Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Niniejszy tekst jest fragmentem książki autora „Przeżyć szkołę, bezpieczeństwo w szkole teoria i praktyka”, Warszawa 2021 r.

Rola policji w zapewnieniu bezpieczeństwa w szkołach jest kluczowa i obejmuje trzy obszary:

● prowadzenie szkoleń i pogadanek;

● aktywną współpracę z dyrekcją szkół w zakresie identyfikacji symptomów zagrożeń i skuteczne reagowanie na stwierdzone zagrożenia;

● działanie na wypadek bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia społeczności szkolnej.

Prowadzenie szkoleń dla dzieci

W różnych państwach funkcjonują różne systemy w zakresie angażowania policji w kwestię bezpieczeństwa w szkołach. Od prowadzenia szkoleń na zaproszenie dyrekcji czy filmów instruktażowych odnośnie do postępowania w sytuacji niebezpiecznej, jak w Polsce, do stałej obecności uzbrojonych policjantów na terenie szkoły, jak w Stanach Zjednoczonych.

Już na przykładzie kilku filmów, które można znaleźć YouTubie[1], widać, że w naszym kraju nie funkcjonuje spójny system zachowania się w przypadku wtargnięcia do szkoły osoby niebezpiecznej. Po pierwsze, filmy te można znaleźć dopiero po wpisaniu hasła „terroryzm w szkole”, co sugeruje, że sytuacje niebezpieczne w szkołach mają związek głównie z terroryzmem. Problematyczna jest też ich zawartość. Sugerowanie, że sytuacja niebezpieczna ma związek głównie z terroryzmem, sprawia, że część dyrektorów i nauczycieli ma lekceważący stosunek do kwestii bezpieczrństwa, uważając, że w Polsce taka sytuacja nie będzie miała miejsca, ponieważ zagrożenie terrorystyczne jest znikome. O ile faktem jest, że zagrożenie terrorystyczne jest bardzo niskie, to ryzyko wystąpienia sytuacji wtargnięcia do szkoły aktywnego strzelca już wysokie, o czym świadczą zdarzenia wcześniej przedstawione w niniejszym opracowaniu. Błędna jest nawet definicja terrorysty podawana przez Ministerstwo Edukacji Narodowej, które w swoim rekomendowanym opracowaniu „Bezpieczna szkoła, zagrożenia i zalecane działania profilaktyczne w zakresie bezpieczeństwa fizycznego i cyfrowego uczniów” definiuje terrorystę jako „osobę posługującą się bronią, eliminującą lub próbującą wyeliminować osoby znajdują­ce się na określonym obszarze, w obiekcie lub budynku”[2]. Definicja ta nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

Już po krótkiej analizie kilku filmów widać, że są one oderwane od rzeczywistości i nie zostały poprzedzone wnikliwą oceną zdarzeń, do jakich dochodzi na całym świecie. W materiałach napastnikiem jest osoba lub kilka osób z zewnątrz, tymczasem statystyki pokazują, że w zdecydowanej większości przypadków napastnik to obecny lub były uczeń. Często mylona jest sytuacja zakładnicza z aktywnym strzelcem, widać także wiele innych błędów. Materiały te w żaden sposób nie pomagają osobom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo placówek oświatowych, na dodatek gdyby prezentowane w nich metody zostały zastosowane w praktyce, wprowadziłyby zamieszanie mogące powodować ofiary.

Podobnie wygląda problem ze szkoleniem dzieci przez policjantów. Bardzo często ogranicza się ono do pogadanek, podczas których nieprzygotowani policjanci przekazują nakazane im treści lub wprost informują, że taka czy inna sytuacja na pewno się nie wydarzy. Trudno za taki stan winić samą policję; jest to raczej ogólnopolskie podejście do kwestii bezpieczeństwa, co może dziwić, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę zagrożenia i gotowe rozwiązania wypracowane w innych państwach, często okupione życiem dziesiątek osób.

Niestety zarówno pogadanka, jak i przekazane materiały w żaden sposób nie przygotowują szkoły do postępowania w sytuacji niebezpiecznej. Dyrektorzy i nauczyciele nie mają wiedzy w zakresie procedur postępowania w sytuacji niebezpiecznej. W większości szkół procedury w takiej czy innej formie występują, jednak są to tylko „martwe” dokumenty, często niespójne, nielogiczne i niemożliwe do realizacji. Jak pokazuje życie, w sytuacji krytycznej mamy od kilku sekund do kilku minut na wprowadzenie procedury, która często dotyczy więcej niż tysiąca dzieci i nauczycieli jednocześnie.

Jak pokazuje przytoczony wcześniej przypadek szkolenia w Barczewie, policja często nie interesuje się tym, co dzieje się w szkole, a co w konsekwencji, w przypadku wystąpienia sytuacji niebezpiecznej, będzie angażowało jej siły i środki. Jak się okazało, szkolenie zostało bardzo źle przeprowadzone, a sama policja początkowo wypierała się, że wiedziała o szkoleniu. Później przyznano, że pismo ze szkoły w sprawie szkolenia wpłynęło, ale nie zawierało prośby o pomoc w jego przeprowadzeniu. Tłumaczenie takie autor pozostawia bez komentarza…[3] Policja po tym zdarzeniu nie prowadziła w sprawie żadnych czynności, uznając, że nie doszło do narażenia życia lub zdrowia dzieci.

Warto też przypomnieć niefortunne szkolenie z Pabianic i znamienne słowa prezesa Fundacji SPAP (Fundacja Byłych Funkcjonariuszy Policyjnych Pododdziałów Antyterrorystycznych), który stwierdził, że „musi być element zaskoczenia, bo tak to nie ma sensu takie szkolenie. Bo jeżeli przyjdzie ktoś zły, to nie będzie informował, że wejdzie do szkoły”. Według niego, szkolenia fundacji w realnych okolicznościach mają pokazywać, jak się zachowujemy i jak powinniśmy się zachować w razie zagrożenia. Podkreślił, że takie szkolenia fundacja prowadzi od półtora roku w wielu szkołach, zawsze wyglądały podobnie i nigdy nie było problemu[4]. Oczywiście należy zgodzić się, że szkolenia powinny być jak najbardziej realne, ale po wcześniejszym przygotowaniu do ćwiczenia całej społeczności szkolnej. Nie należy także mylić treningu z ćwiczeniem. Jeśli uczeń lub nauczyciel nie ma wiedzy teoretycznej i praktycznej w zakresie procedur postępowania, to postawiony w sytuacji realnego zagrożenia, nigdy nie zachowa się w prawidłowy sposób, ponieważ takie zachowania nie są naturalne i muszą zostać wytrenowane w długim procesie dobrze przygotowanych szkoleń metodycznych. Nie wspominając o tym, że powinno się przygotować szkoły na zagrożenia realne, a nie potencjalne, jakim jest sytuacja zakładnicza, którą, poza Biesłanem, nie zdarzają się w krajach nieobjętych wojną. Jeżeli tak poważne błędy metodyczne są popełniane przez przedstawicieli jednostek specjalizujących się w bezpośrednim zwalczaniu zagrożeń w tym terrorystycznych, to trudno oczekiwać profesjonalizmu i specjalistycznej wiedzy od szeregowych policjantów.

W Polsce ciągle pokutuje tzw. kampanijność, tzn. szybkie i nieprzemyślane działania, niepoprzedzone dogłębną analizą problemu, a także całkowity brak konsekwencji w ich skutecznym wprowadzaniu. Jeżeli w danym mieście funkcjonuje kilkanaście szkół, dyrektor każdej z nich może wprowadzić swoje własne procedury. Bardzo często osobami, które podtrzymują stary nielogiczny system procedur i szkolenia w szkołach, są inspektorzy BHP, którzy często przez 20–30 lat prowadzą te same nielogiczne ewakuacje, które w sytuacji realnej mogą spowodować dodatkowe ryzyko śmierci dzieci i pracowników szkoły. Większość inspektorów BHP nie prowadzi żadnych analiz sytuacji bezpieczeństwa i nie dostosowuje procedur do realnego zagrożenia.

W jednej ze szkół podstawowych w Wielkopolsce zaplanowane przez dyrekcję szkolenie zostało odwołane przez radę rodziców, w skład której wchodzili także policjanci. Niestety jasny powód nie został przedstawiony, i to mimo że szkoła poza rutynową ewakuacją nigdy nie trenowała innych procedur.

Współpraca policji ze szkołami powinna być bardzo bliska, ponieważ to właśnie w szkole widać pierwsze symptomy problemów psychicznych czy oznak agresji u dzieci i młodzieży, które w krótszym lub dłuższym czasie mogą skutkować niebezpiecznymi zachowaniami czy wręcz przestępstwami. Brak reakcji na agresję w szkole podstawowej i jej tolerowanie może skończyć się dokonywaniem bardzo groźnych przestępstw w przyszłości. Na to nakładają się problemy z dostępem do specjalistów psychologów i częsty brak woli rodziców do współpracy ze szkołą w skutecznym reagowaniu na pierwsze symptomy.

W USA 9 na 10 szkół prowadzi już takie szkolenia – według The National Center for Education Statistics. Uczniowie uczą się, jak barykadować drzwi, jak się chować czy rzucać przedmiotami w trakcie strzelaniny. Ciekawe, że po ataku w Newtown Biuro Prokuratora z Ohio opublikowało raport, w którym zachęcano, aby w sytuacji zagrożenia życia być bardziej agresywnym. Jeżeli napastnik rozpocznie strzelaninę w szkole, to każda akcja mająca na celu jego zatrzymanie jest usprawiedliwiona. Prawie 4200 szkół w dystryktach i 3500 departamentów policji ma wyszkolony personel w zakresie prowadzenia szkoleń na wypadek aktywnego strzelca. W dalszym ciągu w całych Stanach nie ma jasnej wizji, jak takie treningi powinny wyglądać, np. stan Missouri wymaga, aby szkolenia były prowadzone przez policję. W Nowym Orleanie prowadzi się takie szkolenia od lat, przy czym na końcu, w pustym budynku, trenuje się wspólne działania oficerów bezpieczeństwa z policją[5]. Podobnie było w Virginia Tech, gdzie różne jednostki policji trenowały razem m.in. takie procedury jak sposób postępowania na wypadek aktywnego strzelca. Zgodnie z przepisami, treningi takie odbywały się także na terenie uczelni, co miało umożliwić policjantom poznanie rozkładu i specyfiki szkoły. Przed zamachem w Virginia Tech wielu specjalistów policjantów pytanych o prawidłowość działań władz uczelni twierdziło, że zamknięcie całego kampusu, tj. 35 tys. osób jest niewykonalne. Obecnie, niestety już po zamachu, zajmuje ono tylko kilka minut.

Reagowanie na symptomy

Drugim, moim zdaniem, najważniejszym obszarem współpracy policji ze szkołami jest działanie w zakresie identyfikacji zagrożeń w szkołach i ich neutralizacja na wczesnym etapie identyfikacji. Obszar ten jest kluczowy z kilku powodów: po pierwsze, w okresie szkolnym uczniowie przejawiają zachowania, które, źle zdiagnozowane lub zignorowane, mogą prowadzić do wielu poważnych konsekwencji, jak próby samobójcze czy zachowania agresywne wobec innych uczniów; po drugie, jak widać na przykładzie opisanych w pierwszym rozdziale zamachów, praktycznie w każdym przypadku zamachowcy przed atakiem przejawiali symptomy wskazujące, że mogą się oni dopuścić aktów przemocy wobec społeczności szkolnej; po trzecie, zachowania agresywne w okresie szkolnym pozostawione bez należytej pomocy specjalistycznej bardzo często prowadzą do czynów przestępczych w wieku dorosłym.

Problem wczesnej identyfikacji zagrożeń w szkole i ich aktywna neutralizacja dotyczy nie tylko polskich szkół. Krótko po zamachu w Columbine High School, 28 stycznia 2000 r. gubernator Kolorado powołał komisję, która miała na celu przeanalizowanie tragedii w Columbine i przygotowanie rekomendacji na przyszłość. W zakresie współpracy z policją komisja wnioskowała konieczność poprawy szkolenia policji szkolnych z zakresu reagowania w sytuacjach kryzysowych oraz obiegu informacji związanych z pośrednim i bezpośrednim zagrożeniem wystąpienia aktów przemocy w szkołach[6].

Dramatycznie wyglądają w tej kwestii błędy popełnione przez policję w Finlandii w stosunku do zamachowca z Jokela. W trakcie procedury udzielania mu pozwolenia na broń powinna być przeprowadzona rozmowa. Zachowanie chłopaka uznano za tak przyzwoite, że policja z niej zrezygnowała, oceniając, że nie jest konieczna. Napastnik z Jokela o swoim hobby i zakupie broni poinformował także swoich przyjaciół, natomiast rodzina nie wiedziała o tym, że posiada on broń. W trakcie zamachu podpalił szkołę, co, jak się okazało, było zgodne z jego planem[7].

Podobnie sprawa wyglądała w przypadku zamachowca z Parkland. Policja i FBI miały wiele informacji dotyczących zamachowca, prowadzono wobec niego nawet dochodzenie stanowe, w którego trakcie niczego konkretnego nie stwierdzono. W ciągu kilku lat przed zamachem policja w Parkland otrzymała 20 zgłoszeń o możliwych zamachach na szkołę, nie tylko dotyczących Cruza. Okres, w którym doszło do zamachu, był szczególnie trudny dla FBI ze względów politycznych, co także mogło się przełożyć na te tragiczne błędy w działaniu[8].

W 2018 r. w związku z kolejnymi przypadkami strzelanin w amerykańskich szkołach rodzice, nauczyciele i politycy ponownie zainteresowali się obecnością policjantów w szkołach. Dane z 2018 r. mówiły, że w dwóch trzecich szkół średnich w USA stale obecny jest policjant. W większości przypadków są to szkoły w południowych stanach, gdzie jest duży odsetek czarnoskórych i latynoskich dzieci. Zwolennicy obecności policjantów w szkołach twierdzą, że tworzą oni bezpieczną przestrzeń w szkole oraz powstrzymują uczniów przed przestępczością i innymi problematycznymi zachowaniami. Z kolei według przeciwników, policja robi bardzo mało w kwestii powstrzymywania od przestępstw oraz może kryminalizować takie zachowania uczniów, co do których brakuje policji wiedzy i doświadczenia. W Stanach Zjednoczonych nie ma zbyt wielu badań jasno pokazujących, jaki wpływ na zmniejszenie przestępczości i zmianę agresywnych i niebezpiecznych zachowań u uczniów ma obecność policjantów w szkołach. Jedno z badań z 2013 r.[9] mówi, że w szkołach, w których obecna jest policja, miała miejsce większa wykrywalność przestępstw związanych z narkotykami, bronią oraz więcej meldunków na temat umiarkowanych zachowań agresywnych do policji i organów sprawiedliwości. Wcześniejsze badania[10] wskazywały, że w szkołach tych miało miejsce więcej zatrzymań w związku z nieprawidłowym zachowaniem, ale mniej związanych z napadami i bronią. Jeszcze inne wcześniejsze badanie[11] wskazuje, że poprawy bezpieczeństwa w związku z obecnością policji nie stwierdzono. Obecność policji w połączeniu z takimi rozwiązaniami w zakresie bezpieczeństwa jak monitoring, wykrywacze metali czy kod ubioru poprawiają bezpieczeństwo. W każdym ze stanów największa szansa na obecność policji jest w szkołach średnich 67 proc.; w szkołach gimnazjalnych to 45 proc., a w podstawowych – 19 proc. Więcej policji jest w szkołach, gdzie jest więcej czarnoskórych i latynoskich uczniów niż tam, gdzie jest ich niewielu. Liczba szkół z obecnością policji różni się w zależności od stanów; w stanach południowych szkół takich jest nawet 90 proc.[12]

Wypracowany przez lata system poprawy bezpieczeństwa w szkołach został zaprzepaszczony w 2020 r. na fali protestów związanych z zastrzeleniem przez policję czarnoskórego George’a Floyda. W czerwcu 2020 r. w Stanach Zjednoczonych miało miejsce wiele gwałtownych demonstracji przeciwko brutalności policji wobec Afroamerykanów. Przy okazji rozgorzała dyskusja na temat zasadności obecności policji w szkołach. Wiele dystryktów podjęło decyzję o zerwaniu współpracy z policją, uważając, że policjanci przechadzający się po korytarzach szkół są bardziej zagrożeniem niż ochroną. Tak obiecały zrobić m.in. szkoły w Minneapolis, Seattle czy Portland. Niektórzy przedstawiciele departamentów twierdzili, że uzbrojony policjant uniemożliwia uczniom czucie się naprawdę bezpiecznym.

Decyzję o usunięciu policjantów ze szkoły podjęły dwa z trzech największych szkolnych dystryktów w USA, tj. Los Angeles i Chicago. Niektórzy afroamerykańscy nauczyciele i uczniowie twierdzili, że policja w szkołach jest źródłem zagrożenia, a nie przeszkodą w przestępczości, od bójek, poprzez handel narkotykami do masowych strzelanin. Na dowód takich twierdzeń przedstawiano wybrane sytuacje, kiedy policjanci nadużywali przemocy wobec uczniów i zostali zwolnieni. Według innych opinii, ataki takie jak w Parkland czy Newtown są rzadkie, a przemoc w szkołach w ostatnich latach zmalała. Policjantom zarzuca się brutalne traktowanie szczególnie uczniów o kolorze skóry innym niż biały, nawet w razie popełnienia zwykłych przewinień.

Przeciwnicy usuwania policji ze szkół z kolei uważają, że może to pogorszyć stan bezpieczeństwa w szkołach. Szkolni policjanci są lepiej wyszkoleni, wyposażeni i mają lepsze kwalifikacje do pracy z dziećmi i młodzieżą. Jeśli w szkole nie będzie policjantów, trzeba będzie częściej wzywać policjantów z miasta. Burmistrz Chicago odrzucił żądanie związku nauczycieli w sprawie wycofania policji ze szkół; jak to określił, „są tam potrzebni dla zapewnienia bezpieczeństwa”. Niektórzy przedstawiciele systemu edukacyjnego słusznie nie widzą związku pomiędzy zabiciem Floyda a polityką szkolną w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa przez obecność policji w szkołach. Policjanci bardzo często działają jako nauczyciele i doradcy, którzy uczą i zapobiegają takim zagrożeniom i patologiom, jak m.in. alkoholizm czy narkotyki. Nadużycia w zakresie traktowania nie-białych uczniów bardzo często są popełniane przez policjantów z miasta, którzy są wzywani do interwencji i nie znają środowiska szkolnego. Nie należy wylewać dziecka z kąpielą – mówią zwolennicy pozostawienia policji w szkole.

W obliczu spodziewanych cięć budżetów szkolnych spowodowanych koronawirusem pojawiają się opinie, że do rozwiązywania problemów z alkoholem i narkotykami lepiej zatrudnić psychologów, niż wyszkolonego policjanta. Według raportu Congressional Research Service z 2013 r., nie ma jasnych i niepodważalnych dowodów na pozytywny związek pomiędzy obecnością policji w szkole a spadkiem przestępczości. Planowane jest przeniesienie środków przeznaczonych na policjantów na badania etniczne czy doradztwo[13].

Podsumowując, we współpracy szkoły z policją ważne są dwa elementy: społeczność szkolna musi zdawać sobie sprawę z konieczności współpracy z policją w sprawach związanych z identyfikacją symptomów zagrożeń, a policjanci powinni przejść odpowiednie szkolenie w zakresie prawidłowej oceny symptomów i procedur działania w sytuacji ryzyka wystąpienia sytuacji niebezpiecznej.

W warunkach polskich obciążanie dzielnicowych odpowiedzialnością za współpracę ze szkołami jest systemem całkowicie nieefektywnym ze względu na ograniczone możliwości czasowe policjantów oraz znikomą wiedzę w zakresie specyfiki szkolnej. Z drugiej jednak strony nawet stała obecność policjanta na terenie szkoły będzie nieefektywna, jeśli w działania związane z identyfikacją podejrzanych symptomów nie włączy się społeczność szkolna. Tylko osoby doskonale znające specyfikę danej szkoły są w stanie zidentyfikować symptomy czy sytuacje potencjalnie niebezpieczne.

Konsekwencje braku działań profilaktycznych są bardzo dramatyczne, a ich koszty wielokrotnie przekraczają koszty przygotowania i wprowadzenia odpowiedniego systemu identyfikacji i neutralizacji zagrożeń. W większości państw na świecie system amerykański, tj. stała obecność policjanta w szkole, jest raczej niemożliwy, ale już stała współpraca z przygotowanymi do tej działalności policjantami jest jak najbardziej możliwa i wskazana, np. w ramach stałego zespołu oceny zagrożeń. Tylko dzięki działaniom profilaktycznym można zneutralizować realne zagrożenie, zanim pojawią się pierwsze ofiary. Wszystkie działania podejmowane po zaistnieniu sytuacji niebezpiecznej będą polegały na minimalizowaniu strat i usuwaniu skutków zamachu.

Reakcja policji w trakcie zamachu

W reakcji policji na realne zdarzenie w szkole ważnych jest kilka czynników:

● szybkość przekazania informacji do policji i jej prawidłowe przyjęcie przez służbę dyżurną;

● dostępność jednostek policji mogących podjąć natychmiastową interwencję,

● znajomość obiektu, na którego terenie doszło do zdarzenia,

● odpowiedni do zagrożenia sposób postępowania.

Od szybkości przekazania informacji policji zależy czas, jaki upłynie do przybycia jednostki policji na miejsce zdarzenia. W miastach czas ten będzie nieporównywalnie krótszy niż w małych miejscowościach. Sposób przekazania informacji jest bardzo ważny. W sytuacji, kiedy życie osób znajdujących się w miejscu ataku jest zagrożone, osoba dzwoniąca często pod wpływem stresu nie jest w stanie precyzyjnie i szybko przekazać niezbędnych informacji, co przedłuża czas reakcji policji. Zgłaszając atak, w pierwszej kolejności należy podać miejsce zdarzenia i rodzaj zagrożenia, dopiero w dalszej kolejności szczegóły dotyczące np. liczby napastników, charakterystyki zagrożenia czy nazwisko osoby dzwoniącej. W przypadku Virginia Tech[14] identyfikacja odgłosów jako wystrzałów z broni palnej i wykonanie telefonu zajęło około jednej minuty. Sytuację ułatwiało to, że osoba odbierająca zgłoszenie doskonale orientowała się w układzie obiektu, co w wypadku dużych szkół jest bardzo ważne. W warunkach dużego stresu i braku wyznaczonych osób funkcyjnych może dojść do sytuacji, że nikt nie zadzwoni na policję, licząc, że zrobił to ktoś inny. W Virginia Tech policja przybyła pod budynek, w którym doszło do strzelaniny, w ciągu trzech minut, kolejną minutę zajęło zorientowanie się w sytuacji. Szczęśliwie się złożyło, że policjanci byli przeszkoleni w zakresie reakcji na zagrożenia typu aktywny strzelec[15]. Orientacja w sytuacji jest ważna, ponieważ martwy policjant nikomu nie pomoże.

Podczas strzelaniny w Erfurcie patrol policji przybył na miejsce w ciągu pięciu minut od rozpoczęcia zamachu. Policja natychmiast przystąpiła do akcji, niestety napastnik, strzelając przez okno, zastrzelił policjantkę[16]. To sprawiło, że drugi policjant wycofał się i trzeba było czekać na przybycie wyspecjalizowanych jednostek policji. Ci z kolei dostali błędną informację, że napastników jest dwóch, przez co sprawdzali salę po sali, co z kolei opóźniało rozpoczęcie działań przez służby ratownicze[17]. Obecnie po zmianach policja w Niemczech ma obowiązek natychmiastowego wejścia do budynku i niezwłocznej neutralizacji zamachowca[18].

W przypadku zamachu w Jokela policjanci już w drodze na miejsce zdarzenia na bieżąco otrzymywali informacje o miejscach pobytu ofiar oraz aktywności zamachowca. Kiedy dojechali na miejsce, nie mieli opisu napastnika ani nie znali możliwych miejsc jego pobytu. Informacja o tym, że jest jeden napastnik, nie była potwierdzona. W związku z tym policjanci musieli brać pod uwagę obecność kolejnych zamachowców i przygotować się na to[19] – w określaniu działań należy uwzględniać wszystkie braki informacyjne. To wszystko sprawia, że bez względu na rodzaj zagrożenia czas niezbędny do rozpoczęcia skutecznej akcji wynosi od 5 do 10 minut; w przypadku sytuacji aktywnego strzelca konsekwencją może być bardzo duża liczba ofiar, szczególnie gdy szkoła nie ma procedur bezpieczeństwa.

Z kolei jak pokazuje przykład z Parkland, nawet obecność policjanta na terenie szkoły nie gwarantuje skutecznej i szybkiej interwencji. Obecny tam etatowy policjant Peterson nie dość, że sam nic nie zrobił, to jeszcze opóźniał działania przybyłych na miejsce policjantów[20]. Nawet w Columbine policjanci z okolicznych posterunków dotarli do szkoły w ciągu kliku minut. Niestety zgodnie z procedurami nie podjęli działania, czekając na przybycie wyspecjalizowanej jednostki SWAT. Obecnie policja ma obowiązek natychmiastowego podjęcia działań, bez względu na liczbę funkcjonariuszy obecnych na miejscu zdarzenia i zobowiązana jest zawsze wozić ze sobą długą broń, hełmy i kamizelki kuloodporne. Należy przy tym pamiętać, że pierwsi interweniujący policjanci nie będą pomagać rannym, tylko całkowicie skupią się na neutralizacji napastnika[21].

 W przypadku interwencji policji może dojść także do takiej sytuacji, jaka miała miejsce w Parkland, gdzie napastnik opuścił miejsce zamachu siedem minut po rozpoczęciu strzelaniny, czego nikt nie zauważył. Służby, nie wiedząc, czy zamachowiec jest w środku, czy nie, rozpoczęły działanie, przy czym ratownicy udzielający pierwszej pomocy byli eskortowani przez policję[22].

Ostatnim elementem po zneutralizowaniu napastnika i udzieleniu pomocy rannym jest ewakuacja wszystkich pozostałych uczniów i pracowników z budynku szkoły. Niektóre czynności mogą być realizowane równolegle, jak udzielanie pomocy rannym i poszkodowanym oraz ewakuacja części osób. Jednak, jak pokazują doświadczenia, część osób zabarykadowanych w salach może przez dłuższy czas bać się otworzyć drzwi. W Parkland w niektórych salach uczniowie otworzyli drzwi dopiero po 45 minutach[23]. W Sandy Hook policja musiała wkładać pod drzwi legitymacje służbowe, by potwierdzić swoją tożsamość[24]. Rozwiązanie to należy uznać za bardzo ciekawe i praktyczne. Osoby znajdujące się w zamkniętych salach muszą same ocenić, czy sytuacja na zewnątrz pozwala na opuszczenie sal. Policja w takich wypadkach po zneutralizowaniu napastnika może przez głośniki poinformować, że sytuacja jest opanowana i zagrożenie minęło. Uczniowie zabarykadowani w salach lekcyjnych mają dostęp do okien, więc słysząc takie komunikaty i widząc wielu policjantów, mogą nabrać pewności, że już jest bezpiecznie. Najgorszym rozwiązaniem jest ustalanie sygnałów odwoławczych procedury Azyl. Jeżeli sygnał taki znany jest wszystkim uczniom, a napastnikami bardzo często są uczniowie, to zostanie to z całą pewnością wykorzystane przez napastnika do wywabienia ofiar z zamkniętych pomieszczeń. Czas pozostawania w zamkniętym pomieszczeniu nie jest już istotny, jeżeli napastnik został zneutralizowany.


[1] https://www.youtube.com/watch?v=2jw8a6Auk-g, https://www.youtube.com/watch?v=UveHH3sR6zg, https://www.youtube.com/watch?v=nisKsExBeqU

[2] Bezpieczna Szkoła, zagrożenia i zalecane działania profilaktyczne w zakresie bezpieczeństwa fizycznego i cyfrowego uczniów, Ministerstwo Edukacji Narodowej, Warszawa 2020, wydanie IV uaktualnione, s. 21.

[3] Komenda Miejska Policji w Olsztynie wydała oświadczenie, że 8 listopada 2019 r. do komendanta Komisariatu Policji w Barczewie wpłynęło jednak pismo informujące o planowanych ćwiczeniach z udziałem pozorantów. Jednak zaprzeczono, aby w piśmie zwracano się do policjantów z prośbą o udział w ćwiczeniach lub konsultacje w tej sprawie. Śledztwo po symulacji ataku terrorystycznego w szkole w Barczewie…

[4] Byli antyterroryści wtargnęli do szkoły w Pabianicach…

[5] A. Fernandez Campbell, After Parkland…

[6] Jokela School Shooting on 7 November 2007…, s. 94–96.

[7] Tamże, s. 44–47.

[8] Pokryło się to także z oskarżeniami pod adresem biura o nieudolność w trakcie wyborów prezydenckich w USA z 2016 r. i działań rosyjskich. FBI nie była w stanie także zapobiec strzelaninie w Fort Hood w Teksasie w 2009 r, pomimo posiadania informacji o zamachowcu. FBI znało jednego z dwóch braci odpowiedzialnych za zamach na maratonie w Bostonie (Boston Marathon) w 2013 r. Podobnie było w wypadku ataku na klub nocny w 2016 r., dokonanym przez Omara Mateena w Orlando, podczas którego zginęło 49 osób, a sprawca był rozpracowywany przez FBI. K. Benner, P. Mazzei, A. Goldman, F.B.I. Was Warned…

[9] Police Officers in Schools: Effects on School Crime and the Processing of Offending Behaviors, „Justice Quarterly”, Volume 30, 2013, Issue 4, p. 619–650, https://doi.org/10.1080/07418825.2011.615754

[10] M.T. Thieriot, School resource officers and the criminalization of student behavior, „Journal of Criminal Justice”, Volume 37, Issue 3, May–June 2009, p. 280–287.

[11] K.P. Brady, S. Balmer, D. Phenix, School–Police Partnership Effectiveness in Urban Schools: An Analysis of New York City’s Impact Schools Initiative, „Sage Journals”, August 1, 2007, https://doi.org/10.1177/0013124507302396

[12] C.A. Lindsay, V. Lee, T. Lloyd, The prevalence of police officers in US schools, Urban.org, 21.06.2018 r., https://www.urban.org/urban-wire/prevalence-police-officers-us-schools#:~:text=In%20every%20state%2C%20high%20school,school%20with%20a%20police%20officer., dostęp: 16.06.2020 r.

[13] D. Goldstein, Do Police Officers Make Schools Safer or More Dangerous?, „New York Times”, 12.06.2020 r., https://www.nytimes.com/2020/06/12/us/schools-police-resource-officers.html?searchResultPosition=2, dostęp: 14.06.2020 r.

[14] Mass Shootings at Virginia Tech…, s. 89–99.

[15] Tamże.

[16] 15 shootings that changed the law…

[17] Robert Steinhäuser, Murderpedia…

[18] How a school shooting 15 years ago changed Germany…

[19] Jokela School Shooting on 7 November 2007…, s. 23–27.

[20] J.K. Brown, Scathing Parkland shooting report…

[21] The Truth Behind the Run-Hide-Fight Debate…

[22] A. Blinder, P. Massei, R. A. Oppel Jr., In School Shooting’s Painful…

[23] Tamże.

[24] R. Sanchez, Conn. police release final report…

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Przedostatni punkt mojej bałkańskiej podróży stanowiła Serbia i jej stolica Belgrad. Wyruszyłem tam 30 lipca. Po około 45 minutach jazdy od wyjazdu ze Skopje byłem już na granicy i ponownie jak wcześniej, musiałem przetrwać chaos i wciskanie się na siłę. Po około 45 minutach oczekiwania i zdobyciu pieczątek Serbskiej Straży Granicznej znalazłem się po drugiej stronie granicy.

Trasa przez około 340 km przebiegała w komfortowych warunkach – przez cały czas spokojnie jechałem autostradą A1, płatną, ale wyjątkowo dobrej jakości. Około 100 km przed Belgradem zjechałem do małej miejscowości, ponieważ chciałem zobaczyć, jak wygląda prowincja. Byłem bardzo zaskoczony, ponieważ miasteczko przypominało bardziej porządne niemieckie miasto niż to, co do tej pory widziałem na Bałkanach. Sama droga A1 wiedzie przez bardzo ładne okolice, gdzie w większości towarzyszyły mi piękne i zielone wzgórza, przypominające bardziej polskie klimaty niż albańskie czy czarnogórskie.

Po dojechaniu do Belgradu i załatwieniu kwestii noclegowych udałem się na zwiedzanie okolicy, ponieważ planowałem tutaj tylko jeden nocleg przed wyjazdem do rumuńskiego miasta Timisoary. Miałem trochę pecha z pogodą, ponieważ po raz pierwszy od trzech tygodni padał deszcz. Miasto sprawia wrażenie dużo większego i o starszej historii niż inne stolice bałkańskie, które dotychczas widziałem. Idąc główną ulicą, deptakiem, doszedłem do parku i twierdzy, skąd rozpościera się piękny widok na Dunaj i Belgrad po drugiej stronie rzeki. Znajduje się w niej także muzeum wojska, gdzie można zobaczyć kilka ciekawych eksponatów pancernych i artyleryjskich z różnych okresów historii Serbii. Twierdzę można zwiedzać do późnych godzin wieczornych, a po zmroku rozpościera się tam piękny widok na oświetlone miasto.

Widać, że miasto ciągle stara się upiększać, pomimo że ewidentnie nie starcza środków na wszystko. Obok pięknych i zadbanych restauracji czy barów stoją opuszczone i zaniedbane kamienice. Niektóre miejsca wyglądają lepiej wieczorem niż w ciągu dnia. Spacerowanie po Belgradzie, jego centralnej części, jest bardzo przyjemne. Widać tutaj, tak jak i poprzednio, duży tygiel kulturowy. Dla chcących oferowane są także rejsy wycieczkowe po Dunaju w obrębie miasta.

Oczywiście wszędzie, jak to już bywa, we wszystkich punktach turystycznych, można zakupić souveniry, z najbardziej modnymi magnesami włącznie. Serbowie są bardzo mili, pytają o pochodzenie lub oferują samodzielnie pomoc, gdy widzą turystę z mapą. Widać też pozytywne nastawienie do Rosji, czego najśmieszniejszym przykładem jest możliwość zakupu magnesika z wizerunkiem zbrodniarza Putina.

Zdjęcia 1–22. Belgrad

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Po Albanii przyszedł czas na Macedonię Północną. Ze względu na kończący się urlop mogłem spędzić w tym kraju tylko dwa dni, tj. 27–29 lipca 2023 r. Podróżując do stolicy Skopje, nie wybrałem drogi najkrótszej, a najciekawszą według mapy, bardzo interesująca wydała mi się bowiem trasa przebiegająca obok Jeziora Ochrydzkiego. Po długiej samochodowej wspinaczce przez góry dotarłem do przejścia granicznego z Macedonią Północną, gdzie po około godzinnym oczekiwaniu w kolejce znalazłem się w kolejnym ciekawym kraju. Zaskoczeniem dla mnie było niekulturalne, czasami wręcz chamskie wciskanie w kolejkę na granicy – coś, co kiedyś było w Polsce powszechne, obecnie raczej rzadko spotykane.

Po przekroczeniu granicy i łagodnym zjeździe z pasma górskiego trasa przebiegała blisko pięknego Jeziora Ochrydzkiego. Widząc ciekawą restaurację z dostępem do jeziora, zrobiłem sobie przerwę na obiad. Poza serwowaniem posiłków miejsce to oferowało także właścicielom przyczep kempingowym możliwość pobytu w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora. Na miejscu widziałem rejestracje macedońskie, słowackie i niemieckie. Po zjedzeniu pysznego obiadu przy stoliku na plaży i miłej pogawędce z właścicielem udałem się w dalszą podróż. Ogromne, spokojne i krystalicznie czyste jezioro zrobiło na mnie wielkie wrażenie.

Zdjęcia 1–2. Krystalicznie czyste Jezioro Ochrydzkie

Zdjęcie 3. Pyszne jedzenie z widokiem na Jezioro Ochrydzkie.

Po kilkunastu kilometrach dojechałem do miasta Ochryd, gdzie od razu dały się zauważyć mury twierdzy osadzonej na górującym nad miastem wzgórzu, w całości otoczone ruinami muru obronnego, gdzie poza służbami samochodem mogli wjechać tylko mieszkańcy oraz ich goście. Ze wzgórza rozpościera się przepiękny widok na okolicę. Ogromne wrażenia zrobiły na mnie nie tylko same mury i fragmenty starego miasta, ale także mała zatoczka, wciskająca się w obręby miasta. Zjeżdżając z góry, dostrzegłem jeszcze mały deptak prowadzący wprost do jeziora. Piękne miasto i otoczenie, spokój oraz czyste jezioro – to wystarczająco zachęcająca perspektywa, aby tu przyjechać.

Zdjęcie 4–12. Urokliwy Ochryd.

Wyjeżdżając z Ochrydu, postanowiłem nie jechać najkrótszą drogą, ale tą najciekawszą, a ta prowadziła przez Park Narodowy Mavrowo. Jak się później okazało, był to najlepszy wybór. Przez ponad 50 km droga była bardzo kręta. Jej trasa biegła wzdłuż rzeki Radika, która w dwóch miejscach zamieniała się w ogromne górskie jeziora: Czarny Drin i Jezioro Mawrowskie. Co jakiś czas po prawej lub lewej stronie lokalna droga prowadziła do osadzonej w górach wsi. Jedna z nich – Jance, do której miałem okazję zajrzeć – była położona nadzwyczaj pięknie, szczególnie że zachodzące słońce oświetlało biały meczet górujący nad wsią. Spacerując tam, miałem okazję fotografować stare domy, z których część pięknie odrestaurowano. Podobnych miejscowości po drodze było kilka i to wszystko w ogromnym, gęstym i zielonym lesie. Po drodze minąłem trzy grupy po kilka samochodów terenowych z polskimi rejestracjami, co wskazywało, że nie tylko ja odkrywałem te tereny.

Zdjęcia 13–27. Widoki w rejonie Parku Narodowego Mavrowo.

Około 80 km przed Skopje wjechałem na autostradę i po kilku bramkach, gdzie należało opłacić przejazd, dojechałem do apartamentu. Po szybkim przepakowaniu udałem się spacerem oglądać Skopje, które już na wjeździe wydawało się ciekawym i nowoczesnym miastem. Kiedy dotarłem do centrum, ujrzałem kilkanaście ogromnych rzeźb nawiązujących do starożytnego Rzymu, z którego obecna Macedonia czerpie, często przy dużym niezadowoleniu Greków i Bułgarów. Nad samym miastem widać ruiny starej twierdzy, skąd rozpościera się piękna panorama na miasto. Wjeżdżając do Skopje, dało się także zauważyć wszechobecne na każdym kroku meczety, co wskazywało na duży odsetek muzułmanów w tym kraju. Widać też było, po symbolice, że bardzo aktywną grupą w tym kraju są Albańczycy.

Zwiedzając Skopje, od razu można zauważyć, że jest to miasto wielokulturowe, o czym świadczyła obecność meczetów i kościołów. Główny plac oraz rejon mostu skalnego na rzece Wardar to symbolika nawiązująca do czasów Aleksandra Macedońskiego. To, co za mostem skalnym, jest już światem bardziej związanym z islamem i czasami Imperium Osmańskiego. Widać było wiele elementów oraz klimat podobny do tego z Sarajewa czy Mostaru. Spacerowałem na przykład typowo muzułmańską dzielnicą z jej małymi kawiarenkami, w których można napić się herbaty czy kawy po turecku. Część handlowa skupia się wokół starego meczetu, obok znajduje się ogromne targowisko, a kilka ulic dalej są bary i restauracje, w których można posłuchać muzyki na żywo czy napić się rakii.

Zdjęcia 28–47. Rejon Placu Macedońskiego.

Kolejny dzień minął mi na poznawaniu Skopje, jego zabytków, pomników czy kuchni macedońskiej. Miasto jest bardzo nowoczesne, wielokulturowe, spokojne, miejscami wymagające dopracowania, ale sprawiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zauważyłem powstające ogromne apartamentowce czy centra handlowe, a także duże inwestycje zatrzymane na pewnym etapie, może przez COVID-19, a może przez inne problemy. To miasto koniecznie trzeba zobaczyć w ciągu dnia, a następnie wieczorem, gdzie w wielu miejscach można dobrze zjeść, zrobić zakupy czy posłuchać muzyki.

Skopje jest bardzo ciekawym i klimatycznym miejscem, pod każdym względem bardzo europejskim, profesjonalnym i ambitnym. Budowy czy projekty nawiązują zazwyczaj do ciekawej historii jednego z najstarszych narodów na świecie. Macedonia Północna ma do zaoferowania wiele: piękną naturę, historię i ambitną teraźniejszość. Pyszne wina i kuchnia za bardzo konkurencyjne ceny dopełniają atrakcyjności tego niedużego, ale ciekawego kraju.

Zdjęcia 48–59. Skopje, rejon dzielnicy albańskiej.

Zdjęcia 60–63. Panorama Skopje.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Rano zjadłem miłe śniadanko w przyjemnych promieniach słonecznych i ruszyłem do Rumunii. W drodze korzystałem ze wskazań nawigacji, która doprowadziła mnie do bardzo małego przejścia granicznego, gdzie w kolejce czekały tylko dwa samochody. Okazało się to najprzyjemniejsze przejście graniczne w całej mojej bałkańskiej podróży.

Po dojechaniu do świetnego hotelu, który wybrałem dzień wcześniej, od razu udałem się na zwiedzanie centrum Timisoary. Analizując zdjęcia tego miasta dostępne w internecie, wiedziałem, że mogę spodziewać się pięknego starego miasta. Jednocześnie niespecjalnie sprawdziłem na mapie, dokąd iść w pierwszej kolejności. Nawigacja doprowadziła mnie do placu Zwycięstwa, który wydał mi się głównym placem starego miasta. Dalej poszedłem w kierunku katedry prawosławnej i rzeki Bega. Poza kilkoma kamienicami już odrestaurowanymi i kilkoma w remoncie nie znalazłem tego, czego się spodziewałem.

Kiedy już miałem powoli rezygnować z dalszego chodzenia po centrum miasta, okazało się, że piękne ulice i place są w kierunku północnym, dokładnie odwrotnym niż szedłem. Pierwsza pięknie odrestaurowana ulica prowadziła na plac Wolności, od którego odchodziły kolejne urokliwe uliczki, i kolejny plac Jedności, na którym stały wspaniale odrestaurowane stare tramwaje, co ma przypominać, że Timisoara była pierwszym miastem w Europie, gdzie pojawiły się tramwaje konne i uliczne oświetlenie uliczne.

Place i ulice, które zobaczyłem, zaskoczyły swoją liczbą i architekturą i zachęcały, aby poczekać do wieczora i zobaczyć to miasto oświetlone. Duża część kamienic znajduje się w trakcie renowacji, co ze względu na ich rozmiar oraz zdobienia musi być bardzo drogie i czasochłonne. Można w tym mieście spotkać różne style architektoniczne, są cerkwie, kościoły i synagogi.

W międzyczasie zjadłem kolację w tradycyjnej rumuńskiej restauracji Beraria 700, która miała w internecie wiele pozytywnych opinii. Pyszne żeberka popijałem rumuńskim winem Selene i słuchałem rumuńskiej muzyki. Było to piękne podsumowanie mojej bałkańskiej przygody. Po kolacji pospacerowałem po pięknie oświetlonym starym mieście, gdzie cieszyły się życiem setki turystów i mieszkańców tego pięknego miasta. Na placu Zwycięstwa miałem okazję zobaczyć grupkę małych dzieci, które pięknie grały i śpiewały piosenki, otrzymując duże brawa.

Podsumowując, Bałkany są bardzo atrakcyjne turystycznie. Na niewielkim geograficznie terenie mamy szansę zrealizować wszelkie swoje potrzeby turystyczne: od morza, poprzez jeziora, wodospady, góry, miasta na liście UNESCO, stare miasta, wielokulturową kuchnię i pyszne wina czy rakije. Najbardziej atrakcyjna pod kątem „obszar a różnorodność” jest chyba Czarnogóra. Natomiast równie piękne i atrakcyjne kosztowo są Bośnia i Hercegowina, Albania i Macedonia Północna. Moim największym zaskoczeniem i odkryciem, w kategorii „stereotyp a rzeczywistość”, jest absolutnie Albania. To piękny, po włosku temperamentny, naturalny i różnorodny kraj, bardzo otwarty na turystów. Zresztą Albańczyków widać na każdym kroku nie tylko w Albanii, ale także w Macedonii Północnej. Przez całe trzy tygodnie i 5000 przejechanych kilometrów nie byłem świadkiem żadnej niebezpiecznej czy agresywnej sytuacji. Naprawdę warto zmienić swoje przyzwyczajenia turystyczne i udać się w nowych kierunkach, tym bardziej że praktycznie ze Skopje do Gniezna prowadzą cały czas autostrady i drogi ekspresowe.

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Niniejszy tekst jest fragmentem książki autora „Przeżyć szkołę, bezpieczeństwo w szkole teoria i praktyka”, Warszawa 2021 r.

Często powtarzanym argumentem w przypadku zamachów czy niebezpiecznych wydarzeń w szkołach z udziałem uczniów jest twierdzenie, że jednym z głównych powodów agresji u dzieci i młodzieży są brutalne gry komputerowe. Sprawcy z Columbine byli fanami tzw. strzelanki Doom, która została wydana w 1993 r. Do zamachu wszyscy grali w gry i nie było w tym nic dziwnego. Po zamachu w niektórych szkołach miała miejsce stygmatyzacja uczniów noszących czarne skórzane płaszcze, mimo że poza strojem nie przejawiali żadnych podejrzanych symptomów. Niektórzy byli po prostu fanami filmu „Matrix” i gier komputerowych. Podobnie było w Niemczech, kiedy to bezpośrednio po zamachu w Erfurcie politycy niemieccy obciążali winą za zamach brutalne gry komputerowe i programy telewizyjne. Kanclerz Gerhard Schroeder spotkał się nawet w tej sprawie z nadawcami, by przedyskutować problem[1].

Media, internet czy gry komputerowe są jednak nieodłączną częścią życia dzieci i młodzieży. Wzbogacanie życia o te obszary aktywności może mieć na młodych ludzi pozytywny wpływ, m.in. pomaga nawiązywać relacje z rówieśnikami i budować kapitał społeczny. Pozytywne efekty gier komputerowych były przedmiotem wielu badań. W ostatnim czasie przeprowadzono badania wpływu gier zawierających przemoc na młodych ludzi. Według nich, u 16-letnich chłopców, którzy w ogóle nie grają w gry komputerowe, wzrasta ryzyko problemów społecznych w porównaniu do ich grających rówieśników umiarkowanie często lub często. Nastolatkowie, którzy grają regularnie, mają wyższą samoocenę, bliższe relacje z rodzicami niż ci, którzy nie grają w ogóle.

Dzieci i młodzież są szczególnie narażeni na negatywne skutki rozrywek pełnych przemocy. Skutki są szczególnie bolesne dla młodych ludzi, którzy są słabi psychicznie, społecznie wykluczeni i wykazują oznaki brutalnych zachowań. Głównym problemem jest obojętnienie gracza na przemoc i utożsamianie się bardziej ze sprawcą niż ofiarą. Kolejnym problemem jest ograniczanie spektrum społecznego w efekcie spędzania coraz większej ilości czasu na graniu.

Niestety często badania dotyczące negatywnego wpływu brutalnych gier komputerowych na dzieci i młodzież są sprzeczne. Zwolennicy gier komputerowych zarzucają badaniom, że są one dalekie od wiarygodności, a wyniki badań są sztuczne. Niektórzy badacze rozwinęli teorię, według której media pełne przemocy zwiększają tendencję do brutalnych zachowań, niepokoju, agresywności i tworzą warunki do zachowań niebezpiecznych. Według nich, granie w gry przez dłuższy czas ma wpływ na zmianę osobowości, która z kolei wpływa na jego najbliższe środowisko. Osoba taka może dążyć do kontaktów z grupami skłonnymi do stosowania przemocy. Agresywna osobowość i środowisko prowadzą do większego zapotrzebowania na pełne przemocy media, co staje się swojego rodzaju błędnym kołem. W jednym z badań dzieci były monitorowane przez okres od dwóch do sześciu miesięcy. Okazało się, że dzieci grające w gry pełne przemocy przejawiały tendencję do widzenia świata w bardziej agresywnym świetle. Poza tym mówiły i zachowywały się w bardziej agresywny sposób. Ich mniej prospołeczne zachowania sprawiały, że dzieci zaczęły być stopniowo odrzucane przez grupę rówieśniczą. Bez względu na poglądy wszyscy zainteresowani zgadzają się, że dzieci i młodzież powinny być chronieni przed grami pełnymi brutalnych scen[2].

Bruce Bartholow, profesor psychologii na University of Missouri, oraz jego zespół w 2011 r. przeprowadzili ciekawy eksperyment. Profesor poddał badaniu 70 młodych ludzi, którzy przez 25 minut grali w brutalne i zwykłe gry wideo. Natychmiast po zakończeniu gry badani oglądali różne zdjęcia neutralne, np. chłopiec na rowerze lub brutalne, np. mężczyzna, który trzyma pistolet w ustach innego człowieka. Następnie badani mieli zacząć krzyczeć. Poziomem hałasu mierzono agresję. Badacze zauważyli, że osoby, które grały w brutalne gry jak: Call of Duty, Hitman, Killzone czy Grand Theft Auto, wydawali głośniejsze dźwięki od tych, którzy grali w gry bez agresji i przemocy. Dodatkowo osoby grające w gry pełne przemocy wykazywały niższą reakcję mózgu na brutalne zdjęcia niż ich koledzy grający w neutralne gry. Im niższa była reakcja mózgu, tym bardziej agresywny był badany. Ci, którzy przed badaniami bardzo dużo grali w brutalne gry, mieli niższy poziom reakcji na brutalne zdjęcia, bez względu na to, w co grali podczas badania. Prof. Bartholow stwierdził, że osoby te już zobojętniały na obrazy pełne przemocy i kolejne bodźce i testy nie powodują u nich większych zmian. Innym powodem mogą być naturalne skłonności do gier pełnych przemocy i obojętności na przemoc, które są trudno mierzalne. Według innych badań, dzieci w szkole podstawowej spędzają na grach średnio 40 godzin tygodniowo. Poza spaniem, jest to dla nich druga co do ważności czynność. To sprawia, że ich młode mózgi mogą przyzwyczajać się do przemocy, są w ten sposób „formatowane”. Według prof. Bartholowa, gry są doskonałym narzędziem edukacji, ponieważ natychmiast wynagradzają za pewne zachowania. Niestety wiele z nich to gry pełne przemocy i brutalności[3].

Bartholow stwierdził, że jednorazowe granie w takie gry nie prowadzi do przemocy, ale zobojętnienie na przemoc może potrwać jakiś czas. Według niego, może istnieć realne połączenie pomiędzy graniem w gry pełne przemocy i agresywnymi zachowaniami na krótki okres. Aby określić, czy ten krótkotrwały efekt może się kumulować w dłuższej perspektywie, potrzebne są dodatkowe badania. Agresja jest bardzo skomplikowanym procesem i byłoby dużym uproszczeniem stwierdzenie, że gry wideo mogą prowadzić do agresywnych zachowań takich jak masowe strzelaniny w szkołach. Okazjonalne granie w brutalne gry wideo nie prowadzi do masowych morderstw. Jednak, zdaniem Bartholowa, jeżeli ktoś grałby przez cały czas w gry, efekt braku reakcji na brutalność z okresu krótkiego, może doprowadzić do zmian długotrwałych. Z kolei Amerykańskie Stowarzyszenie Psychologiczne (The American Psychological Association) przeanalizowało wiele badań łączących fakt grania w brutalne gry wideo z aktami przemocy, walką w szkole czy zachowaniami kryminalnymi jak rabunki, ale żadne nie udowadniały takiego związku[4].

Problem wpływu gier pełnych przemocy na agresję był już szeroko omawiany po zamachu w Columbine. Z dyskusji tych wynika, że większość ludzi, którzy grają w brutalne gry, nie staje się z tego powodu agresywna. Musi wystąpić komponent choroby psychicznej czy innych zaburzeń psychicznych. Jednym z argumentów było to, że przemoc wśród młodych występuje od co najmniej 40 lat, czyli od czasów, kiedy jeszcze nie było gier komputerowych, a aktywnymi strzelcami bywają też osoby 50–60-letnie i w ich wypadku trudno za przyczynę uznać wpływ gier wideo na zamachowca. Dr Ferguson, zajmujący się badaniem wpływu gier na psychikę młodych ludzi, uważa, że nonsensem jest postawienie znaku równości pomiędzy graniem przez Lanzę (Sandy Hook) w gry wideo a zamachem i twierdzenie, że można było tragedii zapobiec. Podał także bardzo ciekawy argument związany z Breivikiem. 32-letni Breivik, jak sam się przyznał, także grał w gry wideo: Call of Duty i World of Warcraft. Swoje umiejętności strzeleckie miał testować w grach. Równocześnie w swoim manifeście zawarł dużo więcej informacji na temat imperium bizantyjskiego i ekspansji muzułmanów – czy to oznacza, że powinno się zakazać książek historycznych? Stwierdził, że część społeczeństwa jednak oskarża gry wideo o negatywny wpływ na psychikę, podobnie jak w latach 50. oczerniano komiksy. Według Fergusona, niektórzy ludzie odczuwają moralną panikę w takich sytuacjach i chcą kontrolować coś, czego nie da się kontrolować[5].


[1] Family of German killer apologises, CNN, 2.05.2002 r., http://archives.cnn.com/2002/WORLD/europe/05/02/germany.massacre/index.html, dostęp: 13.06.2020 r.

[2] Jokela School Shooting on 7 November 2007…, s. 104–105.

[3] B. Bartholow, Violent Video Games Reduce Brain Response to Violence and Increase Aggressive Behavior, University of Missouri Study Finds, 25.05.2011 r., https://munewsarchives.missouri.edu/news-releases/2011/0525-violent-video-games-reduce-brain-response-to-violence-and-increase-aggressive-behavior-university-of-missouri-study-finds/, dostęp: 12.05.2020 r.

[4] R. Jaslow, Violent video games make kids…

[5] Tamże.

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Niniejszy tekst jest fragmentem książki autora „Przeżyć szkołę, bezpieczeństwo w szkole teoria i praktyka”, Warszawa 2021 r.

Bezpieczeństwo w szkołach jest obszarem pozostającym w gestii głównie samorządów i dyrekcji szkół. W Polsce bardzo często w przypadku „wpadek” szkoleniowych czy niebezpiecznych incydentów następuje próba obarczania odpowiedzialnością dyrektorów placówek oświatowych. Takie podejście jest wygodne dla władz państwowych, kuratoriów, a nawet samych samorządów, które najczęściej ograniczają swoje działania do przesyłania wytycznych, na podstawie których często nie można opracować żadnych spójnych i skutecznych procedur w zakresie bezpieczeństwa. Duży stopień ogólności ma spowodować rozmycie się odpowiedzialności w przypadku, gdyby któreś z rozwiązań okazało się nieskuteczne. Jak pokazuje przykład z Pabianic, w razie problemów nawet policja wypiera się odpowiedzialności.

Samo wpisanie do przepisów prawa odpowiedzialności dyrektorów szkół za bezpieczeństwo fizyczne, psychiczne i emocjonalne uczniów niczego nie rozwiązuje. Szkoły bez należytego finansowania i sprawdzonych procedur nie są w stanie zapewnić społeczności szkolnej bezpieczeństwa. Dyrektorzy, w dużej części, nie mają żadnej wiedzy i doświadczenia w tym zakresie. Nikt w Polsce nie prowadzi żadnych statystyk i badań dotyczących niebezpiecznych zdarzeń, na których podstawie można by przygotować ocenę zagrożeń i w dalszej kolejności odpowiednie procedury na wypadek możliwych, a nie fikcyjnych zagrożeń. Przykładem jest brak spójnego systemu alarmowania o zagrożeniach we wszystkich szkołach czy prowadzenie szkoleń na wypadek ataków terrorystycznych, które, jak pokazuje praktyka, nie mają w szkołach miejsca.

 Bez względu na stopień przygotowania samorządów do zapewnienia bezpieczeństwa w szkołach, w sytuacji tragicznej jednostki te będą musiały same sobie poradzić z konsekwencjami takich wydarzeń. Z kolei bez względu na liczbę ofiar, szkoła pozostanie bez żadnej pomocy w czasie od kilku do kilkunastu minut od początku ataku. W razie śmierci wielu dzieci problem dalej pozostaje na poziomie samorządów, gdzie latami próbuje się znaleźć winnych i odpowiedzialnych za śmierć bliskich. Takie sytuacje pozostawiają trwały ślad w świadomości wielu ludzi. (O innych konsekwencjach w kolejnym podrozdziale). Brak wiedzy o możliwym przebiegu tragicznych zdarzeń i ich konsekwencji sprawia, że większość samorządów w Polsce nie jest w najmniejszym stopniu przygotowana do radzenia sobie z tak poważnym kryzysem jak śmierć czy rany wielu osób w placówce oświatowej.

Raporty po zdarzeniach w fińskim Jokela i Kauhajoki czy przypadki tragedii, które miały miejsce w amerykańskich szkołach pokazują, jak skomplikowany jest ich przebieg i jak wiele służb jest zaangażowanych w radzenie sobie z kryzysem.

O ile dosyć szybko na miejsce zdarzenia przybywają jednostki policji, pogotowia ratunkowego czy straży pożarnej, to podczas zdarzenia o dużych rozmiarach, kiedy zabitych i rannych zostaje kilkanaście osób, liczba przybyłych jednostek pogotowia jest dalece niewystarczająca. W małych gminach czy powiatach w Polsce często funkcjonuje kilka szkół, natomiast karetek pogotowia albo nie ma, albo są to pojedyncze pojazdy.

W sytuacji kryzysu konieczne jest powołanie sztabu kryzysowego, który szybko i sprawnie przejmie całość zadań związanych z dalszą akcją ratunkową. W Polsce bardzo dobrze do tego przygotowane są jednostki Państwowej Straży Pożarnej.

Niezbędne jest natychmiastowe wsparcie psychologiczne nie tylko dla przeżywających traumę uczniów, ale i „oszalałych” ze strachu o swoje dzieci rodziców. Jak pokazuje rzeczywistość, w pierwszych godzinach po tragedii wszyscy są skupieni na zapewnieniu pomocy medycznej ofiarom, do czego wykorzystywane jest także lotnicze pogotowie ratunkowe. Ofiary umieszczane są w szpitalach w całym rejonie, a później często okazuje się, że nie ma informacji, w jakich szpitalach znajdują się konkretne osoby czy jaki jest ich stan. Często nawet nie ma tak podstawowych informacji jak to, czy dane dziecko żyje, czy jest ranne, co powoduje u rodziców dodatkowy stres. Konieczna jest autopsja ofiar, która często trwa wiele godzin.

Po tragedii konieczne jest zorganizowanie punktu informacyjnego nie tylko dla rodziców, ale także dla mediów, które w takich sytuacjach przybywają bardzo licznie. Media na wyścigi będą przekazywać wiadomości z miejsca zdarzenia, często takie, które z prawdą mają niewiele wspólnego. Brak dobrej polityki informacyjnej będzie tylko pogłębiał stan chaosu, a w konsekwencji stres u osób poszkodowanych i ich bliskich.

Z kolei opieka nad osobami poszkodowanymi czy rodzinami osób zabitych nie polega tylko na wsparciu psychologicznym, ale także na organizacji wszelkich kwestii związanych z identyfikacją zwłok, wydawaniem zwłok i organizacją pogrzebów. Do tych czynności pogrążeni w żałobie bliscy potrzebują wsparcia.

Bardzo ważne jest posiadanie sprawnych niezależnych środków łączności. Zazwyczaj nie ma możliwości wykorzystania telefonów osób funkcyjnych ze względu na to, że w takich sytuacjach są one obciążone ogromną liczbą rozmów. Sugeruje to posiadanie niezależnego systemu łączności czy zestawu telefonów komórkowych wykorzystywanych tylko w trakcie kryzysu. Często po pojawieniu się pierwszych jednostek policji okazuje się, że funkcjonariusze nie są przygotowani do bezpośredniej akcji zarówno technicznie, jak i merytorycznie.

Ciekawy jest tu przykład zamachu w szkole w Kauhajoki. Władze miasta zostały poinformowane o sytuacji przez Departament Ratowniczy Południowej Ostrobothni o godzinie 11.07. Z uwagi na powagę sytuacji burmistrz podjął decyzję o utworzeniu Miejskiego Zespołu Zarządzania (Municipality Management Team). Centrum zarządzania znajdowało się w pokoju spotkań centrum zdrowia oddalonego o 100 metrów od Municipality Hall. Natychmiast odwołano wszelkie niepilne przedsięwzięcia ratusza i skierowano wszystkie siły i środki do dyspozycji centrum zarządzania. Przy wykorzystaniu sieci łączności VIVRE (Public Safety Network), szef służby medycznej na bieżąco informował centrum o sytuacji. Do łączności używano także telefonów komórkowych. Konferencja prasowa odbyła się w budynku ratusza i była prowadzona przez policję; dziennikarze mogli korzystać z sieci telekomunikacyjnej ratusza. Przygotowano się także do przyjmowania dziennikarzy międzynarodowych. Dodatkowo zapewniono 24-godzinne wsparcie logistyczne dotyczące wyżywienia.

Jeśli chodzi o komunikację, to przez cały czas były problemy z łącznością, zajmowaniem kanałów czy problem z zasięgiem GSM. Używano m.in. kanałów ERC zastrzeżonych do misji specjalnych.

Do godziny 12.00 utworzono gorące linie i podano do publicznej wiadomości numery telefonów dla rodzin ofiar. Po godzinie 19.00 część młodzieży, która wróciła do domu, zaczęła dzwonić do rodzin ofiar z informacjami. Część rodzin ofiar przybyła do centrum medycznego. Dopiero o godzinie 16.30 pojawiła się wstępna lista osób zaginionych, tj. tych, z którymi od rana nie można było nawiązać kontaktu. Nikt nie kontaktował się indywidualnie z rodzinami. Dopiero po oględzinach ofiar, które rozpoczęły się o godzinie 19.35, dzwoniono na numery kontaktowe rodzin z informacjami potwierdzającymi zgony. Do godziny 23 osoba odpowiedzialna za kontakty z rodzinami obdzwoniła wszystkie rodziny, jednak dopiero następnego dnia, 24 września 2008 r., zdecydowano się odwiedzić je osobiście. Zadanie to realizowały dwie grupy po dwóch policjantów i ksiądz lub psycholog. W trakcie wizyty pobierano także próbkę DNA w celach porównawczych. Matka zamachowca próbowała uzyskać informację, co się stało z jej synem, w dwóch miejscach: w szpitalu Seinajoki i Departamencie Policji Kauhajoki. O godzinie 14.38 na policji powiedziano jej, że jej syn jest prawdopodobnym podejrzanym o dokonanie ataku, ale nie podano więcej szczegółów. Dane napastnika zostały ujawnione o godzinie 15.00. Matka twierdziła, że więcej informacji znanych jest publicznie niż ona sama uzyskała od służb. Większość rodzin była namawiana, aby nie oglądały ciał swoich bliskich ze względu na obrażenia spowodowane nadpaleniem.

Od początku były duże problemy z jednoznacznym określeniem ostatecznej liczby ofiar. Pierwsze ciało zostało poddane oględzinom dopiero o godzinie 19.35, a całość oględzin zakończyła się o godzinie 2 w nocy. Niektóre ciała ofiar były bardzo mocno nadpalone i musiały być przetransportowane do Helsinek transportem lotniczym. Ostatecznie na podstawie uzębienia i testów DNA jednoznacznie zidentyfikowano ofiary 25 września 2008 r. o godzinie 18.20. Oficjalne spotkanie dotyczące identyfikacji zwłok zostało przeprowadzone w kwaterze głównej Narodowego Biura Dochodzeniowego (NBI – National Bureau of Investigation) 30 września 2008 r. Do kontaktów z rodzinami ofiar wyznaczono dwóch policjantów z biura Identyfikacji Ofiar Katastrof (DVI – Disaster Victim Identification), jednostki podległej NBI, która zajmuje się tymi problemami od 1991 r.

Opisany przypadek oraz inne podobne jasno pokazują, że w wypadku zagrożenia nie ma czasu na naukę i ustalenia. System postępowania w sytuacjach kryzysowych, szczególnie dotyczących szkół, powinien być jasno opisany, sprawdzony w trakcie ćwiczeń praktycznych oraz utrzymywany w sprawności operacyjnej. Drobne incydenty będą rozwiązywane na szczeblu szkoły. W przypadku dużych tragedii zaangażowana będzie cała społeczność. Brak procedur bezpieczeństwa w szkole lub ich niedostosowanie do zagrożeń oraz brak systemu na poziomie samorządu będą się wprost przekładały na liczbę ofiar. Wypracowane na poziomie samorządów procedury postępowania w sytuacji kryzysowej będą z powodzeniem wykorzystywane w różnych okolicznościach, nie tylko szkolnych.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Dalszy ciąg podróży po Bałkanach to już Czarnogóra. Widoki tam są już jednak inne, ma się wrażenie, jakby ktoś posypał okolicę ogromnymi skałami, a ktoś inny wytyczył drogę pomiędzy nimi. Drogi są rewelacyjne, łuki łagodniejsze, przez co można szybciej podróżować. Po drodze mijałem małe i zadbane górskie domki z kamienia. Po jakimś czasie ujrzałem najbardziej przeze mnie oczekiwany widok, tj. Zatokę Kotorską. Z góry wyglądała urzekająco, jednak słońce świeciło już słabo, a miejsc do zatrzymania samochodu też niewiele, trudno więc było się zatrzymać i uwiecznić widoki. Po jakim czasie trasa schodzi do samej zatoki i podróż przebiega wzdłuż jej brzegów. Po obu stronach drogi znajdują się restauracje, bary, parkingi, małe i większe miejscowości i wszędzie widać tysiące turystów, co świadczy, że miejsce to ściąga ludzi z całego świata.

Zdjęcia 1–3. Zatoka Kotorska.

Ze względu na zbliżający się wieczór musiałem się trochę „napocić”, aby znaleźć mój położony na uboczu pensjonat. Na szczęście ponownie wszystko skończyło się dobrze i kolejny kraj stanął dla mnie otworem.

Następnego dnia należało odrobinkę odpocząć i zacząć od zwiedzania Kotoru – miasta, od którego wzięła się nazwa Zatoki Kotorskiej. O zatoce słyszałem już wiele lat temu od jednego Polaka, którego poznałem w trakcie pobytu w Chorwacji. Kiedy dzień wcześniej jechałem brzegami zatoki, widziałem jej niesamowity potencjał turystyczny. W oczy rzucały się śliczne małe miasteczka i położone nad brzegami pensjonaty. Oczywiście, jak to bywa z takimi miejscami, ruch samochodowy jest bardzo duży, a znalezienia miejsca parkingowego wymaga nie lada cierpliwości.

Kotor, miasteczko z bardzo ciekawą historią, składa się ze starej, bardzo urokliwej części oraz nowszej zabudowy mieszkalno-usługowej. Stara część dodatkowo od strony gór otoczona jest murem obronnym, na którym wytyczono trudną, ale piękną trasę turystyczną. Kiedy zaparkowałem samochód i kierowałem się w stronę murów starego miasta, zostałem zagajony przez jednego z przewodników, który oferował trzygodzinną trasę łodzią motorową, ze zwiedzaniem kościoła na wyspie, jaskini, w której miały schronienie okręty podwodne czy pływanie w błękitnej lagunie – wszystko za 35 euro. Miałem do rejsu około trzy godziny, które wykorzystałem na zwiedzanie starej części Kotoru.

Zdjęcia 4–15. Urokliwy Kotor.

Miasteczko bardzo przypomina zabytkowe włoskie miejscowości, z bardzo wąskimi uliczkami i mnóstwem kawiarni, restauracji czy sklepów z souvenirami. Prosto z ze starej części miasta można było się wspiąć po murach twierdzy na górę, jednak zostawiłem to na inną okazję. Widać było, że część budynków to tylko szkielety starych pięknych budowli, które ktoś kiedyś zniszczył lub nie wyremontował ich na czas. Wspaniałe włoskie klimaty. Część murów obronnych otacza fosa z krystalicznie czystą wodą. Do miasta wchodzi się bramami przez stary mur obronny. O godzinie 15.00 punktualnie wsiadłem do łodzi i popłynąłem zgodnie z ofertą. Zobaczyłem między innymi bardzo ciekawie położony kościół na sztucznie usypanej wyspie Matki Boskiej na Skale, a w jednej z gór – groty wydrążone w skale, w której chowały się po dwie łodzie podwodne. Natomiast wisienką na torcie było pływanie w czystej wodzie Adriatyku w jaskini, która w zasadzie znajdowała się już poza zatoką i stanowiła wybrzeże Adriatyku.

Zdjęcia 16–26. Wyspa na skale i uroki Zatoki Kotorskiej

W drodze powrotnej podziwiałem piękne kurorty czarnogórskie, położone wzdłuż zatoki, której brzegi w jednym miejscu połączone są przez przeprawę promową. Po dobiciu do brzegu z wielką przyjemnością kontynuowałem zwiedzanie Kotoru. Ciekawostką jest, że w nazwie jest słowo „kot”, który jest symbolem miasta. Te zwierzaki można tu spotkać na każdym kroku. Po kolacji i dobry wytrawnym czerwonym winie przyszedł czas na odpoczynek i planowanie kolejnych ciekawych wycieczek po tym pięknym kraju.

Zdjęcia 27–35.

Kolejnego dnia zdecydowałem się na wyjazd do Parku Narodowego Durmitory, około 170 km od Kotoru. Gdzieś w internecie wpadła mi w oko informacja, że znajduje się tam najgłębszy kanion w Europie i drugi na świecie po kanionie w Kolorado. W związku z tym, że Zatokę Kotorską miałem już mniej więcej rozpoznaną, postanowiłem udać się na dwa dni na północ. Po drodze od czasu do czasu zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia pięknej zatoce, a później górom. Około 60 km od miejscowości Żabljak krajobraz, z typowo śródziemnomorskiego, zmieniał się na typowo górski. Było ciepło, ale nie upalnie, pojawiły się góry pokryte lasami, przypominające nasze Tatry. Jeszcze przed Żabljakiem odbiłem z głównej drogi na bardziej poboczne i podziwiałem górskie klimaty. Całkiem przypadkowo natknąłem się na wyciąg krzesełkowy, który wywoził turystów na jeden z większych szczytów gór Durmitory.

Zdjęcia 36–47. Widoki na trasie Kotor – Żaboklje.

W mieście ustaliłem, jak zorganizować spływ po rzece i najwyższym kanionie w Europie. Zgodnie z planem spływ – rafting – miałem zaliczyć kolejnego dnia o 9.00 do godziny 14.00. Następnie znalazłem sobie nocleg na miejscu i udałem się do Parku Narodowego Durmitory nad Jezioro Czarne. Spodziewałem się czegoś na wzór naszego Morskiego Oka, ale się bardzo zdziwiłem. Po zaparkowaniu auta należało iść około kilometra do jeziora. Po dotarciu moim oczom ukazało się bardzo spokojne i krystalicznie czyste jezioro w środku lasu. Niedaleko rozległej plaży znajdowała się świetna restauracja. Po drodze widać było wiele osób uprawiających różne dyscypliny sportu. Bilet kosztował 5 euro.

W przeciwieństwie do naszych parków narodowych w jeziorze można było pływać. Nie ma żadnej plaży strzeżonej, jednak kto chciał, mógł wejść i rozkoszować się krystalicznie czystą i ciepłą wodą, i to wszystko w otoczeniu lasu i gór. Ciekawe jest to, że kiedy ja około godziny 20.30 opuszczałem park, dziesiątki osób właśnie do niego wchodziły, udając się do parku na kolację we wspomnianej restauracji, i to wszystko przy dźwiękach muzyki na żywo.

Zdjęcia 48–51. Jezioro Czarne w górach Durmitory.

Po spokojnej i stosunkowo chłodnej, jak na warunku lokalne, nocce, o 9.00 udałem się na punkt zborny na rafting. Całość miała kosztować 60 euro. Samochód zawiózł mnie na miejsce, gdzie turyści z różnych kierunków ubierali się w sprzęt typu kamizelka, kask czy specjalne buty. Następnie po kilkunastu minutach jazdy wszyscy siedzieliśmy w pontonie. Woda jest niesamowicie czysta, a widoki wręcz oszałamiają. Siedziałem z przodu, więc miałem idealne warunki do robienia zdjęć czy kręcenia filmów. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się pod pięknie położonym i bardzo wysokim mostem nad rzeką. Rzeka raz płynęła bardzo spokojnie, innym razem przyspieszała, a czasami wręcz oblewała nas swoimi falami. W pewnym momencie opuściliśmy nasze pontony, aby zobaczyć małą, ale bardzo dynamiczną rzeczkę wpadającą do głównego nurtu. Pod koniec spływu nasz przewodnik zatrzymał ponton przy małej skale i pozwolił chętnym na skoki do wody. Wreszcie oddaliśmy cały sprzęt i wróciliśmy samochodami do głównej bazy, tj. mostu na rzeką Tara. Kto chciał, mógł jeszcze zaliczyć zjazd po Zipline, których było kilka w jednym miejscu, za cenę 15 euro. Podsumowując: piękna rzeka, krystalicznie czysta, zapierające dech w piersiach góry i pełne bezpieczeństwo – naprawdę warto. Ustaliłem jeszcze z właścicielem firmy, czy bez problemu może on zorganizować kajaki, rifting, wspinaczkę górską, quady czy jazdę końską. Samo miasto Żabljak nie jest specjalnie ciekawe, ale interesujące są okolice, które wspólnie z miastem stanowią wspaniałą bazę wypadową do różnych atrakcji oraz sypialnię.

Zdjęcia 52–65. Piękne okolice Żaboklje i rifting.

Po powrocie do Żabljaka pojechałem na wyciąg krzesełkowy, który przy wykorzystaniu dwóch wyciągów pozwolił wjechać na górę Savin Kuk o wysokości 2313 m n.p.m. Ostatnie kilkaset metrów należało wejść pieszo. Przyznaję, że był to najbardziej stromy i najwyższy wjazd wyciągiem krzesełkowym w moim życiu, ale było warto. Cudowne widoki na miasto, okolice, góry Durmitory czy Jezioro Czarne. Niesamowita porcja adrenaliny i piękne widoki rekompensowały wcześniejszy wysiłek. Ciekawe, że nawet na wysokości ponad 2000 m jest bardzo ciepło i przyjemnie. Wjazd w dwie strony to koszt 10 euro.

Zdjęcia 66–78. Widoki z góry Savin Kuk.

Wracając do Kotoru, zajechałem po drodze, już drugi raz, do rewelacyjnej lokalnej restauracji Grahovac 1858, której nazwa wzięła się od leżącej opodal miejscowości Grahowo. Lokal oferuje wiele miejscowych i narodowych potraw w bardzo przyzwoitych cenach. Profesjonalna obsługa, drewno jako wykończenie czy poroże jeleni jako żyrandole – wszystko razem wzięte powodują, że warto tu zajechać. Można zjeść m.in. pyszną jagnięcinę czy kozinę.

Zdjęcia 79–80. Restauracja Grahovac.

Na zakończenie dnia zatrzymałem się jeszcze w pięknej i historycznej miejscowości Perast, która nawiązuje nieco architekturą do Kotoru, ale jest bardzo spokojna, nieporównywalnie mniejsza niż Kotor i znajduje się nad samą wodą. Przez główną uliczkę, położoną na zatoką, od czasu do czasu przemieszczają się wożące ludzi elektryczne meleksy czy liniowe autobusy. Naprawdę miejscowość godna polecenia, szczególnie dla osób lubiących całkowity spokój i relaks na wodą.

Zdjęcia 81–89. Miejscowość Perast.

Jeden dzień w Czarnogórze przyniósł więcej emocji i pozytywnych wrażeń niż niejeden tygodniowy wyjazd w rejon turystyczny w inne rejony świata. Czarnogóra to piękne państwo górskie, gdzie mieszkają wspaniali i dumni ludzie, a wszyscy mówią pięknym angielskim. Dodatkowo smaczna i różnorodna kuchnia i pyszne trunki, zarówno piwo, wino, jak i rakija. Drogi są fenomenalne, aczkolwiek nieco wąskie, ze względu na ukształtowanie terenu. Wszędzie jest czysto i spokojnie.

Ostatniego dnia pobytu pozostało mi pokonanie trasy do Jeziora Szkoderskiego, które wyznacza granicę pomiędzy Czarnogórą a Albanią. Przez jakiś czas trasa prowadziła wzdłuż wybrzeża adriatyckiego. Po drodze miałem okazję podziwiać kolejne niezapomniane widoki, z których szczególne polecenia są Riwiera Budva czy wyspa św. Stefana, na której znajdują się pięknie odrestaurowane historyczne zabudowania. Na wyspę prowadzi bardzo wąska ścieżka, tylko dla pieszych. Po pokonaniu Jeziora Szkoderskiego zajechałem jeszcze na kilka godzin do stolicy Czarnogóry, która jest bardzo spokojnym, ale zadbanym miastem.

Zdjęcie 90. Riviera Budva.

Zdjęcie 91. Wyspa św. Stefana.

Zdjęcie 92–93. Wybrzeże adriatyckie.

Zdjęcie 94. Jezioro Szkoderskie.

Zdjęcia 95–100. Podgorica.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Po krótkim dwudniowym pobycie w Peczu czas ruszać dalej. Jadąc z węgierskiego Peczu drogą w kierunku Sarajewa, prawie nie zauważyłem, że minąłem granicę z Chorwacją, która jest całkowicie otwarta. Godzinę później byłem już na granicy z Bośnią i Hercegowiną. Nie wiem dlaczego, ale Chorwaci kazali mi czekać 20 minut na dokumenty. Do Bośni wjazd trwał minutę, ponieważ punkt graniczny znajdował się na autostradzie prowadzącej w kierunku na Sarajewo. Po sprawdzeniu paszportów byłem już w Bośni i Hercegowinie.

Zdjęcie 1. Po przekroczeniu granicy z Bośnią i Hercegowiną jechało się najpierw przez Republikę Serbską, która stanowi część Bośni i Hercegowiny.

Kilka kilometrów dalej droga była już jednojezdniowa więc jechałem powoli, tym bardziej że z chorwackiego krajobrazu bardzo płaskiego, teren szybko stawał się górzysty, a sama droga prowadziła wzdłuż rzeki. Po drodze widziałem, że budowana jest autostrada, która ma prowadzić z Sarajewa do Chorwacji i dalej na północ Europy. W przyszłości wyjazd z Polski do Sarajewa będzie jednodniową wycieczką. Po jakimś czasie zrobiłem przerwę na posiłek w przydrożnym barze. Około 75 km przed Sarajewem wjechałem na nową autostradę i płynnie dojechałem do stolicy. Samą jazdę przez Bośnię i Hercegowinę uważam za wielką przyjemność ze względu na piękne góry górujące nad drogą i płynącą rzekę, którą kilka razy przekraczałem mostami. Czasami tylko gdzieś się „ciągnąłem” za jakimś kierowcą gamoniem.

Zdjęcie 2. Budowana autostrada do Sarajewa.

Szybko i sprawnie mapa doprowadziła mnie do mojego hotelu, który znajdował się w bardzo wąskiej uliczce – tak wąskiej, że nie było szans na zawrócenie, a droga nie miała przejazdu. Na miejscu okazało się, że recepcja jest już nieczynna. Zadzwoniłem więc domofonem, a pani powiedziała, że mam wejść do środka, zeskanować kod QR i odczytać wiadomość, jaką mi wysłali na WhatsApp. Było w niej wszystko świetnie pokazane na filmie. Parking samochodowy miałem po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko wejścia do hotelu. Kiedy się rozpakowałem i zdecydowałem wyjść na zwiedzanie, okazało się, że mieszkam praktycznie przy najbardziej atrakcyjnej turystycznie części miasta.

Zdjęcie 3–4. Sarajewo, najbliższa okolica hotelu, centrum miasta.

Wszędzie znajdowały się kawiarnie i restauracje, sklepy ze wszystkim, czym mógł być zainteresowany turysta. Po drodze dostrzegłem też kilka bardzo ciekawych meczetów i innych budynków zabytkowych. Na każdym kroku czuje się zapachy lokalnych kuchni, które oferują trudną do zliczenia liczbę dań. Egzotyczne zapachy, gwar ulicy oraz kolory – to wszystko tworzyło niesamowity klimat. Ulicami spacerowali turyści z całego świata, bardzo duża liczba muzułmanów, także z krajów Bliskiego Wschodu, sądząc po ubiorze ich kobiet. Wszyscy odnosili się do siebie bardzo miło. Kawiarnie oferowały m.in. herbatę po turecku czy kawę po bośniacku, jedne z tych rzeczy, które bezwzględnie należało spróbować. Dla polskiego, otwartego na inne kultury turysty to prawdziwy miks kulturowy i doskonały przykład dobrej koegzystencji różnych środowisk, z czego Sarajewo słynęło od zawsze. W tym mieście zamieszkiwali zgodnie muzułmanie, katolicy, prawosławni i żydzi.

Zdjęcie 5–10. Przepiękne Sarajewo

Kiedy słońce zaszło, wszystko zmieniło kolory, a pięknie oświetlone restauracje i ulice zachęcały do spacerów. Z godziny na godzinę ludzi przybywało i o 22–23 w nocy alejki były ich pełne. Co jakiś czas ktoś grał lub śpiewał na ulicy. Widziałem także głośne puby dla młodszego pokolenia czy spokojne kawiarenki, w których przy muzyce można było się raczyć rakiją, popijając herbatkę po turecku czy kawę po bośniacku. Idąc w kierunku centrum miasta, muzułmańskie uliczki i atmosfera płynnie przechodziły w większe i bardziej europejskie kamienice. Bez względu na to, gdzie się spacerowało, mijało się tłumy ludzi wędrujących całymi rodzinami. Na każdym kroku czuło się szacunek i wysoką kulturę, całkowite bezpieczeństwo i porządek. Takiej atmosfery i klimatu nie spotkałem nigdzie na świecie, a byłem w ponad 50 krajach. Miałem duże oczekiwania, ale rzeczywistość jak zawsze mnie zaskoczyła. Cała najbardziej atrakcyjna turystycznie dzielnica biegnie wzdłuż rzeki Miljacka po jej północnej stronie i nie ma możliwości zabłądzić, bo wszystko jest w jednym miejscu.

Zdjęcie 11–15. Przepiękne Sarajewo nocą.

Kolejny dzień rozpoczął się od szukania śniadania. Zjadłem nową dla mnie potrawę burek. W miejscu, które wybrałem, jedli ją wszyscy – albo z mięsem, albo z serem, albo jeszcze z czymś innym. Były to długie zawijańce z ciasta francuskiego z nadzieniem w środku, nie dosyć, że smaczne, to jeszcze kosztowały 11 PLN. Generalnie ceny w Bośni i Hercegowiny są bardzo atrakcyjne, coś, o czym mogą tylko pomarzyć turyści z Kołobrzegu, Krynicy Morskiej czy Zakopanego.

Po śniadaniu przyszedł czas na poszukiwanie kolejnych atrakcji. Jedną z nich był marsz do klubu znajdującego się nieopodal browaru sarajewskiego, w którym – jak powiedziała menadżer mojego hotelu – codziennie grają żywą muzykę. Na miejscu okazało się, że jest to prawda, ale dzieje się to tylko poza sezonem. Bar i restauracja w jednym, poza piwem prosto z browaru, na terenie którego znajdowała się restauracja, oferowała także jedzenie. Miejsce, które z zewnątrz wydawało się małym klubem, wewnątrz okazało się potężną i wykonaną w świetnym stylu, z dużym dodatkiem drewna, salą dla setek osób. Obok restauracji znajdowało się minimuzeum browaru, które było namiastką prawdziwego zwiedzania browaru, zamkniętego ze względu na COVID-19 i już nieotwartego. Dosłownie z drugiej strony ulicy mieścił się także sklep firmowy browaru. Ciekawostką dla mnie była cena butelki kaucyjnej – 2 PLN, co uważam za rozwiązanie świetne i ekologiczne przy okazji.

Zdjęcie 16–19. Browar i muzeum browaru w Sarajewie.

Po drodze widziałem wagoniki kolejki linowej, postanowiłem więc wjechać na punkt widokowy, z którego rozpościerała się piękna panorama miasta. Można było wybrać dwie opcje: wjazd i zjazd lub tylko ruch w jedną stronę. Ze względu na duży upał zdecydowałem się na oba warianty. Zjeżdżając, zauważyłem po drodze ciekawie wyglądającą restaurację z tarasem widokowym na całą okolicę. Jeden z panów obsługujących podał mi nazwę restauracji oraz pokazał drogę na szczyt. Po chwili wspinaczki byłem już na miejscu. Po drodze miałem okazję obejrzeć mały, ale piękny w starym stylu drewniany meczet oraz znajdujący się obok cmentarz muzułmański.

W restauracji zjadłem obiad, kontemplując piękne Sarajewo. Wracając wolnym krokiem, podziwiałem miasto, jego układ urbanistyczny, czystość i spokój. Miasto, które na pierwszy rzut oka wydaje się potężne, jest jednak bardzo przyjemnym, spokojnym i wielokulturowym stykiem kultur. Do większości miejsc można dojść spacerkiem lub dojechać środkami transportu publicznego. Bez większych inwestycji można tu wpaść na dwa – trzy dni, popatrzeć na ludzi, popróbować pysznego jedzenia, zapalić sziszę czy wypić rakiję. Wybór rakii jest bardzo duży, ale z moich doświadczeń wynika, że najlepsza jest ta ze śliwki, często funkcjonująca także pod nazwą śliwowica.

Zdjęcia 20–26. Widoki na Sarajewo z perspektywy kolejki linowej.

W pobliżu mojego hotelu stwierdziłem, że trzeba zobaczyć, co kryje okolica. Poszedłem w kierunku wzgórza, na którym z daleka było widać ogromny pałac. Po drodze kupiłem jeszcze od lokalnego rzemieślnika cały zestaw do parzenia kawy po bośniacku. Idąc dalej, zwiedziłem cmentarz wojskowy ofiar wojny 1992–1995. Jako żołnierz zastanawiałem się, jaki to bezsens, że ludzie giną tysiącami dla dobrego samopoczucia i władzy nielicznych. Świat idzie do przodu i po jakimś czasie tylko rodzina pamięta o poległych, a oni sami już niczego dobrego w życiu nie doświadczą…

Zdjęcia 27–31. Okolice hotelu i cmentarz ofiar ostatniej wojny.

Na szczycie okazało się, że to, co z dołu wyglądało na okazały pałac, było tylko jego ruinami. Wracając, wszedłem jeszcze na górę, obudowaną czymś na wzór muru fortecznego, i podziwiałem panoramę Sarajewa. Pomimo ogromnego upału – ponad 40°C – spacer po tym mieście to prawdziwa przyjemność. Każda nowa ulica czy zaułek zaskakują. Wszędzie czysto i bezpiecznie, aż dziw, że tak mało w Polsce się o tym mieście mówi czy proponuje wyjazdy turystyczne. Miasto jest absolutnie bezkonkurencyjne dla innych dużych stolic europejskich, ponieważ nie dosyć, że oferuje prawdziwą wielokulturowość, to przy okazji nie jest nadęte. Na każdym kroku czuć tutaj troskę o wzajemny szacunek. Mogłem to podziwiać wieczorem, kiedy przy szklaneczce dobrej ormiańskiej rakii obserwowałem w jednym miejscu mężczyzn i kobiety z różnych kultur i religii, palących sziszę i popijających różne napoje przy dźwiękach muzyki. Sarajewo chodzi spać około 24.00, wtedy powoli zamykane są stragany i restauracje. Muszę stwierdzić, że jest to dla mnie zupełne zaskoczenie – spodziewałem się dużo, natomiast otrzymałem o wiele, wiele więcej. Na pewno tutaj będę wracał z turystami. Wszystkie zmysły się wyostrzają, a mózg odżywia się wieloma bodźcami.

Zdjęcia 32–40. Urokliwe sarajewskie uliczki i panorama.

Nadszedł jednak czas opuścić Sarajewo i wyruszyć do legendarnej już miejscowości, jaką jest Mostar. Jest to miasto znane zarówno ze smutnych doświadczeń historycznych, jak i pięknego mostu – symbolu rozpoznawczego Mostaru. Sama droga do tej miejscowości jest bardzo ciekawie ułożona, a w dużej części biegnie wzdłuż rzeki Naretwy. Początkowo przez kilkadziesiąt kilometrów działa otwarta już nowa autostrada i po około 75 km już jedziemy jednopasmową, bardzo dobrej jakości jezdnią. Generalnie stan dróg w Bośni i Hercegowinie jest albo świetny, albo bardzo dobry.

Zdjęcia 41–42. Trasa Sarajewo – Mostar.

Po drodze mijałem miasteczko Konjic, w którym warto się zatrzymać choćby na chwilkę. Można wypić kawkę w restauracji górującej nad miasteczkiem i podziwiać zabudowania położone po drugiej stronie rzeki oraz zbudowany z kamienia most, przypominający trochę ten z Mostaru. Trasa Konjic w kierunku na Jabłonicę biegnie wzdłuż dużego zbiornika wodnego, gdzie można się zatrzymać i ochłodzić w zimnej wodzie. W większość droga biegnie w otoczeniu pięknych gór i rzeki, przechodzącej w sztuczne jeziora.

Zdjęcia 43–46. Miasteczko na trasie do Mostaru – Konjic.

Dalej mijałem miasteczko Jabłonica, w którym znajduje się znane muzeum bitwy nad Naretwą. Bitwa miała na celu zniszczenie jugosłowiańskiej partyzantki. W muzeum, poza pamiątkami i dokumentami z bitwy, znajdują się nawiązania do nakręconego z ogromnym rozmachem – najdroższego w historii jugosłowiańskiego kina – filmu pod tym samym tytułem. Obok głównego gmachu znajdują się platforma kolejowa z lokomotywą i kilkoma wagonami oraz zniszczony most kolejowy. Most w trakcie kręcenia filmu był dwukrotnie budowany i niszczony. Nawet dla kogoś, kto niespecjalnie interesuje się historią, muzeum jest godne uwagi, a jego zwiedzanie nie zajmuje specjalnie dużo czasu. Po drodze miałem jeszcze możliwość zjedzenia pysznej jagnięciny.

Zdjęcia 47–52. Muzeum bitwy nad Naretwą w Jabłonicy.

W końcu dotarłem do Mostaru, po którym dużo się spodziewałem. Na początku miałem mały problem z parkowaniem, ponieważ hotel znajduje się w starej części miasta, co w połączeniu z wąskimi uliczkami stwarza bardzo ograniczone możliwości parkowania. Na szczęście wcześniej dopilnowałem, aby mieć zagwarantowane miejsce, w czym pomógł mi właściciel.

Zdjęcia 53–58. Bośniacka natura na trasie Sarajewo – Mostar.

Po krótkim wypoczynku i rozpakowaniu wyruszyłem na zwiedzanie Mostaru. Spodziewałem się małej starówki i słynnego mostu, ale otrzymałem dużo więcej. Ze względu na upały, które były dużo lżejsze w godzinach wieczorno-nocnych, po starówce spacerowały tysiące turystów i mieszkańców. Struktura ludzi była bardzo podobna do tej z Sarajewa. Hotel miałem przy samej starej części miasto i około 200 m od słynnego mostu. Po chwili marszu, w przepięknym otoczeniu starych budynków, ujrzałem słynny zabytek. Na moście i w jego okolicach setki turystów robiły sobie zdjęcia, co powodowało trudności w przemieszczaniu się. Na moście młodzi ludzie przygotowywali się do skoku z niego, co budziło ogromne zainteresowanie turystów, którzy nad brzegiem rzeki korzystali z możliwości przepłynięcia się pontonem z silnikiem motorowych w cenie 5 euro za 10 minut. Wszędzie mnóstwo kawiarni, barów, restauracji czy sklepów z souvenirami. Bardzo interesująca jest zabudowa starówki, przez co w niektórych miejscach restauracje funkcjonują na dwóch czy nawet trzech poziomach. W nocy wszystko jest pięknie oświetlone, co tylko dodaje uroku uliczkom Mostaru. W jednym przypadku dyskoteka znajdowała się w dużej wnęce skalnej. Ruch na starówce uspakaja się dopiero około 23.30.

Zdjęcia 59–64. Pierwsze fotograficzne wrażenia z bajkowego Mostaru.

Kiedy wyszedłem na spacer, słońce było już trochę schowane za górami, dlatego następnego dnia wstałem wcześniej i poszedłem porobić zdjęcia pięknej starówce. Do 9.00 jest tam jeszcze stosunkowo mało turystów, a sklepikarze i restauratorzy dopiero rozwijają swoje małe i duże biznesy. Rano oświetlona jest jedna strona rzeki i znajdująca się tam część starówki, natomiast po południu – druga strona. Chcąc mieć dobre ujęcia, należy powtórzyć zdjęcia w kilku porach dnia i w nocy, dopiero wtedy ma się całość. Dodatkowo należy się ciągle oglądać za siebie, bo widoki się zmieniają przy każdej zmianie kierunku marszu. Spacer po Mostarze jest jak łapanie ulotnych ujęć, których są tysiące, tylko trzeba je znaleźć. Bardzo ciekawie wyglądają dachy starych budynków, gdzie za dachówki służą płaskie łupki skalne, dobrze ociosane i osadzone. Z kolei poza starówką można zobaczyć kilka dużych budynków, które nie zostały jeszcze odbudowane po wojnie i dobrze przypominają bezsens wzajemnego zabijania i niszczenia dorobku poprzednich pokoleń.

Zdjęcie 65–74. Mostar w całej okazałości.

Po pysznym śniadaniu w hotelowej restauracji poszedłem nad rzekę przy kawce podziwiać most mostarski oraz młodych ludzi odpoczywających nad rzeką czy skaczących do niej z kilkudziesięciu metrów. Z drugiej strony była mniejsza platforma dla chcących skoczyć do wody, takie miejsce treningowe dla tym najbardziej odważnych i wyszkolonych, którzy skaczą z mostu mostarskiego. Zauważyłem, że zanim ktoś skoczył, robił wokół siebie dużo zamieszania i przyciągał turystów.

Zdjęcia 75–77. Słynny most w Mostarze i widok na okolicę z mostu.

Kolejne godziny spędziłem na chodzeniu po magicznych uliczkach i testowaniu lokalnych potraw i restauracji. Właściciel hotelu zasugerował dwie najlepsze restauracje i okazały się świetnym wyborem – jedna to Hindin Han, druga to Sadrvan. W pierwszej przetestowałem smak ryb, w drugiej – lokalne potrawy: japrak i sogan dolma. Bardzo dobrej jakości jest zarówno piwo bośniackie, jak i wina. Większość dobrych restauracji oferuje też duży wybór likierów czy mocnej rakii, produkowanej z różnych owoców, z czego ta najsławniejsza jest ze śliwki lub winogron.

Zdjęcia 78–80. Smakołyki Mostaru.

Im dłużej chodziłem po Mostarze, tym więcej rzeczy odkrywałem. Późnym wieczorem warto odwiedzić bar Oscar, gdzie gromadzą się miłośnicy palenia sziszy. Można tam poleżeć na hamaku czy dużych poduszkach i paląc sziszę, słuchać godzinami bałkańskiej muzyki. Odkryłem przypadkowo dwa inne ciekawe miejsca: jedno to wspomniana dyskoteka w małej jaskini, która w ciągu dnia jest zamknięta, z kolei wieczorem, świetnie oświetlona, robi naprawdę niesamowite wrażenie. Drugie to plac za małym mostem skalnym, gdzie DJ wieczorem puszczał światowe hity, które później były wspólnie śpiewane przez turystów z całego świata. Co kilka godzin słychać z kolei nawoływania do modlitwy muezzina, dobiegające z różnych meczetów. Nieważne, o której godzinie spaceruje się po Mostarze czy Sarajewie, na każdym kroku można odczuć wzajemny szacunek i poziom bezpieczeństwa, jakiego trudno szukać w większości miast zachodniej Europy. Żadnych pijackich śpiewów czy krzyków. W Mostarze można spotkać z kolei ogrom polskich turystów, dla których jest to pewnie przystanek na drodze do Medjugorie.

Zdjęcia 81–94. Mostar w nocy i o poranku.

Jednak wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, i nadszedł czas na kolejny piękny kraj – Czarnogórę. Rano jeszcze zrobiłem szybki wypad na zakupy na lokalny targ, gdzie kilka starszych osób oferuje swoje domowe wyroby – zioła, nalewki, rakiję, owoce, dżemy, soki i wiele innych.

Wyjeżdżając z Mostaru, postanowiłem jeszcze zajrzeć do Medjugorie, które jest bardzo ważnym miejscem pielgrzymek tysięcy polskich katolików. Oddalone około 38 km od Mostaru, jest świetnie przygotowane do przyjmowania tysięcy turystów. Dużym zaskoczeniem był dla mnie bardzo ładny i jednocześnie skromny sam kościół. Jeżeli ktoś się spodziewa naszego Lichenia, to bardzo się zdziwi. Widać było wszędzie pielgrzymów z całego świata. Miasto ewidentnie żyje z turystów pielgrzymkowych, parkingi, hotele, a przede wszystkich sklepy z pamiątkami robią tu świetne interesy.

Zdjęcia 96–97. Medjugorie.

Niedaleko Medjugorie, jadąc już w kierunku Czarnogóry, zauważyłem ruiny zamku/twierdzy Herceg Stjepan na szczycie jednej z gór, które – jak się okazało – były częściowo odbudowane, zabezpieczone i dostępne dla turystów. Udało mi się wjechać samochodem prawie na sam szczyt. Widać w tym kraju troskę o każde potencjalne interesujące miejsce turystyczne. W twierdzy pięknie odrestaurowano jedną z wież, z której roztaczał się piękny widok na okolicę.

Zdjęcia 98–101. Twierdza Stjepan.

Najbardziej jednak atrakcyjnym miejsce turystycznym na drodze do Czarnogóry był wodospad Kravica. Oddalony o około 25 km od Medjugorie, ściąga tysiące rozgrzanych parzącym słońcem turystów i mieszkańców Bośni i Hercegowiny. Pozostawiając auto na dobrze przygotowanych ogromnych parkingach i po zakupieniu biletów, można się udać na spacer do wodospadów. Na miejscu naszym oczom ukazuje się cały zespół wodospadów i tysiące ludzi. Pomimo że ludzi jest dużo, nie ma żadnego problemu z dostępem do krystalicznie czystej i zimnej wody, w której można się ochłodzić. Tylko część wodospadów odgrodzono bojkami; cała reszta jest dostępna i można w nich cieszyć się życiem i podziwiać piękne widoki. Wokół wszędzie opalają się turyści, można napić się piwa czy zjeść obiad. Wspaniała atmosfera, aż nie chce się jechać dalej, ale czas jest bezwzględny.

Zdjęcia 102–107. Wodospad Kravica.

Po krótkim wypoczynku i relaksie pojechałem dalej w kierunku Czarnogóry. Po drodze zachwyciły mnie piękne widoki bałkańskich szlaków górskich. Na wysokości Jeziora Bileckiego przy granicy zrobiłem krótką przerwę na kawkę z pięknym widokiem na jezior. Następnie czekało mnie kilka kilometrów jazdy po górach i dwudziestominutowe oczekiwanie na granicy. Pogranicznicy są bardzo mili i profesjonalni, szybko przeprowadzają kontrolę paszportów i wpuszczają do kolejnego pięknego bałkańskiego kraju.

Zdjęcia 109–110. Ostatni przystanek przed granicą z Czarnogórą.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Podróż po Bałkanach chodziła mi po głowie od wielu lat, szczególnie że mój buntowniczy charakter ciągle się wzdrygał na wieść o setkach tysięcy Polaków odwiedzających Chorwację. Ciągle chodziło mi po głowie pytanie: dlaczego Chorwacja, a gdzie są inne państwa bałkańskie? Dlaczego tak mało słychać o Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze, Albanii czy Macedonii Północnej?

Tym razem podjąłem decyzję, że jadę na kołach objechać te kraje. Pierwszy przystanek po wyjeździe z Polski zrobiłem niedaleko Bystrzycy Kłodzkiej, a kolejny – dwudniowy – już na Węgrzech, niedaleko granicy chorwackiej. Wybór padł na piękne i mało znane w Polsce miasto Pecz, zwane Wiedniem Węgier, a jak się później okazało – nie było w tym żadnej przesady. Droga przebiegała całkiem sprawnie – jechałem głównie autostradami, oczywiście należało wykupić winiety na Czechy, Słowację i Węgry. Największe korki to rejon od Brna, poprzez Bratysławę, aż do wysokości Budapesztu. Po odbiciu na Pecz jazda stała się prawdziwą przyjemnością. Im dalej od stolicy Węgier, tym robiło się przyjemniej i spokojniej.

Niestety do Peczu dojechałem już dosyć późno, więc pozostało mi zjedzenie kolacji w hotelowej restauracji z widokiem na miasto. Po sprawdzeniu miejscowych atrakcji okazało się, że jest tu sporo do obejrzenia. Dodatkowo spokój hotelu i okolicy spowodował, że podjąłem decyzję o przedłużeniu pobytu o jedną noc. Mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ był 12 lipca, a pierwszy nocleg w Sarajewie planowałem na 14 lipca.

Rano po zjedzeniu śniadania upał był bardzo duży, więc zacząłem od objechania okolic winnego regionu o nazwie Villany, którego Pecz jest stolicą. Gdzieś wyczytałem, że wsie w tym rejonie słyną z pięknie zachowanych piwniczek do produkcji i przechowywania wina. Udało mi się zwiedzić takie miejscowości, jak Palkonya, Villanykovesd i Villany. Szczególnie te dwie pierwsze są godne polecenia. Można w nich spotkać ciekawie ułożone wobec ulicy domy. Stoją one bokiem do ulicy, a większość z nich jest bardzo długa i zawiera część mieszkalną oraz gospodarczą. Dodatkowo w przypadku Palkonyi, na końcu wsi lub początku (zależy, jak wjeżdżamy), skupione są trzy rzędy małych, przylegających do siebie białych domków, które służą za miejsca do produkcji i przechowywania wina. Z zewnątrz wydają się małe, jednak wchodząc do środka, płynnie przechodzimy do długiej na kilkadziesiąt metrów piwniczki o stałej, przyjemnej temperaturze.

Zdjęcia 1–4. Winiarnie w Palkonyi widziane na zewnątrz i wewnątrz.

Z kolei w Villanykovesd dwa rzędy większych domków znajdują się przy głównej ulicy. W niektórych z nich mieszczą się sklepy z winem. W karcie mamy ceny za 100 ml kieliszek lub butelkę.

Zdjęcia 5–9. Winiarnie w Villanykovesd widziane na zewnątrz i wewnątrz.

Zdjęcia 10–13. Urokliwe uliczki Villany.

Po przyjemnej wycieczce przyszedł czas na zwiedzanie Peczu, na którego miałem chrapkę od momentu, kiedy rano przejeżdżałem w rejonie starego miasta. Część starej zabytkowej części miasta otaczają jeszcze fragmenty muru obronnego. Znajdujące się wewnątrz budynki w zdecydowanej większości są starannie odrestaurowane. Piękne, spokojne uliczki, duży reprezentacyjny stary rynek z meczetem zamienionym na kościół oraz ogromne i świetnie zdobione budynki władz miasta – to wszystko razem sprawia, że miasto naprawdę zasługuje na miano Wiednia Węgier. Można tam spokojnie spędzić kilka godzin, spacerując po wąskich uliczkach i zatrzymując się na lampkę wina. Byłem też świadkiem przemarszu dużej grupy rekonstrukcyjnej z okresu panowania Rzymian – zarówno żołnierzy, jak i cywilów. Prawdopodobnie ma to związek z czasami, w których Pecz miał inną nazwę i był osadą rzymską.

Zdjęcia 14–25. Pecz w całej okazałości.

Wieczorem spakowałem się i rano ruszyłem w kierunku Sarajewa. Po drodze, kilka kilometrów od granicy z Chorwacją, zauważyłem po prawej stronie górujący nad okolicą zamek. Oczywiście zawróciłem i pojechałem w tamtym kierunku. Dotarłem do miasta Siklos, nad którym dominował pięknie odrestaurowany zamek o tej samej nazwie. W mieście z ciekawostek mamy jeszcze meczet z czasów panowania Turków, w 1994 r. starannie odrestaurowany.

Zdjęcie 26–27. Zamek Siklos.

Zdjęcie 28 Siklos.

Zdjęcie 29. Meczet osmański w Siklos.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023

Po kilku świetnych dniach w Czarnogórze przyszedł czas na kolejny ciekawy kraj bałkański, tj. Albanię. Zanim do niej przejdę, muszę przyznać, że jazda wzdłuż Zatoki Kotorskiej dostarcza wiele pozytywnych wrażeń. Tu na uwagę zasługują szczególnie miasto Budva i wyspa św. Stefana. Co prawda widziałem je tylko z okna samochodu lub punktów widokowych, ale zapewniam, że są to piękne miejsca na zwiedzanie i wypoczynek.

Albania stereotypowo kojarzyła mi się raczej jako biedny i zapóźniony kraj. Naoglądałem się filmów o mafii albańskiej oraz programów o schronach atomowych budowanych przy każdym domu czy biedzie panującej w tym kraju. Czułem delikatny niepokój wewnętrzny, jak tu wszystko wygląda, ale też ogromną ciekawość nowego kraju. 22 lipca wyruszyłem z Kotoru w kierunku na miasto Szkodra, które znajduje się w północno-zachodniej części Albanii i jest lokalnym centrum administracyjnym. Jednym z powodów, dla którego wybrałem tę trasę, było samo ogromne Jezioro Szkoderskie oraz bliskość gór i urokliwej miejscowości Theth, o której się trochę naczytałem.

Zdjęcie 1. Jezioro Szkoderskie.

Po drodze mijałem już fragmenty jeziora, ale jeszcze po stronie Czarnogóry. Na granicy przyszło mi poczekać około godziny w długiej kolejce, jednak kiedy przekazałem paszport strażnikowi albańskiemu, ten tylko spojrzał na okładki i powiedział „ciao”. Nawet nie otworzył paszportu, coś niesamowitego. To samo dotyczyło innych Polaków, bo widziałem, że odprawa trzech samochodów z polskimi numerami zajęła około 30 sekund. Po minięciu granicy bardzo dobrej jakości droga prowadziła wprost do miasta Szkoder. Jadąc, mijałem kilka świetnych restauracji przy drodze. Śmieszne jest to, że trochę się bałem o losy mojej czteroletniej toyoty auris w Albanii. Jednak już po 15 minutach jazdy wiedziałem, że na nikim nie zrobię tutaj wrażenia – po ulicach jeździły świetne BMW i mercedesy, co mnie bardzo uspokoiło. Jadąc przez samo miasto, zauważyłem kilka bardzo zadbanych ulic turystycznych i oczywiście włoski temperament jazdy samochodem u Albańczyków. Prosta zasada: nikomu nie ufaj i się niczemu nie dziw, ale uważaj na każdym kroku.

Trochę problemu zajęło mi zlokalizowanie hotelu, bo nie wiedząc czemu, właściciel wysłał tylko same zdjęcia bez nazwy obiektu. Jak znam życie, biznes jest niezarejestrowany, kasa idzie do ręki i dzięki temu urzędnicy nie mogą wydawać naszych pieniędzy na kupowanie głosów wyborców. Na miejscu starsza pani, niemówiąca po angielsku, wskazała mi pokój i garaż oddalony o jakieś 50 m. Typowe uliczki w krajach muzułmańskich są do siebie podobne i tak skonstruowane, aby człowiek z zewnątrz nie mógł dostać się do wewnątrz. Wysokie mury i szczelne bramy powodują, że osoba z zewnątrz nie ma dostępu do życia społecznego danej rodziny, dopóki nie zostanie do niego zaproszona.

Zdjęcia 2-4. Widok na miasta z budynku hotelu.

Po rozpakowaniu wybrałem jedną z restauracji położonych nad Jeziorem Szkoderskim, tj. Sunset. Po przejechaniu kilku kilometrów, w tym tragicznie biednej dzielnicy cygańskiej, dojechałem do promenady, przy której znajdowało się mnóstwo restauracji, barów i pensjonatów. Szokujące jest to, że często coś, co wygląda na zwykły punkt na mapie, w rzeczywistości stanowi świetnie zadbany kurort czy miejsce relaksu dla miejscowej ludności. Na kolację, zważywszy na otoczenie, musiała być ryba. Zdecydowałem się na pieczonego węgorza – prawdziwy rarytas, szczególnie gdy popija się go lokalnym białym winem.

Zdjęcia 5-13. Promenada nad jeziorem Szkoderskim.

Po powrocie z pysznej kolacji udałem się na zwiedzanie miasta. Wpisałem w Google maps nazwę „Hotel Europejski”, ponieważ przejeżdżając obok niego, zauważyłem, że jest to bardzo ładne miejsce na zjedzenie kolacji. Kiedy wpisałem trasę marszową, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu okazało się, że nie dalej jak 500 m od hotelu znajduje się najbardziej oblegana i najpiękniejsza ulica turystyczna miasta.

Co prawda poczytałem trochę o tym mieście, ale nikt nie przygotował mnie na to, co zastałem. Tysiące turystów, świetne bary i restauracje, muzyka, lokalne i włoskie jedzenie, alkohole – i to wszystko w cenie, o jakiej turysta z Kołobrzegu i Zakopanego może tylko pomarzyć. W jednym mieście słychać zarówno dzwony kościelne, jak i nawoływanie do modlitwy z meczetu. W kilka miejscach grano muzykę – współczesną, meksykańską i albańską. Udało mi się znaleźć miejsce, gdzie Albańczycy całymi rodzinami jedli kolację i bawili się w rytm muzyki albańskiej i włoskiej. Siedząc i popijając pyszne czerwone wino, raz czułem, że jestem na imprezie bałkańskiej, innym razem – na imprezie włoskiej. W najmniejszym stopniu nie przygotowałem się na to, co zastanę nie tylko w tym kraju, ale i jednym mieście. Po cudownym wieczorze zmęczony, ale zrelaksowany wróciłem do hotelu.

Zdjęcia 14-21. Uroki Szkodry nocą.

Zdjęcia 22-27. Centrum Szkodry w ciągu dnia.

Rano, pozostało mi zdanie pokoju i wyjazd w kierunku górskiej osady Theth. Po drodze zwiedziłem jeszcze ruiny twierdzy górującej nad jeziorem i miastem. Mogłem sobie wyobrazić, jaką rolę kiedyś pełniła ze względu na swoje usytuowanie. Nikt nie miał dostępu do miasta, ponieważ posiadanie tej twierdzy dawało pełne panowanie nad terenem.

Zdjęcia 28-36. Twierdza Szkodra oraz panorama wokół.

Theth – jedna z najbardziej odizolowanych osad górskich w Europie – leży w Górach Północno-Albańskich nad rzeką Shale (lub alb. Luni i Thethit). To główne miejsce wypraw górskich w Albanii. Jeszcze niedawno do miejscowości prowadziła bardzo słabej jakości droga gruntowa, obecnie położono świetnej jakości asfalt. Podróż ze Szkodry do Theth to prawie 40 km zakrętów pod kątem 90°, ale najczęściej 180°. Praktycznie przez całą trasę droga jest na tyle wąska, że nie ma możliwości płynnego wyminięcia samochodu jadącego z naprzeciwka bez znacznego zredukowania szybkości, często zdarza się też tak, że jeden z samochodów musi się zatrzymać i zjechać na pobocze. Każde wyminięcie samochodu dostawczego czy szerokiego campera to już mała przygoda.

Pomimo że trasa jest męcząca dla kierowcy, to dla pasażerów stanowi prawdziwą przyjemność, gdyż mogą podziwiać góry i przyrodę. Co jakiś czas można też odpocząć w restauracji czy barze z pięknym widokiem na góry lub zatrzymać się na poboczu, aby porobić ładne zdjęcia. Po drodze mija się także luksusowy, nowoczesny i piękny hotel, w którym można się zatrzymać i pobyć w środku gór, bez żadnego dostępu do najmniejszej wsi. Otaczająca natura jest przepiękna, w wyższych partiach gór znajdują się rośliny czy owady, których w Polsce nie ma. Podróżując tą trasą, trzeba jednak bardzo uważać, ponieważ zachwyceni widokami turyści potrafią zatrzymać samochód w najbardziej niespodziewanym momencie i miejscu, stwarzając pewne zagrożenie dla ruchu.

Pod koniec trasy wjechałem samochodem już naprawdę bardzo wysoko, pokonując jeden ze szczytów oznaczonych krzyżem, za którym następuje już tylko jazda w dół do wsi Theth, co wiąże się z pokonaniem kolejnych dziesiątek bardzo trudnych zakrętów na bardzo wąskiej drodze. Przy zachowaniu podstawowych zasad jazdy samochodem droga jest bezpieczna. Zbliżając się do wsi i mojej kwatery, znajdującej się 2 km przed wsią, minąłem pierwsze zabudowania czy gospodarstwa agroturystyczne. Widać, że biznes turystyczny rozwija się tutaj bardzo sprawnie i na pewno przyspieszy po wybudowaniu drogi asfaltowej.

Zdjęcia 37-49. Widoki po drodze do Theth.

Aby dojechać do hotelu, musiałem zjechać z drogi asfaltowej i jechać kilkaset metrów górską drogą gruntową. Moja gospodyni ma bardzo dobrze funkcjonujący biznes. W dwóch budynkach, z czego jeden nowy, nie do końca wykończony, znajduje się około 10 pokoi, z których większość była zajęta. Dodatkowo pani oferowała na miejscu pyszne śniadanie i kolację, co miało znaczenie, zważywszy, że do najbliższego sklepu jest około 2,5 km. Po rozpakowaniu pojechałem zobaczyć wieś. Na miejscu przeżyłem miłe zaskoczenie, ponieważ przez wieś biegnie już tylko droga gruntowa. Nie ma tutaj żadnej regularnej zabudowy, domy położone są wzdłuż rzeki na różnych wysokościach, a dojechać do nich można drogami górskimi o słabej jakości. Do samej wsi można bez problemu wjechać zwykłym samochodem osobowym, pokonując most betonowy. Natomiast w inne miejsca najlepiej już udawać się samochodem terenowym z napędem na cztery koła. W sezonach zimowych czy wczesnowiosennych wioska jest prawdopodobnie odcięta. Sugeruje to ukształtowanie terenu i szerokie koryto rzeki, które w okresie roztopów może dawać się we znaki mieszkańcom wsi. Najlepiej mają gospodarstwa położone wyżej wzdłuż drogi asfaltowej prowadzącej do Szkodry.

Zdjęcia 50-61. Theth i jego urokliwe okolice.

Miejscowość jest całkowicie otoczona pięknymi, majestatycznymi górami, które widać z każdej strony. Theth to głównie noclegownia i baza wypadowa w góry, gdzie można podziwiać m.in. wodospad i jezioro powstałe na rzece. Na każdym kroku widać dobrze przygotowanych górskich wędrowników z całego świata. Sam pobyt w dolinie to już przyjemność, cisza, żadnych hałasów, tylko co jakiś czas przejeżdża samochody terenowe czy grupki ludzi wraca z gór lub wybiera się w nie. Miejsce jest naprawdę warte polecenia.

Wieczorem z kolei miałem możliwość obserwowania życia zwykłych Albańczyków. Moja gospodyni ze swoją pomocnicą świetnie „ogarniały” cały biznes. Wieczorem, kiedy upał był już lżejszy (tj. około 25–30°C), goście wychodzili przed dom na trawkę poleżeć na kocu. Co jakiś czas przychodzili sąsiedzi, którzy przysiadali po sąsiedzku na jakiś czas. Wieczorem przyjeżdżał mąż właścicielki, do którego przychodzili koledzy. Wciąż trwał ruch: ktoś z gości wyjeżdżał, ktoś przyjeżdżał. Dookoła magiczne góry, piękna pogoda i przyroda. Trudno było wyruszyć po dwóch dniach w dalszą podróż. Przed wyjazdem pojechałem jeszcze porobić kilka zdjęć wsi oraz zatrzymałem się w kilku miejscach, aby uchwycić piękno albańskiej natury. Wiem na pewno, że tu wrócę i wiem, gdzie zatrzymam się kolejny raz.

Po kilku godzinach jazdy dojechałem do kolejnego przystanku mojej bałkańskiej podróży, tj. największego miasta portowego Albanii Durres. Jadąc samochodem – w dużej części dwupasmowymi i szybkimi drogami – myślałem sobie, jakie było moje wyobrażenie o Albanii, a jakie są realia. Kraj, który przez przekaz medialny ukazywany jest raczej jako biedny i zacofany, trochę niebezpieczny, w rzeczywistości ma bardzo dobrze i dynamicznie funkcjonującą gospodarkę. Widać pewne niedociągnięcia, ale gdzie ich nie ma? Główne drogi są świetnie utrzymane, bez kolein i dziur.

Zdjęcia 62-66. Plaże Durres.

Rzeczą, na którą zdecydowanie trzeba uważać, jest styl jazdy kierowców. Jeżdżą oni bardzo dynamicznie, szybko, nie przestrzegają ograniczeń prędkości i większości przepisów. Dla mnie nie był to problem, bo dobrze się odnajduję w takich warunkach dzięki moim doświadczeniom afrykańskim. Zdecydowanie bezpieczniej jest trzymać się lewego pasa, ponieważ na prawym bardzo często niezgodnie z przepisami zatrzymują się lub parkują samochody. Potrafią nagle, bez migacza się zatrzymać i włączyć do ruchu. Generalnie jeździ się szybko i można zrobić wiele, ale na każdym kroku należy stosować zasadę ograniczonego zaufania.

Durrres to już zupełnie inny świat. Zatrzymując się w tym miejscu, miałem plan zwiedzić oddaloną o około 40 km Tiranę oraz piękne i znajdujące się na liście UNESCO miasto Berat. Oczywiście trudno pisać o Albanii, nie testując możliwości wypoczynku nad Morzem Adriatyckim. Sam nie jest wielkim fanem leżakowania na morzem, ale dałem sobie dwa dni na poznanie tych walorów Albanii i ponownie zostałem miło zaskoczony.

Na trasie dojazdowej do mojego hotelu przez prawie 3 km ciągnęły się same hotele i restauracje. Dużym mankamentem były korki, ale trudno się dziwić, jeżeli jest to sezon wakacyjny i każdy chce tutaj dojechać autem. Gdybym nie wiedział, że jestem w Albanii, pomyślałbym, że to Chorwacja lub Włochy. Hotel miałem nad samym morzem, z dostępem do plaży. Akurat, kiedy przyjechałem, zerwał się silny wiatr i wszystko dookoła wirowało. Morze było piękne, ale nieco wzburzone, czuło się upał i dużą wilgoć – to trochę męczący klimat, szczególnie dla kogoś, kto właśnie przyjechał z gór. Zdążyłem jeszcze poleżeć na leżaku i popływać w słonej wodzie Adriatyku.

Zdjęcia 67-73. Atrakcje Durres.

Albania to niesamowity kraj: rano można chodzić po pięknych górach, a cztery godziny później wylegiwać się na plaży nad Morzem Adriatyckim. Wieczorem po plaży oczywiście spacerowało tysiące turystów szukających miejsca na kolację czy rozrywki.

26 lipca rano, zgodnie z planem, udałem się do Beratu i stolicy Albanii – Tirany. Berat to nieduże miasteczko w środkowej części kraju nad rzeką Osum, niecałe dwie godziny jazdy od Tirany. Ze względu na swoje charakterystyczne usytuowanie na szczytach wzgórz nazywane jest „miastem tysiąca okien”. W 2008 r. zostało wpisane na listę UNESCO światowego dziedzictwa kultury.

W internecie znalazłem wiele zdjęć tego miejsca i chciałem je zobaczyć na własne oczy. Po dwóch godzinach jazdy moim oczom ukazały się zabudowania charakterystycznie ułożonych domów na brzegu rzeki. Po zaparkowaniu samochodu udałem się na zwiedzanie ciekawych i historycznych zabudowań. Piękne kamienice i wąskie uliczki zachwycały swoją urodą. Widać było, że część uliczek i budynków jest w trakcie rekonstrukcji lub renowacji.

Zdjęcia 74-82. Berat, prawa strona.

Po przekroczeniu mostu okazało się, że druga, większa część miasta znajduje się po drugiej stronie mostu, gdzie zaparkowałem auto. Nie było jej początkowo widać z uwagi na łukowaty przebieg drogi. Widoczne fragmenty muru i zabudowań fortecznych przy odrobinie wyobraźni sugerowały duże znaczenie i piękno tego miasta – położone po obu stronach rzeki i otoczone murem obronnym musiało kiedyś wyglądać bajecznie. Drugą, większą część Beratu, przylegającą do jego współczesnej zabudowy, praktycznie całkowicie odrestaurowano i obecnie pełna jest małych i malowniczych hotelików czy restauracji z pięknym widokiem na rzekę i część miasta. W kilku miejscach można było spróbować lokalnych potraw. Ponownie zwróciły moją uwagę świetne i uczciwe ceny lokalnej kuchni. Wakacje w Albanii mogą naprawdę być nie dosyć, że bardzo ciekawe, to jeszcze tanie. W mieście obok siebie stoją meczety i kościoły, co sugeruje dużą wielokulturowość tego miejsca. Dodatkową atrakcją jest możliwość wejścia na najwyższą górę i ze starej wieży obejrzenie panoramy miasta. Wszystko na najwyższym europejskim poziomie.

Zdjęcia 83–97. Berat w całej okazałości.

Po obejrzeniu tego pięknego miasteczka przyszedł czas na stolicę – Tiranę. Będę szczery: po Albanii nie spodziewałem się wiele, nawet odwiedzając wcześniej grubo ponad 50 państw, gdzieś tam w głowie miałem stereotyp Albanii – biedny kraj, schrony atomowe, mafia albańska i bieda… Kiedy jechałem do Tirany, pędziłem ponad 120 km/h razem z energicznymi Albańczykami lewym pasem, zastanawiając się: jak jest ta współczesna Albania? Kiedy mijałem pierwsze zabudowania miasta, już coś mi się nie zgadzało. Mnóstwo dużych nowoczesnych budynków, hoteli, siedzib firm czy centrów handlowych – żadnej różnicy pomiędzy Tiraną a Poznaniem czy Warszawą. Wewnętrzne pytanie: dlaczego oni nie są jeszcze w Unii Europejskiej?

Kolejne pytanie: czy ja przy tych korkach będę w stanie dojechać do centrum i zaparkować? Bardzo szybko życie zweryfikowało moje obawy i wewnętrzne pytania. Po złamaniu kilku przepisów zaparkowałem pod głównym placem, przy którym znajdowały się zabytkowy meczet, Bank Centralny Albanii i muzeum. Wszystko na poziomie europejskim, pierwsze trzy godziny 6 euro. Stąd miałem dostęp do najciekawszych punktów stolicy. Maszerując przez prawie 6 km, obserwowałem piękne i czyste ulice, zabytkowe i współczesne budynki administracji krajowej i międzynarodowej, piękne i klimatyczne restauracje oraz wspaniały park ze sztucznym jeziorem w centrum. Nawet stare biedniejsze bloki były tak ukryte i ozdobione kolorami, że trzeba było chcieć je zauważyć. Podsumowując: europejska stolica, która bez kompleksów może przyjmować turystów z całego świata. Spacerując po Tiranie, z moim doświadczeniem w podróżach poczułem się jak wyjątkowy ignorant, który jakimś sposobem czuł, że w 2023 r. jedzie do biednej i zacofanej stolicy europejskiej, oczekując biedy i zacofania…W zamian ujrzałem piękne i dynamicznie rozwijające się europejskie miasto. Jeżeli ktoś szuka komuny i biedy, to w Albanii z całą pewnością jej nie znajdzie. Holendrzy czy Francuzi mogą tylko pomarzyć o tak czystej i przyjemnej stolicy…

Zdjęcia 98–118. Tirana.

Kolejny dzień był przeznaczony na testowanie życia typowego turysty odpoczywającego nad morzem. O ile nie jestem fanem tego typu wypoczynku, to jeden dzień takich wakacji sprawił mi ogromną przyjemność. Hotele, restauracje i obsługa plaży są na bardzo wysokim poziomie. Wystarczyło wejść na plażę, aby ktoś podszedł i za 5 euro zaoferował parasol i leżaki. To wszystko wieczorem było sprzątane, składane i pilnowane. Wieczorem zjadłem kolację w pięknej restauracji. Za sałatkę, zupę rybną, rybę, kalmary, cztery kieliszki pysznego wina, kawę espresso, wodę mineralną, trzy kieliszki domowej roboty rakii i dwie półlitrowe butelki domowej roboty rakii zapłaciłem około 300 PLN – w Polsce kosztowałoby to 700 PLN. Albania naprawdę oferuje wiele za niewiele, zresztą jak wcześniej Bośnia i Hercegowina czy Czarnogóra.

Podsumowując: Albania to piękny, ciekawy, różnorodny i bezpieczny kraj. Nie wszędzie można płacić kartą, za to wszędzie przyjmują euro. Ceny są dwa do trzech razy niższe niż w Polsce w porównywalnych miejscach. Zwraca też uwagę duża różnorodność otoczenia. Jednego dnia można chodzić po górach, leżeć na plaży i zwiedzać zabytkowe miasteczka. Dodatkowo pyszne jedzenie i picie oraz obsługa na wysokim poziomie. Wszelkie stereotypy biorą w łeb w zderzeniu z rzeczywistością. Nawet ja, doświadczony i ostrożny podróżnik, oddałem kluczyki od samochodu obsłudze hotelu na dwa dni, aby mogli przestawiać moje auto, bez stresu, że ukradną mi auto – coś, na co w Polsce bym sobie nie pozwolił. Albania naprawdę jest ciekawa, wolna i bardzo surowa. Coś dla wolnych i ciekawych świata podróżników i turystów.