietrze od dwóch dni było dużo lepsze, więc chciałem wykorzystać okazję. Po kolacji na nocnym targu pochodziłem trochę po targowisku. Zauważyłem, że każdego dnia zauważam tu zupełnie inne rzeczy. Tym razem wypatrzyłem, że kobieta sprzedaje w ładnie zapakowanych butelkach dwa rodzaje alkoholu: jeden przejrzysty drugi ciemny. Dodatkowo można go degustować, co swoim zwyczajem oczywiście wykorzystałem, ostatecznie zakupując ten przejrzysty o mocy 50%.

Zdjęcie 123–134. Piękny Luang Prabang.

Zdjęcie 124.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Zdjęcie 129.

Zdjęcie 130.

Zdjęcie 131.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134.

Dzień siódmy (10.04.2023) – podróż koleją chińsko-laoską do Wientianu

Zgodnie z planem rano zapłaciłem za hotel – całe 45 USD za trzy noce w bardzo przyzwoitych warunkach i przy profesjonalnej obsłudze właściciela. Zjadłem szybkie śniadanie w sąsiednim barze i wypiłem kawkę kupioną od właściciela hotelu, który przy okazji prowadzenia hotelu sprzedawał też kawę. W jego przypadku było to bardzo proste, ponieważ hotel znajdował się przy porannym markecie, więc nawet nie musiał wychodzić na ulicę, aby sprzedawać.

O 10.00 punktualnie byłem u Dida w Galaxy, skąd miano mnie zabrać na dworzec kolejowy linii chińsko-laoskiej. Gdy tylko przybyłem, pojawił się także sprzedawca jednego ze sklepów, z którym wieczorem dogadałem się, że dostarczy mi do Galaxy flagę Laosu za ustaloną cenę. Zawsze, gdy jestem w nowym kraju, obowiązkowo kupuję magnesik, flagę i jeden suwenir, który najbardziej mi przypomina dany kraj. W przypadku Laosu był to pojemnik do przechowywania ryżu, wykorzystywany w ceremonii karmienia mnichów.

Oczywiście, po drodze taxi musiało zabrać jeszcze kilku podróżnych, co przy opóźnieniach powodowało u mnie irytację; taki mam charakter. Na dodatek Did powiedział, że bilet już jest kupiony dla mnie i jego matka mi go przekaże. Miała czekać przy bankomacie ATM a ja miałem zadzwonić. Ja na to, że nie mam laoskiej karty i proszę, aby kierowca to załatwił. Kiedy około 11.00 dojechaliśmy na ogromny dworzec kolejowy, wybudowany przez Chińczyków, gdy tylko wysiadłem z samochodu, starsza kobieta mnie odnalazła i dała bilet. Zabawne było to, że początkowo otrzymałem bilet czarnoskórego mężczyzny, co wiedziałem, bo każdy dawał ksero paszportu do zakupu biletu. Pani bardzo się zdziwiła, ale w końcu dała mi mój bilet.

Dworzec kolejowy i system chiński wprowadzony w Laosie to zupełnie inna bajka niż w Polsce. Nie da się tak jak u nas wbiec na peron w ostatniej sekundzie, wskoczyć do pociągu bez biletu i kupić go u konduktora. Tutaj system wygląda podobnie jak na lotnisku. Aby wejść do samego budynku dworca, trzeba mieć bilet, który kupuje się online lub na innym piętrze dworca.

Zdjęcie 135. Nowoczesny dworzec kolejowy kilka kilometrów poza Luang Prabang.

Zdjęcie 136. Wnętrze dworca.

Zdjęcie 137. Moment wyjścia na perony.

Wchodząc do budynku, musimy pozbyć się wszelkich materiałów niebezpiecznych, jak broń, noże, spreje (zabrano mi jeden) czy inne materiały łatwopalne. Gorzej niż na lotnisku, bo tam można mieć nóż w bagażu głównym. Wszystkie bagaże są prześwietlane. Po wejściu na hol główny czekamy na tzw. check-in jak na lotnisku, który zaczyna się około dwadzieścia minut przed wjazdem pociągu. Na komendę ludzie ustawiają się karnie w kilku rzędach i po otwarciu specjalnych bramek mogą wejść na peron. Na peronie każdy staje znowu w szeregu za linią oznaczającą numer wagonu, który jest napisany na bilecie. Po wjeździe pociągu, kiedy się już zatrzyma, obsługa podaje sygnał, że można wchodzić do wagonu. W moim przypadku był to wagon numer 4, miejsce 9F, oznaczenia bardzo podobne do tych z samolotu. Zarówno na dworcu, jak i w pociągu jest bardzo dużo obsługi, w różnych strojach, co wskazywało zakres obowiązków. Pracują: kierownik pociągu, kontrolerzy, osoby porządkowe czy inspektorzy bezpieczeństwa. Wszystko tak, aby w sposób szybki, sprawny i bezpieczny załadować ludzi do pociągu i dostarczyć na miejsce docelowe, gdzie przy wyjściu z perony ponownie skanowane są bilety.

Sam pociąg był bardzo komfortowy, czysty i szybki, jechał ze średnią prędkością około 158 kilometrów na godzinę. Bilety sprawdzano tylko raz. Osobiście byłem przygotowany na obserwowanie widoków, ale okazało się, że większość trasy, ze względu na ukształtowanie terenu, przebiegała w tunelach, co musiało dużo kosztować. Po drodze był tylko jeden przystanek w Vang Vieng, które to miasto jest podobno jeszcze ładniejsze od Luang Prabang.

Zdjęcie 138. Nowoczesny pociąg linii chińsko-laoskiej.

Zdjęcie 139. Autor we wnętrzu pociągu.

Zdjęcie 140. Kontrola biletów.

Kiedy w końcu dojechaliśmy do Wientianu i wyszliśmy z pociągu, ponownie trzeba było przejść przez bramki i osoba funkcyjna sczytała kod kreskowy z biletu. Jak zobaczyłem te masy ludzi, pomyślałem sobie: jak oni wszyscy zostaną rozwiezieni do swoim miejsc docelowych, to będzie trwało godziny.

Zanim zdołałem pomyśleć, zostałem zaproszony do tuk tuka, wspólnie z dziewięcioma innymi osobami, i zabrany w długą trasę do miasta. Widać ewidentnie, że Chińczycy, budując trasę, nie dbali, aby przebiegała ona przez centrum miast i z reguły przystanki są oddalone. Co powoduje, że należy się tam jakoś dostać.

Zdjęcie 141. Dworzec w Wientianie, stolicy Laosu.

Zdjęcie 142. Dziesiątki tuk tuków oczekujących na podróżnych.

Zdjęcie 143. Tuk tuk czekający na pełne załadowanie.

Hotel okazał się bardzo sympatyczny i profesjonalny, a co najważniejsze – z basenem, chociaż na zdjęciu wydawał się większy. Po odrobinie odpoczynku i obiedzie pojechałem tuk tukiem na nocny market, który znajduje się przy rzece Mekong. Widać ewidentnie, że wieczorem nocny targ i promenada nad Mekongiem są głównymi miejscami aktywności, i to zarówno Lautańczyków, jak i obcokrajowców, których w tym rejonie było wyraźnie widać. W Wientianie spotkałem też pierwszych w Laosie Polaków, grupę około siedmiu – ośmiu osób. Po spacerze wróciłem pieszo do hotelu i popływałem w basenie oraz popróbowałem laoskiej whisky.

Miasto nie przypadło mi do gustu, po dwóch tygodniach podróży mam trochę dość dużych miast, w których nie ma co oglądać, wszystko jest daleko i trzeba co chwilę płacić za transport. W związku z powyższym zdecydowałem, że na jedną noc pojadę do sławnego Vangvieng. 

Zdjęcie 144. Mój bardzo przyjemny hotel w Wientianie.

Zdjęcie 145. Profesjonalna obsługa i recepcja hotelu.

Zdjęcie 146. Basen hotelowy.

Zdjęcie 147. Nowy rodzaj spotkanego tuk tuka.

Zdjęcie 148–149. Wientian – rejon nocnego targu nad Mekongiem.

Zdjęcie 149.

Zdjęcie 150. Pomnik Chao Anouvong.

Zdjęcie 151. Nocny market w Wientianie.

Dzień ósmy (11.04.2023) – wyjazd do Vangvieng

W związku ze zmęczeniem dużymi miastami i małą atrakcyjnością Wientianu postanowiłem wyskoczyć na jedną noc do Vangvieng, o którym słyszałem dużo dobrego, m.in. od moich zaprzyjaźnionych Francuzek i od Dida z Luang Prabang. Do miasta pojechałem busem w bardzo atrakcyjnej cenie, a dodatkowo odbierał mnie bezpośrednio z hotelu. Za pociąg chińsko-laoski musiałbym zapłacić około 200 tys. LAK, plus taxi na dworzec w Wientian 350 tys. LAK i jeszcze transport z dworca w Vangvieng. Natomiast za busa zapłaciłem 150 tys. LAK i wylądowałem w centrum Vangvieng.

Bardzo szybko po opuszczeniu Wientianu okazało się, że była to świetna decyzja, ponieważ krótko po opuszczeniu centrum wjechaliśmy na płatną autostradę chińsko-laoską, gdzie mój kierowca pędził z prędkością 160 kilometrów na godzinę, przy dozwolonym limicie 100. Droga była nowa i praktycznie pusta, co kilka minut mijaliśmy jakiś pojedynczy samochód. Na autostradę zakaz wjazdu mają rowery, motocykle i tuk tuki. Po drodze mogłem podziwiać piękne laoskie tereny. Za cały przejazd zapłaciliśmy niecałe 200 tys. LAK. 

Zdjęcie 152. Wjazd na autostradę chińsko-laoską.

Po około półtorej godziny dojechaliśmy do głównej ulicy w Vangvieng, gdzie dalej każdy z pasażerów musiał radzić sobie sam. Jako doświadczony już podróżnik szybko odnalazłem hotel. Po pozostawieniu swoich rzeczy w pokoju hotelowym Hindus, który akurat pracował w recepcji, polecił mi dzisiaj spływ kajakowy, a jutro wynajem skutera, chociaż plan miałem dokładnie odwrotny. Tak się składało, że były dwie dziewczyny chętne na spływ i za czterdzieści minut mogłem pojechać, co mi akurat pasowało.

Praktycznie już opuszczając busa i idąc do hotelu, zauważyłem ogromną liczbę reklam z ofertą turystyczną, dotyczącą głównie aktywnych form spędzania czasu: lot balonem, zipline, kajaki, rowery, skutery, wędrówka po górach, zwiedzane jaskiń czy pokonywanie jaskiń na dmuchanych oponach po linie. Oferty się powtarzały, nawet jeżeli wyglądały graficznie inaczej. Miejscowość ta z całą pewnością stanowi świetne miejsce wypadowe dla mieszkańców stolicy Laosu, chociażby ze względu na linię kolejową czy autostradę. Odległość około 130 kilometrów pokonuje się maksymalnie w półtorej godziny. Tak jak wcześniej, widziałem tu bardzo dużo młodych ludzi z całego świata

Rzeczywiście, kiedy zostaliśmy przetransportowani na miejsce spływu kajakowego. Samochód wywiózł nas za miasto, gdzie w pewnym momencie skręciliśmy w kierunku rzeki. Na miejscu nasz przewodnik zdjął kajaki, rozdał kamizelki i wiosła i rozpoczęła się przyjemna półtoragodzinna przygoda.

Poza pięknymi widokami gór z prawej strony i zbliżającym się zachodem słońca mieliśmy okazję podziwiać, jak mieszkańcy Laosu i turyści korzystają z możliwości oferowanych przez płytką i bezpieczną rzekę. Niektóre restauracje czy kluby znajdowały się obok rzeki, a niektóre wręcz na niej. Goście, jedząc czy pijąc piwo, siedzieli po pas w ciepłej i czystej wodzie. W rzece pływały dzieci, ludzie pływali na oponach i kajakach, a niektórzy czegoś szukali, jakby jakichś skorupiaków. Co jakiś czas dobiegała muzyka, ludzie machali i pozdrawiali i to wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. Po powrocie pozostało tradycyjnie zjedzenie kolacji i wieczorny spacer po uliczkach.

Zdjęcie 153–156. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 154.

Zdjęcie 155.

Zdjęcie 156.

Zdjęcie 157. Radosna młodzież laoska.

Zdjęcie 158–160. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 159.

Zdjęcie 160.

Zdjęcie 161–162. Ulice Vangvieng.

Zdjęcie 162.

Dzień dziewiąty (12.04.2023) – wyjazd skuterem w rejon Vangvieng i powrót do Wientianu

Rano, zgodnie z planem, około godziny 8.00 byłem już po śniadaniu i miałem w ręku skuter. Tym razem jednak konieczne okazało się oddanie paszportu za skuter, czego bardzo nie lubię, za to nie musiałem podpisywać żadnej umowy itp. Wiedziałem mniej więcej, gdzie mam jechać, a czasu miałem na tyle, aby wejść na jeden z kilku punktów widokowych i wykąpać się w jednej z kilku błękitnych lagun, które można było znaleźć po drodze.

Pomimo że nawigacja prowadziła mnie do punktu widokowego – na reklamach pokazywanego z motocyklem na szczycie, na którym można usiąść – ja się trochę rozpędziłem i wszedłem na inny, na którym na szczycie był świeżo wykonany biały koń. Z mojego punktu widokowego miałem wgląd na jeszcze inny, na którym z kolei znajdował się zamocowany na stałe samolot, awionetka. Laotańczycy robią po prostu wszystko, aby to na ich górę wszedł turysta, i oczywiście za to zapłacił – u mnie to było około 20 tys. LAK. Górę wybrałem przypadkowo i musiałem włożyć w to naprawdę dużo wysiłku, tym bardziej że wspinałem się koło południa, gdy panowała temperatura minimum 33–34°C. Sam już wyjazd na wieś, skuterkiem, gdzie był bardzo ograniczony ruch, stanowił dużą przyjemność. Oczywiście wejście na punkt widokowy, poza dużym i zdrowym wysiłkiem, opłaciło mi się ze względu na możliwość zrobienia ciekawych zdjęć. Ich jakość jest mocna ograniczona z powodu wyjątkowo złej przejrzystości powietrza. W Laosie poza skuterkami można wynająć samochody typu wszędołazy dwu i czteroosobowe (1 mln lub 1,4 mln LAK) za cały dzień. Mój nowo poznany menedżer z hotelu, Hindus Huamnd, miał rację, że wszystko było świetnie opisane, ale też bardzo przydała mi się aplikacja Maps.me. Rejon, w którym jeździłem, znany jest nie tylko z punktów widokowych, rzeki czy lagun, ale także z jaskiń, a wszystko jest opisane zarówno na mapach, jak i znakach drogowych.

Zdjęcie 163. Woły spacerujące bez żadnego nadzoru.

Zdjęcie 164. Góra z białym koniem, na która się wspinałem.

Zdjęcie 165. Widok z trasy na górę.

Zdjęcie 166. Widoki ze wspinaczki.

Zdjęcie 167. Widok ze szczytu.

Zdjęcie 168. Pracownicy wykańczający białego konia.

Zdjęcie 169. Piękny widok ze szczytu, pomimo słabej widoczności.

Po zaliczeniu punktu widokowego pojechałem na położoną najbliżej błękitną lagunę. Reklamy wskazywały ją jako miejsce, gdzie można popływać, poskakać do wody z dużych wysokości czy pozjeżdżać na liniach typu Zipline. Na miejscu znalazłem duży parking, gdzie otrzymałem potwierdzenie pozostawienia skutera w postaci numerka. Miejsce oceniam jako typowo komercyjne. Piękna i czysta woda, w której pływały duże ryby i kąpali się ludzie. Są dwie restauracje, gdzie można dobrze zjeść, więc po ochłodzeniu się w wodzie, co było wyjątkowo przyjemne, poszedłem na obiad. Zjadłem dużą rybkę z warzywami i makaronem, popijaną laoskim piwem. Ze względu na to, że o 14.00 miałem mieć transport do Wientian, musiałem niestety już jechać. Spotkałem mnóstwo ludzi z całego świata, ja porozmawiałem chwilę z dwoma młodymi ludźmi z Francji i Norwegii. Myślę, że najwięcej było Lautańczyków i Chińczyków. Widziałem też co jakiś czas ludzi zjeżdżających na Zipline, co wywoływało u nich duże emocje werbalne. Chociaż w Vangvieng spędziłem tylko jedną dobę, to wiem na pewno, że należy tu wrócić, ponieważ miejsce ma ogromny potencjał, szczególnie dla osób aktywnych fizycznie, lubiących wieś i naturę, szczególnie wodę. 

Zdjęcie 170. Piękna i klimatyczna laguna.

Zdjęcie 171. Smaczna i świeża rybka.

Zdjęcie 172. Wszędołaz dwuosobowy.

Zdjęcie 173. Wszędołaz czteroosobowy.

Zdjęcie 174. Dostawa świeżych kokosów.

Chwilę przed powrotem zajrzałem jeszcze na targ, który znajdował się na parkingu, a tam znalazłem istne cuda. Poza typowymi owocami, miodem itp. były pieczone nietoperze, plastry miodu z larwami owadów w środku czy wielkie i tłuste larwy, wyciągane, o ile pamiętam z TV, z bambusów, a także bimber własnej roboty. Oczywiście musiałem czegoś nowego spróbować, więc ugryzłem kawałek plastra miodu z larwami w środku, ale mi nie smakował. Ostatecznie skusiłem się na tłuste larwy z bambusa z grilla. Smak był neutralny, niedający się do niczego naszego porównać, a w środku znajdowała się biała treściwa masa. Zjadłem tylko jednego, ale po chwili podeszła starsza pani z dwoma kolegami, więc oddałem jej to, co zostało. Pani była odważna i spróbowała, panowie nie mieli tyle samozaparcia. Jeden powiedział, że rok temu próbował nogę dużego pająka i już nie ma ochoty na więcej.

Zdjęcie 175. Pieczony nietoperz.

Zdjęcie 176. Pieczone larwy.

Wracając, miałem wrażenie, że niepotrzebnie pojechałem na trzy dni do stolicy, gdzie jest typowe miejskie życie. Vangvieng oferuje naprawdę dużo, a przede wszystkim wolność poruszania się samodzielnie różnymi środkami transportu przy gwarancji pięknych widoków i obcowania ze zwykłymi i bardzo sympatycznymi ludźmi. Oczywiście pogoda nie była najlepsza, ale myślę, że krótko po porze deszczowej musi tutaj być cudownie.

O 14.00 udałem się busem ponownie do Wientianu, gdzie po krótkim odpoczynku pochodziłem jeszcze po promenadzie nad Mekongiem i okolicznych uliczkach. W ciągu dnia miejsca, które nie wydają się ciekawe, wieczorem są pełne ludzi, muzyki, targów czy restauracji. W Laosie życie trwa od 6 do około 10.00 rano i ponownie po zmroku od około 18.00. Garaże czy punkty handlowe zamieniają się w miejsca spotkań z przyjaciółmi czy rodziną. Czasami ktoś wypełni basen z wodą, gdzie bawią się dzieci, by spryskać wodą kogoś dla zabawy. Ciekawe jest też to, że na wsi życie wygląda jak u nas w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, tj. dzieci same chodzą lub jeżdżą skuterami do szkoły, mając zaledwie siedem czy osiem lat. Kapią się w rzece bez nadzoru dorosłych czy skaczą z kilku metrów z mostu do wody. Wspaniale się rozwijają i mają cudowne i pełne przygód dzieciństwo, uczą się też w ten sposób odpowiedzialności.

Zdjęcie 177–185. Wientian.

Zdjęcie 178.

Zdjęcie 179.

Zdjęcie 180.

Zdjęcie 181.

Zdjęcie 182.

Zdjęcie 183.

Zdjęcie 184.

Zdjęcie 185.

Chodząc ulicami Wientianu, myślałem sobie: jaki to wolny kraj, nie widać policji, można wszystko, jeździć skuterem w kasku i bez kasku, pić piwo z przyjaciółmi na chodniku czy idąc po mieście. Ma się poczucie prawdziwej wolności. Podobne odczucia miałem nie tylko w Laosie, ale także w Tajlandii, Kambodży czy Wietnamie. Tutaj państwo mało zabiera i prawie nic nie daje. W Polsce łupi obywatela na każdym kroku, dając niewiele w zamian…

Dzień dziesiąty (13.04.2023) – przelot do Bangkoku i święto Songkran

Jak mówi stare polskie przysłowie, wszystko, co dobre, szybko się kończy. W południe udałem się na lotnisko w Wientianie i poleciałem do Bangkoku, skąd następnego dnia w nocy miałem lot powrotny do domu, przez Dubaj.

Na lotnisku zarówno w Wientianie, jaki i w Bangkoku wszystko poszło szybko i sprawnie. W Tajlandii z automatu dostałem darmową wizę na miesiąc. Hotel miałem te sam co trzy tygodnie wcześniej, ponieważ znajdował się w świetnej lokalizacji i oferował całą gamę rozrywek. Jedyny minus to jego rozmiar – posiada cztery wieże i poruszanie się pomiędzy wszystkimi piętrami i wieżami sprawia wielu gościom problemy.

Dzień wcześniej ustaliłem, że 13 kwietnia zaczyna się w Tajlandii tradycyjny tajski Nowy Rok, który trwa trzy dni. Jest to święto oczyszczenia, które Tajowie spędzają wspólnie z rodziną i przyjaciółmi. Najbardziej rozpoznawalnymi jego przejawami jest smarowanie twarzy kredą i pryskanie się wodą, coś jak nasz śmigus-dyngus.

Tyle wiedziałem z internetu, ale to, co zobaczyłem na żywo, to była prawdziwa jazda bez trzymanki, najlepsza impreza, jaką w życiu widziałem. Kiedy tylko wyszedłem z hotelu, zauważyłem, że ludzie mają plastikowe pistolety na wodę. Niedaleko hotelu utworzył się punkt pryskania wodą, gdzie grupa ludzi z dziećmi miała napełniony wodą basen oraz wąż i przy akompaniamencie muzyki pryskała wszystkich dokoła. Mnie także się dostało. Najfajniejsze było to, że po mieście krążyły tuk tuki pełne młodych ludzi ubranych w kolorowe koszule, którzy podjeżdżali pod takie właśnie „punkty oporu” i „ostrzeliwali się” wodą. Całe miasto „uzbroiło się” w plastikowe karabiny na wodę. Nikt się nie obrażał, ale też ludzie wyczuwali, na ile mogą sobie pozwolić. Po hotelu kręciły się grupki odpowiednio ubranych i uzbrojonych gości hotelowych, którzy dobrze wiedzieli, co się święci. Telefony i dokumenty oraz pieniądze każdy miał pochowane w plastikowych etui na telefon. Ja poza kasą i telefonem nie brałem dosłownie nic, przy czym kasę miałem w małej reklamówce w kieszeni.

Zdjęcie 186–189. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 187.

Zdjęcie 188.

Zdjęcie 189.

Po jakimś czasie prowadzenia obserwacji zachowań w rejonie hotelu udałem się pieszo w rejon ulicy Khorosan, gdzie spodziewałem się kulminacji obchodów święta. Wybrałem boczną drogę, aby od razu nie być mokrym. Po drodze mijałem kilka „punktów ogniowych”, gdzie wspólnie z rodzicami bawiły się kilkuletnie dzieci. Zauważyłem, że w tych krajach, jak Tajlandia, Wietnam, Kambodża i Laos, nie ma życia dorosłych i dzieci. Dzieci są cały czas wspólnie z rodziną i uczą się zachowań z obserwacji. Są kochane i jednocześnie nie są ograniczane, nikt nie chucha i nie dmucha na nie. Są tak wychowywane jak my w Polsce w latach osiemdziesiątych.

Im bliżej byłem Khoroan, tym tłum gęstniał. Dziesiątki tysięcy ludzi szły w kierunku centralnych miejsc, najbardziej znanych turystycznie. Już po drodze stały samochody z nagłośnieniem i wszyscy się bawili. Oczywiście po jakimś czasie nikt już nie był suchy. W pewnym momencie wszedłem w taki tłum, że nawet palca nie można było przecisnąć. Z doświadczenia wiem, że nie są to najbezpieczniejsze miejsca, szczególnie jeżeli wybuchnie panika. Wybrałem więc trochę luźniejsze przejścia. Jak większość, szedłem z ludźmi, nie do końca wiedząc, gdzie zmierzam. W końcu i tak trafiłem na jedną z centralnych ulic, gdzie tysiące młodych ludzi śpiewały, tańczyły, piły piwo i inne rzeczy, polewały się wodą i smarowały kredą. Część ludzi zrobiła coś w rodzaju korytarza i polewała tych idących środkiem ulicy – czegoś takiego w życiu nie widziałem. Wszyscy robili sobie zdjęcia i uśmiechali się, nigdy w życiu nie doświadczyłem tyle dobrej energii co tutaj.

Służby robiły, co mogły, aby zapewnić bezpieczeństwo, policja starała się regulować dostęp do najbardziej tłocznych ulic, co chwilę było widać ratowników udzielających komuś pomocy lub biegnących to zrobić. Większość barów pozamykano, ponieważ w przeciwnym razie mogło się skończyć koniecznością zrobienia generalnego remontu. W pewnym momencie na ulicy zrobiła się prawdziwe błoto od wody i białego proszku – szkoda, że nie mogę zobaczyć tej ulicy rano przed sprzątaniem. Część młodych ludzi stawała na prowizorycznych scenach, gdzie tańczyła i zagrzewała do tańca innych. Wspaniale w to wszystko wmieszali się turyści z całego świata. Tajlandia to raj dla każdego turysty pod każdym jednym względem.

Zdjęcie 190–195. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 191.

Zdjęcie 192.

Zdjęcie 193.

Zdjęcie 194.

Zdjęcie 195.

Następnego dnia, kiedy powoli opuszczałem hotel, widziałem nowe zastępy „uzbrojonych po zęby” ludzi, gotowych do drugiego dnia świętowania. Każdy raz w życiu powinien to przeżyć na własnej skórze, to naprawdę oczyszczające. 

Podsumowując: z całego serca polecam wakacje w Indochinach – Wietnamie, Tajlandii, Laosie i Kambodży. Nie widziałem jeszcze większości państw na świecie, ale to, co zobaczyłem do tej pory, pozwala mi stwierdzić, że tutaj każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu na swoje potrzeby czy oczekiwania: piękną przyrodę, wspaniałych i gościnnych ludzi oraz uczciwe ceny. Infrastruktura turystyczna jest na światowym poziomie, gdzie byśmy nie pojechali. Był to cudowny wyjazd i zostaną po nim piękne wspomnienia.

Tajlandia – kraj magiczny i wolny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – Bangkok.


Zanim przejdę do opisywania swoich wrażeń i przygód z Tajlandii, warto przybliżyć ten leżący w Azji Południowo-Wschodniej na Półwyspie Indochińskim kraj. Jego powierzchnia wynosi 513 120 km2, a w 2020 roku mieszkało tam 66 546 242 osób. Na wschodzie Tajlandia graniczy z Laosem i Kambodżą, na południu – z Malezją, a na zachodzie – z Birmą, od południowego wschodu zaś oblewają ją wody Zatoki Tajlandzkiej. Językiem urzędowym jest tajski, waluta to bat. Stolica mieści się w Bangkoku.


Początek historii Tajlandii wiąże się z migracją Tajów z południowych Chin między X a XII wiekiem. Tajowie opanowali dorzecze Menamu, wypierając Khmerów i Monów, a jednocześnie przejmując od nich buddyzm. Pierwszym dużym królestwem tajskim był Sukhothai na północy kraju, podbite w połowie XIV wieku przez królestwo Ajutthaji, pozostające aż do drugiej połowy XVIII wieku ośrodkiem władzy królewskiej. W wyniku najazdów birmańskich Ajutthaja została zniszczona, a stolicę przeniesiono do Bangkoku. Od 1782 roku panuje dynastia Czarki, która cieszy się ogromnym poważaniem, choć rola króla jest obecnie czysto reprezentacyjna. W czasach kolonialnych Tajlandia jako jedyny kraj regionu pozostała niezależnym państwem. Po drugiej wojnie światowej rządzili nią przeważnie wojskowi, utrzymujący przyjazne stosunki z USA. Do 11 maja 1949 roku zwano ją Syjamem. Określenie thai oznacza po tajsku „wolny”. Tajlandia przypomina kształtem głowę słonia, stąd nazywa się ją również „krajem słonia”.


Tajlandia należy do najdynamiczniej rozwijających się krajów azjatyckich. Jej gospodarka opiera się przede wszystkim na rolnictwie i górnictwie surowców mineralnych – jest największym na świecie producentem rud cyny. Główną uprawę i jednocześnie najważniejszy produkt eksportowy stanowi ryż (jego plantacje zajmują blisko 80 proc. wszystkich ziem uprawnych), duże znaczenie ma też uprawa kukurydzy, manioku, trzciny cukrowej, soi i tytoniu. Tajlandia zajmuje pierwsze miejsce w świecie w produkcji kauczuku.


Mój wyjazd do Tajlandii był całkowicie przypadkowy. Pierwotnie zamierzałem wspólnie z kolegą wybrać się do Afryki Południowej. Plan zakładał lądowanie w stolicy Mozambiku Maputo i przejazd na „kołach” przez Mozambik do Zambii, skąd ze stolicy Lusaki nastąpiłby powrót do Warszawy. Niestety tydzień po zakupie biletu zaczęło się robić głośno o nowej odmianie COVID-19 – Omicronie. Po przeanalizowaniu różnych możliwości i sprawdzeniu ograniczeń związanych z pandemią zdecydowaliśmy się na Tajlandię. Tutaj też o mało co nie skończyło się całkowitą porażką. Po zmianie rezerwacji sprawdziłem jeszcze wymagania covidowe, które spełniałem i czekałem na dzień wylotu, planowany na 21 grudnia (wtorek). W niedzielę wieczorem okazało się, że należy posiadać tzw. Thailand Pass, który od 1 listopada zastąpił poprzedni system. Żeby go zdobyć, należy zarejestrować się w specjalnej aplikacji i przesłać wszystkie dokumenty, takie jak: skan paszportu, certyfikat szczepienia, bilet lotniczy, potwierdzenie rezerwacji z hotelu, który gwarantował transport z lotniska, przeprowadzenie testu PCR oraz 24-godzinną kwarantannę w pokoju hotelowym, a także wiele innych danych. W tym momencie wyjazd wydawał się nierealny. Jednak, jak mówi stare przysłowie, lepiej próbować i żałować, niż żałować, że się nie próbowało, przesłałem wszystkie dokumenty i okazało się, że uzyskałem Thailand Pass w ciągu trzech minut, ponieważ system często zatwierdzał dane z automatu.


W kraju musiałem zrobić jeszcze test PCR za 360 zł, który był negatywny, niestety nie udało mi się ściągnąć certyfikatu PCR. W związku z powyższym wydrukowałem go ze strony Indywidualnego Konta Pacjenta, co – jak się okazało na lotnisku – było niewystarczające. Na Okęciu szybko więc musiałem ustalić numer badania, ściągnąć certyfikat na telefon komórkowy i zapłacić 20 zł za wydrukowanie jednej strony certyfikatu – kolejny stres, ale znów się udało. Jeszcze przed wylotem okazało się, że kto nie zarejestruje się w systemie Thailand Pass do godziny 18.00 czasu polskiego, nie ma szans na wjazd do Tajlandii na starych zasadach, tj. bez kwarantanny dla Polaków, pod warunkiem negatywnego testu. Okazało się, że zrobiliśmy to praktycznie w ostatnim możliwym terminie. Po tym czasie każda osoba musiała odbyć standardową procedurę kwarantanny.


Ostatecznie po pokonaniu wielu przeciwności, których mój kolega miał dużo więcej, ponieważ jeszcze na lotnisku nie miał Thailand Pass, obaj znaleźliśmy się w samolocie do Doha w Katarze. Do Tajlandii lecieliśmy Katarskimi Liniami Lotniczymi, co jest samą przyjemnością, gdyż mają one bardzo wysoki standard usług oraz świetne połączenia na cały świat. Lotnisko w Doha robi niewiarygodne wrażenie: łączy w sobie piękno architektury
i luksus, jest ogromne i nastawione na przyjmowanie podróżnych z całego świata. Oferuje wszelkiego rodzaju rozrywki, restauracje, alkohol oraz oczywiście różnego rodzaju sklepy. Na teren lotniska wjeżdża bardzo ciche metro, znajduje się tam też hotel dla podróżnych oczekujących na kolejne etapy podróży.

Zdjęcie 1. Port Lotniczy Doha w Katarze.

Po wylądowaniu w Bangkoku wszelkie procedury sprawdzeniowe przebiegały bardzo sprawnie. Wystawiono kilkanaście punktów kontrolnych, w których sprawdzano Thailand Pass, paszporty oraz certyfikaty PCR podróżnych. Następnie tajska Straż Graniczna pobierała dane biometryczne, specjalny dokument z naszymi danymi, wypełniany w trakcie lotu
i ponownie sprawdzała paszport. Po wszystkim pozostało tylko odebranie bagaży i kontakt z hotelem, zapewniającym transport, test na obecność wirusa SARS-Cov-2 i 24-godzinną kwarantannę. Po kilkunastu minutach oczekiwania znaleźliśmy się w busie na trasie do hotelu. Tam nastąpiła szybka rejestracja i test PCR, który przeprowadzał w pełni zabezpieczony i ubrany w odzież specjalistyczną medyk. Dostaliśmy klucz do pokoju, ustaliliśmy godzinę śniadania i dostaliśmy zakaz opuszczania pokoju do 11.00 następnego dnia, tj. do czasu wyniku testu.

Zdjęcie 2. Lotnisko w Bangkoku, którego obsługa jest na topowym poziomie.

23 grudnia 2021, Bangkok

Rano śniadanie podano do pokoju – najpierw dostał je mój kolega Paweł, ja niestety musiałem czekać na swój posiłek 30 minut dłużej i oczywiście grzecznie się o nie upomnieć, kiedy ów czas upłynął. Dokładnie o 11.00, tak jak było obiecane, nadeszła oczekiwana przez nas i wspaniała wiadomość: wynik testu negatywny! To oznaczało jedno – jedziemy do docelowego hotelu, dużo lepszego i bez kwarantanny. Na pożegnanie otrzymaliśmy kolejny test pudełkowy, który musieliśmy zrobić sami w poniedziałek, następnie obok wyniku testu położyć paszport, zrobić zdjęcie i wysłać na adres e-mail hotelu, w którym spędziliśmy pierwszą kwarantannową noc.

Zdjęcie 3. Tradycyjny tuk tuk.

Oczywiście jako środek transportu do docelowego hotelu zamówiliśmy tuk tuka, pomimo że sugerowano nam wzięcie tradycyjnej taksówki (koszt 200 batów – około 24 złote). Na miejscu spotkała nas mała ciekawostka: podczas rejestracji w hotelu musieliśmy podpisać dokument, w którym zobowiązaliśmy się respektować zakaz palenia w pokojach oraz nie przynosić do pokoju najbardziej śmierdzącego owocu na świecie, jakim jest… durian. Natychmiast po meldunku udaliśmy się na długi spacer po mieście ulicami nowoczesnymi i starymi – małymi, typowo tajskimi. Nad nowoczesnymi ulicami znajdują się łączniki, którymi pokonuje się w warunkach naprawdę komfortowych długie odcinki drogi, jednocześnie przechodząc przez nowoczesne centra handlowe. Pomiędzy współczesnymi wieżowcami i drapaczami chmur znajduje się tradycyjna tajska niska zabudowa, a na ich parterze praktycznie wszędzie są małe sklepiki. Od czasu do czasu mijaliśmy świątynie buddyjskie.

W zasadzie na każdej uliczce spotyka się małe budki z aromatycznym jedzeniem. Kuchnia jest pachnąca i różnorodna, chociaż osoby bardziej wrażliwe mogą czuć się trochę mało komfortowo, obserwując, jak przy głównych arteriach komunikacyjnych miasta przygotowywane jest jedzenie, nie wspominając już o zjedzeniu takich specjałów. Ja z ogromną przyjemnością spróbowałem kurczaka z makaronem, chyba z soi, oraz zupę z kaczki z ananasami w środku – bardzo ostra, ale smaczna. Kuchnia tajska jest bardzo różnorodna i kolorowa, sycąca i lekka zarazem, a na pewno dająca dużo energii. Dominują kurczak, kaczka oraz ryby, smaczne warzywa, ryż czy makarony. Można spróbować dziesiątek różnych potraw, przygotowywanych wprost na ulicy, w małych restauracyjkach czy nowoczesnych sieciówkach.

Po południu wróciliśmy do hotelu taksi-motorkami w cenie 80 batów. Motory to chyba najszybszy środek transportu, szczególnie w godzinach szczytu. Po odpoczynku wybraliśmy się na wieczorny objazd i obchód Bangkoku. Można tu znaleźć wszystko: budki z jedzeniem, restauracje, bary, muzykę na żywo, salony masażu, centra handlowe. Najważniejsze jednak dla mnie było, że panowało tutaj pełne lato, a każdy z nas wie, jak wygląda standardowy polski grudzień!

Zdjęcie 4. Nowoczesne centrum Bangkoku.

W powietrzu czuć swobodę, relaks, bezpieczeństwo i łagodność ludzi, którzy zamieszkują stolicę kraju. Wszędzie widać porządek, nie ma śmieci, z kolei w starych dzielnicach na pewno spotkamy typowe kable telefoniczne oraz elektryczne, spięte w pakietach po 100… Pomimo pandemii spotykało się tu wielu turystów z całego świata. Typowym dla Tajlandii widokiem jest para ludzi: biały, starszy (około 60-letni) mężczyzna i młoda (około 20-25-letnia) Tajka. Około godziny 23.30 nocne życie zamiera – to czas powrotu do hotelu. Tym razem przetestowaliśmy typową taksówkę, tj. Samochód, której kurs kosztował 300 batów.

Ciekawe są ceny, które zależą – jak w większości miast na świecie – od odległości od centrum i popularności danego miejsca wśród turystów. Piwo może kosztować kilka złotych, ale również ponad 40 zł, czyli tyle, co godzinny masaż. To samo z posiłkami, które mogą kosztować kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych.

Zdjęcie 5. Centrum Bangkoku – nocne życie miasta i uliczne jedzenie.

24 grudnia 2021, Bangkok, chińska dzielnica i Pałac Króla

Dzień ten całkowicie zdominowały trzy punkty: zwiedzanie chińskiej dzielnicy, Pałacu Króla oraz rejs łodzią kanałami starego Bangkoku. Po zjedzeniu fantastycznego śniadania w hotelu Bangkok Merrcure Siam punktualnie o 9.00 czekał na nas nasz lokalny przewodnik – z jego usług mogliśmy korzystać dzięki pomocy pracownika firmy Asian Travels, która pomogła mojemu koledze w uzyskaniu Thailand Pass. Zanim jednak dojechaliśmy do chińskiej dzielnicy, zatrzymaliśmy się w świątyni Złotego Buddy – Sukhothai Traimit Golden Buddha, gdzie wysłuchaliśmy ciekawej opowieści o historii uratowania ponad 5,5-tonowego posągu, który przez wiele lat ubrany w betonowy pancerz uniknął rabunku ze strony Birmańczyków. Dopiero w 1955 roku, w trakcie przenoszenia posągu, część betonu odpadła i okazało się, że wykonano go z czystego złota. Ten największy posąg Buddy na świecie pochodzi z byłej stolicy Tajlandii, spalonej przez Birmańczyków – Sukhothai. Jego wartość to 28,5 mln funtów.

Zdjęcie 6. Monumentalne posągi Buddy, widoczne z ogromnych odległości.

W chińskiej dzielnicy mieliśmy okazję spacerować starą jej częścią. Znajdują się tam dziesiątki małych warsztatów mechanicznych, gdzie rozbierano stare silniki, odzyskiwano sprawne części i budowano z nich sprawne urządzenia. Pomimo ilości warsztatów i wielu składów sprzedających elementy stalowe wszędzie panował niewiarygodny porządek, cisza i spokój. Miało się ochotę usiąść gdzieś z boku na taborecie i obserwować godzinami harmonię życia Chińczyków. Patrząc na ich pracowitość, skrupulatność i cierpliwość, łatwo zrozumieć, jak to możliwe, że podbijają cały świat.

Zdjęcie 7. Chińska dzielnica Bangkoku.

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy był pałac króla Tajlandii, który obecnie pełni głównie funkcje reprezentacyjne, ponieważ król dawno już w nim nie mieszka. Cały kompleks sprawia niewiarygodne wrażenie – przez całe moje życie nie widziałem nigdy, w jednym miejscu, tylu tak pięknych i dopracowanych budynków. Wielki Pałac Króla to tak naprawdę gigantyczny kompleks budynków (przeznaczonych do różnych celów – religijnych czy administracyjnych), usytuowanych w tym miejscu w 1782 roku. Poprzednio znajdował się w Thonburi, na zachodnim brzegu rzeki Chao Phraya. W ramach kompleksu usadowiono nie tylko rezydencję króla, salę tronową, ale także budynki rządowe, świątynię Emerald Buddha i wiele innych. Całość, zajmującą 218 tys. m2, otacza mur o łącznej długości 1900 m. Obecnie służy jako miejsce goszczenia oficjalnych delegacji państwowych.

Zdjęcie 8. Monumentalny Pałac Króla.

Tajlandczycy w większości wyznają buddyzm i zgodnie z tą wiarą, dobry buddysta nie powinien zabijać, kłamać, pić alkoholu, uprawiać seksu z kimś innym niż partner życiowy i…, ale jak to stwierdził nasz przewodnik: większość przestrzega nie więcej niż dwóch zasad 😊

Zdjęcie 9. Szlak wodny Bangkoku.

Na zakończenie, dzięki pomocy naszego przewodnika, zakupiliśmy bilety kolejowe do naszej kolejnej destynacji, tym razem na północy Tajlandii – Chiang Mai, oraz bilet lotniczy z Chiang Mai do Phuket na południu, gdzie planowaliśmy spędzić ostatni dzień 2021 roku. Bardzo ciekawie wygląda też dworzec kolejowy w Bangkoku, zaprojektowany przez francuskiego architekta, który wkrótce będzie pełnił funkcję muzeum. Nowy dworzec został zbudowany w zupełnie innym miejscu.

25 grudnia 2021, Bangkok – tajski boks

Dzień wcześniej przypomniałem sobie, że w cenie hotelu mamy basen i siłownię. Wykonałem połączenie do recepcji i dowiedziałem się, że w godzinach 7.00-19.00 możemy korzystać z obu przyjemności. 25 grudnia w Polsce temperatura wynosiła minus 10oC, a ja o godzinie 8.00 znajduję się na dachu 29-piętrowego wieżowca, ćwiczę na siłowni i pływam w basenie z widokiem na Bangkok. Po siłowni i basenie zjedliśmy pyszne śniadanie. Nasz hotel jest naprawdę godny polecenia, niedrogi, ale świetny – cena około 200-250 zł za dobę ze śniadaniem.

Zdjęcie 10. Widok z hotelowego dachu.
Zdjęcie 11. Panorama Bangkoku, widoczna z najwyższego piętra hotelu.

Ustaliliśmy z Pawłem, że jest to dzień relaksu i o godzinie 14.30 pojedziemy z naszym przewodnikiem Nui wprost na galę boksu tajskiego do najbardziej znanej areny tego sportu na świecie – Lumpinee Arena. Tak przy okazji warto przypomnieć, skąd znamy Lui. Kiedy praktycznie mieliśmy 5 proc. szans, że uda się zdobyć mojemu koledze Thailand Pass, zacząłem szukać w internecie informacji, czy można ten system obejść albo przyspieszyć procedurę. Natknąłem się na wpis, w którym ktoś cieszył się, że dzięki pani Agnieszce otrzymał Thailand Pass w kilkanaście minut. Szukając dalej, udało mi się znaleźć jej telefon. Krok po kroku, dzwoniąc pod wskazany numer, otrzymałem informację, że pani Agnieszka jest na urlopie i mam dzwonić do pani Małgosi. Od pani Małgosi, która przy drugim podejściu uzyskała zgodę dla kolegi, otrzymałem kontakt do pana Roberta pracującego w Tajlandii. Z kolei od pana Roberta uzyskałem namiary na Nui.

O 14.30 nasz przewodnik już czekał pod hotelem – przyjechał swoim motocyklem turystycznym, którym pochwalił się mojemu koledze, także właścicielowi motocykla. Wyjeżdżając z hotelu, Nui wspomniał, że w cenie biletu (2000 batów) mamy test na COVID-19. Nie chcąc ryzykować pozytywnym wynikiem, stwierdziłem, że warto zabrać nasz ostatni, ciągle ważny, test PCR, może zostanie uznany. Na miejscu czekała na nas pani, która zajmowała się gośćmi z innych państw chcącymi zobaczyć na żywo tę wspaniałą dyscyplinę sportu. W kolejce do testu COVID-19 stało dużo osób i okazało się, że zabranie certyfikatu było strzałem w dziesiątkę, gdyż nie musieliśmy się ponownie testować. Niestety Nui musiał swoje odstać. Wspomniana pani zaprowadziła nas na halę i dostaliśmy miejsca pod samym ringiem.

Zdjęcie 12. Wnętrzne legendarnej Lumpinee Arena, przed walkami.

Kilka szczegółów na temat samego turnieju. W ramach jednej gali rozgrywanych jest pięć walk, a każda trwa pięć rund po trzy minuty każda. Oceniają je trzej sędziowie siedzący w drewnianych pudłach w taki sposób, aby nikt nie widział ich noty. To z kolei ma związek z tym, że na sali na najważniejszej trybunie siedzi duża grupa ludzi, która obstawia wygranego. Po każdej rundzie ogłaszany jest stan zakładów, np. 6 do 2 na niebieskiego lub czerwonego. Każdy z zawodników zawsze walczy w spodenkach niebieskich lub czerwonych. Ja, mój kolega i nasz przewodnik także obstawialiśmy w naszym gronie po 20 batów. W moim przypadku dwa razy wygrałem i dwa razy przegrałem, więc wyszedłem na tym na czysto. Po każdej z rund sędzia ringowy zbiera ocenę. Z kolei przed walką udziela instruktażu zawodnikom, po czym rozpoczynają oni swego rodzaju rytualny taniec, połączony z rozgrzewką. Następnie zdejmują maseczki covidowe, podchodzą do sędziego, który wyciera im rękawice i udziela ostatniego instruktażu, po czym rozlega się głośny gong. Obserwując walki na żywo, jasno widać, że pierwsza runda jest zawsze rozpoznawcza: zawodnicy wykonują pojedyncze silne techniki, aby rozpoznać siłę ciosu przeciwnika, jego odporność na ciosy oraz determinację. Prawdziwa walka zaczyna się od rundy drugiej, nabiera tempa w kolejnych dwóch rundach, po czym w piątej następuje próba charakteru i kondycji. Ostatnia piąta walka jest raczej słaba – w trakcie naszej tam obecności zakończyła się w pierwszej rundzie nokautem.

Zdjęcie 13. Każdą walkę poprzedza rytualny taniec zawodników.

Kiedy zaczyna się walka, grupa czterech muzyków rozpoczyna granie tradycyjnych dźwięków, co nadaje tempo. Sędzia ringowy z kolei nie jest tylko po to, aby sędziować, ale także motywuje zawodników do walki, używa tu zwrotów typu: „jak nie chce ci się walczyć, idź do domu” itp. W trakcie przerw między rundami zawodnikom podkłada się pod nogi duże misy, co związane jest z ilością wody wylewanej na odpoczywającego zawodnika. Kiedy jedni zawodnicy już walczą, na krzesełkach, w rejonie sektorów, czekają już odpowiednio ubrani i rozgrzani następni. Za nimi w swoich szatniach rozgrzewają się kolejni. Cały turniej jest pokazywany w telewizji państwowej. Po zakończonej walce wygrany zawodnik udawał się na tzw. ściankę, gdzie każdy zainteresowany mógł jemu lub z nim zrobić sobie zdjęcie. Nagroda dla zwycięscy to około 500 dolarów, a dla pokonanego połowa tej sumy. W związku z COVID-19 liczba fanów mogących na żywo obejrzeć walki ciągle maleje, przez co i stawki dla zawodników są mniejsze.

Zdjęcie 14. Zdjęcia po walce – chwila chwały zawodników.

Kiedy w 1988 roku na ekranach polskich kin pojawił się film Krwawy sport z Jean-Claude’em van Damme’em w roli głównej, duża część mojego męskiego pokolenia chciała być tak sprawna jak główny bohater, który trenował i walczył w Tajlandii. Już sam trening, jego surowość i bezwzględność rozpalały umysły młodych i sprawnych chłopaków. Do dzisiaj pamiętam, jak wychodząc z nieistniejącego już dzisiaj kina Bagatela w Trzemesznie, rozpierała mnie niesamowita energia. To niewiarygodnie silne uczucie skutkowało tym, że w sekcjach karate, boksu czy kick-boxingu w samym Gnieźnie trenowały setki młodych chłopaków. Osobiście, gdyby ktoś wtedy dał mi szansę wyjechać na kilka lat do Tajlandii i trenować w oderwaniu od rodziny, to w ciągu 15 minut byłbym gotowy do podróży. Biorąc powyższe pod uwagę, proszę sobie wyobrazić, jakie emocje targają 48-letnim, energicznym i w pełni sprawnym mężczyzną, który ma szansę dotknąć i zobaczyć rzeczy niewyobrażalnych dziesiątki lat wcześniej.

Po meczu chciałem kupić sobie oryginalne rękawice bokserskie i spodenki z napisem Muay-Thai. Niestety sklep był zamknięty, ale kupiłem wszystko kolejnego dnia, tylko na innej arenie. Warto podkreślić, że jakość sprzętu i wyposażenia w sklepach przy stadionach jest na najwyższym poziomie.

Zdjęcie 15. Marzenia są po to, aby je spełniać!

Po zakończeniu niesamowitego wydarzenia sportowego, wspólnie z naszym przewodnikiem udaliśmy się na jedną z najbardziej obleganych w weekendy ulic w Bangkoku. W związku z tym, że była akurat sobota, bawiły się tam tysiące młodych i trochę starszych osób – zarówno Tajów, jak i turystów z całego świata. Natężenie dźwięków sprawiało, że praktycznie nie dało się rozmawiać. Sama ulica była w pełni dozorowana przez ochroniarzy, którzy sprawdzali certyfikaty szczepień. Po pozytywnej weryfikacji otrzymywało się pieczątkę na nadgarstek i można było dołączyć do wesołego towarzystwa. Idąc po około 600-metrowej ulicy, miało się wrażenie, że każda kolejna restauracja, dyskoteka czy bar konkurują ze sobą głośnością muzyki. W związku z bardzo ograniczoną liczbą turystów – około 30 proc. normalnego stanu – konkurencja była dość agresywna, co skutkowało utratą słuchu… A było o co walczyć: przykładowo butelka 250 ml tajskiej whisky w sklepie kosztuje około 150 batów, czyli tyle, ile kieliszek tego samego alkoholu w barze przy głównej imprezowej promenadzie. Atmosfera była niesamowita, wszyscy zachowywali się otwarcie, sympatycznie i chcieli po prostu dobrze się bawić.

26 grudnia 2021, Bangkok, Chatuchak Market, podróż do Chiang Mai

W tym dniu plan był jasny: zdanie pokoju i wyjazd na tzw. weekendowy market – Chatuchak Market oraz zakup sprzętu do tajskiego boksu w Rajadamnern Stadium. Nie ukrywam, że w ramach zwiedzania marketu jednym z głównych obszarów mojego zainteresowania był targ zwierząt. Wyobrażałem sobie, że zobaczę małpy, węże, i inne płazy i gady. Na miejscu okazało się, że Chatuchak Market jest profesjonalnie zorganizowanym weekendowym targiem, gdzie można kupić praktycznie wszystko: od małych myszek, stanowiących karmę dla węży, po przepięknie zaprojektowane meble drewniane, których nie powstydziłby się żaden szanowany dom. Mój serdeczny kolega nie chciał tam iść ze względu na szacunek dla naszych braci mniejszych, a dla mnie targ był dużym zaskoczeniem.

Zdjęcie 16. Część targu Chatuchak Market, w której handluje się żywymi zwierzętami.

Zobaczyłem tam nigdy dotąd przeze mnie niewidziane, nawet na profesjonalnych filmach przyrodniczych, gatunki zwierząt – małpki wielkości kilkunastu centymetrów, zwierzęta futrzane, które trudno było sklasyfikować, egzotyczne ryby, ptaki, płazy i gady, dzikie koty wielkości polskiego rysia, świnie ważącą około 70 kilogramów czy dziesiątki gatunków kotów i psów. Oglądając te zwierzęta, czasami opatrzone kartkami „zakaz fotografowania”, miało się wrażenie, że zdecydowana większość z nich jest znacznie mniejsza od naszego europejskiego standardu. Duże wrażenie wywarły na mnie bardzo gadatliwe, nieopierzone jeszcze papugi wielu gatunków. Oczywiście jestem zwolennikiem wprowadzenia całkowitego zakazu trzymania zwierząt w klatkach, jednak możliwość zobaczenia niektórych, często nieznanych gatunków z bliska było dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem.

Jeżeli chodzi o moje zakupy, to były nimi: dwie oryginalne proce tajskie, kilka przepięknych magnesów z Tajlandii, dwie rzeźby taj-bokserów oraz tradycyjna deska ze skorupami dwóch orzechów, służąca do masażu krzyża i stóp. Á propos stóp – obaj z Pawłem zafundowaliśmy sobie półgodzinny profesjonalny masaż stóp, w cenie około 20 zł. Tajowie są absolutnymi mistrzami masażu. Standardowy 60-minutowy masaż całego ciała, tj. nóg i pleców, kosztuje pomiędzy 300 a 500 batów, czyli od 35 do 60 zł.

Kończąc dzień, musieliśmy wrócić do hotelu po swoje rzeczy. Ustaliliśmy z panią w recepcji, że w zamian za to, że wrócimy tu jeszcze na dwie doby, zostawimy w ich przechowalni do 7 stycznia jeden bagaż, zawierający niepotrzebne nam rzeczy. Po około godzinnym odpoczynku udaliśmy się taksówką na dworzec. Oczywiście jak zwykle nie było to takie proste, ponieważ pani z recepcji nie wiedziała, o jaki dworzec chodzi, gdyż w Bangkoku jest ich kilka.

Zdjęcie 17. Dworzec kolejowy w Bangkoku.

Po dotarciu na dworzec i wykonaniu kilku pamiątkowych zdjęć zajęliśmy nasze miejsca w pociągu. W Tajlandii można podróżować w trzech klasach, przy czym druga jest najlepsza, biorąc pod uwagę relację koszt–efekt. Generalnie cała podróż z Bangkoku do Chiang Mai wyniosła nas obu 841 batów, czyli około 95 zł za 800 kilometrów. W wagonie po obu stronach znajdowały się miejsca – u góry do leżenia, na dole do siedzenia. Aby położyć się na dolnych, należało rozłożyć siedzenia i zdjąć pościel z góry. Jako byli żołnierze, szybko sobie z tym poradziliśmy. Co ciekawe, po jakimś czasie podszedł do nas ładnie ubrany pracownik kolei, który korzystając z tłumacza Google zapytał, czy może mi przygotować posłanie, co – jak się okazało – należy do jego obowiązków. Co jakiś czas, w trakcie postojów, przez wagony przechodziły panie oferujące przygotowane posiłki. Tajowie są mistrzami świata w profesjonalnym szykowaniu dań na wynos. Koszt dwóch ciepłych posiłków w pociągu to około 8-9 zł.

Zdjęcie 18. Wnętrze wagonu kolejowego, którym podróżowaliśmy do Chiang Mai.

Z mojej perspektywy im dużej przebywałem w Bangkoku, tym bardziej go odkrywałem. Będąc w centrum niedaleko mojego hotelu, skręciłem któregoś dnia w bardzo wąską uliczkę. Po drodze natrafiłem na małe bary, a siedzący tam mężczyźni natychmiast zapraszali do towarzystwa. Widziałem też otwarte do późnych godzin nocnych warsztaty, gdzie ludzie zarówno pracowali, jak i spali. To przenikanie się tradycyjnego, starego Bangkoku z nowoczesnością i pędem do rozwoju jest fascynujące.

Jednocześnie dosłownie kilkaset metrów dalej działa ogromne centrum handlowe Siam Shooping Centre, gdzie w jednym z segmentów były skupione wszystkie najdroższe marki na świecie. Ceny w tych sklepach wielokrotnie przekraczały roczne dochody Tajów. Omega, Louis Vitton i wiele innych, których w Polsce nigdy nie widziałem. Bangkok liczy kilkanaście milionów mieszkańców i sprawia wrażenie, jakby był kilkanaście razy większy od Warszawy.

Miasto jest niesamowicie różnorodne i bogate swoją tradycją i nowoczesnością. Można tu wypić piwo craftowe za 4,5 zł i zjeść świeży posiłek – dwie osoby zapłacą za niego 9 zł. W tym mieście nie można się nudzić, oczywiście jeżeli ktoś lubi miasto. Mnie osobiście hałas, beton i pośpiech męczą.

Zdjęcie 19. Widok na Bangkok z wody.

Po Bangkoku można poruszać się oczywiście na wiele sposobów: taksówkami-motorami, tuk tukami i taksówkami tradycyjnymi, ale też autobusem, metrem i kolejką naziemną. Miałem okazję podróżować nimi wszystkimi. Na szczęście wszędzie, poza tajskimi nazwami, są także napisy angielskie. Przykładowo, kupując bilet na kolejkę naziemną, otrzymujemy bilet formatu karty bankomatowej. Cena za przejazd danego odcinka taksówką kosztował 200 batów, a kolejką – 44 baty. Ciekawe było to, że opuszczając stację, bilet wkładało się do maszyny, która go nam zabierała. Uważam to za świetne rozwiązanie, gdyż nie produkuje się jednorazowych biletów, które po przejeździe są wyrzucane do kosza. Przy tak dużym mieście jak Bangkok oszczędza to dziesiątki ton papieru.

Wkrótce opis kolejnej części podróży!

Kazachstan – kraj piękny i różnorodny

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz 

Podróż do Kazachstanu i Kirgistanu przez Ukrainę została zrealizowana w dniach 27.04. – 11.05.2019 r. Była to kolejna podróż do państw, które w potocznej opinii uznawane są za kraje niestabilne, mało znane i nie wiadomo, czy bezpieczne. Rzeczywistość, jak w przypadku poprzednich podróży, okazała się zupełnie odmienna od oczekiwań i było to zaskoczenie pozytywne. W niniejszym materiale opiszę głównie Kazachstan oraz jednodniową wycieczkę do stolicy Kirgistanu – Biszkeku. 

Zdjęcie 1. Memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie. 

Pierwotnie planowałem podróż do Iranu, ale po zorganizowanej przez Polskę konferencji na temat sytuacji bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie wiosną 2019 r. Iran przez jakiś czas przestał wydawać Polakom wizy. Przed samym wyjazdem do Kazachstanu i Kirgistanu miałem tylko zarezerwowany hotel na wybrane dni. Dodatkowo nie było żadnego planu zwiedzania. Wszystko mieliśmy organizować z dnia na dzień, już na miejscu. 

Dzień pierwszy – wylot 27.04.2019 

Zgodnie z planem mieliśmy lecieć z Warszawy przez Kijów do byłej stolicy Kazachstanu Ałmaty, 200 km od granicy z Kirgistanem. Sześcioosobowa grupa wyleciała z Warszawy 27 kwietnia o godz. 10.45 i wylądowała w Kijowie o 13.15. Z uwagi na fakt, że wylot do Ałmaty mieliśmy dopiero o godz. 20.00, wybraliśmy się na wycieczkę po Kijowie, którą przygotował dla nas kolega biznesowy Michała – Oleksij. W trakcie kilku godzin, mając do dyspozycji busa, mogliśmy w szybkim tempie zobaczyć m.in.: memoriał II wojny światowej, memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie, Złotą Bramę czy wystawę sprzętu armii ukraińskiej, zniszczonego w walkach na wschodzie Ukrainy. Mieliśmy także okazję pospacerować po Majdanie i ciekawych ulicach wokół niego. Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się w drogę powrotną na lotnisko.

Zdjęcie 2. Złota Brama w Kijowie.

Dzień drugi – przylot do Ałmaty 28.04.2019 

Na lotnisku w Ałmaty wylądowaliśmy 28 kwietnia o godzinie 4.50. Musieliśmy jeszcze wypełnić małe kartki meldunkowe, które następnie podbijał strażnik graniczny z zaleceniem, aby ich pilnować. W związku z bardzo wczesną godziną szybko udaliśmy się taksówkami do naszego hotelu Renion Park, znajdującego się w centrum miasta przy ulicy Kunaeva 66. Czterogwiazdkowy hotel (ok. 60 dolarów za pokój dwuosobowy) okazał się absolutnym strzałem w dziesiątkę i oferował wszystko, czego można było się spodziewać na tym poziomie. Wspaniałe jedzenie, profesjonalna obsługa oraz siłownia, sauna i basen w cenie. Po uregulowaniu formalności około godz. 7.00 zjedliśmy pyszne śniadanie i udaliśmy się na spoczynek do godziny 14.00. W związku z tym, że mieliśmy zaplanowane tylko trzy noclegi, a następnie nie mieliśmy rezerwacji na kolejne dwa, należało szybko zorganizować trzydniową wycieczkę poza miasto ze spaniem w terenie. Od razu też założyliśmy wspólny budżet, z którego opłacaliśmy wszystkie wspólne wydatki, łącznie z jedzeniem czy trunkami. 

Zdjęcie 3. Bazar na Arbacie.

Po szybkim wypoczynku udaliśmy się na rekonesans okolic hotelu, w tym w rejon ulicy Arbat. Mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ akurat w tym dniu, tj. niedzielę, na okolicznych ulicach był kiermasz rękodzieła i innych ciekawych przedmiotów, jak np. pięknej porcelany z Uzbekistanu. Po pierwszych emocjach związanych z zakupami i spotkaniu z inną kulturą zjedliśmy obiad w restauracji Tirol. Nie była tania, ale i tak za pyszne jedzenie i piwo zapłaciliśmy łącznie 35 035 tenge (ok. 350 zł, 1 zł to ok. 100 tenge), co było ceną średnią. Przykładowo barszcz kosztował 1550 tenge, piwo – 540 tenge, miks różnych mięs dla kilku osób – 11 000 tenge, a zupa kremowa – 1200 tenge.

Zdjęcie 4. Galeria obrazów na ulicy Arbat.
Zdjęcie 5. Restauracja Tirol.

Po zjedzeniu pierwszego obiadu w centrum udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jakiegoś punktu obsługi turystów, gdzie udało mi się pozyskać kilka ważnych informacji, mapę Ałmaty oraz namiary na człowieka o imieniu Ulugbek, który miał nam pomóc zorganizować trzydniowy wyjazd poza miasto. Rezydował on w jedenastopiętrowym Sky Hostel przy ulicy Kurmangazy 107. Dodatkowo otrzymaliśmy za darmo lokalną kartę telefoniczną, którą jednak przed użyciem należało zarejestrować w specjalnym biurze. Początkowo miałem takie plany, ale z braku czasu pomysł nie został zrealizowany. Łatwiejszym sposobem było znajdowanie punktów gastronomicznych z dostępnym Wi-Fi i kontaktowanie się za pomocą aplikacji WhatsApp. Po dłuższym spacerze, nie bez małych problemów, udało się nam zlokalizować hotel i kolegę Ulugbeka. Okazał się nim bardzo sympatyczny młody Tadżyk, który prowadził wspólnie ze znajomymi mały hostel, zajmujący dwa piętra wielopoziomowego budynku wraz z bardzo dużym tarasem z pięknym widokiem na miasto, na którym dodatkowo organizowano pokazy filmów, rzucając obraz na ścianę budynku. Po zapoznaniu się z naszymi oczekiwaniami Ulugbek przedstawił ogólny plan wycieczki oraz koszt całości, łącznie z wyżywieniem i zakwaterowaniem. Pierwszego dnia zaproponował obejrzenie kanionu Szaryn, a następnie nocleg w rejonie gorących źródeł. Drugiego dnia mieliśmy pojechać nad dwa piękne górskie jeziora: Kolsai jeden i Kolsai dwa, a trzeciego – nad inne piękne jezioro górskie – Kaindy – w rejonie miejscowości Saty. Łączny koszt tej wycieczki miał wynieść 250 000 tenge. Za cenę 400 zł od osoby mieliśmy do dyspozycji samochód z kierowcą, wejścia do parków oraz zakwaterowanie i wyżywienie przez trzy dni.

Zdjęcie 6. Ulugbek. 
Zdjęcie 7. Widok z tarasu Sky Hostel.

Dzień trzeci – zwiedzanie Ałmaty 29.04.2019 

Dzięki temu, że udało się nam dograć wycieczkę, mieliśmy cały poniedziałek na zwiedzanie Ałmaty. Miasto absolutnie godne polecenia, czyste, zielone, bezpieczne, nowoczesne, zamieszkane przez około 2 mln ludzi. Niczym nie różni się od największych miast Polski, a pod względem czystości i zieleni wiele z nich przewyższa. Po pysznym śniadaniu w pierwszej kolejności postanowiliśmy zobaczyć górę Kok Tobe, na którą wjeżdża się kolejką linową w bardzo wygodnych wagonikach. Stamtąd roztaczają się piękne widoki na miasto, a poza tym jest mnóstwo atrakcji dla dzieci, które mogą zrujnować nawet najgrubszy portfel, w tym: krzywe zwierciadła, strzelnice, park linowy, dom zbudowany do góry nogami, koło widokowe z wagonikami, pomnik Beatlesów itp. Szczerze mówiąc, nie było tam nic, czego nie moglibyśmy znaleźć w Europie. Mimo to jest to bardzo dobre miejsce na niedzielny spacer, z pięknymi widokami i atrakcjami dla całej rodziny. Wszędzie jest bardzo czysto i ładnie.  

Zdjęcie 8. Zielone ulice w Ałmaty.
Zdjęcie 9. Góra Kok Tobe w Ałmaty.
Zdjęcie 10. Pomnik Beatelsów w Ałmaty.. 

Kolejnym punktem do odwiedzenia tego dnia była kolejka linowa na górę Szymbulak, a dokładnie Shymbulak Mountain Resort. W związku z tym, że miejsce to znajduje się poza miastem, musieliśmy tam dojechać autobusem numer 12. Ciekawostka: na przystankach autobusowych nie ma rozkładu jazdy i po prostu należy czekać, aż autobus przyjedzie. Bilet dla jednej osoby kosztuje 150 tenge, kara za jego brak wynosi 7000 tenge. Wiedziałem od pani z biura turystycznego, że mam domagać się od kierowcy biletu od razu po wejściu do autobusu, jednak ten dwukrotnie mi odmówił, mówiąc, że zapłacę na końcu i żebym się nie martwił. (W Kazachstanie i Kirgistanie można się porozumieć za pomocą języka rosyjskiego). Dojeżdżając do miejscowości Medeo, zapłaciłem za przejazd i „oczywiście” nie otrzymałem biletu… Cena za przejazd jest zawsze taka sama, bez względu na długość trasy, którą pokonujemy. Wjazd na górę Szymbulak jest bardzo przyjemny, kilka minut relaksu i możliwość robienia zdjęć. Cały system składa się z trzech wyciągów, ale my pokonaliśmy tylko pierwszy odcinek. Na samej górze w pełni trwał sezon narciarski, o czym świadczyła duża liczba narciarzy. Po zaliczeniu sesji zdjęciowej w każdej możliwej konfiguracji zjedliśmy przepyszny obiad w restauracji Paul, cały czas zachwycając się pięknymi widokami.  

Zdjęcie 11. Kolejka linowa na Szymbulak. 
Zdjęcie 12. Góra Szymbulak.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę w małej kawiarni z Wi-Fi. Dla upewnienia się, że zaplanowana wycieczka jest potwierdzona, napisałem przez WhatsApp do Ulugbeka pytanie, czy wszystko w porządku. Odpisał, że tak i czy moglibyśmy całą kwotę przywieźć mu do hotelu. Takie postawienie sprawy wywołało nasze zaniepokojenie. Po półgodzinnych przepychankach, wyrażających wzajemną nieufność, a jednocześnie zapewniając się o wzajemnej uczciwości, ustaliliśmy, że 150 000 tenge zapłacimy kierowcy następnego dnia rano, a resztę, czyli 100 000 tenge – kolejnego dnia rano. Poprosiłem jeszcze o dane kierowcy i numer rejestracyjny samochodu, którym mieliśmy podróżować przez następne trzy dni. Wracając wieczorem do hotelu, szliśmy parkiem 28 Panfiłowców, w którym jest wielkie mauzoleum poświęcone żołnierzom Armii Radzieckiej poległym w II wojnie światowej. W tym pięknym obiekcie nieustannie słychać piosenki wojskowe i cały czas są zapalone znicze oraz leżą kwiaty. Niedaleko od mauzoleum zrobiliśmy kilka zdjęć pięknie oświetlonej cerkwi prawosławnej. 

Zdjęcie 13. Mauzoleum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
Zdjęcie 14. Cerkiew w Ałmaty.

Dzień czwarty – wycieczka do kanionu Szaryn i gorących źródeł 30.04.2019 

Punktualnie o godz. 8.00 czekał na nas nasz kierowca Ałmaz. Wcześniej zostawiliśmy nasze główne bagaże w przechowalni, zabierające ze sobą tylko podręczne rzeczy na trzy dni. Zostawiłem też na wszelki wypadek dane kierowcy i numer samochodu w recepcji, co wywołało małe zdziwienie i komentarz, abyśmy się niczym nie martwili. Szybko przełamaliśmy pierwsze lody z naszym kierowcą i opiekunem jednocześnie, i atmosfera zrobiła się bardzo fajna. Trochę pogoda nie dopisywała, ponieważ padał deszcz. Po drodze kierowca musiał jeszcze zatankować, co dało nam szansę na zauważenie, że paliwo kosztuje 40% tego, co u nas w Polsce. Po wyjeździe z Ałmaty zjechaliśmy jeszcze do przydrożnej toalety, jednak jej stan i zapach „pokonał” połowę z nas, która musiała szukać szczęścia w terenie. Po około dwóch godzinach podróży zatrzymaliśmy się w miasteczku Kokpek, gdzie zjedliśmy rewelacyjne szaszłyki z baraniny. Ceny: woda mineralna – 100 tenge, płaski tradycyjny chlebek – 170 tenge, szaszłyk – 350 tenge, herbata z mlekiem – 100 tenge, a toaleta – 25 tenge. Ludzie na każdym kroku byli bardzo mili i życzliwi. 

Zdjęcie 15. Szaszłyki w Kokpek.
Zdjęcie 16. Gotowe danie w Kokpek.

Po około czterech godzinach jazdy dotarliśmy do robiącego ogromne wrażenie kanionu Szaryn, co widać na załączony zdjęciach. Po zejściu do kanionu należało pokonać około 2 km, aby dość do jego końca i przepływającej tam rzeki. Był tam zresztą zlokalizowany cały ośrodek obsługi turystów, restauracje, domki pod wynajem oraz kilka jurt dla turystów. Miejsce bardzo ładne, położone nad wartką rzeką. Koszt jednej jurty dla ośmiu osób to 45 000 tenge. Pierwotnie mieliśmy w nich spać, ale poinformowano nas, że wszystkie są zajęte. Na miejscu okazało się, że to nieprawda i większość z dziewięciu jurt była wolna. Problem polegał na tym, że zapłaciliśmy za całość, więc nasz kierowca dostał dyspozycje, aby koszty były minimalne. Pomiędzy ośrodkiem a wejściem do kanionu krążyły małe samochody dowożące turystów (cena: 1000 tenge za osobę). W kanionie wolno robić zdjęcia, jednak zabronione jest używanie dronów, na co zwrócono nam uwagę, kiedy Michał zaczął testować swój nowy sprzęt latający. Na szczęście udało się mu zrobić kilka pięknych ujęć, co widać na filmie. W związku z tym, że był bardzo silny wiatr i mocno się rozpadało, skorzystaliśmy z możliwości podwózki hammerem do wyjścia z kanionu. Po wyjściu z niego zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć z tarasów widokowych położonych na brzegach kanionu. 

Zdjęcie 17. Kanion Szaryn. 
Zdjęcie 18. Rzeka w kanionie Szaryn.
Zdjęcie 19. Jurty w kanionie Szaryn. 

Kolejnym, a zarazem ostatnim punktem tego dnia były gorące źródła oraz nocleg. W trakcie podróży można było poczuć ogromne przestrzenie Kazachstanu – czasami przez kilkadziesiąt minut mijaliśmy zaledwie jeden samochód. Co jakiś czas mijaliśmy punkty odpoczynku dla kierowców, składające się z małej ławeczki, toalety i kanału dla samochodu, co miało umożliwić małe naprawy. Na jednej ze stacji benzynowych udało mi się jeszcze zakupić płytę CD z muzyką kazachską (sto utworów mp3 za 750 tenge). W końcu dojechaliśmy do gorących źródeł, gdzie – jak się okazało na miejscu – znajduje się kilkadziesiąt porozrzucanych małych ośrodków wypoczynkowych. W związku z tym, że pogoda nie była najlepsza, okolica początkowo nie wywarła na nas najciekawszego wrażenia. Dodatkowo nasz kierowca nie mógł znaleźć naszego ośrodka, i jeździł to w jedną, to w drugą stronę, pytając ludzi o drogę. W związku z tym, że koszty były ważne, nasz ośrodek należał do tych tańszych, ale humory nas nie opuszczały. 

Na miejscu okazało się, że większość basenów jest pusta, ale administrator zapewniał, że woda niedługo zostanie napuszczona. Stan basenów pozostawiał wiele do życzenia, dwa z nich znajdowały się w blaszanym budynku, co przy silnym wietrze i deszczu sprawiało przygnębiające wrażenie. Mieliśmy też mały problem z pokojami, ponieważ chciano nam dać trzy dwuosobowe pokoje, gdy tymczasem wśród naszej sześcioosobowej grupy mieliśmy dwie pary i dwóch singli, ale ostatecznie problem rozwiązaliśmy we własnym zakresie. W kuchni atmosfera była przygnębiająca, obsługa zachowywała się w bardzo niemiły sposób. Zapytałem naszego kierowcy, kiedy i gdzie zjemy kolację. Po negocjacjach z kucharką mogliśmy sobie wybrać dania z karty, które pani nam przygotowała. Dodatkowo był zakaz spożywania alkoholu w stołówce. Ostatecznie kolacja była bardzo smaczna, nasze relacje z kucharką ulegały stopniowej poprawie, a przysłowiową lampkę wina wypiliśmy w holu przed telewizorem. Kolejnym etapem miłego wieczoru była próba skorzystania z basenów z gorącą wodą wypływającą prosto z ziemi. Wcześniej musieliśmy odpłatnie wynająć szlafroki w kolorach damskich i męskich. W pierwszej kolejności skorzystaliśmy wszyscy z małego basenu, coś na wzór jacuzzi, niestety temperatura była za wysoka i nie dało się tam długo wytrzymać. Następnie udaliśmy się do basenu zewnętrznego, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Woda była bardzo przyjemna, a temperatura na zewnątrz chłodna, co razem powodowało, że degustowaliśmy się tą chwilą do późnych godzin nocnych, i nie tylko chwilą….

Zdjęcie 20. Ośrodek Sijajuszczij.
Zdjęcie 21. Ośrodek Sijajuszczij.

Dzień piąty – wycieczka do jeziora Kolsai i miejscowości Saty 01.05.2019 

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, nawet nasz ośrodek wyglądał na ładniejszy niż jeszcze dzień wcześniej. Poznaliśmy nawet jego nazwę – Sijajuszczij. Wieczorem umówiliśmy się jeszcze z Michałem, że o godz. 6.00 skorzystamy z głównego basenu zewnętrznego, do którego przez całą noc była napuszczana woda. Pomysł okazał się świetny: poranek, piękne słońce, całkowita cisza i gorący basen z czystą wodą tylko dla nas – rewelacja, życie smakuje w takich momentach. Po zjedzeniu śniadania i zrobieniu kilku fotek wyjechaliśmy w kolejne zaplanowane miejsce, czyli jezioro Kolsai jeden i Kolsai dwa. Uzgodniliśmy z Ałmazem, że do jeziora Kolsai jeden dojedziemy samochodem, a dystans ośmiokilometrowy do jeziora Kolsai dwa pokonamy konno. Za konie mieliśmy zapłacić ekstra, tj. po 11 000 tenge za konia oraz 4000 tenge za przewodnika. Zanim dojechaliśmy do jeziora, zatrzymaliśmy się w miejscowości Saty, gdzie mieliśmy spędzić noc, ponieważ Ałmaz zakupił dla wszystkich pakiety obiadowe, które mieliśmy zabrać ze sobą na konie i zjeść nad jeziorem Kolsai dwa. W Saty spotkaliśmy trzech młodych Polaków, którzy przemierzali Kazachstan wynajętą toyotą rave4, płacąc około 100 dolarów za dzień. 

Zdjęcie 22. Saty.
Zdjęcie 23. Meczet w Saty.

Po dojechaniu do jeziora Kolsai jeden okazało się, że nasze panie nie są w stanie jeździć konno i po pokonaniu kilkuset metrów zeszły z koni, zostając na miejscu. Natomiast męska część grupy udała się konno w góry do drugiego jeziora. W trakcie pokonywania drogi okazało się, że trasa jest bardzo stroma, leśna, pełna kamieni i korzeni, i że dobrze się stało, że panie zostały na miejscu, ponieważ mogłoby się wszystko skończyć źle. W związku z tym, że rozpadał się deszcz, a podróż się przedłużała, po około dwóch godzinach podjęliśmy decyzję o powrocie. Pomimo że nie dotarliśmy do drugiego jeziora, widoki po drodze zapierały dech w piersiach, a widziane z siodła końskiego tylko podnosiły adrenalinę. Przygoda absolutnie godna polecenia, oczywiście dla osób, które potrafią utrzymać się w siodle. Telefon do właściciela koni to: Borzan Tobajew – 87054409275.  

Zdjęcie 24. Nasze konie nad jeziorek Kolsai.
Zdjęcie 25. Michał i Miłosz na koniach. 
Zdjęcie 26. Autor w siodle na kazachskich bezdrożach. 
Zdjęcie 27. Widoki z perspektywy końskiego siodła.

Po zakończeniu konnej przygody zjedliśmy jeszcze zaległy lunch i wróciliśmy do Saty na nocleg. Mieliśmy spać w domu specjalnie przygotowanym dla turystów, w którym było kilkanaście miejsc. Adres: Saty, ul. Ultrakow 18, tel. 87777288847. Rozpakowaliśmy nasze bagaże i poszliśmy na spacer po wsi, spotykając kilka ciekawych osób. Jedną z nich był generał czeczeński, który brał udział w walkach z Rosjanami w Groznym. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, natychmiast zaprosił nas na herbatę, którą piliśmy na terenie budowy ogromnego domu z bali drewnianych. Okazało się, że generał ma firmę budowlaną i buduje domy w różnych miejscach Kazachstanu. Po wypiciu herbaty i wymianie uprzejmości udaliśmy się do naszego miejsca noclegu. Tam okazało się, że w międzyczasie dwie inne grupy Polaków wynajęły miejsca noclegowe w naszym domku. Problem stanowiła jedna toaleta, z jednym prysznicem, ale przy odrobinie dyscypliny wszyscy odnieśli sukces…. W godzinach wieczornych zjedliśmy wspólną kolację i wypiliśmy przysłowiową lampkę wina. Była to też dobra okazja, aby wymienić się uwagami i informacjami na temat podróżowania po Kazachstanie. Młoda para studentów opowiadała, że przyleciała do Astany bezpośrednio z Warszawy, następnie przez dwanaście godzin pociągiem podróżowała do Ałmaty, a następnie na stopa dojechała do Saty. W Kazachstanie, korzystając ze stopa, należy dogadać się z kierowcą odnośnie do kwoty za podwózkę. Koszt biletu na pociąg to 12 000 tenge (należy rezerwować kilka dni przed wyjazdem), podobnie pokój w naszym domku kosztował ich 12 000 tenge na parę.

Zdjęcie 28. Warunki noclegowe w Saty.

Dzień szósty – wycieczka do jeziora Kaindy i powrót do Ałmaty 02.05.2019

Głównym punktem ostatniego dnia wycieczki był wyjazd do jeziora Kaindy, które leży na terenie Parku Narodowego Kolsay-Kolderi. Jezioro ma ok. 400 m długości i jest położone na wysokości 1867 m. n.p.m. Jezioro słynie z tego, że stoją w nim uschnięte drzewa, co w połączeniu ze szmaragdowym kolorem wody robi ogromne wrażenie. Nad jezioro trzeba dojść około 15 minut lub pojechać konno. Atrakcją była już sama droga prowadząca do jeziora, nie do przebycia dla zwykłego samochodu osobowego, szczególnie że trzeba było pokonać w bród małą rzekę. 

Po spędzeniu miłych chwil nad jeziorem udaliśmy się w drogę powrotną do Ałmaty. Mieliśmy do pokonania około 280 km. Zatrzymaliśmy się ponownie w miejscowości Kokpek na obiad, na który były oczywiście wyjątkowo smaczne szaszłyki z baraniny i kurczaka. Chwilę poświęciliśmy też na sesję zdjęciową nad Czarnym Kanionem. Po drodze ustaliliśmy z naszym kierowcą Ałmazem, który okazał się wyjątkowo przyzwoitym i pozytywnym człowiekiem, że w dniu następnym zawiezie nas do Biszkeku w Kirgistanie za 90 000 tenge. Do hotelu wróciliśmy około godziny 19.00 – zmęczeni, ale pełni wrażeń. 

Zdjęcie 29. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 30. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 31. Czarny Kanion. 
Zdjęcie 32. Nasz samochód i pustkowia Kazachstanu.

Dzień siódmy – wycieczka: Biszkek, stolica Kirgistanu 03.05.2019 

Ostatnim akcentem wspólnego wyjazdu była wycieczka do Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Do granicznej miejscowości Kordaj z Ałmaty jest około 220 km. Na miejscu okazało się, że Ałmaz nie może przejechać granicy, bo to kosztuje i zajmuje dużo czasu. Nic nam wcześniej nie mówiąc, porozumiał się ze swoim kolegą, który prowadzi biznesy w Biszkeku, że ten nas obwiezie po mieście, a następnie odstawi na granicę. Po drodze mieliśmy problem z samochodem, tj. z jednym z kół, które co chwila bardzo hałasowało. Ałmaz na wszelkie oznaki naszego zaniepokojenia miał jedno świetne powiedzenie: „Nie piereżywaj, eto Kazachstan”. Po drodze widzieliśmy jeszcze pasące się stado wielbłądów dwugarbnych oraz napiliśmy się kobylego mleka – kumysu. Na granicy czekał na nas już kolega Ałmaza, Max. W pierwszej kolejności należało podejść do okienka straży granicznej Kazachstanu, tam okazać paszport i oddać kartkę meldunkową. Okazało się, że kartka Michała gdzieś się zawieruszyła, ale nie stanowiło to problemu na granicy. Następnie należało przejść pas ziemi niczyjej i podejść do okienka strażnika granicznego Kirgistanu, który po sprawdzeniu pieczątki zezwalał na wejście na terytorium Kirgistanu. 

Zdjęcie 33. Przejście graniczne Kordaj 
Zdjęcie 34. Pyszny posiłek w trasie.

Po załatwieniu formalności Max i drugi kierowca zawieźli nas, zgodnie z naszym życzeniem, na duży bazar Dordoi, gdzie mogliśmy zrobić zakupy. Następnie pod opieką naszych kirgiskich przewodników udaliśmy się na zwiedzanie centrum Biszkeku. Miasto jest czyste, ale dużo biedniejsze niż Ałmaty, widać było wiele pozostałości po czasach Związku Radzieckiego. Mieliśmy okazję zobaczyć m.in. park Panfiłowa, plac Alto, muzeum narodowe i pałac prezydenta czy Centralny Meczet, wybudowany przez Turcję w 2018 r. Mogliśmy też obkupić się w kirgiskie suweniry w Centralnym Markecie (CUM – Centralnyj Uniwermag). Polecam to miejsce, chyba czwarte piętro, ponieważ rzadko można spotkać tak bogato wyposażone stoiska z suwenirami danego kraju. Można tam było nawet kupić dobrze wyprawione skóry wilków.  

Zdjęcie 35. Bazar Dordoi.

Na zakończenie zjedliśmy bardzo smaczny obiad w restauracji Tarym, która znajduje się naprzeciwko pięknego meczetu Mahmood Kaszkri. Potrawy w restauracji były typowo regionalne, brak alkoholu i bardzo niskie ceny. (Kurs kirgiskiej waluty – 1 euro to 79 som). Restauracja absolutnie godna polecenia ze względu na obsługę, smak, różnorodność oraz ceny. Za cały posiłek dla siedmiu osób zapłaciliśmy 3042 som, czyli około 30 dolarów!!! Przykładowe ceny: baranie żeberka – 200 som, surówka – 210 som, herbata – 30 som, szaszłyk z baraniny – 110 som, zupa soljanka – 140 som. Po obiedzie ponownie musieliśmy przejść całą procedurę okazywania paszportów na granicy i wypełniania kartki meldunkowej w Kazachstanie. Do hotelu dotarliśmy około godz. 22.00, a następnego dnia, po szybkim pakowaniu, o godz. 5.00 Ałmaz odwiózł pięciu z nas na lotnisko, ja natomiast zostałem na kolejny tydzień z zamiarem spędzenia większości z tego czasu w Kirgistanie – ale o tym w kolejnym sprawozdaniu.

Zdjęcie 36. Pamiątka z zapoznania się z policją turystyczną.
Zdjęcie 37. Centralny Meczet w Biszkeku. 
Zdjęcie 38. Plac centralny w Biszkeku.
Zdjęcie 39. Stoisko z suwenirami w CUM 
Zdjęcie 40. Michał z autorem przed restauracją Tarym.

Podsumowując, Kazachstan jest krajem nowoczesnym, różnorodnym geograficznie, z bogatą kuchnią i bardzo bezpiecznym. Przez cały tydzień nie mieliśmy żadnej sytuacji, w trakcie której nasze bezpieczeństwo byłoby w jakikolwiek sposób zagrożone. Ałmaty to miasto piękne, nowoczesne, czyste i bardzo zielone. Można tutaj popróbować wielu kuchni – kazachskiej, rosyjskiej i kilku innych. Ludzie są bardzo pozytywnie nastawieni do turystów, bardzo użyteczny jest język rosyjski. Polecam z całego serca.  

Zdjęcie 41.
Zdjęcie 42.
Zdjęcie 43.
Zdjęcie 44.
Zdjęcie 45.

Gruzja – turystyka, doświadczenia i wnioski

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Autor niniejszego materiału w terminie 28.10–04.11.2018 r. przebywał w Tbilisi w Gruzji. W poniższym tekście dzieli się swoimi doświadczeniami i uwagami, zarówno w zakresie organizacji samego wyjazdu, jak i kwestii bezpieczeństwa.  

Niedziela 28.10.2018 r. W Tbilisi wylądowałem z żoną rano 28 października 2018 r. o godz. 4.00. W związku z tym, że doba hotelowa rozpoczynała się dopiero od godziny 13.00, spędziliśmy trzy godziny na lotnisku. Przez ten czas obserwowałem kilku kierowców taksówek na lotnisku, którzy przez ten czas nie zrobili żadnego kursu. Około 7.00 postanowiliśmy pojechać do hotelu. Wiedziałem od znajomego, że cena za kurs z lotniska do centrum miasta powinna wynieść około 10–15 lari1, mimo to kierowcy na lotnisku oferowali cenę 50 lari, która nie podlegała negocjacji. Minutę później zatrzymałem przejeżdżającego taksówkarza, który początkowo podał cenę 35 lari, ale w końcu zgodził się zrealizować kurs do centrum miasta w cenie 30 lari. Chwilę później zatrzymał się jeszcze przy innym Gruzinie, który przetłumaczył mu adres zapisany w angielskim alfabecie. Kierowca nie znał adresu, więc zadzwonił pod numer telefonu, który był na potwierdzeniu z Booking.com. 

Na miejscu okazało się, że pod wskazanym adresem funkcjonuje inny hotel, a nasz ma znajdować się w podwórku, do którego prowadziło wejście przy hotelu. Niestety były tam tylko mieszkania prywatne, trudno było się także dodzwonić do właścicielki, która powiedziała, że ma problem z kontaktem z panią, która opiekuje się apartamentem, i w związku z tym musimy poczekać. 

Pierwsze wrażenie z podróży z lotniska nie było pozytywne. Wjeżdżając do Tbilisi, nie widziałem niczego ciekawego, dodatkowo ulica, przy której mieliśmy mieszkać, nie wyglądała ciekawie. Zaniedbane kamienice, odpadający tynk oraz chodniki w beznadziejnym stanie. Myślałem jednak, że to jest niemożliwe, aby tylu Polaków zakochało się w tym kraju, jeżeli reszta wygląda podobnie i na pewno musi być tu pięknie, trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość.  

 Ostatecznie zostawiłem bagaże w hotelu obok i poszliśmy coś zjeść do miasta. Po drodze wstąpiłem jeszcze do jednego hotelu i zapytałem, czy możemy u nich wykupić śniadanie, jednak cena 10 dolarów za osobę nas zniechęciła. Nie dlatego, że było to poza naszym zasięgiem, ale dlatego, że znam ceny w Europie, a ta cena została ustalona przez kucharki z kuchni hotelowej i była absurdalnie wysoka. Po kilku godzinach wróciliśmy do hotelu po bagaże. Czekała na nas już miła starsza pani, która przekazała nam klucze do apartamentu: duży pokój, aneks kuchenny i łazienka, tzn. studio. Bardzo ładne, dobrze wyposażone i czyste, cena 744 zł za cały okres pobytu za dwie osoby. Adres – Borboleta 3, 18 Paolo Iashvili Street, 0105 Tbilisi, tel. +995595258122. Pani pod podanym przez Booking numerem telefonem mówiła słabo po angielsku, z kolei pani, która przekazała klucze – tylko po rosyjsku. Po kilkugodzinnym odpoczynku zrobiliśmy obchód najbliższych ulic, ustalając, gdzie jest najbliższe biuro turystyczne i jaką mają ofertę.

Zdjęcie 1. Widok na nasz apartament – parter po lewej stronie schodów.
Zdjęcie 2. Tbilisi w nocy. 

Poniedziałek 29.10.2018 r. Wizyta w biurze turystycznym Holidays in Georgia, które mieści się Kote Apkhazi st. 8, firma ta posiada także trzy inne lokalizacje w Tbilisi. Za cztery wycieczki za dwie osoby zapłaciliśmy łącznie 344 lari. Wcześniej, jeszcze przez wyjazdem, moja żona znalazła telefon do Gruzina mówiącego po polsku i telefonicznie otrzymała ofertę trzech dni wycieczek za 450 dolarów. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu Tbilisi, starego miasta, okolic Placu Niepodległości, targu staroci koło Radisson Blue, niedaleko Rustaveli. Wieczorem kolacja i trzygodzinne słuchanie muzyki gruzińskiej i podziwianie tańca w jednej z restauracji Gorgasali, dane na zdjęciu.

 Zdjęcie 3. Biuro turystyczne Tbilisi. 
Zdjęcie 4. Widok na Tbilisi z wagonika kolejki linowej.
Zdjęcie 5. Jedna z restauracji, w której codziennie są występy zespołu gruzińskiego. 
Zdjęcie 6. Widok na fragment starego miasta w Tbilisi. 

Wtorek 30.10.2018 r. Wycieczka do Kazbegi, kurort narciarski Gadauri, Stepantsminda (nowa nazwa Kazbegi), Gergeti – cerkiew położona na wysokości 2200 metrów n.p.m. Przepiękna pogoda i przepiękne widoki, wszystko świetnie zorganizowane, pyszne jedzenie. Słowa nie zastąpią tu zdjęć. 

Zdjęcie 7. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 8. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 9. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 10. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 11. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 12. Gergeti – cerkiew położona na wysokości 2200 m n. p. m.
Zdjęcie 13. Piękno Gruzji, widok na Kazbegi.
Zdjęcie 14. Góra Kazbegi.
Zdjęcie 15. Piękno Gruzji, rejon Kazbegi.
Zdjęcie 16. Piękno Gruzji, rejon Kazbegi.

Środa 31.10.2018 r. Podczas drugiej wycieczki zwiedziliśmy pierwszą stolicę Gruzji – Mtskhetę, a w niej katedrę z XI w. oraz okolice katedry. Okolice katedry są pięknie odrestaurowane, czyste i klimatyczne. W rejonie katedry znajduje się wiele ciekawych restauracji, stoisk z winem, ciastami własnego wyrobu. Było to jedno z najładniejszych miejsc, jakie do tej pory widzieliśmy, zasługujące na całodzienny pobyt bez pośpiechu. My mieliśmy zdecydowanie za mało czasu. Następnie zwiedziliśmy kościół Jvari, który znajduje się na liście UNESCO. Spod jego murów roztacza się także przepiękny widok na dwie rzeki, które łączą się w tym miejscu – Mtkvari i Aragvi. Następnie zwiedzaliśmy muzeum Stalina w Gori, z możliwością wejścia do domu rodzinnego i osobistego pociągu Stalina. Można było zobaczyć wiele ciekawych zdjęć i pamiątek. Na jednej z wystaw były prezenty otrzymane od przedstawicieli wielu państw świata, w tym z Polski, oryginalne meble z biura Stalina, mundur, długopis, którym podpisywał porozumienia w Poczdamie, a także historia jego rodziny, tj. dwóch żon, dwóch synów i jednej córki. Oprowadzająca nas przewodniczka profesjonalnie i obiektywnie opowiadała historię brutalnego dyktatora. Jedną z ciekawostek była opowieść o jego synu z pierwszego małżeństwa, oficerze artylerii, który w okresie drugiej wojny światowej dostał się do niemieckiej niewoli i przebywał w obozie jenieckim pod Berlinem. Hitler zgodził się go wymienić za feldmarszałka Friedricha Wilhelma Ernsta Paulusa, który dostał się do niewoli pod Stalingradem. Stalin miał odpowiedzieć, że na wojnie każdy musi ponieść ofiary i nie będzie wymieniał zwykłego żołnierza za feldmarszałka. W konsekwencji jego syn został rozstrzelany w 1943 r. Na zakończenie zwiedzaliśmy skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari. Było to stare miejsce kultu słońca, następnie związane z chrześcijaństwem. W jaskiniach modlili się wierni po dostarczeniu ofiar w postaci zwierząt.

Po dwóch dniach wycieczek doszliśmy do wniosku, że było za dużo kościołów, a za mało przyrody, miast, wsi, kultury i gastronomii. Na każdym kroku były miejsca, gdzie można było degustować wino i czaczę, ale brakowało czasu. Piękna pogoda dopełniła udany dzień.

Zdjęcie 17. Miejsc styku dwóch rzek – Mtkvari i Aragvi.
Zdjęcie 18. Pierwsza stolica Gruzji Mtskheta.
Zdjęcie 19. Pierwsza stolica Gruzji Mtskheta.
Zdjęcie 20. Muzeum Stalina w Gori.
Zdjęcie 21. Muzeum Stalina i prezenty m.in. z Polski.
Zdjęcie 22. Oryginalny dom rodzinny Stalina zabudowany nowym budynkiem. Kolekcja autora.
Zdjęcie 23. Skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari.
Zdjęcie 24. Skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari.
Zdjęcie 25. Skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari.

Czwartek 1.11.2018 r. Wycieczka do miasta Sighnaghi, które jest nazywane miastem miłości. Ufundowane w XVII w. leży w rejonie Kakheti. Miasto jest pięknie odnowione, w stylu europejskim, bardzo dobre hotele i restauracje, możliwość zjazdu na linie nad doliną, wynajmu quadów itp. Ludzie bardzo mili i otwarci, żona napiła się nawet nalewki ze sprzedawczyniami w jednym ze sklepów z winem. Przed wjazdem do miasta zwiedzaliśmy także kolejny kościół z VII w., położony na jednym ze szczytów, skąd normalnie roztacza się piękny widok na okolicę. Niestety, niski poziom chmur zabrał nam trochę przyjemności z podziwiania widoków. W drodze powrotnej mieliśmy okazję odwiedzić jedną z lokalnych winiarni, gdzie mogliśmy degustować wina i koniak oraz dokonać zakupów w sklepie firmowym. Wszystko na najwyższym światowym poziomie. W wycieczce brali udział turyści z Polski, Słowenii, Francji, Belgii, Rosji,. Panowała przemiła atmosfera. W Sighnaghi zjedliśmy przepyszny obiad w jednej z restauracji położnej na uboczu miasta. Przez całą drogę przewodniczka opowiadała w językach rosyjskim i angielskim o historii Gruzji, głównie związanej z przyjęciem chrześcijaństwa w IV w. i miejscami, do których się udawaliśmy.

Zdjęcie 26. Mury obronne miasta Sighnaghi.
Zdjęcie 27. Miasto Sighnaghi.
Zdjęcie 28. Miasto Sighnaghi.
Zdjęcie 29. Miasto Sighnaghi.
Zdjęcie 30. Miasto Sighnaghi, stoisko z pamiątkami.
Zdjęcie 31. Miasto Sighnaghi, stoisko z suszonymi owocami i innym przetworami.
Zdjęcie 32. Winiarnia w drodze powrotnej z Sighnaghi.

Piątek 2.11.2018 r. O godz. 16.00 udaliśmy się na wycieczkę objazdową po Tbilisi wraz z naszym biurem turystycznym. Przewodniczka opisywała najważniejsze budynki w Tbilisi, podając historię ich powstania i przeznaczenie. Zwiedziliśmy m.in. wzgórze z pomnikiem matki Gruzji, najważniejszy monastyr Gruzji oraz stare miasto. Na zakończenie przewodniczka zabrała nas na degustację wina na starym mieście, co nie było wcześniej planowane. Grupa była tylko rosyjskojęzyczna. Na zakończenie odwiedziliśmy restaurację Tiflis Meidani, gdzie od godz. 20.00 do 23.00 można było posłuchać muzyki i obejrzeć tradycyjny taniec gruziński. W restauracji bawiły się także dwie grupy Polaków. Polecam to miejsce ze względu na umiarkowane ceny, bardzo ładny wystrój w podziemiu, miłą i profesjonalną obsługę. Po powrocie w pokoju czekała na nas butelka wina własnej roboty, podarowana przez opiekunkę zajmowanego przez nas mieszkania.

Zdjęcie 33. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 34. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 35. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 36. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 37. Najlepsza restauracja kuchni gruzińskiej jaką znaleźliśmy, naprzeciwko hotelu Deya.
Zdjęcie 38. Ulubiona restauracja i hotel Deya jako znak rozpoznawczy, polecam.
Zdjęcie 39. Niewyremontowane ulice Tbilisi, wyglądają źle, ale mają swój urok, szczególnie w nocy.

Ostatni dzień wycieczki spędziliśmy na wypoczynku, zjedliśmy pyszny obiad w naszej ulubionej restauracji, która serwuje wyjątkowo smaczne gruzińskie potrawy, a znajduje się naprzeciw Hotel Deya (zdjęcie). Wieczorem zostaliśmy odwiedzeni przez naszą opiekunkę, która zareklamowała swój apartament, gdybyśmy chcieli w przyszłości jeszcze wrócić do Tbilisi, oraz upewniała się odnośnie godziny naszego lotu. Obiecała, że o wyznaczonej godzinie w nocy przyjedzie po nas jej syn (cena to 35 lari). Nasza opiekunka nazywa się Tamila Dżalochowa, tel. 593117439, mówi tylko po rosyjsku i gruzińsku.

Uwagi

1.         Biuro turystyczne absolutnie godne polecenie, wszystko bardzo dobrze zorganizowane. Pracownicy każdorazowo odprowadzają turystów do autobusu, wskazują miejsca, które są też na biletach. 

2.         Gruzję należy uznać za kraj absolutnie bezpieczny i przyjazny dla turystów. Wszędzie widać policjantów w mundurach w stylu amerykańskim. Widać ich bardzo bliski kontakt ze społeczeństwem, wzajemne zaufanie. Policjanci bardzo często mają zapalone światła alarmowe w samochodach, co ma podkreślać ich obecność i chęć udzielenia pomocy.  

3.         Do Gruzji można przylecieć samemu z pominięciem pośrednika w postaci biura turystycznego, wystarczy podstawowa znajomość języka rosyjskiego. Zakup biletu lotniczego czy wynajem pokoju są obecnie bardzo proste, na miejscu można skorzystać z oferty lokalnego biura turystycznego, wskazanego w dokumencie. Biuro za uczciwą cenę oferuje bardzo bogaty program wycieczek.    

4.         W większości restauracji bez problemu możemy zalogować się do Wi-Fi.

5.         Kraj bardzo bezpieczny, przepiękny, różnorodny, ciekawy, wspaniała kuchnia, wina oraz samogon, wspaniała muzyka i taniec. Polecam szaszłyki oraz wino półsłodkie Kindzamaruli.

Etiopia – pomiędzy stereotypami a rzeczywistością 

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz 

W niniejszym materiale mam przyjemność podzielić się swoimi wrażeniami z podróży po Etiopii, zrealizowanej w dniach 21.12.2018–03.01.2019. Zanim przejdę do jej opisu, warto powiedzieć kilka słów na temat samego kraju. Etiopia to oficjalnie Federalna Demokratyczna Republika Etiopii, dawniej Abisynia – państwo położone we wschodniej Afryce. Od południa graniczy z  Kenią, na zachodzie  –  z Sudanem i Sudanem Południowym, na wschodzie – z Dżibuti i Somalią, a na północnym wschodzie – z Erytreą. Etiopia jest federalną republiką parlamentarną. Na czele państwa stoi prezydent, który sprawuje głównie funkcje reprezentacyjne. Pracami rządu kieruje premierAbiy Ahmed Ali. Powierzchnia Etiopii wynosi 1 127 127 km2,natomiast liczba ludności – 81,28 mln mieszkańców.  

Na wstępie muszę zaznaczyć, że przed wyjazdem do Etiopii nie miałem żadnej wiedzy na temat tego kraju, poza pochodzącymi z dzieciństwa informacjami telewizyjnymi na temat ogromnego głodu w tym kraju, związanego z suszą w latach 70. XX wieku. Wiedziałem też, że kiedyś polskie zakłady URSUS sprzedawały na tamtejszy rynek swoje produkty, zresztą z sukcesami, i że obecnie trwają próby powrotu.  

W stolicy Etiopii wylądowałem 21 grudnia w nocy około godz. 22.00. Po odebraniu bagażu musiałem zakupić wizę, za która zapłaciłem 50 dolarów. Kolejka oczekujących była długa, ale po otwarciu kilku kolejnych okienek szybko się przesuwała. Urzędnicy zabierają paszport i wyrabiają wizę – nie trzeba niczego samodzielnie wypisywać. Następnie należy się udać na tył boksu, gdzie oddaje się paszport do okienka bankowego i płaci za wizę, tam znajduje się nasz paszport, który po opłaceniu wizy jest nam zwracany. Warto jeszcze na lotnisku wymienić dolary czy euro na lokalną walutę, ponieważ zanim poznamy okolice hotelu i system wymiany, nie będziemy mieli czym płacić. Kurs to około 28 birr za jednego dolara. Niestety, stan banknotów etiopskich w znacznej części jest opłakany, są one po prostu bardzo zniszczone i brudne. W Polsce połowa z nich zostałaby natychmiast wymieniona przez bank na nowe.  

Po wyjściu z sali przylotów z wizą i lokalną walutą szukałem osoby z moim nazwiskiem, która zgodnie z mailem otrzymanym z hotelu Kaleb miała na mnie czekać. Nikogo takiego nie widziałem, ale kilka osób, które zauważyło, że kogoś szukam, zaproponowało mi pomoc. Po uzyskaniu odpowiedzi wskazali mi jeden z wielu małych boksów z napisem Kaleb Hotel. Pokój w tym czterogwiazdkowym hotelu zarezerwowałem poprzez Booking.com za cenę 60 dolarów za dobę. Na terenie sali przylotów nie było żadnych restauracji czy punktów usługowo-handlowych, znajdowało się natomiast wiele małych boksów z nazwami hoteli oraz punkt informacji turystycznej, gdzie otrzymałem za darmo bardzo dobrze wykonaną i kolorową mapę Etiopii. Następnie zająłem miejsce w moim małym boksie, gdzie niestety nikogo nie było. Po chwili zapaliłem światło i ku mojemu zdziwieniu, nie wiedząc skąd, pojawiła się w boksie młoda kobieta. Jak się okazało, spała na podłodze i kiedy zapaliłem światło, obudziła się i wstała – sytuacja była bardzo zabawna. Pani ta zaprowadziła mnie jakieś 200 metrów od lotniska na parking, gdzie był samochód, który mnie i inne osoby zabrał do hotelu.  

W hotelu obsługa szybko przejęła moje bagaże, niestety był mały problem z moim pokojem, który nie został zwolniony na czas, ponieważ rodzina z Nigerii przedłużyła sobie pobyt. Zaprowadzono mnie do pokoju, który niestety nie został posprzątany, kolejny był dla palących, dopiero trzecia próba była do zaakceptowania. Zostałem przeproszony i poinformowany, że jutro przeniosę się do mojego pokoju docelowego. Następnego dnia zgodnie z umową został mi zaproponowany bardzo ładny pokój, taki jak na zdjęciu w Booking.com. Poza małymi problemami z armaturą sanitarną reszta była ok. Pomimo czterech gwiazdek, porównując do polskich hoteli, oceniłbym go na nie więcej niż  2,5–3 gwiazdki. 

Kaleb Hotel leży w dzielnicy Bole w centrum miasta. Okolica została mi polecona przez znajomego, za co jestem mu bardzo wdzięczny, ponieważ w pobliżu znajdowało się wiele dobrych sklepów, restauracji czy hoteli, nie musiałem więc korzystać z taksówek. Zresztą, tak jak wspominał znajomy, lepiej brać taksówki zielono-żółte, które są w miarę nowe, za to unikać granatowych, głównie ład, które w większości mają ponad 40 lat i są w opłakanym stanie. Korzystałem z jednych i drugich i potwierdzam tę opinię. W rejonie tym znajduje się także wiele placówek dyplomatycznych, w tym Ukrainy około 200 metrów od hotelu.  

Pierwsze trzy dni poświęciłem na rozpoznanie Addis Abeby, głównie dzielnicy Bole. Planowałem szybko znaleźć biuro turystyczne lub przewodnika, z którym mógłbym się udać w inne rejony Etiopii. Każdego dnia zapuszczałem się w coraz dalsze ulice Bole, zataczając koła, aby się nie zgubić. Większość ulic nie posiada swoich nazw. Biorąc taksówkę, należy opisać miejsce docelowe, np. obok takiego czy innego hotelu lub restauracji. 

Zdjęcie 1. Rejon dzielnicy Bole w Addis Abebie.
Zdjęcie 2. Rejon dzielnicy Bole w Adis Abebie.

Jeszcze w Polsce dostałem informację, że w moim rejonie znajduje się bardzo dobra restauracja Habesha, w której serwują kuchnię lokalną, można także posłuchać tradycyjnej muzyki etiopskiej i zobaczyć tańce. Po uzyskaniu informacji od obsługi hotelu na temat jej lokalizacji odwiedziłem ją i zjadłem tam swój pierwszy etiopski tradycyjny obiad – pokrojone mięso z jagnięciny, podane na cienkim, tradycyjnym etiopskim cieście/chlebie, zwanym indżera. Jak się później okazało, chleb ten jest podawany praktycznie do każdej etiopskiej potrawy. Generalnie w Etiopii je się rękoma, urywa się kawałek indżery i za jej pomocą chwyta mięso czy warzywa, wkładając wszystko do ust. Chociaż wiedziałem, że należy uważać na ostrość potraw, i tak byłem nią bardzo zdziwiony. W pewnym momencie myślałem nawet, że nie będę w stanie dokończyć obiadu. Dowiedziałem się także, że muzyka i tańce są codziennie od godziny 19.30. W związku z powyższym postanowiłem jeszcze tego samego dnia wrócić do restauracji i spędzić czas w sposób bardzo kulturalny. Zarezerwowałem stolik i kontynuowałem rekonesans dzielnicy Bole.  

Zdjęcie 3. Pierwszy tradycyjny etiopski obiad w restauracji Hebesha

Pierwsze wrażenia były bardzo pozytywne. Nie spodziewałem się przed wyjazdem, że zobaczę tyle nowoczesnych budynków na styl europejskim. W oczy rzucało się jednak wiele niedokończonych budynków, co – jak się później okazało – wynikało z korupcji. Budynki były budowane do pewnego momentu, następnie okazywało się, że środki na dokończenie zostały zdefraudowane.  

Zauważyłem także, że przed każdym wejściem do restauracji, banku czy większego marketu była ochrona, która przeprowadzała kontrole bezpieczeństwa, nakazywała otwieranie toreb. W części hoteli czy banków stały także skanery bezpieczeństwa. W bardzo złym stanie jest niestety większość chodników, co utrudnia przemieszczanie się. Jednak człowiek szybko przywyka do warunków, wystarczy nie porównywać i nie oceniać, jest jak jest. Inny kraj, inna sytuacja i warunki. Widać oczywiście wiele osób biednych, ale żebraków nie było wielu. Spacerując po ulicach, czuje się ogromną energię, mnóstwo młodych ludzi, bardzo ładnie ubranych. Osób o jasnym kolorze skóry jest niewiele. Spacerując samemu ulicami, nie czuje się specjalnego zainteresowania, nie czuć też żadnego zagrożenia, policja jest obecna, jak w przypadku krajów europejskich.

Wieczorne wyjście do restauracji Habesha było rewelacyjną decyzją. W przeciwieństwie do wielu tego typu miejsc w innych krajach, gdzie zespoły po zagraniu czy zatańczeniu jednego czy dwóch utworów robią sobie przerwę, tutaj występy trwały dwie i pół godziny bez przerwy. W czasie, gdy zespół taneczny zmieniał stroje, występowała solistka, która pięknie śpiewała. Przy okazji poznałem rodzinę etiopską, która siedziała obok mnie z małą córeczką. Mężczyzna był właścicielem firmy szyjącej ciuszki dla dzieci. Otrzymałem od niego przy okazji kartę telefoniczną, której mogłem używać po doładowaniu. Odnośnie do restauracji, to okazało się, że posiada ona dwa zestawy menu, tańszy w ciągu dnia i droższy wieczorem, dodatkowo do rachunku dopisują 50 birr za słuchanie muzyki. Na sali były setki osób z całego świata, atmosfera rewelacyjna, ludzie bardzo przyjacielscy. Nawet wzrokiem można było zbudować pozytywne relacje, co udało mi się zrobić z jedną miłą Chinką i jej partnerem Etiopczykiem. Wychodząc, objęli mnie, jakbyśmy się przyjaźnili od lat. Z małżeństwem, które siedziało obok mnie, miałem okazję napić się żółtego napoju, który – jak się później okazało – nazywał się tedż (tej) i był tradycyjnym napojem wyrabianym z miodu bądź ze zboża, niezbyt mocnym, pitym zawsze w charakterystycznych szklankach przypominających szklane kule wydłużone z jednej strony do postaci szyjki, coś na wzór naczynia laboratoryjnego – kolby. Restaurację opuściłem po godz. 22.30, pomimo że była noc, droga powrotna do hotelu w nocy nie powodowała we mnie dyskomfortu. 

Zdjęcie 4. Napój alkoholowy tedż gotowy do spożycia.
Zdjęcie 5. Wnętrze restauracji Habesha w stolicy w trakcie występów.
Zdjęcie 6. Występ zespołu w restauracji Habesha.

Na drugi dzień po wylądowaniu skontaktowałem się także z Polką, która mieszka w Addis Abebie od 13 lat razem z mężem Etiopczykiem, synem małżeństwa Polki i Etiopczyka. Telefon uzyskałem od mojego znajomego, przyjaciela wspomnianej rodziny. W trakcie rozmowy telefonicznej, na którą Pani Karolina czekała, zostałem zaproszony na wigilię do ich domu. Z przyczyn oczywistych upewniłem się czy to nie będzie problem, ponieważ nawet się nie znamy. Zostałem zapewniony, że jestem mile widziany, a dodatkowo na wigilii będą obecni także przyjaciele i znajomi przyjaciół, i że będzie bardzo międzynarodowo.  

24 grudnia spotkałem się jeszcze z pracownikiem firmy turystycznej, mającej siedzibę w Kaleb Hotel, który – jak się okazało – jest jej właścicielem. W trakcie rozmowy otrzymałem kilka wariantów wycieczek jedno-, dwudniowych wraz z cenami. Nazwy danych miejsc mówiły mi niewiele, ponieważ nie miałem czasu przygotować się do zwiedzania Etiopii przed wyjazdem. Podkreśliłem jednocześnie, że mniej jestem zainteresowany zwiedzaniem kościołów czy muzeów, a bardziej ludźmi, przyrodą i kulturą. Zawsze wychodziłem z założenia, że aby poznać dany kraj, należy przede wszystkich spróbować jedzenia, alkoholu i posłuchać muzyki. Te trzy rzeczy najwięcej mówią o ludziach. Nie dokonałem od razu wyboru, materiały zabrałem ze sobą do przemyślenia i dyskusji z Karoliną i Jakubem w trakcie wigilii. 

Bez wchodzenia w szczegóły muszę przyznać, że była to najciekawsza wigilia w moim życiu. Siedziałem przy stole z obcymi ludźmi w stolicy Etiopii, obok stała choinka, leciały polskie kolędy, były polskie potrawy a przy stole siedzieli obywatele Polski, Włoch, Etiopii, Niemiec i Madagaskaru, oczywiście różne małżeństwa mieszane. Dodatkowo mówiono przynajmniej siedmioma – ośmioma językami obcymi. Obok mnie siedział przesympatyczny przyjaciel rodziny Niemiec o imieniu Rajmund, który na co dzień jest wicedyrektorem szkoły średniej w Niemczech, uczy muzyki oraz matematyki. Urodził się i wychował w Etiopii i kocha ten kraj. Pokazując zdjęcia, opowiadał o pięknych północnych rejonach Etiopii. Dodatkowo ocenił ofertę Adisa, mówiąc, jak należy zmodyfikować trasę, aby była to udana wycieczka. 

Zdjęcie 7. Wnętrze restauracji Habir Ethiopia Cultural Restaurant. 

Po kilkudniowym włóczeniu się po stolicznych ulicach, kawiarniach i restauracjach, bardzo się cieszyłem na myśl o wyjeździe poza miasto. 25 grudnia ostatecznie ustaliłem z Adisem plan wycieczki, która miała przebiegać na południe kraju, trwać trzy dni i kosztować 360 dolarów. W cenie miało być wszystko poza drugim noclegiem i trzecim dniem wyżywienia. Przed samym wyjazdem nie znałem wszystkich szczegółów, wiedziałem tylko, że mam zobaczyć park narodowy, duże jezioro i tutejszych ludzi z różnych plemion. Szczerze mówiąc, jestem przekonany, że Adis też nie opracował wszystkich szczegółów, planując pewne kwestie doraźnie. Zauważyłem także, że mój plan poznawania ludzi i ich normalnego życia odpowiadał mu bardziej niż typowe objeżdżanie muzeów i kościołów.  

Wreszcie 26 grudnia wyjazd z Adisem poza miasto. Ciekawy był już sam wyjazd z miasta, który trwał bardzo długo, stolica liczy bowiem co najmniej 5 mln ludzi (oficjalnie 3 mln). Po drodze mijaliśmy gigantyczne osiedle mieszkaniowe w budowie, ciekawe było to, że nikt tam nie mieszkał, nie było widać także budowlańców. Prawdopodobnie kolejna ofiara defraudacji. Było to przynajmniej kilka tysięcy mieszkań w nowoczesnych blokach mieszkaniowych. Po drodze mijaliśmy nowoczesną linię kolejową wybudowaną przez Chińczyków, prowadzącą do portu w Dżibuti. Przez jakiś czas jechaliśmy autostradą także wybudowaną przez Chińczyków. Ciekawe jest to, że opłata za autostradę naliczana jest nie od liczby przejechanych kilometrów, a od czasu pobytu na niej, a dodatkowo nie ma limitu prędkości. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać śmieszne, jednak, jeżeli spojrzymy na stan techniczny wielu etiopskich pojazdów, to nasze postrzeganie tego faktu się zmienia. Taki system poboru opłat zniechęca do wjeżdżania na drogę starych samochodów, których stan techniczny jest niepewny, a ewentualna awaria może spowodować zablokowanie drogi.  

Po około godzinie dojeżdżamy do pierwszego większego miasta o nazwie Debre Zeit lub Bishoftu. Wokół miasta jest kilka jezior, pozostałości po kraterach wulkanów. Adis zatrzymał samochód przed jednym z hoteli, którego nazwa to Pyramid Hotels&Resorts. Hotel został zbudowany na zboczu stromego stoku prowadzącego do jeziora. Powiedzieć hotel, to jakby nic nie powiedzieć. Wspaniale wyposażony czterogwiazdkowy hotel – spa, o standardzie naszych czterech-pięciu gwiazdek. Dane hotelu to: Pyramid Hotels&Resorts, tel. +251-114-331-555, +251-930-107-551/52, mail: shekinfu@gmail.com, gm@piramidresorthotel.com, www.pyramidresortet.com, nazwisko głównego menagera: Shewanch Kinfu (mówi po angielsku). Hotel, jak widać na zdjęciach, posiada absolutnie wszystko, aby spędzić miło czas, podziwiając piękne widoki, w tym: basen, saunę, pokój masażu, sale konferencyjne, pokój zabaw dla dzieci, kino, siłownię, internet bezprzewodowy. Bardzo smaczna kuchnia, czego miałem okazję popróbować podczas śniadania, na które zostałem zaproszony. 

Widoki z tarasu widokowego na jezioro są niewiarygodnie uspakajające. Obsługa bardzo profesjonalna na każdym kroku, cena za najtańszy pokój standardowy zaczyna się od 87 dolarów (poniedziałek – czwartek) do 109 (piątek – niedziela), cenę można negocjować przy większej liczbie dni pobytu. Najdroższy pokój to analogicznie 164 dolary i 197 dolarów. W zależności od dnia tygodnia cena może ulegać nieznacznej modyfikacji. Obok hotelu trwały prace budowlane nad drugą częścią hotelu o standardzie pięciu gwiazdek. Muszę podkreślić, że po obejrzeniu tego hotelu miałem poczucie zmarnowania przynajmniej dwóch dni, podczas których przebywałem w Addis. 

Zdjęcie 8. Widok z tarasu hotelu Pyramid na jezioro.
Zdjęcie 9. Wnętrze restauracji hotelu Pyramid.
Zdjęcie 10. Wnętrze pokoju hotelu Pyramid.
Zdjęcie 11. Basen hotelu Pyramid.

Po zjechaniu z autostrady i opuszczeniu miasta Bishoftu krajobraz zaczął się stopniowo zmieniać na bardziej rolniczy. Dominował widok skromnych, głównie okrągłych domów rolników. Co jakiś czas mijaliśmy większą wieś ze straganami przy drodze lub mniejsze miasteczko. Jeżeli chodzi o przyrodę, to dominowały akacje oraz osiołki, służące do transportu głównie wody. Zresztą problem z dystrybucją wody jest w Etiopii jednym z zasadniczych problemów. Według opinii moich rozmówców, nawet jeżeli ktoś wybuduje studnie, to cała jej infrastruktura z automatu staje się własnością państwa, a za wodę trzeba płacić. Bardzo często po drodze można było spotkać naturalne zbiorniki wodne, w których w tym samym czasie poiły się zwierzęta, kobiety prały odzież, a inne osoby nabierały wodę do picia. Adis stwierdził, że to normalna praktyka. Bardzo często do oczyszczania wody używa się liści drzewa przypominającego baobab. Liście te dynamicznie miesza się z wodą, a ich zadaniem jest absorbcja części zanieczyszczeń wody. Następnie pojemnik z wodą odstawia się na jakiś czas, zanieczyszczenia opadają, a woda staje się zdatna do picia. Przez całą drogę widać było także linie energetyczne, które według Adisa łączą tylko większe miasta, pomijając wsie. Zresztą nagłe wyłączenia prądu były praktyką powszechną nawet w stolicy. Większość hoteli czy restauracji posiadała swoje agregaty. Na każdym kroku było widać zwierzęta hodowlane, krowy, kozy i owce. Raz na jakiś czas można było spotkać także duże stada wielbłądów, co robiło ogromne wrażenie.  

Zdjęcie 12. Rolnik w trakcie młócenia zboża.

Pierwszy przystanek zrobiliśmy obok rolnika, który przy pomocy wołów młócił zboże, z którego robi się indżere. Młócenie zboża przy wykorzystaniu wołów pokazuje, na jakim poziomie zatrzymało się rolnictwo, aczkolwiek widziałem także traktory Lamborgini i New Holland. W trakcie młócenia zboża krowom wiązano pyski, aby nie podjadały w trakcie pracy. Obok suszyło się krowie łajno, wykorzystywane jako opał. 

Zdjęcie 13. Widoki w trakcie jazdy na południe.

Kolejny przystanek to targ rybny koło jeziora Koka. Targ rybny to dużo powiedziane. Znajdowało się tam kilka miejsc, gdzie kilkuletni chłopcy sprawiali ryby, stoiska z pomidorami i cebulą oraz arbuzami. Kilka metrów dalej stało kilkadziesiąt ogromnych ptaków marabu, które cały czas trzymały się blisko ludzi. Ciekawe, że gdy chciałem podejść blisko, natychmiast się odsuwały, utrzymując bezpieczny dystans. Podobno ptaki te cały czas towarzyszą rybakom, wskazując ławice ryb – z drugiej strony mogą oczekiwać resztek ryb po sprawieniu. Współpraca ta układa się podobno bardzo dobrze i nikt nie robi krzywdy tym ptakom. Robienie im zdjęć wywoływało u Etiopczyków uśmiech i brak zrozumienia, dla nich to takie oczywiste… 

Zdjęcie 14. Widoki w trakcie jazdy na południe.
Zdjęcie 15. Targ rybny i chłopcy przy pracy. 

W trakcie, gdy ja zachwycałem się widokami, Adis zakupił arbuza za cenę 25 birr oraz duży worek pomidorów i worek cebuli, za łączną kwotę 140 birr. Stwierdził, że to się przyda w trakcie wizyty we wioskach: dając to tubylcom, będziemy mogli robić zdjęcia i zwiedzać zagrody. Po drodze zostaliśmy jeszcze zatrzymani przez policję i przeszukano nasz samochód – jak powiedział Adis – w poszukiwaniu broni czy nieoclonych towarów z Kenii.  

Zdjęcie 16. Autor na tle grupy marabutów.

Około południa zatrzymaliśmy się w lokalnym hotelu Masarat na obiad. Zjedliśmy tam smaczną rybkę w kawałeczkach, napiliśmy się pysznej kawki etiopskiej oraz piwa. Lokalne marki piwa są bardzo dobre, jak np. st’George, habesha czy abadel. Ceny wahają się w granicach 30 birr. Nauczony doświadczeniem misyjnym po każdym posiłku, przede wszystkim mięsnym, przepijałem kilkoma łykami wódki. W Etiopii moim alkoholem medycznym… był lokalny gin Baro’s, w smaku średni, ale nie bolała po nim głowa… no i jeszcze żyję… Wchodząc na teren hotelu, ukłoniłem się kilku osobom, już siedzącym w ogródku. Wystarczy się uśmiechnąć, ukłonić, położyć rękę na sercu i natychmiast ma się ludzi po swojej stronie. W przypadku takiego łysego faceta jak ja… to bardzo ważne, aby pokazać, że jestem przyjacielem. Bez względu na to, gdzie jesteśmy i czy znamy język lokalny czy nie, pewne gesty są uniwersalne, tzn. uśmiech, łagodne spojrzenie i życzliwość w oczach. Do takich państw jak Etiopia nie można jechać i porównywać wszystkiego do warunków polskich. Zresztą, gdzie jest napisane, że nasze rozwiązania są lepsze od innych. Zawsze wychodzę z założenia, że podróżuję po innych państwach, aby obserwować, pytać, uczyć się i poszerzać horyzonty. Dwutygodniowa wycieczka do Etiopii daje więcej niż przeczytanie o niej książki o objętości 1000 stron. 

Kolejnym przystankiem była wieś, gdzie miałem okazję pograć z etiopskimi chłopcami w siatkówkę. Jeden z chłopców trzymał siatkę, siedząc na drzewie, a reszta łącznie ze mną grała w siatkówkę. Oczywiście staraliśmy się grać zgodnie z zasadami na trzy. Piłka niestety nie była najlepszej jakości. Była to zniszczona piłka wypchana kawałkami szmat i folii, ale nie przeszkadzało nam to dobrze się bawić. Nie wiedziałem, czy ja byłem dla nich większą atrakcją, czy oni dla mnie. Ostatni przystanek tego dnia to wizyta w rezerwacie przyrody, gdzie mogłem zobaczyć na wolności strusie afrykańskie, antylopy i dziki afrykańskie. Rezerwat nie był jakiś wielki, ale i tak możliwość zobaczenia tych zwierząt w otoczeniu akacji i w pełnym słońcu, na wolności, robiła wrażenie. 

Zdjęcie 17. Autor w trakcie gry w siatkówkę z etiopskimi dziećmi.
Zdjęcie 18. Autor w parku narodowym.

Po drodze około 17.00 zostaliśmy zatrzymani przez policję drogową, która chciała odebrać Adisowi prawo jazdy i tablice rejestracyjne. Okazało się, że turyści nie powinni podróżować po Etiopii po godzinie 17.30. Ostatecznie Adis „dogadał” się z policjantami, chociaż ryzyko zakończenia podróży gdzieś w polu było duże. Zresztą policjant miał już w ręku kilka tablic rejestracyjnych, najpewniej odebranych innym kierowcom. Według Adisa przepis jest martwym zapisem i nie zamierza on kończyć podróży w czasie, kiedy jest najlepsze światło do robienia zdjęć. Może po prostu policjanci na koniec dnia chcieli sobie dorobić… tego już się nie dowiem. 

Pierwszą noc spędziliśmy w dużym mieście Halaba, cena za pokój 600 birr. W pierwszym hotelu, w którym Adis planował nocleg, nie wpuszczono nas, ponieważ nocowali tam jacyś ważni politycy. Kilkaset metrów dalej był kolejny hotel, w którym ostatecznie zatrzymaliśmy się na noc. Kiedy dojechaliśmy, było już ciemno, a temperatura bardziej zachęcała co spaceru i piwka w barze niż do spania. Kiedy oglądałem pokój, zauważyłem, że nie ma tam moskitiery, a dodatkowo okno w łazience było otwarte. Poprosiłem kolegę z obsługi o jego zamknięcie, ale było to technicznie bardzo trudne. Przez chwilę nawet utrzymywałem go na rękach, aby mógł je spokojnie zamknąć, ale i to się nie udało. Było to o tyle istotne, że teren ten był niżej położony niż stolica Etiopii i istniało ryzyko malarii. Musiałem też zabić kilka już obecnych w pokoju komarów. Na koniec stwierdziłem, że nie ma co panikować, skoro i tak nic nie mogę zrobić, więc należy się dobrze wysmarować sprayem na komary. Po wypakowaniu plecaka udaliśmy się z Adisem na kolację, do lokalnego baru pełnego tubylców. Po zjedzeniu mięsa i indżery przepiłem zwyczajowo etiopskim ginem i wróciliśmy do hotelu. Wracając, namówiłem Adisa, abyśmy wzięli taksówkę – tzw. tuk-tuka, czyli trzykołową taksówkę rodem z Indii. Zawsze chciałem się tym przejechać, za podróż około dwóch kilometrów zapłaciłem 20 birr.  

Zdjęcie 19. Hotel Abebe Zaleke w Sodo.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w hotelu Abebe Zaleke  International Hotel Wolaita Soddo. Nazwisko managera to Daniel Lakew, tel. do hotelu +251912236839, +251115574255, +251118685728, e-mail info@abebezelekeinternationalhotel.com, strona internetowa: www.abebezelekeinternationalhotel.com. Bardzo duży i ładnie położony hotel, odwiedzany w dużej części przez pracowników ONZ, którzy pracowali niedaleko. Dodatkowo należy zwrócić uwagę na pyszną kuchnię, wyśmienitą kawę i trudny do opisania przepyszny smak soku z mango. 

Wcześniej wjechaliśmy zostawić rzeczy w hotelu, gdzie mieliśmy spędzić drugą noc, tj. Lewi Hotels and Resort, tel. +251-461-808-080, +251-930-280-000, e-mail: info@lewihotelandresort.com, tel. do recepcji: +251-930-278-980. Hotel znajdował się na górze dominującej nad miastem Sodo, składał się z restauracji i czterech rzędów równoległych apartamentów o standardzie czterech gwiazdek. Z terenu hotelu był przepiękny widok na całe miasto. Przyznaję, że standard czterech gwiazdek w tym przypadku był zaniżony. Nigdy wcześniej nie miałem przyjemności spać w tak luksusowych warunkach. Pokój i łazienka były ogromne, wszystko dopracowane w najmniejszym calu, jacuzzi w łazience, przy łóżku szafki z całym systemem elektronicznego sterowania światłem… i wszystko za 60 dolarów. 

Zdjęcie 20. Hotel Lewi w Sodo i widok na miasto.
Zdjęcie 21. Pokój Hotelu Lewi w Sodo.

Po zjedzeniu śniadania udaliśmy się w dalszą trasę. Po drodze mijaliśmy m.in. miasto Szaszamene, znane z tego, że w jego okolicach na jednej z większych działek zamieszkują rastamanie, wyznawcy ruchu religijnego rastafari, który narodził się na Jamajce, uznający Etiopię za ziemię obiecaną. Jednym z wyznawców ruchu był Bob Marley, głównie za sprawą swojej żony Rity. Rita z kolei została wyznawczynią religii pod wpływem wizyty cesarza Etiopii Hajle Syllasje Ina Jamajce w Kingston w kwietniu 1966 r. Filozofia i styl życia wyznawców ruchu charakteryzuje się m.in. wegetarianizmem, przestrzeganiem diety czy zapuszczaniem dreadów. Od 1968 r. Marley brał udział w corocznych spotkaniach nocnych, podczas których rastamani wspólnie się modlili przy akompaniamencie bębnów, upamiętniając wizytę cesarza na Jamajce. 

Zdjęcie 22. Miejsce wyznawców ruchu rastafari w Szaszamene.

Na początku lat siedemdziesiątych Marley znalazł się pod wpływem nowo powstałego odłamu ruchu rastafari – Dwunastu Plemion Izraela. Ideologia ta zakładała podział wyznawców według miesiąca urodzenia na dwanaście grup (inaczej „plemion”, od dwunastu synów Jakuba). Podobnie jak większość rastamanów, Marley był zwolennikiem używania marihuany jako sakramentu. Według Adisa osoby zamieszkujące na tej działce w dalszym ciągu żyją zgodnie z tymi zasadami, a policja nigdy w niczym im nie przeszkadza. 

Duże wrażenie zrobił na mnie także dom nieformalnego króla plemiona Wolaita. Plemię zamieszkuje głównie tereny wiejskie i liczy około 2,5 mln. ludzi. Po drodze można było zauważyć bardzo długie kolejki po paliwo lub zamknięte stacje benzynowe. Według Adisa pod koniec miesiąca to typowe zjawisko, wynikające z plotek o podwyżkach paliwa. Stacje benzynowe mają paliwo, ale go nie sprzedają, bo czekają na nowy miesiąc w nadziei na uzyskanie lepszej ceny. Sami musieliśmy kupować paliwo na czarnym rynku, płacąc około 37 birr zamiast 27. Po drodze zakupiliśmy także banany od ludzi sprzedających przy drodze. Za dziewięć bananów zapłaciłem 10 birr. 

Zdjęcie 23. Dom nieformalnego króla plemiona Wolaita. 
Zdjęcie 24. Wypalanie czajników do przygotowywania tradycyjnej kawy etiopskiej.

Głównym miastem docelowym, w którym miałem poznać lokalne zwyczaje i zwiedzić rynek, było miasteczko Gesuba. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy małym domku, którego właścicielka wytwarzała różne przedmioty z gliny, w tym dzbanki do kawy. Wytwarzała je całkowicie ręcznie bez żadnego koła garncarskiego, formując je rękoma. Co ciekawe, zawsze były one idealnie okrągłe, a czas wytwarzania jednego to nie więcej niż 10 minut. Następnie wypalała je na zewnątrz budynku, opalając ogień krowim łajnem – pełna ekologia. Jestem szczęśliwym posiadaczem jednego z nich.  

Kolejny przystanek to wioska Wachiga, gdzie odwiedziliśmy lokalny punkt szczepień oraz zrobiliśmy wiele ciekawych zdjęć. We wsi miałem możliwość prześledzić cały proces powstawania domów, które są budowane przy wykorzystaniu tylko drewna i błota. Drewno pochodzi ze specjalnego drzewa, którego nie zjadają termity, dzięki czemu domy są trwałe. Zaprawa to mieszanina błota, trawy i specjalnego oleju, dzięki czemu po wyschnięciu domy są bardzo trwałe i nie rozpuszczają się pod wpływem ulewnych deszczów. 

Zdjęcie 25. Autor z mieszkańcami wsi Wachiga.

Niestety dachy nie są już budowane z trawy, a układana jest blacha falista, która strasznie szpeci zabudowę wiejską w Etiopii, a dodatkowo nagrzewa powietrze wewnątrz. Ludzie wszędzie bardzo mili i chętni do pozowania do zdjęć. Na zakończenie wizyty we wsi zaproponowałem Adisowi, że może zostawię jakieś pieniążki w lokalnym sklepie, a sklepikarz poczęstuje dzieci słodyczami. Adis stwierdził, że to nie ma sensu i lepiej kupić zeszyty, które następnie nauczyciele rozdadzą lokalnym sierotom. Dokładnie tak zrobiliśmy, a zakupione zeszyty zanieśliśmy do szkoły. 

Chwilę później zatrzymaliśmy się jeszcze przy tradycyjnym afrykańskim okrągłym domu, ponieważ bardzo chciałem mieć przy nim zdjęcie i zobaczyć, jak ludzie żyją wewnątrz. Po przywitaniu się z mieszkańcami i wymianie uprzejmości bez problemu zaproszono nas do środka. Wnętrze domu bardzo skromne, a dużym zaskoczeniem były dla mnie zagrody z krowami w domkach. Pomieszczenie gospodarcze od mieszkalnego było oddzielone tylko plecioną ścianą. Ciekawe było to, że pomimo obecności zwierząt wewnątrz nie wyczuwało się tam żadnego przykrego zapachu. 

Zdjęcie 26. Technologia budowy domów.
Zdjęcie 27. Tradycyjny okrągły dom etiopski zbudowany tylko z naturalnych materiałów.

W końcu dotarliśmy do Gesuba, gdzie spędziliśmy całe popołudnie i wieczór. Wizytę zaczęliśmy od odwiedzin u bardzo dobrego, według Adisa, krawca, gdzie musiałem naprawić swoje ulubione spodnie. Zostały zniszczone podczas upadku w trakcie robienia zdjęć dnia poprzedniego. W czasie, gdy krawiec sprawiał się ze zleceniem, my spędziliśmy czas w lokalnym barze, gdzie podawano m.in. typowe dla Etiopii surowe mięso. Pijąc piwo, rozmawialiśmy z lokalną ludnością oraz kolegą Adisa, który jest właścicielem punktu sprzedaży drewna. Nie muszę kolejny raz przypominać, że wszyscy byli serdeczni, otwarci i przyjacielscy.  

Spotkaliśmy tam m.in. chłopca o imieniu Degudansa, który mieszkał na ulicy. W trakcie rozmowy Adis włożył mu do buzi kawałek mięsa, co nie jest niczym dziwnym w Etiopii. Później w trakcie rozmowy okazało się, że chłopiec do niedawana handlował fasolą, interes jednak nie wypalił, bo – jak to określił Adis – chłopak przejadł swój kapitał. Okazało się, że handlując fasolą, był głodny i co chwilę podjadał sprzedawany towar i w konsekwencji przejadł wszystko. W związku z powyższym zrzuciliśmy się z Adisem i daliśmy chłopakowi 110 birr. Adis udzielił mu jednak wcześniej instruktażu, że za 30 birr ma sobie wynająć mieszkanie, które kosztuje 15 birr na miesiąc, za kolejne 50 – kupić towar na handel, a resztę ma wydać na jedzenie. Obiecał, że jak wrócimy następnym razem, to sprawdzi rezultaty. Jeżeli sobie poradzi, to mu dołoży kolejną sumę. Było to bardzo miłe, a u chłopaka w oczach widać było radość i łzy.  

Zdjęcie 28. Wnętrze baru w Gesuba, z mojej lewej strony mój przewodnik Adis i jego kolega.
Zdjęcie 29. Chłopiec o imieniu Degudansa.

Po odebraniu spodni pojechaliśmy kilka ulic dalej do małego zaprzyjaźnionego hotelu, gdzie miałem zobaczyć cały proces parzenia kawy po etiopsku. Parzeniem kawy w Etiopii zajmują się dzieci, więc i dla mnie kawę przygotowywały dwie dziewczynki i ich brat. Jedna z nich przyniosła zieloną kawę, którą na moich oczach wypaliła w garnku nad ogniem, następnie chłopak zmielił ją stalowym prętem w stalowej rurze. Tak przygotowana kawa została wsypana do specjalnego tradycyjnego czajnika, w którym znajdowała się gotująca już woda, i po czterech – pięciu minutach kawa była gotowa. W Etiopii kawę podaje się ze specjalnym suszem drzewa kadzidłowca, jednocześnie wrzucanym do specjalnego naczynia, na którym jest żar, który daje zapach przypominjący polskie kościelne kadzidło. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zakupił od gospodyni dokładnie tego czajniczka, w którym dzieci przygotowywały kawę. 

Zdjęcie 30. Zestaw do parzenia kawy.

Po wszystkim poszliśmy ponownie w rejon baru, gdzie w tym czasie zgromadziły się setki osób, które przybyły z okolicznych wsi na targ. Było to bardzo ciekawe doświadczenie – widzieć tych wszystkich ludzi, towary, którymi handlowali, oraz te cudowne kolory. Magia… Bez problemu wszędzie mogłem robić zdjęcia, a ludzie byli bardzo sympatyczni. Dzieci trochę przeszkadzały, ale Adis co chwile je rozganiał. Miałem m.in. okazję spróbować trzciny cukrowej, która wcale nie jest mocno słodka, ale dla ludzi w Etiopii to jest słodycz. W drodze powrotnej do hotelu w Sodo zatrzymaliśmy się na kilka minut na innym targu, robiąc zdjęcia. Przez całą trasę widać było setki osób, które pieszo wracały z targu. Należało bardzo uważać, ponieważ ludzie przemieszczali się poboczami, a z oczywistych powodów droga nie była oświetlona, nie mieli oni też naturalnie kamizelek odblaskowych. 

Zdjęcie 31. Targowisko w Gesuba.

Kiedy wracaliśmy wieczorem do hotelu, terenu strzegł ochroniarz z kałasznikowem w ręku, więc spałem spokojnie. Wieczorem zjedliśmy jeszcze kolację i wypiliśmy kilka piw. W trakcie kolacji wyłączyli prąd, ale szybko można było usłyszeć agregaty prądotwórcze i prąd wrócił. Rano po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą podróż.  

Zdjęcie 32. Targowisko w Gesuba.

Po opuszczeniu hotelu udaliśmy się w kierunku północnym w kierunku jeziora Ziwey. Po drodze od razu zauważyłem wiele osób idących poboczem drogi w odświętnych strojach. Na moje pytanie, czy to jakieś święto, Adis odpowiedział, że w tych dniach odbywa się coś na wzór naszego odpustu, na cześć św. Gabriela. Święto trwa trzy dni i w tym czasie ludzie spędzają je razem na odpustach, świętując, dziękując za łaski i prosząc o kolejne, składając datki na rzecz kościoła, a wieczorem i nie tylko bawią się dobrze, popijając alkohol. Kilkanaście minut później dotarliśmy do jednego z takich miejsc. Po prawej stronie drogi znajdowała się nieduża polana, kościół, a za nim mały cmentarz. Adis zaproponował, żebyśmy się zatrzymali i zobaczyli z bliska, jak przebiega uroczystość. Ludzi wokół było tysiące i szybko ich liczba się zwiększała. Adis zakupił kilka świeczek, żebyśmy wyglądali na pielgrzymów, a nie na turystów, którzy tylko robią zdjęcia.  

Zdjęcie 33. Festyn z okazji dnia św. Gabriela.

Bliżej kościoła mnożyło się od małych, byle jakich straganów, gdzie sprzedawano różne produkty lub które służyły za małe bary. W jednym z nich się zatrzymaliśmy i Adis zakupił dwie „menzurki” tedżu oraz gotowaną fasolę. Widząc, że sprzedawca cały alkohol trzymał w wielkiej plastikowej beczce, z której zwykłym wiadrem plastikowym nalewał napój do stalowego czajnika, a następnie do „menzurek”, miałem wątpliwość, czy powinienem to pić. Adis powiedział, że mogę, ale tylko symbolicznie. Po kilku minutach siedzenia i wypiciu dwóch małych łyków zostawiliśmy alkohol i poszliśmy w stronę kościoła. Niestety, tłum niewiarygodnie gęstniał i w rejonie bramy stwierdziliśmy, że dalsze przepychanie nie ma sensu. Widziałem, jak obok bramy stali księża i zbierali ofiary, które ludzie rzucali na koc rozpostarty na ziemi. W zamian otrzymywali błogosławieństwo. Zdążyłem zrobić jeszcze kilka zdjęć nagrobków i osobom, które siedziały nieopodal jak na pikniku. Święto to trwa trzy dni i ci wszyscy ludzie przez cały ten czas tam siedzą, jedzą, piją i się bawią. Gołym okiem było widać, że jest to bardzo ważne dla nich święto, i to nie tyle religijnie, a społecznie. 

Po drodze mijaliśmy wiele ciekawych i różnorodnych domów. Adis oznajmił, że dotychczas odwiedziliśmy obszary zamieszkałe przez ludzi z takich plemion, jak: Arsi, Siedama, Halaba, Wolayta, Silte i Gurage. Duże wrażenie robą tradycyjne okrągłe i malowane, głównie przy wejściu, domy plemiona Silte.  

Zdjęcie 34. Malowane domy plemiona Silte.

Co jakiś czas widać na przemian małe kościoły i meczety. Dopiero przejeżdżając przez duże miasto Worabe, trudno byłoby nie zauważyć ogromnego meczetu ufundowanego przez Arabię Saudyjską. Widać też wielu muzułmanów w tradycyjnych strojach oraz kobiety z całkowicie zakrytymi ciałami, na wzór salafi z Arabii Saudyjskiej. Adis na ich widok nie krył zdenerwowania, twierdząc, że tego typu obrazy nie są typowe dla Etiopii.  

Zdjęcie 35. Meczet w Worabe.

Przejeżdżając przez jedną z większych miejscowości Worabe, musieliśmy ustąpić drogi pędzącej bardzo szybko karetce pogotowia (toyota terenowa). Około kwadrans później zobaczyliśmy tę samą karetkę całkowicie rozbitą na drzewie, a wokół wiele osób. Z tego, co widziałem, to raczej nikt nie przeżył, zastanawiałem się tylko, czy karetka jechała po pacjenta, czy z pacjentem.  

Kolejnym dużym miastem była Butajira – stolica rejonu ludzi Gurage. W mieście zrobiliśmy sobie przerwę na obiad. Wybraliśmy bardzo duży hotel Rediet, tel. +251461150803, +251912653030, kom. +251911994578, strona internetowa www.rediethotel.com, adres e-mail: rediethotel@gmail.com. Ceny pokoi: pojedynczy – 48 dolarów, dwójka – 69 dolarów, podwójny – 84 dolary. Hotel posiada pokoje, które mogą pomieścić ponad 50 osób, dodatkowo serwuje kuchnie europejską i tradycyjną. Można usiąść od strony ulicy na tarasie lub z tyłu za hotelem, gdzie znajduje się zadbany ogród i jest całkowity spokój. Widać było grupę turystów z Hiszpanii. Ceny w restauracji bardzo dobre: pieczona jagnięcina 198 birr, sałata 63 birr, kawa 14 birr, piwo Bedele Special 25 birr. 

Zdjęcie 36. Recepcja hotelu Radiet w Butajira.
Zdjęcie 37. Autor na tle fałszywego bananowca i papai. 

 Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy małej wsi, w której mieszkańcy zbierali na polu pomidory i cebule. Wszyscy pracowali tam wspólnie, a po zakończonym zbiorze uczciwie dzielili się plonami. Cena dużej skrzynki pomidorów na lokalnym targu to 250 birr. Spróbowałem pomidora i cebuli, pomidor nie zrobił wrażenia, za to cebula była smaczna i miała bardzo wyrazisty smak. Po drodze zauważyłem, że przy każdym domu rosną bananowce. 

Adis wyjaśnił i pokazał różnice pomiędzy bananowcem, który daje owoce, i tzw. fałszywym bananowcem, który owoców nie daje. Różnica w wyglądzie zewnętrznym polega głównie na tym, że fałszywy bananowiec ma bardzo długie i proste liście, ustawione wyraźnie pionowo wobec pnia. Fałszywe bananowce, pomimo tego, że nie dają owoców, są bardzo pożyteczne. Każdy szanujący się dom musi takie drzewa posiadać, inaczej rolnik uznawany jest za marnego gospodarza, a jego syn ma małe szanse na zainteresowanie u płci przeciwnej. Fałszywe bananowce są swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na wypadek suszy. Roślina ta potrafi przetrwać nawet kilkuletnie braki wody, gromadzi ją bowiem sobie w dużych ilościach, a dodatkowo prawie każda jej część może być w taki czy inny sposób zjedzona. Miałem okazję zjeść chleb z tej rośliny, który ma postać twardego i płaskiego placka o grubości około 4 mm. W smaku specyficzny, niespecjalnie smaczny. Fragmenty fałszywego bananowca są także wykorzystywane do budowy domów, po zmieszaniu z glebą i trawą.  

Niedaleko od jeziora Ziwey teren zaczynał opadać, pojawiały się wielkie równiny porośnięte rzadkimi akacjami. Piękny widok, człowiek miał ochotę usiąść przy drodze i patrzeć w dal. 

Zdjęcie 38. Okolice Ziwey.

W końcu dojechaliśmy do miasta Ziwey i jeziora o tej samej nazwie. Po wykupieniu jednego z wariantów wycieczki po jeziorze za 860 birr popłynęliśmy w półtoragodzinny rejs. Muszę od razy nadmienić, że już sam dojazd do przystani był interesujący, wszędzie dużo ptaków, w tym na jednym z drzew kilkadziesiąt majestatycznych marabu. Etiopczyk, który sprzedawał nam bilety, był przy okazji przewodnikiem po jeziorze, mówił świetnie po angielsku. Rejon przystani był trochę zaniedbany, wszędzie leżały plastikowe butelki. Łódź stalowa, duża, napędzana silnikiem spalinowym. Z tego, co mówił Adis, mieliśmy zobaczyć hipopotamy, wiele ptaków i może aligatory. Po odbiciu od brzegu Adis oznajmił przewodnikowi, którego znał już od dłuższego czasu, że ma mi wszystko opowiedzieć. Jezioro, po którym płynęliśmy, ma 434 m2, 3 km długości i 20 km szerokości oraz 9 km głębokości. 

Zdjęcie 39. Marabuty odpoczywające na akacji w Ziwey.

Na jeziorze leży sześć wysp, z czego pięć jest zamieszkałych przez ludzi. Począwszy od największej, są to wyspy: Tulu Gudo, Sedecza, Galila, Debresina, Funduro. Ostatnia, szósta, to wyspa ptaków. Na wyspie Tulu Gudo znajduje się kościół, w którym według lokalnych wierzeń przez 72 lata, w IX w., była przechowywana Arka Przymierza. Ludność zamieszkująca wyspy to Zey, posiadają swój własny język Zaynya, mają swoją własną kulturę. Na dwóch wyspach, tj. Tulu Gudo i Sedecza, funkcjonują szkoły do szóstej klasy. Ludzie zajmują się głównie rybołówstwem i uprawą zboża tef, z którego wyrabia się indżerę. 

Kilkaset metrów od brzegu zobaczyliśmy duże stado pelikanów bujających się na falach, a kawałek dalej – kilkanaście odpoczywających na jeziorze hipopotamów. Generalnie było widać tylko fragment głowy i pleców, reszta ciała była zanurzona w wodzie. Dla kogoś, kto oglądał te zwierzęta tylko w zoo, jak w moim przypadku, oglądanie ich w naturalnych warunkach przyrody to niewiarygodne doznanie. Pływały w odległości około 800 m od brzegu. Gdy podpłynęliśmy na odległość około 50–60 m, jeden rzucił się w naszym kierunku, dając dwa duże susy. Natychmiast zmieniliśmy kierunek rejsu, a kolega hipopotam się uspokoił. Gdy staliśmy w ich pobliżu, co jakiś czas pojedyncze osobniki się zanurzały i wynurzały w innym miejscu. Nie było widać, aby były zaniepokojone, to raczej my musieliśmy uważać. 

Zdjęcie 40. Hipopotam z jeziora Ziwey.
Zdjęcie 41. Widok na jedną z wysp jeziora Ziwey.
Zdjęcie 42. Pelikany na jeziorze Ziwey
Zdjęcie 43. Stado ptaków na jednej z wysp jeziora Ziwey.

Jedną z możliwych opcji turystycznych, godną polecenia, związaną z tym miejscem, to wykupienie za kwotę 2400 birr (grupa do czterech osób) całodziennej wycieczki na wyspę Tulu Gudo. Wycieczka obejmuje wejście na największy szczyt na wyspie oraz zwiedzanie kościoła i muzeum. My podpłynęliśmy pod wyspę Galila, obok której jest wyspa ptaków. Po zachodzie słońca wyspa, zarośnięta i przypominająca bezludną, wygląda wspaniale i robi niesamowite wrażenie. Na jej brzegu odpoczywały setki, jak nie tysiące ptaków. Dopiero na sam koniec zobaczyliśmy małe stado kóz i jednego człowieka z oddali. Ciekawe było też to, że w trakcie rejsu po jeziorze nie przeszkadzały nam absolutnie żadne robaki, muchy czy komary. Po prostu fantastyczne połączenie ciszy i piękna. Wracając do brzegu, mogliśmy podziwiać piękny zachód słońca.  

Po zakończeniu rejsu została nam już tylko droga powrotna do Addis Abeby. Po drodze kolejny raz zabrakło nam paliwa i znowu trzeba było uśmiechnąć się do handlarzy. Dwukrotnie nasz samochód był także przeszukiwany przez policję w poszukiwaniu broni lub towarów z przemytu.  

Muszę przyznać, że były to najciekawsze trzy dni w moim życiu. Zawsze marzyłem o wyjeździe turystycznym do Afryki, takiej prawdziwej. Myślę, że gdyby nie mój roczny pobyt na misji w Mali, to nie odważyłbym się na prywatny, bez biura podróży, wyjazd do Etiopii. W ciągu trzech dni miałem okazję zobaczyć kilka plemion, posłuchać interesujących historii o ich zwyczajach i nauczyć się wielu ciekawych rzeczy. W zależności od potrzeb i upodobań bez problemu można znaleźć w tym kraju zarówno skromne, niedrogie hoteliki, jak i w pełni wyposażone hotele o europejskim standardzie. Przez ten krótki czas miałem okazję zobaczyć i podziwiać płaskie jak stół krajobrazy, jeziora powulkaniczne, rozległe jeziora, na których zamieszkują ludzie, rzeki, lasy, małe wioseczki i duże miasta.  

Na 30 grudnia zostałem zaproszony na niedzielny wyjazd z Karoliną i Jakubem poza stolicę do miasta, które już wcześniej widziałem, tj. Debre Zeit. Wyjeżdżając ze stolicy i jadąc fragmentem drogi ekspresowej, byliśmy świadkami zmasowanej kontroli pomiaru prędkości przez policję. Piszę: zmasowanej, bo proszę sobie wyobrazić około dwudziestu policjantów w sześciu – siedmiu punktach na przestrzeni 5 km. Niestety, i nam się nie udało, Jakub przekroczył prędkość i także został ukarany mandatem. W Etiopii wygląda to trochę inaczej niż u nas. Policjant zatrzymuje kierowcę, który przekroczył prędkość, zabiera mu prawo jazdy, a w zamian pozostawia pokwitowanie. W ciągu dwóch dni należy udać się na komisariat, skąd pochodzili policjanci, i zapłacić mandat. W związku z powyższym ważne jest, aby zapytać policjantów, gdzie znajduje się ich komenda. Z tego, co się później dowiedziałem, Jakub zapłacił około 300 birr. Jest to o tyle ważna informacja, że gdyby ktoś kiedyś wyrobił sobie etiopskie prawo jazdy i zechciał pojechać na południe wynajętym samochodem, to utrata prawa jazdy taki wyjazd uniemożliwi, ponieważ trzeba będzie wrócić do stolicy po dokument. Generalnie policjanci byli bardzo profesjonalni, a według Jakuba używanie radaru jest tutaj procedurą całkiem nową. 

Po wyjeździe z miasta, w odległości około 40 km dojechaliśmy do miejscowości Dukan, do restauracji i hotelu Parrot Traditional Hel, tel.+251911226844, +251911722801. Gdyby ktoś chciał skorzystać, najlepiej dzwonić do przemiłej recepcjonistki Pani Abohesh Degefa, która mówi po angielsku i arabsku, na numer tel. +251913301691. Miejsce bardzo dobre do przenocowania, w osobnych domkach Tukan, w zależności od standardu możemy się przespać za 750 birr (pokój z przedpokojem) lub za 400 birr – tylko pokój. Miejsce godne polecenia, czyste i pięknie zarośnięte fałszywymi bananowcami, które rosną przy każdym z domków. Dodatkowo w centralnym miejscu ośrodka były liczne atrakcje dla dzieci, jak duże zwierzęta wykonane ze specjalnej masy. W restauracji znajdowała się także bardzo duża sala, która wewnątrz była wykonana w tradycyjnym etiopskim stylu. Widać było, że hotel jest wykorzystywany także do organizacji wesel i przyjęć.

Zdjęcie 44. Domki restauracji Parrot.

Miejsce to było znane Jakubowi i innym ludziom, co można było zauważyć po liczbie gości. W restauracji produkują bardzo dobrej jakości tedż, dowiedziałem się też, że produkuje się go z miodu, natomiast podobnego koloru alkohol tella produkuje się ze zboża. Rzeczywiście przyniesiono nam trzy rodzaje, w zależności od czasu dojrzewania, do wyboru. Cena butelki tedż to 150 birr. Oczywiście po degustacji zakupiliśmy odpowiednią ilość tego smacznego i zdrowego napoju. Jedną z butelek wypiłem z Adisem w wieczór sylwestrowy gdzieś w hotelu na północ od Adis, ale o tym potem. 

Po zjedzeniu posiłku dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia, tj. Debre Zeit. W pierwszej kolejności dotarliśmy nad malownicze jeziorko powulkaniczne Hora. Na miejscu za 400 birr zafundowaliśmy sobie godzinną wycieczkę łódką. Jezioro bardzo ładnie położone, otoczone stromymi zboczami, pięknie zarośniętymi zielenią. Niestety sam brzeg jeziora był bardzo zaśmiecony plastikowymi butelkami i workami foliowymi. Widać, było, że jezioro jest odwiedzane i wykorzystywane do spacerów czy urządzania sobie pikników. Płynąc łódką, można było obserwować pelikany czy kormorany oraz inne ptaki, pięknie upierzone. Nad zboczem jeziora stoi także jeden z pałaców byłego cesarza Etiopii.  

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy, była restauracja Resort Salayesh, znajdująca się nad brzegiem innego jeziora powulkanicznego Babogaja. Restauracja dodatkowo prowadzi mały hotel, w cenie 550 birr za pokój. Położona jest ona na małym wzgórku, na szczycie którego jest taras z doskonałym widokiem na jezioro i okolice. Teren restauracji jest gęsto zarośnięty różną roślinnością, przez co cały czas czuje się atmosferę tajemniczości oraz przyjemny chłód. Pokoje są raczej o niskim standardzie, ale jest też moskitiera. 

Zdjęcie 45. Widok z tarasu restauracji Resort Salayesh.

Restauracja słynie z tego, że przez wiele lat na jej terenie żył stary kozioł, który pił piwo i inny alkohol bezpośrednio z butelki. Niestety, wszyscy chcieli to zobaczyć i przyjeżdżali w tym celu do restauracji – z tego powodu, a także starości, sześć lat temu kozioł zdechł. Właściciele zdecydowali się go wypchać i siedzi cały czas na jednej z ław. Obecnie żyje tam inny kozioł o imieniu Afro Blondi, pochodzący z gór Bale. Nazwa pochodzi od tego, że jest cały biały, dodatkowo ma bardzo długie futro. Młody kozioł ma swojego opiekuna i jest bardzo zadziorny, o czym miałem okazję przekonać się osobiście.  

W restauracji mieliśmy okazję zobaczyć cały proces pędzenia bimbru areke, a także spróbować jego smaku. Pani, która to robiła, chętnie pozowała nam do zdjęć oraz prezentowała wszystkie szczegóły, z degustacją łącznie. Bimber robi z dwunastu rodzajów składników, m.in. z kawy, ziół Adama, czosnku, specjalnych liści na problemy z robakami z drzewa kosso. Proces jest bardzo prosty, a z jednego dzbana zacieru powstaje 1,7 litra alkoholu. Kieliszek bimbru kosztuje 15 birr, butelka to wydatek 300 birr. 

Zdjęcie 46. Nowy kozioł Afro Blondi w Resort Salayesh.

Kolejnym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić, był luksusowy Kuriftu Resort, który należy do całej sieci Kuriftu. Piszę: chcieliśmy, ponieważ ostatecznie zrezygnowaliśmy. W niedzielę był tak zwany otwarty bufet. Jednak, aby sprawdzić, co ciekawego serwują, należało najpierw zapłacić 400 birr od osoby i dopiero wtedy pozwolono by nam wejść. W związku z tym stwierdziliśmy, że nie będziemy kupować kota w worku. Ostatecznie obiad zjedliśmy w Resort Salayesh, gdzie atmosfera i obsług była bardzo profesjonalna. 

Zdjęcie 47. Produkcja bimbru w Resort Salayesh.

Ciekawe, że już po obiedzie na parkingu spotkaliśmy managera z Kuriftu, któremu powiedzieliśmy o naszym niezadowoleniu z obsługi w jego restauracji. Tłumaczył się, że było dużo ludzi. Podkreśliliśmy, że to nieprawda, nie było wcale ludzi, a dodatkowo w recepcji siedziały cztery dziewczyny, które nie wyglądały na specjalnie zapracowane. Generalnie to szkoda, bo restauracja oferowała duży wybór win etiopskich, z których za najlepsze uważam półsłodką Acacie. 

Obok Kuriftu było kilka absolutnie luksusowych i wyjątkowo pięknych architektonicznie sklepów, raj dla kobiet i miejsce zakazane dla mężczyzn… Towary były wysokiej jakości i bardzo ciekawie zaprojektowane, głównie odzież, buty czy torebki. Niestety, ceny też były wysokie, co powodowało, że produkty traciły na atrakcyjności. Można było się skusić, jeżeli komuś zależałoby na oryginalnym wzornictwie. Obok sklepów widać było dużą inwestycję budowlaną – budowę wesołego miasteczka o dużym rozmachu.  

Zdjęcie 48. Sklepy Kuriftu w Debre Zeit. 
Zdjęcie 49. Wnętrze jednego ze sklepów Kuriftu w Debre Zeit.

Jednak najładniejszym miejscem, jakie mieliśmy okazję odwiedzić pod koniec dnia, byl hotel Babalaya. Położony nad samym brzegiem jeziora Babogaja, znajduje się na kilku poziomach i posiada bardzo wysoki standard. Ceny pokoi to: standardowy – 95 dolarów, dwójka – 107 dolarów, luksusowy – 107 dolarów, natomiast pokój prezydencki – 600 dolarów. Strona internetowa: www.babogayaresort.com, e-mail: babogayaresort@yahoo.com. Hotel absolutnie wart polecenia, spokojne miejsce nad samym jeziorem, a czyste i luksusowe pokoje są warte swojej ceny. Można tam naprawdę odpocząć w świetnych warunkach, wyciszyć się czy wynająć łódkę i popływać po jeziorze.

Debre Zeit to idealne miejsce na niedzielny czy weekendowy wypad dla kogoś, kto mieszka w stolicy. To także świetne miejsce dla kogoś, kto chce znaleźć dobrą bazę wypadową do zwiedzania południa Etiopii i uniknąć zatłoczonej stolicy. 

Zdjęcie 50. Wnętrze hotelu Babalaya w Debre Zeit.
Zdjęcie 51. Widok z restauracji zewnętrznej hotelu Babalaya w Debre Zeit.

W dniach 31.12.2018–01.01.2019 wykupiłem u Adisa za kwotę 330 dolarów kolejną wycieczkę, tym razem na północ od Addis Abeby. Adis stwierdził, że będę pod wrażeniem, bo widoki na północ od miasta są zupełnie inne niż na południu. Wyjechaliśmy z hotelu około godziny 9.00 i już po niecałej godzinie było widać zupełnie inne krajobrazy niż te widziane wcześniej. Teren zaczynał się wyraźnie podnosić, zaczął pojawiać się także las, gęstniejący w miarę upływu drogi. Widoki zupełnie jak w Polsce. Po drodze mieliśmy okazję zatrzymać się i obserwować kręcenie filmu lub teledysku z udziałem popularnej piosenkarki etiopskiej Selamawit Yohannes.  

Zdjęcie 52. Widoki w trakcie wyjazdu ze stolicy Etiopii kierunku północnym.

W trakcie pierwszej wycieczki Adis wspominał o swoim dzieciństwie i o tym, w jaki sposób wyszedł ze swojej rodziny i plemienia. Historia jest nie tylko bardzo ciekawa, to jeszcze zabawna. Adis wywodzi się z plemienia Bana (Bann lub Bena), często dla określenia jego grupy używa się nazwy Hamer-Bana. Plemię Bana zamieszkuje południe Etiopii w dolinie rzeki Omo. Obszar ten znajduje się całkowicie poza systemem państwowym, jest całkowicie pozbawiony elementów cywilizacyjnych, jak prąd, drogi czy system ewidencji ludności. Ludność Bana zajmuje się przede wszystkim hodowlą krów, pomimo że posiadają także owce i kozy.  

Ludność Bana według Adisa to 150 tys. ludzi, żyjących w dwudziestu pięciu wsiach. Nazwa wsi Adisa to Bashada. Kiedy zadałem pytanie, ile Adis ma lat, odpowiedź okazała się bardziej skomplikowana. Czas u Bana liczy się od wyboru króla, którego kadencja trwa osiem lat. Adis stwierdził, że ma na pewno minimum 32 lata, ponieważ pamięta czterech królów. Dla określenia króla używa się słowa Gada, a język przez nich używany to Bana. Kiedy Adis miał 9 lat, przypadkowa para Francuzów, podróżująca z Kenii, miała problem techniczny z samochodem niedaleko ich wsi.

Dla Adisa i jego rówieśników był to pierwszy pojazd mechaniczny, jaki widzieli w życiu. Nie wiedząc, co to jest, zaczęli do niego strzelać z łuku. Żartując, zapytałem Adisa, czy udało im się zabić samochód. Odpowiedział, że nie musieli, bo samochód i tak już nie żył… Okazało się, że Francuzi byli głodni, spragnieni i wystraszeni całą sytuacją. Adis jako pierwszy odważył się podejść do samochodu, zajrzał do środka i widząc wystraszonych ludzi, uspokoił kolegów. Przez tydzień gościli Francuzów w swojej wsi, a następnie pomogli im przetransportować samochód do pobliskiego miasta Arba Myncz.  

W tym czasie Francuzi żyli z nimi we wsi, pili i jedli to samo, porozumiewając się na migi. Po roku Francuzi wrócili do wsi i zaproponowali ojcu Adisa, aby ten poszedł do szkoły. Ojciec się zgodził pod warunkiem, że syn zechce. Zabrali go na próbę na dwa tygodnie do misji katolickiej. Po dwóch tygodniach Adis stwierdził, że bardzo mu się podoba i chce kontynuować naukę. Adisowi podobało się przebywanie z dziećmi z różnych plemion, zabawa, nauka itp. Na początku odczuwał problemy z komunikacją z dziećmi z innych plemion, szczególnie z Borana, ale skończyło się to po sześciu miesiącach. Pomimo początkowych problemów językowych, gdyż musiał się jednocześnie uczyć trzech języków obcych, nauka i pobyt w szkole bardzo mu się spodobały. W szkole przebywał dziesięć lat, a każde wakacje spędzał nad jeziorem Stephanie, gdzie czuł się wolny, podziwiał przyrodę i polował na zwierzęta. Po ukończeniu szkoły wyjechał na studia politologiczne do Hawassa. Następnie pracował przez trzy lata dla największej firm turystycznej w Etiopii Green Land Tours, a potem rok dla rządu, gdzie był łącznikiem dla swojego plemienia. Od 2006 r. pracuje także dla firmy Land Rower, gdzie raz na dwa lata bierze udział w trzymiesięcznych testach nowych samochodów, polegających na podróży przez kilka krajów afrykańskich całkowitymi bezdrożami. Adis wspominał, że to są najlepsze chwile w jego życiu. Nie dosyć, że jeździ najlepszymi samochodami terenowymi na świecie, to jeszcze podróżuje po Afryce w towarzystwie fajnych ludzi. 

Wracamy do podróży na północ 31.12.2018 r. Po wyjeździe ze stolicy mijamy małe i większe miejscowości. W jednej z nich o nazwie Sululta około godz. 12.00 widać mnóstwo dzieci i młodzieży w szkolnych mundurkach, wychodzących ze szkoły. Na moje pytanie, w jakich godzinach dzieci się uczą i czy mają przerwę obiadową, odpowiedział, że w niektórych szkołach dzieci uczą się na dwie lub nawet trzy zmiany, po cztery godziny każda. Dzieci bogatszych rodzin z reguły uczą się rano, ponieważ nie muszą pracować. Pozostałe dzieci uczą się po południu lub wieczorem po wykonaniu swoich prac domowych.  

Zdjęcie 53. Dzieci opuszczające szkołę w Sululto.  
Zdjęcie 54. Autor na tle muzeum Haile Gebrselassie w Sululto.

W tej samej miejscowości Sululto znajduje bardzo ciekawe miejsce, szczególnie dla wszystkich miłośników biegania. Mieści się tam luksusowy ośrodek oraz muzeum jednego z najbardziej utytułowanych biegaczy na świecie Hailego Gebrselassie wielokrotnego mistrza świata, mistrza olimpijskiego i rekordzisty świata w kilku konkurencjach – Yaya Africa Athletic Village. Było to ciekawe doświadczenie oglądać jego wszystkie medale, zdobyte na olimpiadach, mistrzostwach świata, maratonach, mitingach czy też zobaczyć kilogram złota. Haile zakończył karierę w 2015 r. i zajął się m.in. biznesem. Obecnie jest jednym z najbogatszych ludzi w Etiopii i właścicielem kilku luksusowych hoteli, biurowców, ośrodków sportowych, takich jak ten w Sululto. Ośrodek jest położony w górach, na wysokości 2500 m, otoczony pięknymi lasami. Ośrodek posiada ponad czterdzieści pokoi gościnnych na poziomie czterech gwiazdek, wyposażonych we wszystko, co na tym poziomie w nich powinno być. Ceny za pokój jednoosobowy 45 dolarów, natomiast dwójka to wydatek 55 dolarów. Ośrodek posiada pełnowymiarowe boisko piłkarskie, basen, siłownię, saunę, stoły do tenisa, boisko do siatkówki i wiele innych udogodnień. Telefon +251118961346, komórka +251966204941, e-mail: info@yayavillage.com, strona: www.hailehotelsandresorts.com. Polecam, godzina jazdy od stolicy, pięknie położony i wyposażony we wszystko, co trzeba, aby dobrze odpocząć i budować formę biegową na tej wysokości.

W dalszej drodze rozmawialiśmy o cenach nieruchomości w Etiopii. Cena działki o powierzchni 5 hektarów na wsi to wydatek rzędu 110 tys. birr – to tyle, ile w stolicy kosztuje jeden metr mieszkania. Ciekawostka: duży worek suszonych krowich odchodów to wydatek 20 birr… Dwulitrowa butelka wody mineralnej, kupiona bezpośrednio od dostawcy z samochodu, kosztuje 5 birr, ta sama woda w sklepie – 15 birr, w Kaleb Hotel, w którym się zatrzymałem – 60 birr, ale już w hotelu Sheraton – 180 birr. 

 Zdjęcie 55. Recepcja hotelu Haile Gebrselassie w Sululto.
Zdjęcie 56. Pokój hotelu Haile Gebrselassie w Sululto.
Zdjęcie 57. Widok na cały ośrodek Haile Gebrselassie w Sululto.
Zdjęcie 58. Oddzielanie grochu od pozostałości.

W trakcie podróży zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę obok jednej wsi, leżącej około 200 m od drogi, i poszliśmy przyglądać się rolnikom, jak młócą zboże, groch i wykonują inne czynności. Po drodze minęliśmy rolnika, który z synem młócił zboże wołami. Podobnie jak poprzednio, woły mają zawiązane pyski, aby nie jadły niewymłóconego zboża. Zauważyliśmy z Adisem, że rolnik wykorzystuje do podrzucania słomy bardzo prymitywne widły wykonane z drewnianych patyków powiązanych kozią skórą. Bez problemu możemy go fotografować, chętnie pozuje do zdjęć i nie widać u niego zażenowania sytuacją.

Kilkaset metrów dalej widzieliśmy większą grupę rolników, którzy przy wykorzystaniu drewnianej łopaty, zrobionej z jednego kawałka drewna, oddzielali zboże od plew. Mechanizm jest bardzo prosty: podrzucają nad głowę zboże czy groch, a wiatr wydmuchuje lżejsze plewy czy fragmenty zboża. Praktycznie w tym samym momencie spodobała się nam łopata rolnika i Adis chciał ją odkupić. Niestety, rolnik nie chciał się zgodzić. Osobiście, gdyby nie lot samolotem, na pewno też chciałbym ją nabyć – byłbym posiadaczem ciekawej i oryginalnej pamiątki. Pojechaliśmy dalej i w kolejnej wsi, po zaciekłych negocjacjach, Adis nabył drewnianą łopatę za kwotę około 350 birr. Przyznał mi, że jest właścicielem działki, gdzie w przyszłości postawi dom, chce też tam otworzyć małe muzeum, gdzie będzie prezentował narzędzia z różnych rejonów Etiopii. 

Zatrzymaliśmy się jeszcze na pięć minut przy jednej zagrodzie, która różniła się od poprzednich swoją konstrukcją, głównie kompletnym ogrodzeniem, wykonanym z prostych patyków poprzeplatanych gałęziami. Po wejściu pomiędzy dwoma budynkami zobaczyłem kobietę z zawiniątkiem na plecach. Podeszliśmy bliżej, zrobiliśmy sobie zdjęcia i obejrzeliśmy jej śliczne dziecko na plecach. Pożegnaliśmy się grzecznie i odjechaliśmy. 

Zdjęcie 59. Młócenie przy wykorzystaniu wołów i charakterystyczne widły. 
Zdjęcie 60. Przykład konstrukcji ogrodzenia. W tle składowane suszone krowie odchody. 

W końcu dotarliśmy do Ethio German Park Hotel w miejscowości Salale, miejsca założonego wiele lat temu przez zachwyconego tym terenem Niemca. W skład zabudowań wchodziła restauracja, budynek gospodarczy i hotel, na który składa się kilka małych budynków. Cena pokoju to 20 dolarów. Cały teren jest jednocześnie rezerwatem przyrody. Po dojechaniu na miejsce zobaczyłem krajobrazy zapierające wręcz dech. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknych widoków. Przed nami rozpościerał się kanion, na dnie którego płynęła rzeka – cudowny obraz. Przed spacerem po rezerwacie, gdy jedliśmy obiad, nagle zobaczyliśmy stado dużych małp, chodzących w odległości 100 metrów od nas. Jedząc, podziwialiśmy wspaniały widok na kanion, piękne słońce, wręcz raj. Po zjedzeniu obiadu obejrzeliśmy jeszcze pokoje hotelowe, które są usytuowane kilkanaście metrów od krawędzi kanionu. Warunki średnie, na jedną – dwie noce w porządku, ale niestety brak wody wykluczył taką możliwość. Przez chwilę jeszcze chodzę z telefonem i robię zdjęcia małpom.  

Zdjęcie 61. Autor z właścicielem Ethio German Park Hotel.

Po obejrzeniu hotelu wybraliśmy się na spacer do rezerwatu obejrzeć piękną panoramę i przyrodę. Zanim weszliśmy do parku z przewodnikiem, podszedł do nas pracownik parku, u którego musieliśmy wykupić bilety. Jakie było nasze zdziwienie, gdy pracownik wyjął z torby wielką kasę fiskalną i dał nam paragon. W parku na samym początku zobaczyliśmy stary portugalski most z XVI w, wykonany przy wykorzystaniu strusich jaj jako elementu wiążącego. W grudniu nie było tam praktycznie wody, ale w okresie intensywnych opadów woda zalewa cały most, nie tylko jego podnóże, ale przelewa się górą. Trudno opisać widoki, które widzieliśmy, najlepiej obejrzeć zdjęcia. Po ponadgodzinnej sesji zdjęciowej, w której Adis pokazał swoje wielkie zdolności fotograficzne, wróciliśmy. Przed wyjazdem właściciel ośrodka poprosił mnie o wsparcie w postaci promocji swojego hotelu i restauracji, co z przyjemnością czynię. Właściciel to Degaye, tel. +251910815874. Przy wyjeździe z ośrodka spotkaliśmy jeszcze dwóch starszych panów, z których jeden, jak się okazało, mówił biegle po angielsku, ponieważ wcześniej mieszkał w Stanach Zjednoczonych w Kansas. 

Zdjęcie 62. Domki hotelowe Ethio German Park Hotel.
Zdjęcie 63. Widoki z Ethio German Park Hotel.
Zdjęcie 64. Most portugalski w Ethio German Park Hotel.
Zdjęcie 65. Widoki z terenu rezerwatu Ethio German Park Hotel.

W godzinach wieczornych dojechaliśmy do hotelu w miejscowości Salale, gdzie spędzimy sylwestra. W trakcie kolacji – zjedliśmy pizzę i wypiliśmy butelkę tedż, którą kupiłem w trakcie wyjazdu w Karoliną i Jakubem – Adis opowiadał, jak wybiera się króla w jego plemieniu. Świetna historia, ale o tym i innych zwyczajach napiszę, gdy tam polecę i pomieszkam – co mam już zaplanowane. Rano śniadanie i szybkie zwiedzanie lokalnego targu. 

Ostatnim etapem naszej podróży był wyjazd do słynnego sanktuarium w Debre Libanos. Po drodze znowu jechaliśmy wzdłuż kanionu. Kiedy zatrzymaliśmy się, żeby porobić zdjęcia, przebiegło nam przez drogę stado wielkich pawianów Dżelada, które żyją tylko w Etiopii. Już dojeżdżając do sanktuarium, zobaczyliśmy setki pielgrzymów w odświętnych ubraniach, idących do sanktuarium. Bardzo ciekawe były twarze i stroje pielgrzymów, czuć było pewną tajemniczość i duchowość miejsca. Zanim poszliśmy do sanktuarium, należało za 200 birr wykupić bilet do muzeum, który dawał prawo wstępu do kościoła, a także robienia zdjęć. Duże wrażenie zrobiły na mnie stroje ludzi, którzy byli w kościele. Kobiety obowiązkowo miały zakryte głowy białą chustą, należało także zdjąć buty. Powiem szczerze, że sanktuarium nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Wokół było dużo chorych i biednych ludzi, mnóstwo żebraków. Każde danie jałmużny kończyło się natychmiastowym szturmem wielu osób, które stawały się bardzo nachalne. Miejsce to nie wydawało się specjalnie przyjazne. W czasie podróży mijaliśmy też miejsce przy drodze, gdzie mieszkało mnóstwo bardzo biednych i w większości chorych psychicznie ludzi, żyjących w slumsach zrobionych z fragmentów płyt, folii i drewna. Miejsce, w którym nie wolno się było zatrzymywać, głównie ze względów bezpieczeństwa. Po wizycie w sanktuarium została nam tylko droga powrotna. 

Zdjęcie 66. Sanktuarium w Debre Libanos.

Ostatni dzień pobytu, 2 stycznia 2019 r., wykorzystałem na zakup suwenirów – najlepszym na takie zakupy miejscem w stolicy jest rejon poczty. Znajduje się tam mnóstwo sklepów z wszystkim, co turyście może się wydawać atrakcyjne. Duży wybór, sklepikarze nienatarczywi i ceny umiarkowane – do negocjacji. Drugim miejscem, które chciałem odwiedzić, to pijalnia i sklep z kawą Tomoca. Adres – Piassa Catedral School Area, tel. +251911221412. Na miejscu można napić się kawy parzonej na różne sposoby i wybrać ten najlepszy dla siebie. Cena niesamowicie aromatycznej kawy na miejscu to 16 birr. Kawa jest sprzedawana w paczkach po pół kilograma w cenie ok. 190 birr. Wieczorem po spakowaniu się przed powrotną podróżą do Polski czekała mnie jeszcze kolacja z Karoliną i Jakubem.  

Zdjęcie 67. Sklep i kawiarnia Tomoca przy Piassa Catedral School Area w stolicy Etiopii.

Jeszcze kilka zdjęć twarzy Etiopczyków: 

Na zakończenie kilka porad praktycznych. 

Ze stolicy Etiopii lot miałem około godz. 23.00 do Frankfurtu, z Frankfurtu po czterech godzinach postoju – do Monachium, i z Monachium – po dziewięciu godzinach czekania – lot do Poznania. W Monachium, mając dużo czasu, pojechałem kolejką do centrum na obiad i piwo. Znalazłem słynną restaurację Hofbraeuhaus na ulicy Platzl, gdzie napiłem się pysznego niemieckiego piwa i zjadłem sznycla. 

Zakupione pakiety startowe kart telefonicznych należy zarejestrować, co w warunkach etiopskich może być czasochłonne. System doładowania jest taki, jak kiedyś u nas, czyli kartka zdrapka. Na każdym kroku na ulicach są sprzedawcy kart zdrapek, więc nie ma z tym problemu. Kupuje się kartę składającą się z kilku pasków, na każdym jest zdrapka. Każda zdrapka jest warta 100 birr, zdrabujemy pasek i wpisujemy *1234*numer ze zdrapki, wciskamy # i dzwonimy – po chwili karta jest doładowana. Posiadanie karty lokalnej jest bardzo użyteczne, podróżując później po Etiopii wielokrotnie przez cały dzień nie miałem zasięgu na moim polskim telefonie.  

Oficjalnie nie można jako turysta sprzedawać waluty obcej poza systemem bankowym czy niektórymi hotelami. Może za to grozić nawet aresztowanie. Kurs oficjalny to 27–28 birr za dolara, natomiast na czarnym rynku można za dolara otrzymać nawet 32–36 birr. Wymieniając środki w banku, musimy dać nasz paszport, który jest kserowany lub tylko spisywany, następnie pracownik banku wypisuje specjalne pokwitowanie z naszymi danymi z paszportu oraz kursem i kwotą wymienianych dolarów. Dokument taki wypisywany jest przez kalkę, po czym podpisywany przez nas i pracownika nadzorującego. Jeden egzemplarz idzie do nas, drugi zostaje w banku. Nigdy mi się nie zdarzyło, aby jakiś bank robił problemy z wymianą, chociaż w niektórych przypadkach trwało to nieznośnie długo, nawet dwadzieścia minut. Warto trzymać pokwitowanie, bo gdybyśmy nie wydali wszystkich birr i chcieli je ponownie wymienić, to taki dokument może stanowić tego podstawę. Dowiedziałem się, że Etiopczycy, którzy wyjeżdżają poza granice kraju, mogą kupić twardą walutę na podstawie biletu lotniczego. Oficjalnie podobno można kupić po 3000 dolarów na osobę. Problem polega na tym, że czasami banki nie mają waluty i wtedy pojawia się problem. Jakub opowiadał o sytuacji, gdy cała czteroosobowa rodzina dostała w banku tylko 300 dolarów na całą rodzinę. Można oczywiście dokupić sobie dolary na czarnym rynku, ale istnieje ryzyko ich odebrania na lotnisku. 

Podsumowując, mogę stwierdzić, że Etiopia jest niesamowicie pięknym i urozmaiconym krajem. W Polsce funkcjonują stereotypy jeszcze z czasów komunistycznych, dotyczące suszy i głodu w tym kraju. Do dzisiaj pamiętam z telewizji polskiej obrazy wygłodniałych i umierających dzieci. Obraz ten przeniknął tak mocno do świadomości ludzi, że każdy na pytanie, co wie o Etiopii, odpowie, że to biedny afrykański kraj, gdzie ludzie nie mają co jeść. Prawda jest taka, że jest to piękny i bardzo atrakcyjny turystycznie kraj, gdzie można poznać wspaniałych i otwartych ludzi, pochodzących z różnych plemion i mówiących różnymi językami. W kraju tym można znaleźć hotele na najwyższym światowym poziomie z umiarkowanymi cenami, piękne góry, jeziora z wyspami zamieszkałymi przez ludzi, rzeki, wodospady i ogromną liczbę dzikich zwierząt. Na dodatek na południu Etiopii żyją plemiona, zgodnie ze swoimi tradycjami, bez prądu i cywilizacji. Plemiona niezarejestrowane przez rząd etiopski, pielęgnujące swoje wierzenia.  

Na koniec muszę z ogromną przyjemnością polecić biuro turystyczne mojego przyjaciela Adimasu Gebeyehu Genebo – Adimasu Tours Ethiopia. Biuro mieści się w Kaleb Hotel Addis Ababa Ethiopia, 1000 Addis Abeba, tel. +251 97 771 9156. Bardzo rzetelny i uczciwy przewodnik. Nie tylko świetnie się komunikuje w różnych językach, ale traktuje ludzi w sposób, który powoduje, że szybko wchodzi w środowisko, budując bardzo dobre relacje. To z kolei przekłada się na wysoki poziom bezpieczeństwa. 

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – Hanoi.

Dlaczego Wietnam?

Po powrocie z Tajlandii w styczniu 2022 r. rzuciłem się w wir pracy na uczelni, która po czterech miesiącach spowodowała, że poczułem konieczność oderwania się od wszystkich problemów i odkrycia czegoś nowego.

Wybierając nowy, tj. 45. kraj, w którym miałem okazję postawić stopę, musiałem się liczyć z covidowymi ograniczeniami – podobnie jak w przypadku Tajlandii. Początkowo brałem pod uwagę Singapur, ale jak się już naczytałem o wszystkich karach za najmniejsze przewinienie, stwierdziłem, że w takich okolicznościach o wypoczynek może być trudno.

W związku z powyższym zacząłem analizować Wietnam, który chodził mi po głowie już od dłuższego czasu. Jako młody chłopak wychowywałem się na filmach o Wietnamie i zawsze chciałem ten kraj zobaczyć osobiście. Poczytałem, jakie dokumenty muszę przygotować i jakie są warunki wjazdu do tego odległego kraju. Okazało się, że należy zdobyć wizę elektroniczną oraz muszę mieć test PCR lub szybki antygenowy. Wizę zdobyłem przez portal iViza, zrobiłem test PCR, na wynik którego musiałem czekać prawie 23 godziny. W związku z opóźniającym się wynikiem PCR w dniu wyjazdu na lotnisko robiło się nawet nerwowo. Bilet niestety nie był tani. Za bilet kupiony telefonicznie w Qatar Airways zapłaciłem prawie 5 tys. zł, do tego należy doliczyć test za 360 zł, ubezpieczenie za 150 zł oraz wizę za ok. 400 zł. Na szczęście z tego, co ustaliłem, ceny w Wietnamie nie są wysokie, więc była nadzieja, że z torbami nie pójdę…

Podobnie też jak zawsze, wyjechałem bez żadnego planu. Nie było czasu. Zabukowałem tylko cztery noce w Hanoi i dwie w Sa pa – i to wszystko. Dodatkowo wychodzę z założenia, że gdybym za dużo czytał opowiadań innych o podróżach w Wietnamie, to skopiowałbym czyjś wyjazd, a ja lubię odkrywać dany kraj krok po kroku. Zawsze poznaję kogoś ciekawego z danego kraju, kto pokazuje mi kraj swoimi oczami. Nikt nie zna bardziej miejsc jak ludzie, którzy tam mieszkają.

Wietnam, którego oficjalna nazwa to Socjalistyczna Republika Wietnamu, leży w Azji Południowo-Wschodniej na Półwyspie Indochińskim. Graniczy z Chińską Republiką Ludową, Laosem i Kambodżą, liczy ponad 100 mln ludzi, co daje mu piętnaste miejsce na świecie. Powierzchnia Wietnamu to ok. 331 210 km². Wietnam to kraj bardzo wielonarodowy, co powoduje, że jest on niezwykle atrakcyjny turystycznie. Powyższe wynika z wielowiekowej migracji plemiennych. Rdzenni Wietnamczycy to 85% populacji, natomiast 10% mieszkańców to grupy plemienne, żyjące w większości w górach, należące do 53 narodowości. Kraj posiada także bardzo trudną, ale i bohaterską historię. W ciągu ostatnich 70 lat musiał toczyć kilka zwycięskich wojen, które zakończyły się zwycięstwem. Wietnamczycy w tym czasie pokonali siły francuskie, amerykańskie czy kambodżańskie. To wszystko powoduje, że Wietnamczycy są bardzo dumni, a sam kraj jest niezwykle ciekawy.

Zdjęcie 1. Muzeum wojskowe w Hanoi.

Dzień 1 (26-27.04.2022) – podróż do Wietnamu i pierwsze wrażenie

Na lotnisku w Warszawie dowiedziałem się, że muszę jeszcze zainstalować jakąś aplikację wietnamskiego ministerstwa zdrowia dotyczącą COVID-19, co oczywiście szybko uczyniłem. Lot minął szybko i sprawnie: pięć godzin do Doha, trzy godziny w Doha na lotnisku, i kolejnych osiem godzin w samolocie do Hanoi. Na lotnisku w Hanoi byłem pod ogromnym wrażeniem, bo załatwienie pieczątki w paszporcie i cała kontrola zajęła może pięć minut. Trochę dłużej czekałem na bagaż, celnicy przepuścili mnie bez żadnej kontroli, więc mój litr nowo odkrytego polskiego sklepowego bimbru „zdrowotnego” wleciał do Wietnamu bez problemu. Następnie wymieniłem trochę dolarów na lokalną walutę, która nazywa się dong. Wychodzi to mniej więcej 5 tys. dongów za 1 zł. W miejscu wymiany walut zaproponowano mi taksówkę, na którą się zgodziłem i pojechałem do hotelu. Wyszedłem za założenia, że jak zawsze trzeba zapłacić pierwszą daninę, czyli przepłaconą taksówkę. Oczywiście mogłem wyjść z budynku lotniska i szukać tańszej, ale bardziej cenię sobie bezpieczeństwo i komfort niż pieniądze. W kantorze dostałem rachunek za taksówkę i wszystko poszło bardzo sprawnie.

Zdjęcie 2. Panorama starej części Hanoi.

Hotel w Hanoi wybrałem w starej najbardziej znanej dzielnicy Hoàn Kiếm District, w której znajduje się mnóstwo pięknych historycznych i bardzo oryginalnych miejsc. W centrum dystryktu leży jezioro Hoàn Kiếm Lake z bardzo ważną dla Wietnamczyków małą świątynią Ngoc Son Temple.

Zdjęcie 3. Jezioro Hoan Kiem i świątynia Ngoc Son Temple w Hanoi.

W hotelu Soleil Boutique Hotel Hanoi (naprawdę godny polecenia) czekała na mnie bardzo miła pani menadżer Sandy, która gdy tylko mnie zobaczyła, odezwała się do mnie od razu po imieniu. Gdyby to była Europa, to pewnie bym się zdziwił, ale że jest to Wietnam i trochę się różnię od Wietnamczyków, to przyjąłem to jako bardzo profesjonalne przygotowanie do witania gości. Po otrzymaniu wstępnych instrukcji i karty dostępowej udałem się do pokoju. Półtorej godziny później, po krótkiej drzemce, byłem już na pierwszym spacerze. Na początku trudno było nawet wystartować – z uwagi na bardzo wąskie, często symboliczne chodniki i bardzo duży ruch uliczny skuterów i samochodów.

Po krótkim czasie wszedłem mentalnie w lokalne warunki i dość sprawnie radziłem sobie z przechodzeniem przez jezdnię, co nie jest takie łatwe nawet na zielonym świetle. Gdy przechodzimy na czerwonym lub w miejscach niedozwolonych, należy poczekać, aż ruch będzie mniejszy i przechodzić bardzo powoli, starając się iść tak, aby mogły nas ominąć samochody czy skutery. Małym mankamentem było noszenie maseczek, ale tu przyjąłem wariant polski, gdzie także ich nie nosiłem.

Zdjęcie 4. Typowe zagęszczenie skuterów w Hanoi.

Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne: pełen luz, dowolność, często krzesła i stoliki rozstawione na środku chodnika, przy prowizorycznych restauracjach. Nie jest tak czysto jak w Tajlandii, ale to nie ma znaczenia, ponieważ każdy kraj jest inny. Ludzie nie zwracają uwagi na takich ludzi jak ja, sklepikarze nie narzucają się ze swoim towarem. Jak zawsze zacząłem poznawać drogi najbliższe hotelowi, co nie było trudne, ponieważ dostałem w hotelu mapę turystyczną. Udało mi się dojść do jeziora Hoàn Kiếm i zjeść pyszną zupę z kluskami i kurczakiem. Wokół jeziora znajduje się wiele bardzo ładnych budynków, hoteli i restauracji. Natknąłem się nawet na grupę pań, które tańczyły przy muzyce nad samym jeziorem, świetna sprawa. W ogóle zauważyłem, że Wietnamczycy aktywnie uprawiają sport, biegają czy tańczą. Ok. godz. 21, po krótkim odpoczynku, udałem się na wieczorny spacer i okazało się, że podobnie jak w Tajlandii życie zaczyna się tu dopiero wieczorem. Chodniki były pełne jedzących Wietnamczyków, restauracje bardziej przypominały domowe otwarte kuchnie niż typowe restauracje. Nazwy dań były po wietnamsku, ale dzięki zdjęciom jedzenia można było wywnioskować, co to za potrawa.

Zdjęcie 5. Typowy obraz nocnego życia w Hanoi.

W pewnym momencie idąc ulicą Phung Hung, musiałem ominąć skutery całkowicie blokujące chodnik i odkryłem torowisko kolejowe całkowicie zaadaptowane jako spokojna ulica pełna małych barów i restauracji. W związku z tym, że była noc, to oświetlenie dawało bardzo miłe wrażenie. Wybrałem jedną z kawiarni i chciałem zamówić piwo o nazwie Egg Beer, bo takiego jeszcze nie próbowałem. Okazało się, że to nie tylko piwo, ale kogel-mogel z piwem. Zaryzykowałem i otrzymałem piwo, które przelałem do dużej szklanki, gdzie było dobrze rozmieszanym koglem-moglem.

Zdjęcie 6. Wspomniane w tekście Egg Beer.

Początkowo bałem się jak zareaguje mój żołądek, ale po chwili strach minął, a zostały świetne wrażenia kulinarne. Wszędzie dookoła grała muzyka, było bardzo spokojnie, żadnego ruchu, bo to przecież torowisko. Po chwili poruszenie: okazało się, że właśnie jedzie pociąg. Ludzie szybko i sprawnie ostrzegali się o pociągu, dzieci zostały przechwycone, a przedmioty odsunięte od torowiska. Po przejechaniu spalinowej lokomotywy wszystko wróciło do stanu sprzed przejazdu pociągu.

Zdjęcie 7. Kawiarniane życie nocne położone bezpośrednio przy torach kolejowych.

Wracając do hotelu, zwróciłem uwagę na małą – tak mi się wydawało – bibliotekę, o powierzchni dosłownie 4 metrów kwadratowych. Stały tam trzy młode dziewczyny i robiły sobie zdjęcia przy regałach z książkami. Zauważyłem też na plakat, że tu jest grana muzyka na żywo, co było zresztą słychać. Na progu siedział starszy Wietnamczyk, którego zapytałem, czy tu jest muzyka na żywo. W odpowiedzi wskazał mi wychodzące dziewczyny, które potwierdziły, że jest muzyka. Następnie Wietnamczyk wstał, podszedł do regału, pociągnął jedną z książek i regał okazał się być drzwiami do bardzo wąskiej klatki schodowej – może z 50 cm szerokości. Na górze był bardzo przyjemny klub, w których czterech młodych ludzi śpiewało i grało muzykę na żywo. Przy okazji utrzymywali dialog z gośćmi, w ręku mieli plik małych karteczek z nazwami piosenek, które śpiewali. Podsumowując: piękne miejsce i piękna muzyka. Nazwa klubu to Bee’Znees 1920s, 163 Phùng Hưng, Quận Hoàn Kiếm. Ceny jak na takie miejsce były wysokie. Kieliszek wódki Absolut kosztował ok. 35 zł, ale wiadomo – ktoś zespół musi sfinansować.

Zdjęcie 8. Klub Bee’Znees 1920s w Hanoi.

Po drodze z hotelu spotykałem jeszcze wiele osób siedzących w prowizorycznych barach na chodnikach i pijących alkohol. Mam wrażenie, że Wietnamczycy to bardzo rozrywkowy naród i za kołnierz nie wylewają, co bardzo mi pasuje… W Dubaju na lotnisku nie mogłem się nawet napić piwa, ponieważ trafiłem na Ramadan, który kończył się 1 maja.

Dzień 2 (28.04.2022 r.) – Hanoi i próba uprowadzenia

Dzień został przeznaczony na zwiedzanie Muzeum Armii oraz Mauzoleum Ho Shi Mina. Bilet do muzeum kosztował 50 tys. dongów, a zgoda na robienie zdjęć przy wykorzystaniu aparatu dodatkowe 30 tys. dongów. Na terenie muzeum znajduje się kilka sal wystawowych, w tym jedna całkowicie poświęcona współpracy rosyjsko-wietnamskiej. Poza salą rosyjską, gdzie napisy były po wietnamsku i rosyjsku, w pozostałych opisy występowały po angielsku i wietnamsku. Poza ciekawą i skomplikowaną historią Wietnamu można było także zobaczyć sprzęt wykorzystywany przez Amerykanów w wojnie w Wietnamie oraz jeden z pojazdów francuskich, jeszcze w okresu francuskich walk o Indochiny. Opisana jest także historia wojny z reżimem kambodżańskim. Na terenie muzeum znajduje się także cytadela, z której można zobaczyć panoramę całego muzeum.

Zdjęcie 9. Widok na Muzeum Armii w Hanoi.

Po wyjściu z muzeum udałem się spacerkiem w kierunku Mauzoleum Ho Shi Mina, jednak będąc już prawie na miejscu, zostałem zaczepiony przez jakiegoś motocyklistę, który stwierdził, że mauzoleum jest już zamknięte, a on za 100 tys. dongów zrobi mi objazdową wycieczkę. W związku z tym, że kieruję się zasadą podróżowania bez planu, podjąłem wyzwanie. Pokazał mi dwie świątynie i miejsce, gdzie w 1975 r. spadł amerykański samolot superforteca B-52. Części wraku znajdują się obecnie w małym zbiorniku wodnym. Postawiona jest tablica informacyjna, a opodal znajduje się bar o nazwie B-52. Przez cały czas w trakcie jazdy powtarzał, że to, co mi pokaże, to jest obiekt numer jeden…

Zdjęcie 10. Szczątki B-52 w centrum Hanoi.

Dzięki temu, że jeździliśmy skuterem, udało się zobaczyć kilka bardzo ciekawych i przy tym wąskich uliczek. W pewnym momencie, po wizycie w małej świątyni, mój kierowca zażądał zapłaty i stwierdził, że jeżeli mamy dalej jechać, to muszę mu dopłacić kolejne 100 tys. dongów. Oczywiście powiedziałem, że nie ma mowy i nie taka była umowa. Po krótkiej wymianie zdań założyłem plecak i udałem się pieszo w dalszą drogę. Cwaniaczek się przeliczył, myślał, że wywiezie mnie poza zakres mapy, którą posiadałem i zginę. Bez problemu ustaliłem dalszy kierunek marszu i powolnym krokiem zwiedzałem wąskie boczne uliczki pełne handlarzy. Dzięki tej nieudanej próbie uprowadzenia odkryłem świetną uliczkę pełną handlarzy mięsem, warzywami czy owocami. Ciekawostka: obok była zakryta hala targowa, po której Wietnamczycy jeździli skuterami… Jak zwykle zawsze warto oddalić się od centrum, aby zobaczyć prawdziwych, naturalnych ludzi.

Zdjęcie 11. Ulica handlowa w Hanoi.

W Wietnamie wspaniałe jest to, że ludzie nie zwracają specjalnej uwagi na turystów. Miałem wrażenie, że dzięki swojej historii, waleczności nie mają żadnych kompleksów. Miło jest chodzić pomiędzy nimi, ponieważ nie są to typowi nachalni handlarze w miejscach turystycznych. Małym minusem jest to, że prawie wcale nie znają języka angielskiego, nawet większość nazw jest tylko po wietnamsku. Jeżeli chodzi o wybór jedzenia, to problemu nie ma, ponieważ podobnie jak w Tajlandii w restauracjach w menu są zdjęcia potraw.

Zdjęcie 12. Połączenie starej i nowej architektury w Hanoi.
Zdjęcie 13. Zabudowa Hanoi.

Wracając, okazało się, że mauzoleum Ho Shi Mina jest dostępne z zewnątrz. Wchodząc na plac, należało przejść kontrolę bezpieczeństwa oraz założyć maskę. Na placu, frontalnie do mauzoleum, można było robić zdjęcia. Po chwili sam się poczułem jak mauzoleum, ponieważ trzy starsze Wietnamki koniecznie chciały sobie robić ze mną zdjęcia na tle mauzoleum.

Zdjęcie 14. Mauzoleum Ho Shi Mina.

Po mauzoleum zrobiłem jeszcze kilka zdjęć bardzo zadbanym i reprezentacyjnym budynkom rządowym Hanoi, oczywiście za każdym razem pytając o zgodę wartownika czy policjanta. Zwróciłem też uwagę, że przy ulicy, którą szedłem, zlokalizowanych jest wiele ambasad. Przy jednej z nich rozstawiono nawet siatkę do badmintona. Ludzie, którzy grali, całkowicie zablokowali chodnik, ale to nikomu nie przeszkadzało.

Zdjęcie 15. Budynek rządowy w Hanoi.

Będąc już bardzo blisko hotelu, mijałem tory kolejowe, które był mi już znane z racji spożywania przy nich piwa z koglem-moglem. Znalazłem bardzo głośne miejsce, pełne rozradowanych Wietnamczyków, gdzie można było się napić piwa z tzw. beczki. Za dwa piwa i pyszne żeberka zapłaciłem w sumie 120 tys. dongów, czyli około 24 zł. Spacerując, po wcześniejszych doświadczeniach tajskich, obserwowałem też ceny masażu, które wahały się od 220 tys. do 740 tys. dongów za ten sam masaż. Szczerze powiem, że pozwoliłem sobie na kilka i nawet się nie umywają do tego, co potrafią Tajowie.

Rano jeszcze przed wyruszeniem w Hanoi zapytałem recepcjonistę o najbardziej popularne miejsce w Hanoi. Mając to miejsce zaznaczone na mapie, schodziłem nogi i w końcu tam trafiłem. Muszę przyznać, że poruszanie się po Hanoi, nawet z mapą, jest bardzo trudne. Ulice nie są poukładane w żaden logiczny sposób, pod kątami prostymi, co powoduje, że bardzo łatwo się zgubić nawet na małych odległościach.

Zdjęcie 16-17. Nocne życie w Hanoi.
Zdjęcie 16-17. Nocne życie w Hanoi.

Kiedy już ok. godz. 23 odnalazłem to miejsce, byłem w szoku: tysiące młodych rozradowanych ludzi oraz turystów wspaniale się bawiło, śpiewało i jadło przy muzyce. Chodniki i ulice były praktycznie nieprzejezdne. Zwróciłem uwagę na staruszkę, która próbowała się przebić swoim rowerem przez ten tłum i szło to jej bardzo powoli. Zjadłem szybki posiłek, porobiłem filmy i zdjęcia, a następnie wolnym krokiem udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zgubiłem się dwa razy, ale dzięki temu, że miałem mapę, oraz dzięki pomocy Wietnamczyków trafiłem do hotelu. Od początku dla mnie punktem orientacyjnym było jezioro Ho Tay, które znajduje się w centrum mojej dzielnicy. Idąc w nocy do hotelu, mijałem całe rodziny, które na rozłożonym wprost na chodniku kocu siedzieli i jedli kolację, widziałem też takich, co spali na chodniku.

Zdjęcie 18. Jedna z restauracji na ulicy.

Miałem wrażenie, że w tej dzielnicy domy służą bardziej za magazyn niż miejsce do życia. Zresztą domy w Hanoi słyną z tego, że są bardzo wąskie. Miałem okazję wejść do jednej z toalet przy kawiarni i prawie nie mogłem się zmieścić na szerokość ramion. Część barów czy małych restauracji funkcjonuje na zasadzie mieszkania, gdzie przygotowuje się jedzenie i sprzedaje ludziom na ulicy. Ludzie siadają na plastikowych krzesełkach, zresztą bardzo niskich, i przy plastikowych stolikach jedzą. Po zakończonej obsłudze naczynia są myte na chodniku i zamykany jest interes. Dla osób bardzo wrażliwych o delikatnych żołądkach taki widok może przyprawić o mdłości i niestrawności.

Zdjęcie 19. Taksówki rowerowe.

Jako były żołnierz, po porządnej szkole we Wrocławiu, nie zawracam sobie głowy takimi drobnostkami i po posiłku dokonuję sterylizacji dróg pokarmowych i żołądka poprzez wypicie kilku łyków mocnej wódki. Wietnam to jest mój 45. kraj, który odwiedzam i nigdy nie miałem żadnych problemów jelitowych czy żołądkowych. Wychodzę z założenia, że nie ma co zmieniać nawyków, które się sprawdziły, nawet jeżeli jest to nie końca zdrowe dla wątroby.

Zdjęcie 20. Handel obnośny.

Po powrocie do hotelu miałem już tylko siłę na wstawienie kilku zdjęć na Facebooka i poszedłem spać. Kolejnego dnia czekała mnie bowiem pierwsza z dwóch zaplanowanych całodniowych wycieczek poza miasto. Pierwsza to słynna zatoka Ha Long Bay, a druga to piękne rzeka i rejon Minh Dinh. Biorąc pod uwagę, o której planowany był wyjazd, wiedziałem, że się kolejny raz nie wyśpię. Nie był to problem, ponieważ mam coś takiego, że kiedy podróżuję, jestem na obrotach po 17-18 godzin i nie czuję się zmęczony. Nowe widoki, ludzie i kultura w dziwny sposób ładują mnie energetycznie i odżywiają mózg, natomiast pokonywanie nowych wyzwań tylko mnie umacnia psychicznie.

Rwanda, konflikt niedokończony….

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Co najmniej 17 osób zginęło w wyniku ataku, do jakiego doszło w Parku Narodowym Wirunga (Virunga National Park) w Demokratycznej Republice Kongo (DRC – Democratic Republic of the Congo) 24 kwietnia 2020 r. Ofiarami było dwunastu rangersów, czyli strażników parku, oraz czworo cywilów i kierowca z Kongijskiego Instytutu Konserwacji Natury (ICCN – The Congolese Institute for the Conservation of Nature). Dodatkowo cztery inne osoby zostały ranne. Według oświadczenia władz parku strażnicy zginęli w trakcie udzielania pomocy cywilom, których samochód znalazł się pod obstrzałem. Chociaż nikt nie przyznaje się do ataku, lokalni liderzy uważają, że za zamachem stoją Demokratyczne Siły Wyzwolenia Rwandy (FDLR – The Democratic Forces for the Liberation of Rwanda).

Park Wirunga, który znajduje się na styku granic Rwandy, DRC i Ugandy, od lat stanowi cel ataków różnego rodzaju milicji i kłusowników. W ciągu ostatnich 20 lat zginęło 170 jego strażników. Głównym problemem DRC jest zapewnienie kontroli nad cennymi surowcami mineralnymi, znajdującymi się w tym obszarze[1].

FDLR od prawie 20 lat destabilizują sytuację bezpieczeństwa w rejonie granic DRC, Ugandy i Rwandy. 11 maja 2018 r. na terenie Parku Narodowego Wirunga w DRC porwano dwóch turystów z Wielkiej Brytanii oraz ich kierowcę. Dodatkowo został zabity strażnik parku. Miesiąc wcześniej przy granicy z Ugandą zginęło pięciu strażników parku oraz kierowca[2].

Z kolei 4 października 2019 r. niezidentyfikowani sprawcy zabili 14 osób i ranili 18 innych podczas ataku w Kinigi, dystrykcie Musanze w Rwandzie, niedaleko granicy z DRC[3]. Napastnicy zaatakowali jego mieszkańców za pomocą noży i innej prymitywnej broni. Przybyli z terytorium DRC, którego granica leży tylko kilka kilometrów od Kinigi. Ludność była całkowicie zaskoczona tą sytuacją. Natychmiast po zdarzeniu w pościg za napastnikami ruszyły jednostki armii rwandyjskiej. Ostatecznie według rzecznika policji zabito 19 napastników, a 5 aresztowano[4]. Napastnicy należeli do grupy RUD-Uranan, która wydzieliła się z FDLR. Jeden z napastników w obecności dziennikarzy przyznał się, że został zwerbowany cztery miesiące wcześniej na uniwersytecie w Ugandzie[5].

Zdjęcie 1. Musanze a w tle widok wulkanu.

Trzy tygodnie wcześniej armia kongijska oświadczyła, że przy wsparciu żołnierzy sił specjalnych Rwandy po latach polowania zabiła stratega wojskowego FDLR – Sylvestre’a Mudacumurę. Nie można wykluczyć, że atak na Kinigi był zemstą za zabicie lidera FDLR. Mudacumura, poszukiwany od 2012 r. listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny (International Criminal Court) za zbrodnie wojenne[6], w latach 90. był zastępcą ochrony prezydenta Rwandy i dowodził batalionem sił rwandyjskich w trakcie ludobójstwa w 1994 r.[7]

Rwanda już w przeszłości miała problem z przenikaniem na jej terytorium uzbrojonych członków FDLR. Wcześniej tak duże ataki jak w Kinigi wydarzyły się w latach 1997 i 1998, kiedy to z terytorium DRC rebelianci Hutu przeprowadzili kilka ataków, chcąc zdestabilizować sytuację w kraju. FDLR działają głównie we wschodnich rejonach Kongo. W szeregach organizacji znalazły się kluczowe osoby odpowiedzialne za ludobójstwo w 1994 r., członkowie sił zbrojnych Rwandy pochodzenia Hutu oraz inni Hutu, którzy opuścili Rwandę po ludobójstwie. Przez lata organizacja wspólnie z rządem kongijskim walczyła przeciwko największej grupie zbrojnej w DRC – RCD-Goma (Rally for Congolese Democracy), wspieranej przez nowy rząd Rwandy zdominowany przez Tutsi, a później stanowiącej część rządu tymczasowego DRC po zakończonej pięcioletniej wojnie.

Mapa nr 1. Rwanda i państwa sąsiednie. Źródło iStock by Getty Images

Przez lata misja ONZ w DRC podejmowała działania mające na celu doprowadzenie do repatriacji członków FDLR do Rwandy. Szacunki mówiły o 15-20 tys. członków FDLR gotowych do powrotu. Ich liczba miała zależeć od warunków amnestii. 14 listopada 2003 r. stu uzbrojonych członków FDLR przekroczyło granice w Bukavu na południowych krańcach jeziora Kivu. Dwa dni później lider Hutu w DRC – Paul Rwarakabije – poddał się rządowi Rwandy. Ponieważ nie był zaangażowany w ludobójstwo, liczył na amnestię. Jego zachowanie przyspieszyło rozmowy pomiędzy rebeliantami a rządem w Kigali. Do Rwandy chciało wrócić 3 tys. osób należących do FDLR, jednak w styczniu 2004 r. w rejonie North Kivu radykalni przedstawiciele FDLR zablokowali im powrót do tego kraju, strasząc ich, że grozi im postępowanie karne. Jednak do końca 2003 r. około jedna trzecia z 15 tys. członków FDLR skorzystała z możliwości repatriacji. Nowy rząd DRC ogłosił, że nie będzie dalej tolerował obecności obcych grup zbrojnych na swoim terytorium. Szacunki mówią, że na terenie Kivu w 2007 r. mogło być nawet 6-8 tys. osób należących do FDLR. W styczniu 2009 r. DRC i Rwanda porozumiały się w kwestii wspólnego zwalczania FDLR na terenie North i South Kivu. W wyniku operacji sił zbrojnych DRC, wspartych przez misję ONZ MONUC (United Nations Mission in Congo), zabito 1114 członków FDLR, a 1522 byłych żołnierzy FDLR oraz 2187 innych powiązanych z organizacją osób repatriowano do Rwandy. Pozostali rebelianci zostali zepchnięci w głąb lasu, daleko od skupisk ludności. 1 stycznia 2010 r. siły zbrojne DRC i ONZ przystąpiły do kolejnej fazy działań skierowanych przeciwko FDLR. Szacuje się, że dalszym ciągu w Kongo może operować około 1400 uzbrojonych członków tej organizacji[8].

 Zdaniem ONZ FDLR są jedną z największych grup zbrojnych operujących na terytorium DRC. Grupa oficjalnie powstała w 2000 r. i od tego czasu dokonała wielu zbrodni, takich jak porwania, tortury, gwałty, zmuszanie do walki dzieci. Według raportu Amnesty International z 2010 r. FDLR odpowiadają za zabicie 96 cywilów w Busurungi, rejon Walikale. Niektóre z ofiar były palone żywcem we własnych domach. W czerwcu 2010 r. centrum medyczne NGO poinformowało o 60 przypadkach gwałtów miesięcznie na południu Luberto, rejon North-Kivu. Human Right Watch udokumentował 83 przypadki werbunku dzieci kongijskich poniżej 18. roku życia, które zmuszano do walki w szeregach FDLR. Większość zbrodniczych działań wydarzyła się w North i South Kivu[9].

Zdjęcie 2. Widok na jezioro Kiwu.

Według Human Right Watch FDLR w latach 2009-2010, w trakcie konfliktu przeciwko siłom zbrojnych DRC i Rwandy, zabiły około 700 cywilów. Miało to zmusić lokalną ludność do zaprzestania wspierania działań sił zbrojnych[10].

Kinigi i dystrykt Musanze pełnią rolę drzwi do Parku Narodowego Wulkanów. Turystyka, związana z obecnością w tym parku goryli górskich, przynosi duże zyski dla budżetu Rwandy – w 2018 r. było to 17,5 mln euro. W związku z tym natychmiast po ataku dołożono wszelkich starań, aby wizyty turystów przebiegały bez zakłóceń i byli oni bezpieczni[11]. Po wprowadzenia przepisów o przekazywaniu 10% wszystkich zysków z turystyki lokalnej społeczności, na terenie której znajduje się dana atrakcja turystyczna, stała się ona bardzo aktywna w zakresie ochrony przyrody oraz troski o turystów. Obecnie nikomu nie trzeba tłumaczyć, dlaczego sektor turystyczny jest taki ważny dla kraju. 

Dystrykt Musanze jest bardzo popularnym turystycznie rejonem ze względu na obecność wspomnianego Parku Narodowego Wulkanów. Pomimo zeszłorocznego ataku rejon ten należy uznać za bardzo bezpieczny, z bardzo dobrze rozwiniętą infrastrukturą turystyczną. Znajduje się tam m.in. słynny hotel Muhabura, w którym zatrzymywała się sławna obrończyni goryli górskich, Dian Fossey. Miasto jest także świetną bazą wypadową do zwiedzania wielu okolicznych jaskiń[12].

Bezpieczeństwo[13]

Pomimo przedstawionych wcześniej informacji dotyczących FDLR, należy z pełną odpowiedzialnością podkreślić, że obecnie Rwanda jest krajem wyjątkowo bezpiecznym, co widać i czuć na każdym kroku. Wszędzie widać uzbrojonych w broń długą policjantów i żołnierzy. Przed wejściem do każdej instytucji publicznej, centrum handlowego i większości dużych i dobrych restauracji stoi ochrona, która sprawdza bagaże turystów. Widać, że społeczeństwo nie boi się swoich sił bezpieczeństwa, które prezentują się bardzo profesjonalnie – zarówno żołnierze, jak i policjanci są dobrze i czysto ubrani, zachowują się też w nienaganny sposób. Żołnierze bardzo często stoją w miejscach mało widocznych, w taki sposób, aby sami widzieli i kontrolowali sytuację, nie będąc jednocześnie widocznymi. Sytuacja taka ma miejsce nie tylko w Kigali, ale także na prowincji. 

Zdjęcie 3. Centrum Kigali, rejon Sali Kongresowej.

Policjanci posiadają także radary do pomiaru prędkości. Kierowcy, podobnie jak w Polsce, mają swój własny system ostrzegania o obecności służb czy radaru. Ograniczenia prędkości w Rwandzie mają swoje uzasadnienie, wynikające z ukształtowania terenu. Jest to kraj w zdecydowanej większości górzysty i z tego powodu ma bardzo kręte drogi. Duże zagrożenie mogą stwarzać pędzący z góry rowerzyści, którzy przewożą bardzo ciężkie i duże gabarytowo towary, w związku z czym nie są w stanie hamować w sytuacji niebezpiecznej. Jakość głównych dróg w Rwandzie jest wprost rewelacyjna, rzadko można spotkać jakąkolwiek dziurę, drogi są także pomalowane w pasy. Zagrożenie, szczególnie w tracie ulew lub po ich wystąpieniu, mogą stwarzać osunięcia skał i ziemi na drogi. W takich przypadkach droga może być zamknięta na kilka godzin, do czasu usunięcia przeszkody. Ma to znaczenie, ponieważ w wielu przypadkach nie ma możliwości objazdu zablokowanej drogi. Większość ludzi mieszka na wzgórzach, do których prowadzą tylko piesze ścieżki. Rwanda jest krajem bardzo gęsto zaludnionym i ludzie są praktycznie wszędzie. W związku z tym po głównych drogach poruszają się tysiące osób, w tym dzieci, które muszą transportować produkty, wodę czy opał.

Ludzie są wzajemnie dla siebie życzliwi. Bardzo dużą uwagę zwraca się na bezpieczeństwo lotniska w Kigali. Przed wjazdem na teren lotniska wszystkie bagaże muszą być wypakowane z samochodu, a następnie obwąchane przez psy pod kątem obecności materiałów niebezpiecznych. Sprawdzane są także dokładnie samochody. Po sprawdzeniu bagaży i samochodów, bagaże mogą być ponownie załadowane do samochodu i dopiero wtedy można wjechać na teren lotniska. 

Ludobójstwo[14]

Żeby zrozumieć głębokie historyczne podziały pomiędzy Hutu i Tutsi, należy przyswoić sobie krótką historię ludobójstwa z 1994 r.

Zgodnie z komunikatami prezentowanymi w muzeum ludobójstwa w Kigali, w latach 1931-1959 w Rwandzie rządził król Mutara III Rudahigwa. W większości przypadków ziemia i władza należała do Tutsi. Od początku król współpracował bardzo blisko z belgijskimi kolonistami. W 1946 r. Rwanda stała się chrześcijańska, co miało wpływ na przyjęcie przez społeczeństwo rwandyjskie europejskich i chrześcijańskich wartości. W rezultacie czystek etnicznych sprowokowanych przez belgijskich kolonizatorów ponad 700 tys. Tutsi zostało wygnanych z kraju. W 1959 r. zmarł król Rudahigwa, a krótko po tym doszło do masakry na Tutsi. Tysiące z nich zostało zabitych, inni uciekli do sąsiednich państw jako uchodźcy. W 1961 r. odbyły się wybory i wybrano pierwszego premiera – Grégoire Kayibandę, który zapoczątkował funkcjonowanie partii Parmehutu (partii wyzwolenia Hutu). Rok później Rwanda odzyskała niepodległość i stała się krajem scentralizowanym, represyjnym, z systemem jednopartyjnym.

Zdjęcie 4. Muzeum ludobójstwa w Kigali.

Nowy reżim charakteryzował się prześladowaniami i czystkami etnicznymi wobec Tutsi. Dodatkowo poza podziałami etnicznymi reżim Kayibanda ukształtował podziały regionalne, które stworzyły warunki do zamachu wojskowego generała dywizji Juvénala Habyarimany w 1973 r. Propaganda nienawiści była zainicjowana przez czynniki rządowe. Dodatkowo wydawano ponad 20 magazynów i dzienników nawołujących do nienawiści wobec Tutsi. Jednym z przodujących był dziennik „Kangura” pod kierownictwem Hassana Ngeze. Dziennik ten sugerował, że Hutu powinni zabezpieczyć się przed planującymi wojnę Tutsi, z której nikt nie ocaleje. Od 1990 r. Tutsi w Rwandzie zaczęli być coraz bardziej prześladowani. Mężczyzn i kobiety Tutsi więziono i torturowano. Nastąpiła fala masakr, które stały się wstępem do ludobójstwa. Prześladowania, chociaż były tak ekstremalne, że umiarkowani Tutsi i Hutu zaczęli opuszczać swoje domy i emigrować do sąsiednich krajów, pozostały prawie niezauważone przez świat zewnętrzny. 

Zdjęcie 5. Muzeum ludobójstwa w Kigali, milicja Habyarimana.

W lipcu 1992 r. nastąpiło zawieszenie broni pomiędzy Habyarimaną i Rwandyjskim Frontem Patriotycznym (RPF). W sierpniu 1993 r. rząd rwandyjski i RPF podpisali porozumienie zwane Arusha Peace Accords. Zgodnie z nim Rwanda miała powołać rząd tymczasowy, który przygotuje warunki do powołania demokratycznie wybranego rządu. Siły neutralne powinny zostać rozmieszczone w Rwandzie. Siły francuskie miały zostać wycofane, a w ich miejsce wejść siły ONZ UNAMIR. Siły RPF miały zostać rozbrojone, zdemobilizowane i zintegrowane w ramach armii rwandyjskiej. Uchodźcy powinni otrzymać prawo powrotu do domów, a batalion RPF miał stacjonować w Kigali. Pomimo podpisanego porozumienia Habyarimana i jego polityczni sojusznicy nie chcieli wprowadzenia Arusha Peace Accords w życie, ponieważ traktowali je jako poddanie się RPF. Rząd tymczasowy nie został powołany. W międzyczasie reżim Habyarimany podpisał największy w historii Rwandy kontrakt na dostawę broni z Francją wart 12 mln USD oraz pożyczkę gwarantowaną przez rząd francuski. 

Duże znaczenie w szerzeniu nienawiści pomiędzy Tutsi i Hutu odgrywała propaganda. Skupiała się ona na tym, jak Hutu powinni postrzegać swoich współobywateli Tutsi. W efekcie jej działania nawet członkowie rodzin byli traktowani jako wrogowie. Kiedy ludobójstwo było niewystarczające, Radio Télévision Libre des Mille Collines wykorzystywano do szerzenia nienawiści oraz przekazywania instrukcji, jak usprawiedliwiać zabójstwa. Społeczeństwo zachęcano do akceptacji i dołączania do zbrodniczych działań, zanim będzie za późno. Opracowano nawet 10 przykazań Hutu opublikowanych w „Kangura” w 1990 r.:

Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że wszystkie kobiety Tutsi, gdziekolwiek by nie były, muszą służyć grupie etnicznej Hutu, w konsekwencji każdy Hutu, który nie przestrzega tych przykazań, jest uznawany za zdrajcę, szczególnie jeżeli posiada żonę Tutsi, posiada kochankę Tutsi i posiada sekretarkę Tutsi.

Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że nasze córki Hutu są więcej warte jako kobiety, partnerki i matki. Czy nie są piękniejsze? Czy nie są lepszymi sekretarkami? I czy nie są bardziej szczere?

Kobiety Hutu, bądźcie bardziej czujne i cenniejsze dla swoich mężów, braci i synów, aby dotrzeć do ich rozumów.

Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że Tutsi nie mają honoru w biznesie. Dla nich jedynym celem jest etniczna dominacja. 

W konsekwencji każdy Hutu, który dopuszcza się poniższego, jest zdrajcą:

  • Każdy, który wchodzi w sojusze biznesowe z Tutsi.
  • Każdy, który inwestuje swoje pieniądze lub pieniądze państwowe w biznes z Tutsi.
  • Każdy, który pożycza pieniądze od Tutsi lub Tutsi.
  • Każdy, który sprzyja w biznesie (zapewnia licencję importową, pożyczki bankowe, działki budowlane, zamówienia publiczne).
  • Wszystkie strategiczne stanowiska, polityczne, administracyjne, ekonomiczne, wojskowe i bezpieczeństwa, muszą być zarezerwowane dla Hutu.
  • Sektor edukacyjny (studenci, nauczyciele) muszą być w większości dla Hutu.
  • Rwandyjskie Siły Zbrojne muszą być całkowicie dla Hutu. Doświadczenia wojenne z 1990 r. nauczyły nas dużo, żaden mężczyzna, żaden żołnierz nie powinien poślubić kobiety Tutsi.
  • Hutu muszą przestać odczuwać litość wobec Tutsi.
  • Hutu, gdziekolwiek są, muszą być zjednoczeni i zależni oraz troszczyć się o los swoich braci Hutu:
  • Hutu, zarówno z kraju, jak i spoza Rwandy, muszą cały czas dbać o swoich przyjaciół i sojuszników z Hutu,
  • Hutu muszą cały czas przeciwstawiać się propagandzie Tutsi,
  • Hutu muszą być silni i czujni przeciwko ich wspólnemu wrogowi Tutsi.

Rewolucja socjalna z 1959 r., referendum z 1961 r. oraz ideologia Hutu muszą być wpajane wszystkim Hutu na wszystkich szczeblach. Wy wszyscy Hutu musicie szeroko propagować tę wiedzę. Każdy Hutu, który prześladuje swojego brata Hutu za to, że czyta, rozprzestrzenia i uczy tej ideologii, jest zdrajcą.

10 stycznia 1994 r. informator o pseudonimie Jean-Pierre, który był członkiem straży bezpieczeństwa prezydenta, przekazał płk. Lukowi Marchalowi, że 1700 osób z milicji Interahamwe zostało przeszkolonych w obozach armii rwandyjskiej. Osoby te zarejestrowały wszystkich Tutsi z Kigali z zamiarem ich eksterminacji. Byli przygotowani do zabijania 1000 osób co 20 minut. Jean-Pierre uważał, że prezydent stracił kontrolę nad radykałami. Informator był zdecydowany na przekazanie prasie informacji o planach Hutu, w zamian za zagwarantowanie bezpieczeństwa. UNAMIR nie był jednak w stanie zapewnić mu ochrony i Jean-Pierre zniknął. Informator opisał także plan zabicia wszystkich belgijskich żołnierzy ONZ, aby zmusić ONZ do wycofania się z Rwandy. 11 stycznia 1994 r. gen. Romeo Dallaire przekazał zaszyfrowaną informację do sekretarza generalnego ONZ w Nowym Jorku oraz członków biura misji pokojowych na temat informatora oraz uzyskanych informacji. W tym samym czasie Hassan Ngeze opublikował dwa artykuły w magazynie „Kangura”, przewidujące śmierć prezydenta Habyarimany w marcu 1994 r. 

6 kwietnia 1994 r. prezydent Rwandy Juvénal Habyarimana i prezydent Burundi Cyprien Ntaryamira lecieli do Kigali, gdzie w trakcie lądowania o godzinie 20.23 ich samolot został zestrzelony. Do godziny 21.15 zbudowano w Kigali blokady drogowe, a domy przeszukano. W ciągu kilku godzin było słychać pierwsze strzały – listy śmierci zostały przygotowane wcześniej. 

W tym samym czasie Interahamwe przeszukiwali dom po domu i zabijali Tutsi z wcześniej przygotowanych list. Mordercy używali maczet, pałek, broni i innych tępych narzędzi, powodujących jak najwięcej bólu u ofiar. To był pierwszy dzień ludobójstwa. Bezpośrednim celem morderców stały się kobiety i dzieci. Kobiety Tutsi systematycznie gwałcono i okaleczano. Bardzo często gwałcili je mężczyźni zarażeni wirusem HIV, aby – jeśli ich ofiary unikną śmierci – w przyszłości cierpiały. Gwałty i ćwiartowanie miały zagwarantować, że nowe pokolenie Tutsi nigdy się nie odrodzi. Kobiety z Hutu z mieszanych małżeństw były gwałcone za karę. Okrucieństwo sprawców polegało też na zmuszaniu kobiet i dzieci do stania się sprawcami ludobójstwa. Kazano im zabijać swoich przyjaciół i sąsiadów, ukochanych, zanim sami zostali zabici. Kobiety Hutu i Tutsi zmuszano też do zabijania swoich własnych dzieci. W miejscowości Nyange 2000 wiernych znalazło schronienie w kościele, kiedy ojciec Seromba wydał rozkaz zburzenia kościoła i zamordował własnych wiernych w swoim kościele.

Ofiary ludobójstwa nierzadko pozbawiano części ciała, ćwiartowano z zamiarem zadania jak największych cierpień. Mordercy bardzo często okaleczali ciała swoich ofiar zanim je zabili, np. podcinali im ścięgna, żeby nie mogli uciekać, wiązali i bili. Ofiary czekały beznadziejnie, aż zostaną pobite, zgwałcone lub pocięte maczetą.

Członkowie rodziny musieli patrzeć, jak ich dzieci czy rodzice są torturowani, bici i gwałceni. W niektórych sytuacjach ofiary wrzucano żywe do latryn i kamienowano tak długo, aż przestawały dawać oznaki życia. W innych przypadkach ofiary wrzucano do latryn w takiej ilości, że zapełniały ją całą, dusząc się wzajemnie.

Zdjęcie 6. Narzędzia zbrodni używane w trakcie ludobójstwa.

Podczas ludobójstwa zamordowano prawie milion osób. Nie były to jednak jedyne ofiary – dziesiątki tysięcy innych osób było torturowanych, okaleczonych, gwałconych, okaleczonych maczetami, odniosło rany postrzałowe, zostało zarażonych lub cierpiało głód. W kraju zapanowały bezprawie, rabunek i chaos. Infrastruktura została zniszczona, kraj utracił zdolność zarządzania. Domy zostały zniszczone, a majątek zrabowany. W rezultacie było 300 tys. sierot, a ponad 85 tys. dzieci stało się głowami rodzin dla swojego młodszego rodzeństwa. Było tysiące wdów, wiele ofiar gwałtów, nadużyć seksualnych lub świadków śmierci własnych dzieci. Wiele rodzin całkowicie zniknęło – do tego stopnia, że nie było nikogo, kto by udokumentował ich śmierć. Ulice były zasłane ciałami zabitych i zamordowanych. Psy jadły gnijące ciała swoich właścicieli. Kraj cuchnął śmiercią. Wreszcie siły RPF rozpoczęły swój marsz na Kigali, stopniowo przejmując kontrolę nad krajem i zatrzymując ludobójstwo. 

Zdjęcie 7. Zmumifikowane zwłoki w Murambi Genocide Memorial.

[1] Park Wirunga, znajdujący się na światowej liście dziedzictwa UNESCO (UNESCO World Heritage), jest jednym z najstarszych i biologicznie zróżnicowanych rejonów podlegających ochronie. To również jedno z ostatnich miejsc, gdzie można spotkać w naturalnych warunkach goryle górskie. Attack on DRC’s Virunga National Park kills at least 17, „DW”, 25.04.2020, https://www.dw.com/en/attack-on-drcs-virunga-national-park-kills-at-least-17/a-53239717, 29.04.2020.

[2] British tourists kidnapped in DR Congo released after two days, „DW”, 13.05.2018,

https://www.dw.com/en/british-tourists-kidnapped-in-dr-congo-released-after-two-days/a-43768307, 29.04.2020.

[3] Eight killed, 18 wounded in attack near Rwanda’s tourist hub, „Al Jazeera”, 05.10.2019, https://www.aljazeera.com/news/2019/10/killed-18-wounded-attack-rwanda-tourist-hub-191005140756466.html, 06.10.2019.

[4] Rwandan forces kill 19 terrorists’ in retaliatory attack, 06.10.2019, https://www.bbc.com/news/world-africa-49952545, 29.04.2020.

[5] Deadly rebel raid in Rwanda awakens painful memories, „DW”, 09.10.2019, https://www.dw.com/en/deadly-rebel-raid-in-rwanda-awakens-painful-memories/a-50758230, 29.04.2020.

[6] Tamże.

[7] DR Congo says Hutu militia commander shot dead, „DW”, 18.09.2019, https://www.dw.com/en/dr-congo-says-hutu-militia-commander-shot-dead/a-50477203, 30.04.2020.

[8] Forces Democratiques de Liberation du Rwanda (FDLR) (Democratic Liberation Forces of Rwanda), „Global Security”, https://www.globalsecurity.org/military/world/para/fdlr.htm, 29.04.2020.

[9] Force Democratiques de Liberation du Rwanda, (FDLR), 29.10.2014, https://www.un.org/securitycouncil/sanctions/1533/materials/summaries/entity/forces-democratiques-de-liberation-du-rwanda-%28fdlr%29, 29.04.2020.

[10] DR Congo says Hutu militia…

[11] Deadly rebel raid in Rwanda awakens painful memories, „DW”, 09.10.2019, https://www.dw.com/en/deadly-rebel-raid-in-rwanda-awakens-painful-memories/a-50758230, 29.04.2020

[12] Materiały własne autora, zebrane w trakcie podróży po Rwandzie zrealizowanej w grudniu 2019 r.

[13] Materiały własne autora, zebrane w trakcie podróży po Rwandzie zrealizowanej w grudniu 2019 r.

[14] Materiały własne autora, zebrane w trakcie podróży po Rwandzie zrealizowanej w grudniu 2019 r.

Polska dziennikarka wyjaśnia dlaczego producenci żywności i rolnicy nie chcą, żebyśmy wiedzieli, czym jest glifosat. Kim jest Żaneta Geltz i dlaczego to robi?

Po jej wystąpieniach wiele osób zaczyna przestawiać się na żywność bio i na minimalistyczny styl życia. Osoby cierpiące z powodu nadwagi, ZJD, stanów zapalnych i skarżące się na problemy skórne – po zaledwie kilku miesiącach meldują, że wyzdrowiały! Jaki związek ze zdrowiem ma powszechnie stosowany przez rolników Roundup i czym jest glifosat? Zwracamy się z pytaniami do Żanety Geltz, która o miłości do przyrody i o groźnych dla zdrowia praktykach w rolnictwie pisała już wiele lat temu, zanim temat stał się modny. Dziś przekonuje, że przetrwa wyłącznie rolnictwo ekologiczne, bo na żywność „na syntetycznych herbicydach” nie będzie chętnych!

Krzysztof Danielewicz: Skąd pomysł, żeby dociekać czym jest glifosat?

Żaneta Geltz: O samym glifosacie dowiedziałam się kilka lat temu. Nieśmiało wspomniał mi o nim jeden z lekarzy, który wolał pozostać anonimowy. Zgłębiając stopniowo temat, w styczniu 2018 r. udałam się na konferencję do Brukseli, zorganizowaną przez Pesticide Action Network Europe z hasłem przewodnim #STOPglyphosate. Chciałam dowiedzieć się, dlaczego tak tajemniczo wszyscy się do tego tematu odnoszą – i jak się okazało – nie tylko w Polsce, ale w całej Europie, za wyjątkiem Skandynawii.

Sam temat pestycydów istnieje w mojej rodzinie od 4 dekad – mój dziadek zaledwie po kilku latach od ich zastosowania (w latach 70-tych) stracił wzrok. Skoro jest szkodliwy dla rolnika, to pewnie również dla roślin, zwierząt i konsumentów, prawda? Temat wydawał się godny śledztwa. Ale okazał się zagadnieniem tabu – nikt w Polsce nie chciał udzielić mi oficjalnego wywiadu na ten temat, dopóki nie pojechałam do Parlamentu Europejskiego, a tam aż wrzało! Dopiero w marcu 2019 r. poznałam pierwszą osobę podczas konferencji w polskim Senacie, która zgodziła się na wywiad.

K.D.: Czym jest glifosat?

Ż.G.: Mówiąc najkrócej jak się da, jest to antybiotyk o szerokim spektrum działania stosowany do niszczenia chwastów w rolnictwie, ogrodnictwie, sadach owocowych, do odchwaszczania otulin lasów, torowisk kolejowych, trawników wokół szkół. Glifosat to główny składnik nieselektywnych herbicydów, wprowadzony na światowy rynek rolniczy przez firmę Monsanto w 1974 roku. Jednak sam związek chemiczny został odkryty tuż po II WW przez chemika w szwajcarskiej firmie farmaceutycznej Cilag, Henry’ego Martina. Następnie Johny E. Franz w 1970 r. odkrył jego możliwe zastosowanie przeciwko chwastom i w ciągu 4 lat amerykański koncern Monsanto uzyskał patent i rozpowszechnił produkt pod marką Roundup na całym świecie.

Największy wzrost użycia[1] tej substancji notujemy pod koniec lat 90-ych, nazywamy ten okres czasem „green burndown”, gdyż preparat zaczął być stosowany nie tylko do usuwania chwastów, ale również do masowej desykacji roślin tuż przed zbiorami. Okazało się, że Roundup „świetnie” osuszał rośliny i nasiona, co sprawiało, iż rolnicy uzyskiwali znacznie wyższe plony, np. z pól rzepakowych, gdyż nasiona nie spadały na glebę (marnując się!), tylko w krótkim czasie po oprysku stawały się całkowicie suche i można było je dostarczyć w ciągu kilku dni do punktu skupu. Rolnicy mówią mi również dzisiaj prosto w twarz, że nauczyli się od Niemców uzyskiwania z upraw o 40% zbiorów więcej dzięki zastosowaniu glifosatu. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo trują ludzi, gdyż sprzedawcy nie chcą, by naukowa prawda do nich dotarła.

Pomijam tak ważne kwestie jak masowa śmierć pszczół, dżdżownic i innych zwierząt, czy na przykład zniszczenie mikoryzy (grzyby żyjące w symbiozie z roślinami mające czasami od 40 do 70 km długości!), gdyż nie są one tematem naszego wywiadu, ale efekty pośrednie odczuwamy już dziś, a będzie coraz poważniej.

Glifosat, jako antybiotyk o szerokim spektrum działania, niestety zabija nie tylko rośliny, ale ogrom żyjących w glebie bakterii. To z kolei wpływa na taki aspekt jak to, że trudno jest nam zakisić ogórki z plantacji konwencjonalnych, gdyż brakuje odpowiednich bakterii do prawidłowej fermentacji warzyw. Wyobraźmy sobie więc, co się dzieje w naszych jelitach, gdy to spustoszenie bakteryjne przenosi się wraz z roślinami do naszego układu pokarmowego.

Studiując badania epidemiologiczne opublikowane w latach 2001-2018, zespół naukowców pod przewodnictwem  profesor Lianne Sheppard z Uniwersytetu w Waszyngtonie zauważył, że narażenie na glifosat może zwiększać ryzyko zachorowania na raka – chłoniaka nieziarniczego – nawet o 41 %!

Badanie to zapewnia najbardziej aktualną analizę glifosatu i jego związku z chłoniakiem nieziarniczym, w oparciu o badanie z 2018 r. dotyczące ponad 54 000 osób pracujących jako licencjonowani „aplikatorzy pestycydów” – powiedziała współautorka Rachel Shaffer, doktorantka UW student Wydziału Nauk o Środowisku i Zdrowia Pracy.[2]
Zagrożenie to potwierdza również Międzynarodowa Agencja ds. Badań nad Rakiem (IARC), która zaklasyfikowała glifosat już w 2015 roku jako „prawdopodobny czynnik rakotwórczy u ludzi”.

K.D.: Co to znaczy dla nas, ludzi kupujących żywność?

Ż.G.: To oznacza, że gdy jemy chleb, mięso, warzywa, owoce, czy podajemy płatki zbożowe dzieciom, gotujemy ziemniaki, kasze, podgryzamy ciasteczka, pijemy mleko zarówno zwierzęce jak i roślinne, to spożywamy glifosat. Dlaczego? Dlatego, że tylko 1% rolnictwa w Polsce to rolnictwo ekologiczne. Przygniatająca większość to rolnictwo konwencjonalne. Z moich rozmów z rolnikami wynika, że oni już nie potrafią sobie nawet wyobrazić życia i funkcjonowania bez preparatów typu Roundup. Twierdzą, że inne rolnictwo jest nieopłacalne i nie ma opcji, żeby ręcznie pielić setki hektarów upraw… Co oczywiście nie jest prawdą. Znam wielu rolników ekologicznych, którzy nie stosują żadnej syntetycznej chemii i z powodzeniem sprzedają wspaniałe warzywa i owoce.

Glifosat spotkamy również z innych produktach, czyli nie tylko tych, które zjadamy. Na przykład w kosmetykach, które kupujemy w sieciowych drogeriach, w środkach higieny osobistej, a nawet w odzieży bawełnianej.

W artykule „Glifosat: herbicydy i pestycydy na językach[3]pisaliśmy o badaniach przeprowadzonych przez niemiecką organizację „BUND” pod przewodnictwem Huberta Weigera, które pokazują, że większość mieszkańców miast w państwach europejskich ma w moczu glifosat, jako pozostałość po spożytej żywności. Polecam lekturę.

K.D.: Czy mamy się czego bać?
Ż.G.: Owszem i to bardzo! Media powinny wyświetlać żółty pasek ostrzegający każdego widza przed spożywaniem żywności pochodzącej z konwencjonalnego rolnictwa i hodowli przemysłowych dzień w dzień, aż do dnia, gdy zostanie zakazany glifosat!

Od 2 lat intensywnie ostrzegam naszych Czytelników i Widzów podczas wystąpień i w trakcie konsultacji indywidualnych, przed spożywaniem żywności skażonej glifosatem. Lista powodów jest długa i dość stresująca, więc podam kilka, dla których warto zamienić konwencjonalne źródła żywności na ekologiczne (gdzie ryzyko skażenia jest bliskie zera).

Nie ma już żadnych wątpliwości, że glifosat jest korelowany z ryzykiem zachorowania na chłoniaka nieziarniczego, o czym można poczytać w raporcie[4] opublikowanym w Magazynie „Mutation Research”. Biochemiczny koncern Monsanto, producent preparatu Roundup przegrał jedną z najgłośniejszych spraw sądowych w dziejach Stanów Zjednoczonych, wytoczoną przez 46-letniego ogrodnika, Dewayne Johnsona[5], który dowiódł, że przyczyną jego choroby – chłoniaka nieziarniczego – był stosowany przez niego od wielu lat Roundup.

Inni badacze wskazują na jego związek z występowaniem:

  • alergii pokarmowych i astmy[6]
  • zaburzeń tolerancji pokarmowej, celiakii
  • szeregiem nieprawidłowości w rozwoju płodu u kobiet w ciąży
  • utratą mikrobiomu w jelitach i spadkiem odporności organizmu
  • cukrzycy
  • zaburzeniami płodności zarówno u kobiet jak i u mężczyzn
  • innych groźnych nowotworów

W sierpniu 2019 roku przeprowadziłam wywiad z amerykańskim wykładowcą akademickim i wojskowym, dr Donem Huberem, 86-letnim, emerytowanym profesorem z dziedziny patologii roślin z Uniwersytetu Purdue. Opowiedział mi o tym, jak po 8 latach służby wojskowej rozpoczął swoją 50-letnią działalność akademicką z zakresu chorób przenoszonych przez glebę i rośliny. Dziś – jako były oficer operacyjny w grupie medycznej – prowadzi szkolenia z zakresu bioterroryzmu przeciw uprawom i służy jako konsultant ds. biologicznej broni masowego rażenia i nowych chorób. Naukowcy z 15 krajów na świecie współpracują z nim na polu zagrożeń patogenami. Przedstawił mi opracowania naukowców[7], które wskazują na związek pomiędzy spożywaniem żywności skażonej glifosatem a występowaniem takich schorzeń jak:

  • zaburzenia we wchłanianiu podstawowych składników mineralnych
  • choroby związane ze złą komunikacją białek
  • przewlekłe zatrucie jadem kiełbasianym
  • autyzm
  • nieszczelne jelita
  • choroba Parkinsona
  • niealkoholowe stłuszczenie wątroby[8]
  • choroba nerek w końcowym stadium

Dr Don Huber zapoznał mnie również z treścią „Oświadczenia Niepokoju” stworzonego przez ogromny sztab naukowców, będący dokumentem wskazującym na zagrożenia wynikające z nadmiernego używania herbicydów na bazie glifosatu i konsekwencje zdrowotne wynikające ze spożywania żywności traktowanej tego typu preparatami. Zainteresowanych proszę o kontakt, to udostępnię owo oświadczenie zarówno w wersji oryginalnej, jak i przetłumaczonej na język polski, głównie chodzi tu o kobiety w ciąży, dzieci, młodzież. Mogą oni jeszcze wiele wygrać! Dokument ten powinien też przeczytać każdy lekarz medycyny, który „trzyma w rękach” zdrowie tysięcy swoich pacjentów.

Inni autorzy, którzy poruszają ten temat na łamach naszego magazynu, to:

Polecam lekturę w całości, zwłaszcza osobom, które zmagają się z nadwagą, cukrzycą, problemami natury jelitowej, z alergiami, zaburzeniami tolerancji pokarmowej, anafilaksją, chorobami autoimmunologicznymi, chorobami serca czy z depresją.

K.D.: Wygląda na to, że bez solidnych zmian na talerzu – zachorujemy! Jak przeciętna osoba może uwolnić się od zagrożenia glifosatem?

Ż.G.: Kupując certyfikowaną ekologiczną żywność. Ja tę zmianę wprowadziłam w 2014 roku, ale wtedy nie wiedziałam jeszcze o tych wszystkich badaniach naukowych i rozprawach sądowych, które miały dopiero nastąpić. Przekonały mnie na tamten czas wywiady z różnymi naukowcami, którzy wskazywali na prawdopodobieństwo wielu chorób, wynikających ze spożywania schemizowanej żywności, a ja jako sceptyk i osoba prowadząca wywiady, chciałam to sprawdzić na sobie, zanim polecę, co warto zrobić setkom tysięcy naszych Czytelników.

W skrócie powiem, jakie odnotowałam efekty zaledwie w ciągu 4 miesięcy od pierwszej zmiany:

  • pozbyłam się kilku jednostek chorobowych, które – zdaniem moich lekarzy prowadzących – miały ze mną zostać do końca życia, np. Zespół Jelita Drażliwego, endometrioza, częstoskurcz nadkomorowy, padaczka napadowa, liczne problemy skórne -> dziś nie cierpię na żadną z tych chorób, przestałam brać wszystkie leki,
  • moja waga ustabilizowała się bez stosowania żadnych suplementów czy programów odchudzających – samoistnie zmniejszyła się o 18 kg, odzyskałam dawne ciało bez zbędnej tkanki tłuszczowej (organizm magazynuje toksyny w tłuszczu!),
  • odzyskałam dawną siłę i niespożyte pokłady energii (specjaliści doszukują się związku pomiędzy ekożywnością a produkcją glutationu, który jest możliwy dzięki dużym dawkom witaminy C z warzyw i owoców),
  • efektem ubocznym metamorfozy, czyli żywienia się wyłącznie posiłkami z ekologicznych składników, jest całkowite porzucenie mięsa, dziś nie jem mięsa w ogóle (nie mam już na nie apetytu).

Mąż, który siłą rzeczy dołączył do wyzwania, w ciągu 5 miesięcy pozbył się 25 kg nadwagi, z którą nie bardzo wiedział, jak sobie poradzić, bo jadł mało! Wystarczyła zamiana źródeł żywności, efekt przyszedł samoistnie, bez wysiłku.

Gdy rozmawiam z lekarzami podczas konferencji naukowych, to obserwuję stopniowo wzrastające zainteresowanie glifosatem, choć trudno im uwierzyć w powagę zagrożenia w pierwszej chwili. Gdy podaję źródła, przesyłam prace naukowe i wskazuję rozwiązanie, to po jakimś czasie otrzymuję od niektórych nie tylko podziękowania, ale potwierdzenie, że rozpowszechniają tę wiedzę wśród swoich świadomych pacjentów. Przyznaję, że odzyskuję wiarę w lepsze jutro. Lekarze, to ważny dla konsumentów autorytet.

K.D.: Co powinno się teraz wydarzyć?

Ż.G.: Na przykład masowa petycja do Ministerstwa Zdrowia, Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, Ministerstwa Edukacji o całkowite zaprzestanie stosowania w rolnictwie herbicydów syntetycznych (zwłaszcza opartych na glifosacie) z myślą o zdrowiu Polaków, co w praktyce sprowadzałoby się do wycofania pozwoleń na ich stosowanie w rolnictwie, sadownictwie, ogrodnictwie, leśnictwie, w handlu. Jest to bardzo trudna sprawa, gdyż nawet sami rolnicy nie wiedzą, na co narażają siebie i swoje rodziny.

W sierpniu 2019 opublikowaliśmy krótki wywiad z lek. med. Agatą Strukow, zajmującą się diagnostyką chorób związanych ze stresem, otyłością i nieprawidłową dietą – na temat metod, jak zbadać swój mikrobiom i czy w naszym moczu występuje glifosat (zobacz pdf). Nagłaśniamy to, co warto zrobić, aby ocalić swoje zdrowie od zniszczenia na jak najwcześniejszym etapie, by nie narazić zarówno siebie, jak i swoich bliskich na ogromny stres związany z potencjalną chorobą, czyhającą na nas tuż za rogiem. Chorujemy niepotrzebnie. Tracimy nie tylko lata życia, ale i pieniądze, na które tak ciężko pracowaliśmy.

K.D.: Petycja, badania, a co z żywnością?

Ż.G.: Tak, jak wcześniej wspominałam, lepiej poruszać się tylko w obszarze sklepów z ekologiczną żywnością, nie zaopatrywać się w ogromnych hipermarketach, gdzie trudno znaleźć te najważniejsze produkty z ledwie widocznym listkiem bio czy znaczkiem Demeter, tylko skorzystać ze sklepów z ekologiczną żywnością, gdzie znakomita większość pochodzi ze źródeł certyfikowanych. Warto sprawdzać etykiety, lepiej nie kupować produktów, które nie posiadają certyfikatu ekologicznego. Certyfikat wegański nie wystarczy, bo to nie oznacza, że nasza żywność jest bio. Więcej o podstawowych certyfikatach Czytelnicy mogą poczytać tutaj>>.

Od 2014 roku nie ryzykuję. Nie kupuję tego wszystkiego, co kupowałam wcześniej. Jemy znacznie mniejsze ilości jedzenia, gdyż to, które kupujemy, jest niezwykle pożywne.  

Oszczędność finansowa wynosi 40%! Warzywa zamawiamy z ekologicznej farmy z Roztocza, kasze i zboża z Pomorza, inne produkty z sieci ekologicznych sklepów, np. BioFamily lub Organic Farma Zdrowia. Docelowo chcę stworzyć listę sprawdzonych podmiotów, które będziemy prezentować w nowopowstałym serwisie online ORGANIC LIFE, aby oszczędzić czas tysięcy osób. Pozwoli to naszym Czytelnikom szybciej wrócić na zdrową ścieżkę.

Każdy ma swój pomysł na siebie, na swoje zdrowie, na gotowanie i na wybór żywności. Mamy też prawo nie robić nic, nikt nie może nam narzucić tego, co mamy robić i co jest dla nas dobre. Ale na pewno mamy prawo poznać prawdę.

Jeśli jednak postanowimy dokładać swoje pieniądze do dalszej, szkodliwej produkcji rolnej, która napędza produkcję toksycznych herbicydów, zwiększającą zanieczyszczenie wody pitnej, urodzajnych gleb i roślin, to czego mogą się spodziewać nasi potomkowie za 10-20 lat? To nie jest tylko kwestia zdrowego egoizmu i dbałości o swoje zdrowie, ale też branie odpowiedzialności za to, co zostawimy naszemu dziecku na start. Oby nie był gorszy niż nasz.

Żaneta Geltz

polska pisarka, publicystka, badaczka zjawiska alergii

Dziennikarka specjalizująca się w badaniu związku pomiędzy występowaniem zjawiska alergii i ekologią w codziennym życiu. Pisze o edukacji, zrównoważonym rozwoju, roli szczęścia w życiu człowieka, o dobrostanie zwierząt, biodynamice, permakulturze i wpływie organicznego stylu życia na zdrowie obecnych i przyszłych pokoleń. Od wielu lat jest jurorką w licznych konkursach skupionych na wyłanianiu produktów korzystnych dla zdrowia człowieka i bezpiecznych dla środowiska naturalnego. Jako wydawca niezależnych czasopism o charakterze medycznym, dostarcza Czytelnikom najświeższe doniesienia naukowe, wywiady z najlepszymi specjalistami i analizy sytuacji zarówno pod kątem społecznym, środowiskowym, jak i zdrowotnym. 

Przez 11 lat – jako certyfikowany negocjator – prowadziła negocjacje kontraktów handlowych z kupcami największych sieci hipermarketów. To doświadczenie skłoniło ją, by zostać adwokatem konsumentów i dostarczyć antidotum na nieetyczne praktyki reklamowe i agresywny marketing międzynarodowych koncernów. Jest założycielką organizacji pozarządowej HAPPY EVOLUTION GLOBAL ASSOCIATION, edukującej widownie w Polsce i zagraniczną, członkinią Stowarzyszenia FORUM Rolnictwa Ekologicznego im. M. Górnego, pomysłodawcą sojuszu #OrganicGrowthAlliance.

Magazyn Hipoalergiczni                > zobacz więcej

Program Happy Evolution            > poznaj 10 kroków

Projekt Organic Life             > poznaj cele

Autorka licznych publikacji na łamach takich pism, jak: Estilo!, Yoga & Ayurveda, Mistrz Branży, Magazyn Vege, Menedżer Zdrowia, GoOrganic, Business Woman & Life, a także w serwisach, np.: Miasto Dzieci, Mlekiem Mamy, Fit.pl, Wprost.pl, oraz w radio i telewizji (Trójka, Czwórka, RDC, Radio Zet, TVN i TVN Meteo). Instagram >> ; naTemat >>  ;


[1] https://enveurope.springeropen.com/articles/10.1186/s12302-016-0070-0 Trends in glyphosate herbicide use in the United States and globally, Charles M. Benbrook, 02-02-2016 r.

[2] www.washington.edu/news/2019/02/13/uw-study-exposure-to-chemical-in-roundup-increases-risk-for-cancer
   „UW study: Exposure to chemical in Roundup increases risk for cancer” Jackson Holtz, UW News, 13-01-2019 r.

[3] https://hipoalergiczni.pl/glifostat-herbicydy-i-pestycydy; Glifostat: herbicydy i pestycydy na językach? Żaneta Geltz, 01-02-2018 r.

[4] www.sciencedirect.com/science/article/pii/S1383574218300887; Mutation Research/Reviews in Mutation ResearchVolume 781, July–September 2019, Pages 186-206, Exposure to glyphosate-based herbicides and risk for non-Hodgkin lymphoma: A meta-analysis and supporting evidence;

[5] www.reuters.com/article/us-monsanto-cancer-lawsuit/monsanto-ordered-to-pay-289-million-in-worlds-first-roundup-cancer-trial-idUSKBN1KV2HB

[6] https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/22566627   Environmental Biodiversity, Human Microbiota, and Allergy Are Interrelated, Ilkka Hanski , Leena von HertzenNanna FyhrquistKaisa KoskinenKaisa TorppaTiina LaatikainenPiia KarisolaPetri AuvinenLars PaulinMika J MäkeläErkki VartiainenTimo U KosunenHarri AleniusTari Haahtela, 22-05-2012 r.,

[7] http://www.stopsprayingnb.ca/resources/41.pdf ; 17 Reasons to Ban Glyphosate, dr Nancy Swanson

[8] https://www.nature.com/articles/srep39328 Multiomics reveal non-alcoholic fatty liver disease in rats following chronic exposure to an ultra-low dose of Roundup herbicide, Robin MesnageGeorge RenneyGilles-Eric SéraliniMalcolm Ward & Michael N. Antoniou, 09-01-2017 r.

POBIERZ PDF

X