Tajlandia – kraj magiczny i wolny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – Bangkok.


Zanim przejdę do opisywania swoich wrażeń i przygód z Tajlandii, warto przybliżyć ten leżący w Azji Południowo-Wschodniej na Półwyspie Indochińskim kraj. Jego powierzchnia wynosi 513 120 km2, a w 2020 roku mieszkało tam 66 546 242 osób. Na wschodzie Tajlandia graniczy z Laosem i Kambodżą, na południu – z Malezją, a na zachodzie – z Birmą, od południowego wschodu zaś oblewają ją wody Zatoki Tajlandzkiej. Językiem urzędowym jest tajski, waluta to bat. Stolica mieści się w Bangkoku.


Początek historii Tajlandii wiąże się z migracją Tajów z południowych Chin między X a XII wiekiem. Tajowie opanowali dorzecze Menamu, wypierając Khmerów i Monów, a jednocześnie przejmując od nich buddyzm. Pierwszym dużym królestwem tajskim był Sukhothai na północy kraju, podbite w połowie XIV wieku przez królestwo Ajutthaji, pozostające aż do drugiej połowy XVIII wieku ośrodkiem władzy królewskiej. W wyniku najazdów birmańskich Ajutthaja została zniszczona, a stolicę przeniesiono do Bangkoku. Od 1782 roku panuje dynastia Czarki, która cieszy się ogromnym poważaniem, choć rola króla jest obecnie czysto reprezentacyjna. W czasach kolonialnych Tajlandia jako jedyny kraj regionu pozostała niezależnym państwem. Po drugiej wojnie światowej rządzili nią przeważnie wojskowi, utrzymujący przyjazne stosunki z USA. Do 11 maja 1949 roku zwano ją Syjamem. Określenie thai oznacza po tajsku „wolny”. Tajlandia przypomina kształtem głowę słonia, stąd nazywa się ją również „krajem słonia”.


Tajlandia należy do najdynamiczniej rozwijających się krajów azjatyckich. Jej gospodarka opiera się przede wszystkim na rolnictwie i górnictwie surowców mineralnych – jest największym na świecie producentem rud cyny. Główną uprawę i jednocześnie najważniejszy produkt eksportowy stanowi ryż (jego plantacje zajmują blisko 80 proc. wszystkich ziem uprawnych), duże znaczenie ma też uprawa kukurydzy, manioku, trzciny cukrowej, soi i tytoniu. Tajlandia zajmuje pierwsze miejsce w świecie w produkcji kauczuku.


Mój wyjazd do Tajlandii był całkowicie przypadkowy. Pierwotnie zamierzałem wspólnie z kolegą wybrać się do Afryki Południowej. Plan zakładał lądowanie w stolicy Mozambiku Maputo i przejazd na „kołach” przez Mozambik do Zambii, skąd ze stolicy Lusaki nastąpiłby powrót do Warszawy. Niestety tydzień po zakupie biletu zaczęło się robić głośno o nowej odmianie COVID-19 – Omicronie. Po przeanalizowaniu różnych możliwości i sprawdzeniu ograniczeń związanych z pandemią zdecydowaliśmy się na Tajlandię. Tutaj też o mało co nie skończyło się całkowitą porażką. Po zmianie rezerwacji sprawdziłem jeszcze wymagania covidowe, które spełniałem i czekałem na dzień wylotu, planowany na 21 grudnia (wtorek). W niedzielę wieczorem okazało się, że należy posiadać tzw. Thailand Pass, który od 1 listopada zastąpił poprzedni system. Żeby go zdobyć, należy zarejestrować się w specjalnej aplikacji i przesłać wszystkie dokumenty, takie jak: skan paszportu, certyfikat szczepienia, bilet lotniczy, potwierdzenie rezerwacji z hotelu, który gwarantował transport z lotniska, przeprowadzenie testu PCR oraz 24-godzinną kwarantannę w pokoju hotelowym, a także wiele innych danych. W tym momencie wyjazd wydawał się nierealny. Jednak, jak mówi stare przysłowie, lepiej próbować i żałować, niż żałować, że się nie próbowało, przesłałem wszystkie dokumenty i okazało się, że uzyskałem Thailand Pass w ciągu trzech minut, ponieważ system często zatwierdzał dane z automatu.


W kraju musiałem zrobić jeszcze test PCR za 360 zł, który był negatywny, niestety nie udało mi się ściągnąć certyfikatu PCR. W związku z powyższym wydrukowałem go ze strony Indywidualnego Konta Pacjenta, co – jak się okazało na lotnisku – było niewystarczające. Na Okęciu szybko więc musiałem ustalić numer badania, ściągnąć certyfikat na telefon komórkowy i zapłacić 20 zł za wydrukowanie jednej strony certyfikatu – kolejny stres, ale znów się udało. Jeszcze przed wylotem okazało się, że kto nie zarejestruje się w systemie Thailand Pass do godziny 18.00 czasu polskiego, nie ma szans na wjazd do Tajlandii na starych zasadach, tj. bez kwarantanny dla Polaków, pod warunkiem negatywnego testu. Okazało się, że zrobiliśmy to praktycznie w ostatnim możliwym terminie. Po tym czasie każda osoba musiała odbyć standardową procedurę kwarantanny.


Ostatecznie po pokonaniu wielu przeciwności, których mój kolega miał dużo więcej, ponieważ jeszcze na lotnisku nie miał Thailand Pass, obaj znaleźliśmy się w samolocie do Doha w Katarze. Do Tajlandii lecieliśmy Katarskimi Liniami Lotniczymi, co jest samą przyjemnością, gdyż mają one bardzo wysoki standard usług oraz świetne połączenia na cały świat. Lotnisko w Doha robi niewiarygodne wrażenie: łączy w sobie piękno architektury
i luksus, jest ogromne i nastawione na przyjmowanie podróżnych z całego świata. Oferuje wszelkiego rodzaju rozrywki, restauracje, alkohol oraz oczywiście różnego rodzaju sklepy. Na teren lotniska wjeżdża bardzo ciche metro, znajduje się tam też hotel dla podróżnych oczekujących na kolejne etapy podróży.

Zdjęcie 1. Port Lotniczy Doha w Katarze.

Po wylądowaniu w Bangkoku wszelkie procedury sprawdzeniowe przebiegały bardzo sprawnie. Wystawiono kilkanaście punktów kontrolnych, w których sprawdzano Thailand Pass, paszporty oraz certyfikaty PCR podróżnych. Następnie tajska Straż Graniczna pobierała dane biometryczne, specjalny dokument z naszymi danymi, wypełniany w trakcie lotu
i ponownie sprawdzała paszport. Po wszystkim pozostało tylko odebranie bagaży i kontakt z hotelem, zapewniającym transport, test na obecność wirusa SARS-Cov-2 i 24-godzinną kwarantannę. Po kilkunastu minutach oczekiwania znaleźliśmy się w busie na trasie do hotelu. Tam nastąpiła szybka rejestracja i test PCR, który przeprowadzał w pełni zabezpieczony i ubrany w odzież specjalistyczną medyk. Dostaliśmy klucz do pokoju, ustaliliśmy godzinę śniadania i dostaliśmy zakaz opuszczania pokoju do 11.00 następnego dnia, tj. do czasu wyniku testu.

Zdjęcie 2. Lotnisko w Bangkoku, którego obsługa jest na topowym poziomie.

23 grudnia 2021, Bangkok

Rano śniadanie podano do pokoju – najpierw dostał je mój kolega Paweł, ja niestety musiałem czekać na swój posiłek 30 minut dłużej i oczywiście grzecznie się o nie upomnieć, kiedy ów czas upłynął. Dokładnie o 11.00, tak jak było obiecane, nadeszła oczekiwana przez nas i wspaniała wiadomość: wynik testu negatywny! To oznaczało jedno – jedziemy do docelowego hotelu, dużo lepszego i bez kwarantanny. Na pożegnanie otrzymaliśmy kolejny test pudełkowy, który musieliśmy zrobić sami w poniedziałek, następnie obok wyniku testu położyć paszport, zrobić zdjęcie i wysłać na adres e-mail hotelu, w którym spędziliśmy pierwszą kwarantannową noc.

Zdjęcie 3. Tradycyjny tuk tuk.

Oczywiście jako środek transportu do docelowego hotelu zamówiliśmy tuk tuka, pomimo że sugerowano nam wzięcie tradycyjnej taksówki (koszt 200 batów – około 24 złote). Na miejscu spotkała nas mała ciekawostka: podczas rejestracji w hotelu musieliśmy podpisać dokument, w którym zobowiązaliśmy się respektować zakaz palenia w pokojach oraz nie przynosić do pokoju najbardziej śmierdzącego owocu na świecie, jakim jest… durian. Natychmiast po meldunku udaliśmy się na długi spacer po mieście ulicami nowoczesnymi i starymi – małymi, typowo tajskimi. Nad nowoczesnymi ulicami znajdują się łączniki, którymi pokonuje się w warunkach naprawdę komfortowych długie odcinki drogi, jednocześnie przechodząc przez nowoczesne centra handlowe. Pomiędzy współczesnymi wieżowcami i drapaczami chmur znajduje się tradycyjna tajska niska zabudowa, a na ich parterze praktycznie wszędzie są małe sklepiki. Od czasu do czasu mijaliśmy świątynie buddyjskie.

W zasadzie na każdej uliczce spotyka się małe budki z aromatycznym jedzeniem. Kuchnia jest pachnąca i różnorodna, chociaż osoby bardziej wrażliwe mogą czuć się trochę mało komfortowo, obserwując, jak przy głównych arteriach komunikacyjnych miasta przygotowywane jest jedzenie, nie wspominając już o zjedzeniu takich specjałów. Ja z ogromną przyjemnością spróbowałem kurczaka z makaronem, chyba z soi, oraz zupę z kaczki z ananasami w środku – bardzo ostra, ale smaczna. Kuchnia tajska jest bardzo różnorodna i kolorowa, sycąca i lekka zarazem, a na pewno dająca dużo energii. Dominują kurczak, kaczka oraz ryby, smaczne warzywa, ryż czy makarony. Można spróbować dziesiątek różnych potraw, przygotowywanych wprost na ulicy, w małych restauracyjkach czy nowoczesnych sieciówkach.

Po południu wróciliśmy do hotelu taksi-motorkami w cenie 80 batów. Motory to chyba najszybszy środek transportu, szczególnie w godzinach szczytu. Po odpoczynku wybraliśmy się na wieczorny objazd i obchód Bangkoku. Można tu znaleźć wszystko: budki z jedzeniem, restauracje, bary, muzykę na żywo, salony masażu, centra handlowe. Najważniejsze jednak dla mnie było, że panowało tutaj pełne lato, a każdy z nas wie, jak wygląda standardowy polski grudzień!

Zdjęcie 4. Nowoczesne centrum Bangkoku.

W powietrzu czuć swobodę, relaks, bezpieczeństwo i łagodność ludzi, którzy zamieszkują stolicę kraju. Wszędzie widać porządek, nie ma śmieci, z kolei w starych dzielnicach na pewno spotkamy typowe kable telefoniczne oraz elektryczne, spięte w pakietach po 100… Pomimo pandemii spotykało się tu wielu turystów z całego świata. Typowym dla Tajlandii widokiem jest para ludzi: biały, starszy (około 60-letni) mężczyzna i młoda (około 20-25-letnia) Tajka. Około godziny 23.30 nocne życie zamiera – to czas powrotu do hotelu. Tym razem przetestowaliśmy typową taksówkę, tj. Samochód, której kurs kosztował 300 batów.

Ciekawe są ceny, które zależą – jak w większości miast na świecie – od odległości od centrum i popularności danego miejsca wśród turystów. Piwo może kosztować kilka złotych, ale również ponad 40 zł, czyli tyle, co godzinny masaż. To samo z posiłkami, które mogą kosztować kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych.

Zdjęcie 5. Centrum Bangkoku – nocne życie miasta i uliczne jedzenie.

24 grudnia 2021, Bangkok, chińska dzielnica i Pałac Króla

Dzień ten całkowicie zdominowały trzy punkty: zwiedzanie chińskiej dzielnicy, Pałacu Króla oraz rejs łodzią kanałami starego Bangkoku. Po zjedzeniu fantastycznego śniadania w hotelu Bangkok Merrcure Siam punktualnie o 9.00 czekał na nas nasz lokalny przewodnik – z jego usług mogliśmy korzystać dzięki pomocy pracownika firmy Asian Travels, która pomogła mojemu koledze w uzyskaniu Thailand Pass. Zanim jednak dojechaliśmy do chińskiej dzielnicy, zatrzymaliśmy się w świątyni Złotego Buddy – Sukhothai Traimit Golden Buddha, gdzie wysłuchaliśmy ciekawej opowieści o historii uratowania ponad 5,5-tonowego posągu, który przez wiele lat ubrany w betonowy pancerz uniknął rabunku ze strony Birmańczyków. Dopiero w 1955 roku, w trakcie przenoszenia posągu, część betonu odpadła i okazało się, że wykonano go z czystego złota. Ten największy posąg Buddy na świecie pochodzi z byłej stolicy Tajlandii, spalonej przez Birmańczyków – Sukhothai. Jego wartość to 28,5 mln funtów.

Zdjęcie 6. Monumentalne posągi Buddy, widoczne z ogromnych odległości.

W chińskiej dzielnicy mieliśmy okazję spacerować starą jej częścią. Znajdują się tam dziesiątki małych warsztatów mechanicznych, gdzie rozbierano stare silniki, odzyskiwano sprawne części i budowano z nich sprawne urządzenia. Pomimo ilości warsztatów i wielu składów sprzedających elementy stalowe wszędzie panował niewiarygodny porządek, cisza i spokój. Miało się ochotę usiąść gdzieś z boku na taborecie i obserwować godzinami harmonię życia Chińczyków. Patrząc na ich pracowitość, skrupulatność i cierpliwość, łatwo zrozumieć, jak to możliwe, że podbijają cały świat.

Zdjęcie 7. Chińska dzielnica Bangkoku.

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy był pałac króla Tajlandii, który obecnie pełni głównie funkcje reprezentacyjne, ponieważ król dawno już w nim nie mieszka. Cały kompleks sprawia niewiarygodne wrażenie – przez całe moje życie nie widziałem nigdy, w jednym miejscu, tylu tak pięknych i dopracowanych budynków. Wielki Pałac Króla to tak naprawdę gigantyczny kompleks budynków (przeznaczonych do różnych celów – religijnych czy administracyjnych), usytuowanych w tym miejscu w 1782 roku. Poprzednio znajdował się w Thonburi, na zachodnim brzegu rzeki Chao Phraya. W ramach kompleksu usadowiono nie tylko rezydencję króla, salę tronową, ale także budynki rządowe, świątynię Emerald Buddha i wiele innych. Całość, zajmującą 218 tys. m2, otacza mur o łącznej długości 1900 m. Obecnie służy jako miejsce goszczenia oficjalnych delegacji państwowych.

Zdjęcie 8. Monumentalny Pałac Króla.

Tajlandczycy w większości wyznają buddyzm i zgodnie z tą wiarą, dobry buddysta nie powinien zabijać, kłamać, pić alkoholu, uprawiać seksu z kimś innym niż partner życiowy i…, ale jak to stwierdził nasz przewodnik: większość przestrzega nie więcej niż dwóch zasad 😊

Zdjęcie 9. Szlak wodny Bangkoku.

Na zakończenie, dzięki pomocy naszego przewodnika, zakupiliśmy bilety kolejowe do naszej kolejnej destynacji, tym razem na północy Tajlandii – Chiang Mai, oraz bilet lotniczy z Chiang Mai do Phuket na południu, gdzie planowaliśmy spędzić ostatni dzień 2021 roku. Bardzo ciekawie wygląda też dworzec kolejowy w Bangkoku, zaprojektowany przez francuskiego architekta, który wkrótce będzie pełnił funkcję muzeum. Nowy dworzec został zbudowany w zupełnie innym miejscu.

25 grudnia 2021, Bangkok – tajski boks

Dzień wcześniej przypomniałem sobie, że w cenie hotelu mamy basen i siłownię. Wykonałem połączenie do recepcji i dowiedziałem się, że w godzinach 7.00-19.00 możemy korzystać z obu przyjemności. 25 grudnia w Polsce temperatura wynosiła minus 10oC, a ja o godzinie 8.00 znajduję się na dachu 29-piętrowego wieżowca, ćwiczę na siłowni i pływam w basenie z widokiem na Bangkok. Po siłowni i basenie zjedliśmy pyszne śniadanie. Nasz hotel jest naprawdę godny polecenia, niedrogi, ale świetny – cena około 200-250 zł za dobę ze śniadaniem.

Zdjęcie 10. Widok z hotelowego dachu.
Zdjęcie 11. Panorama Bangkoku, widoczna z najwyższego piętra hotelu.

Ustaliliśmy z Pawłem, że jest to dzień relaksu i o godzinie 14.30 pojedziemy z naszym przewodnikiem Nui wprost na galę boksu tajskiego do najbardziej znanej areny tego sportu na świecie – Lumpinee Arena. Tak przy okazji warto przypomnieć, skąd znamy Lui. Kiedy praktycznie mieliśmy 5 proc. szans, że uda się zdobyć mojemu koledze Thailand Pass, zacząłem szukać w internecie informacji, czy można ten system obejść albo przyspieszyć procedurę. Natknąłem się na wpis, w którym ktoś cieszył się, że dzięki pani Agnieszce otrzymał Thailand Pass w kilkanaście minut. Szukając dalej, udało mi się znaleźć jej telefon. Krok po kroku, dzwoniąc pod wskazany numer, otrzymałem informację, że pani Agnieszka jest na urlopie i mam dzwonić do pani Małgosi. Od pani Małgosi, która przy drugim podejściu uzyskała zgodę dla kolegi, otrzymałem kontakt do pana Roberta pracującego w Tajlandii. Z kolei od pana Roberta uzyskałem namiary na Nui.

O 14.30 nasz przewodnik już czekał pod hotelem – przyjechał swoim motocyklem turystycznym, którym pochwalił się mojemu koledze, także właścicielowi motocykla. Wyjeżdżając z hotelu, Nui wspomniał, że w cenie biletu (2000 batów) mamy test na COVID-19. Nie chcąc ryzykować pozytywnym wynikiem, stwierdziłem, że warto zabrać nasz ostatni, ciągle ważny, test PCR, może zostanie uznany. Na miejscu czekała na nas pani, która zajmowała się gośćmi z innych państw chcącymi zobaczyć na żywo tę wspaniałą dyscyplinę sportu. W kolejce do testu COVID-19 stało dużo osób i okazało się, że zabranie certyfikatu było strzałem w dziesiątkę, gdyż nie musieliśmy się ponownie testować. Niestety Nui musiał swoje odstać. Wspomniana pani zaprowadziła nas na halę i dostaliśmy miejsca pod samym ringiem.

Zdjęcie 12. Wnętrzne legendarnej Lumpinee Arena, przed walkami.

Kilka szczegółów na temat samego turnieju. W ramach jednej gali rozgrywanych jest pięć walk, a każda trwa pięć rund po trzy minuty każda. Oceniają je trzej sędziowie siedzący w drewnianych pudłach w taki sposób, aby nikt nie widział ich noty. To z kolei ma związek z tym, że na sali na najważniejszej trybunie siedzi duża grupa ludzi, która obstawia wygranego. Po każdej rundzie ogłaszany jest stan zakładów, np. 6 do 2 na niebieskiego lub czerwonego. Każdy z zawodników zawsze walczy w spodenkach niebieskich lub czerwonych. Ja, mój kolega i nasz przewodnik także obstawialiśmy w naszym gronie po 20 batów. W moim przypadku dwa razy wygrałem i dwa razy przegrałem, więc wyszedłem na tym na czysto. Po każdej z rund sędzia ringowy zbiera ocenę. Z kolei przed walką udziela instruktażu zawodnikom, po czym rozpoczynają oni swego rodzaju rytualny taniec, połączony z rozgrzewką. Następnie zdejmują maseczki covidowe, podchodzą do sędziego, który wyciera im rękawice i udziela ostatniego instruktażu, po czym rozlega się głośny gong. Obserwując walki na żywo, jasno widać, że pierwsza runda jest zawsze rozpoznawcza: zawodnicy wykonują pojedyncze silne techniki, aby rozpoznać siłę ciosu przeciwnika, jego odporność na ciosy oraz determinację. Prawdziwa walka zaczyna się od rundy drugiej, nabiera tempa w kolejnych dwóch rundach, po czym w piątej następuje próba charakteru i kondycji. Ostatnia piąta walka jest raczej słaba – w trakcie naszej tam obecności zakończyła się w pierwszej rundzie nokautem.

Zdjęcie 13. Każdą walkę poprzedza rytualny taniec zawodników.

Kiedy zaczyna się walka, grupa czterech muzyków rozpoczyna granie tradycyjnych dźwięków, co nadaje tempo. Sędzia ringowy z kolei nie jest tylko po to, aby sędziować, ale także motywuje zawodników do walki, używa tu zwrotów typu: „jak nie chce ci się walczyć, idź do domu” itp. W trakcie przerw między rundami zawodnikom podkłada się pod nogi duże misy, co związane jest z ilością wody wylewanej na odpoczywającego zawodnika. Kiedy jedni zawodnicy już walczą, na krzesełkach, w rejonie sektorów, czekają już odpowiednio ubrani i rozgrzani następni. Za nimi w swoich szatniach rozgrzewają się kolejni. Cały turniej jest pokazywany w telewizji państwowej. Po zakończonej walce wygrany zawodnik udawał się na tzw. ściankę, gdzie każdy zainteresowany mógł jemu lub z nim zrobić sobie zdjęcie. Nagroda dla zwycięscy to około 500 dolarów, a dla pokonanego połowa tej sumy. W związku z COVID-19 liczba fanów mogących na żywo obejrzeć walki ciągle maleje, przez co i stawki dla zawodników są mniejsze.

Zdjęcie 14. Zdjęcia po walce – chwila chwały zawodników.

Kiedy w 1988 roku na ekranach polskich kin pojawił się film Krwawy sport z Jean-Claude’em van Damme’em w roli głównej, duża część mojego męskiego pokolenia chciała być tak sprawna jak główny bohater, który trenował i walczył w Tajlandii. Już sam trening, jego surowość i bezwzględność rozpalały umysły młodych i sprawnych chłopaków. Do dzisiaj pamiętam, jak wychodząc z nieistniejącego już dzisiaj kina Bagatela w Trzemesznie, rozpierała mnie niesamowita energia. To niewiarygodnie silne uczucie skutkowało tym, że w sekcjach karate, boksu czy kick-boxingu w samym Gnieźnie trenowały setki młodych chłopaków. Osobiście, gdyby ktoś wtedy dał mi szansę wyjechać na kilka lat do Tajlandii i trenować w oderwaniu od rodziny, to w ciągu 15 minut byłbym gotowy do podróży. Biorąc powyższe pod uwagę, proszę sobie wyobrazić, jakie emocje targają 48-letnim, energicznym i w pełni sprawnym mężczyzną, który ma szansę dotknąć i zobaczyć rzeczy niewyobrażalnych dziesiątki lat wcześniej.

Po meczu chciałem kupić sobie oryginalne rękawice bokserskie i spodenki z napisem Muay-Thai. Niestety sklep był zamknięty, ale kupiłem wszystko kolejnego dnia, tylko na innej arenie. Warto podkreślić, że jakość sprzętu i wyposażenia w sklepach przy stadionach jest na najwyższym poziomie.

Zdjęcie 15. Marzenia są po to, aby je spełniać!

Po zakończeniu niesamowitego wydarzenia sportowego, wspólnie z naszym przewodnikiem udaliśmy się na jedną z najbardziej obleganych w weekendy ulic w Bangkoku. W związku z tym, że była akurat sobota, bawiły się tam tysiące młodych i trochę starszych osób – zarówno Tajów, jak i turystów z całego świata. Natężenie dźwięków sprawiało, że praktycznie nie dało się rozmawiać. Sama ulica była w pełni dozorowana przez ochroniarzy, którzy sprawdzali certyfikaty szczepień. Po pozytywnej weryfikacji otrzymywało się pieczątkę na nadgarstek i można było dołączyć do wesołego towarzystwa. Idąc po około 600-metrowej ulicy, miało się wrażenie, że każda kolejna restauracja, dyskoteka czy bar konkurują ze sobą głośnością muzyki. W związku z bardzo ograniczoną liczbą turystów – około 30 proc. normalnego stanu – konkurencja była dość agresywna, co skutkowało utratą słuchu… A było o co walczyć: przykładowo butelka 250 ml tajskiej whisky w sklepie kosztuje około 150 batów, czyli tyle, ile kieliszek tego samego alkoholu w barze przy głównej imprezowej promenadzie. Atmosfera była niesamowita, wszyscy zachowywali się otwarcie, sympatycznie i chcieli po prostu dobrze się bawić.

26 grudnia 2021, Bangkok, Chatuchak Market, podróż do Chiang Mai

W tym dniu plan był jasny: zdanie pokoju i wyjazd na tzw. weekendowy market – Chatuchak Market oraz zakup sprzętu do tajskiego boksu w Rajadamnern Stadium. Nie ukrywam, że w ramach zwiedzania marketu jednym z głównych obszarów mojego zainteresowania był targ zwierząt. Wyobrażałem sobie, że zobaczę małpy, węże, i inne płazy i gady. Na miejscu okazało się, że Chatuchak Market jest profesjonalnie zorganizowanym weekendowym targiem, gdzie można kupić praktycznie wszystko: od małych myszek, stanowiących karmę dla węży, po przepięknie zaprojektowane meble drewniane, których nie powstydziłby się żaden szanowany dom. Mój serdeczny kolega nie chciał tam iść ze względu na szacunek dla naszych braci mniejszych, a dla mnie targ był dużym zaskoczeniem.

Zdjęcie 16. Część targu Chatuchak Market, w której handluje się żywymi zwierzętami.

Zobaczyłem tam nigdy dotąd przeze mnie niewidziane, nawet na profesjonalnych filmach przyrodniczych, gatunki zwierząt – małpki wielkości kilkunastu centymetrów, zwierzęta futrzane, które trudno było sklasyfikować, egzotyczne ryby, ptaki, płazy i gady, dzikie koty wielkości polskiego rysia, świnie ważącą około 70 kilogramów czy dziesiątki gatunków kotów i psów. Oglądając te zwierzęta, czasami opatrzone kartkami „zakaz fotografowania”, miało się wrażenie, że zdecydowana większość z nich jest znacznie mniejsza od naszego europejskiego standardu. Duże wrażenie wywarły na mnie bardzo gadatliwe, nieopierzone jeszcze papugi wielu gatunków. Oczywiście jestem zwolennikiem wprowadzenia całkowitego zakazu trzymania zwierząt w klatkach, jednak możliwość zobaczenia niektórych, często nieznanych gatunków z bliska było dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem.

Jeżeli chodzi o moje zakupy, to były nimi: dwie oryginalne proce tajskie, kilka przepięknych magnesów z Tajlandii, dwie rzeźby taj-bokserów oraz tradycyjna deska ze skorupami dwóch orzechów, służąca do masażu krzyża i stóp. Á propos stóp – obaj z Pawłem zafundowaliśmy sobie półgodzinny profesjonalny masaż stóp, w cenie około 20 zł. Tajowie są absolutnymi mistrzami masażu. Standardowy 60-minutowy masaż całego ciała, tj. nóg i pleców, kosztuje pomiędzy 300 a 500 batów, czyli od 35 do 60 zł.

Kończąc dzień, musieliśmy wrócić do hotelu po swoje rzeczy. Ustaliliśmy z panią w recepcji, że w zamian za to, że wrócimy tu jeszcze na dwie doby, zostawimy w ich przechowalni do 7 stycznia jeden bagaż, zawierający niepotrzebne nam rzeczy. Po około godzinnym odpoczynku udaliśmy się taksówką na dworzec. Oczywiście jak zwykle nie było to takie proste, ponieważ pani z recepcji nie wiedziała, o jaki dworzec chodzi, gdyż w Bangkoku jest ich kilka.

Zdjęcie 17. Dworzec kolejowy w Bangkoku.

Po dotarciu na dworzec i wykonaniu kilku pamiątkowych zdjęć zajęliśmy nasze miejsca w pociągu. W Tajlandii można podróżować w trzech klasach, przy czym druga jest najlepsza, biorąc pod uwagę relację koszt–efekt. Generalnie cała podróż z Bangkoku do Chiang Mai wyniosła nas obu 841 batów, czyli około 95 zł za 800 kilometrów. W wagonie po obu stronach znajdowały się miejsca – u góry do leżenia, na dole do siedzenia. Aby położyć się na dolnych, należało rozłożyć siedzenia i zdjąć pościel z góry. Jako byli żołnierze, szybko sobie z tym poradziliśmy. Co ciekawe, po jakimś czasie podszedł do nas ładnie ubrany pracownik kolei, który korzystając z tłumacza Google zapytał, czy może mi przygotować posłanie, co – jak się okazało – należy do jego obowiązków. Co jakiś czas, w trakcie postojów, przez wagony przechodziły panie oferujące przygotowane posiłki. Tajowie są mistrzami świata w profesjonalnym szykowaniu dań na wynos. Koszt dwóch ciepłych posiłków w pociągu to około 8-9 zł.

Zdjęcie 18. Wnętrze wagonu kolejowego, którym podróżowaliśmy do Chiang Mai.

Z mojej perspektywy im dużej przebywałem w Bangkoku, tym bardziej go odkrywałem. Będąc w centrum niedaleko mojego hotelu, skręciłem któregoś dnia w bardzo wąską uliczkę. Po drodze natrafiłem na małe bary, a siedzący tam mężczyźni natychmiast zapraszali do towarzystwa. Widziałem też otwarte do późnych godzin nocnych warsztaty, gdzie ludzie zarówno pracowali, jak i spali. To przenikanie się tradycyjnego, starego Bangkoku z nowoczesnością i pędem do rozwoju jest fascynujące.

Jednocześnie dosłownie kilkaset metrów dalej działa ogromne centrum handlowe Siam Shooping Centre, gdzie w jednym z segmentów były skupione wszystkie najdroższe marki na świecie. Ceny w tych sklepach wielokrotnie przekraczały roczne dochody Tajów. Omega, Louis Vitton i wiele innych, których w Polsce nigdy nie widziałem. Bangkok liczy kilkanaście milionów mieszkańców i sprawia wrażenie, jakby był kilkanaście razy większy od Warszawy.

Miasto jest niesamowicie różnorodne i bogate swoją tradycją i nowoczesnością. Można tu wypić piwo craftowe za 4,5 zł i zjeść świeży posiłek – dwie osoby zapłacą za niego 9 zł. W tym mieście nie można się nudzić, oczywiście jeżeli ktoś lubi miasto. Mnie osobiście hałas, beton i pośpiech męczą.

Zdjęcie 19. Widok na Bangkok z wody.

Po Bangkoku można poruszać się oczywiście na wiele sposobów: taksówkami-motorami, tuk tukami i taksówkami tradycyjnymi, ale też autobusem, metrem i kolejką naziemną. Miałem okazję podróżować nimi wszystkimi. Na szczęście wszędzie, poza tajskimi nazwami, są także napisy angielskie. Przykładowo, kupując bilet na kolejkę naziemną, otrzymujemy bilet formatu karty bankomatowej. Cena za przejazd danego odcinka taksówką kosztował 200 batów, a kolejką – 44 baty. Ciekawe było to, że opuszczając stację, bilet wkładało się do maszyny, która go nam zabierała. Uważam to za świetne rozwiązanie, gdyż nie produkuje się jednorazowych biletów, które po przejeździe są wyrzucane do kosza. Przy tak dużym mieście jak Bangkok oszczędza to dziesiątki ton papieru.

Wkrótce opis kolejnej części podróży!

Kazachstan – kraj piękny i różnorodny

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz 

Podróż do Kazachstanu i Kirgistanu przez Ukrainę została zrealizowana w dniach 27.04. – 11.05.2019 r. Była to kolejna podróż do państw, które w potocznej opinii uznawane są za kraje niestabilne, mało znane i nie wiadomo, czy bezpieczne. Rzeczywistość, jak w przypadku poprzednich podróży, okazała się zupełnie odmienna od oczekiwań i było to zaskoczenie pozytywne. W niniejszym materiale opiszę głównie Kazachstan oraz jednodniową wycieczkę do stolicy Kirgistanu – Biszkeku. 

Zdjęcie 1. Memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie. 

Pierwotnie planowałem podróż do Iranu, ale po zorganizowanej przez Polskę konferencji na temat sytuacji bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie wiosną 2019 r. Iran przez jakiś czas przestał wydawać Polakom wizy. Przed samym wyjazdem do Kazachstanu i Kirgistanu miałem tylko zarezerwowany hotel na wybrane dni. Dodatkowo nie było żadnego planu zwiedzania. Wszystko mieliśmy organizować z dnia na dzień, już na miejscu. 

Dzień pierwszy – wylot 27.04.2019 

Zgodnie z planem mieliśmy lecieć z Warszawy przez Kijów do byłej stolicy Kazachstanu Ałmaty, 200 km od granicy z Kirgistanem. Sześcioosobowa grupa wyleciała z Warszawy 27 kwietnia o godz. 10.45 i wylądowała w Kijowie o 13.15. Z uwagi na fakt, że wylot do Ałmaty mieliśmy dopiero o godz. 20.00, wybraliśmy się na wycieczkę po Kijowie, którą przygotował dla nas kolega biznesowy Michała – Oleksij. W trakcie kilku godzin, mając do dyspozycji busa, mogliśmy w szybkim tempie zobaczyć m.in.: memoriał II wojny światowej, memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie, Złotą Bramę czy wystawę sprzętu armii ukraińskiej, zniszczonego w walkach na wschodzie Ukrainy. Mieliśmy także okazję pospacerować po Majdanie i ciekawych ulicach wokół niego. Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się w drogę powrotną na lotnisko.

Zdjęcie 2. Złota Brama w Kijowie.

Dzień drugi – przylot do Ałmaty 28.04.2019 

Na lotnisku w Ałmaty wylądowaliśmy 28 kwietnia o godzinie 4.50. Musieliśmy jeszcze wypełnić małe kartki meldunkowe, które następnie podbijał strażnik graniczny z zaleceniem, aby ich pilnować. W związku z bardzo wczesną godziną szybko udaliśmy się taksówkami do naszego hotelu Renion Park, znajdującego się w centrum miasta przy ulicy Kunaeva 66. Czterogwiazdkowy hotel (ok. 60 dolarów za pokój dwuosobowy) okazał się absolutnym strzałem w dziesiątkę i oferował wszystko, czego można było się spodziewać na tym poziomie. Wspaniałe jedzenie, profesjonalna obsługa oraz siłownia, sauna i basen w cenie. Po uregulowaniu formalności około godz. 7.00 zjedliśmy pyszne śniadanie i udaliśmy się na spoczynek do godziny 14.00. W związku z tym, że mieliśmy zaplanowane tylko trzy noclegi, a następnie nie mieliśmy rezerwacji na kolejne dwa, należało szybko zorganizować trzydniową wycieczkę poza miasto ze spaniem w terenie. Od razu też założyliśmy wspólny budżet, z którego opłacaliśmy wszystkie wspólne wydatki, łącznie z jedzeniem czy trunkami. 

Zdjęcie 3. Bazar na Arbacie.

Po szybkim wypoczynku udaliśmy się na rekonesans okolic hotelu, w tym w rejon ulicy Arbat. Mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ akurat w tym dniu, tj. niedzielę, na okolicznych ulicach był kiermasz rękodzieła i innych ciekawych przedmiotów, jak np. pięknej porcelany z Uzbekistanu. Po pierwszych emocjach związanych z zakupami i spotkaniu z inną kulturą zjedliśmy obiad w restauracji Tirol. Nie była tania, ale i tak za pyszne jedzenie i piwo zapłaciliśmy łącznie 35 035 tenge (ok. 350 zł, 1 zł to ok. 100 tenge), co było ceną średnią. Przykładowo barszcz kosztował 1550 tenge, piwo – 540 tenge, miks różnych mięs dla kilku osób – 11 000 tenge, a zupa kremowa – 1200 tenge.

Zdjęcie 4. Galeria obrazów na ulicy Arbat.
Zdjęcie 5. Restauracja Tirol.

Po zjedzeniu pierwszego obiadu w centrum udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jakiegoś punktu obsługi turystów, gdzie udało mi się pozyskać kilka ważnych informacji, mapę Ałmaty oraz namiary na człowieka o imieniu Ulugbek, który miał nam pomóc zorganizować trzydniowy wyjazd poza miasto. Rezydował on w jedenastopiętrowym Sky Hostel przy ulicy Kurmangazy 107. Dodatkowo otrzymaliśmy za darmo lokalną kartę telefoniczną, którą jednak przed użyciem należało zarejestrować w specjalnym biurze. Początkowo miałem takie plany, ale z braku czasu pomysł nie został zrealizowany. Łatwiejszym sposobem było znajdowanie punktów gastronomicznych z dostępnym Wi-Fi i kontaktowanie się za pomocą aplikacji WhatsApp. Po dłuższym spacerze, nie bez małych problemów, udało się nam zlokalizować hotel i kolegę Ulugbeka. Okazał się nim bardzo sympatyczny młody Tadżyk, który prowadził wspólnie ze znajomymi mały hostel, zajmujący dwa piętra wielopoziomowego budynku wraz z bardzo dużym tarasem z pięknym widokiem na miasto, na którym dodatkowo organizowano pokazy filmów, rzucając obraz na ścianę budynku. Po zapoznaniu się z naszymi oczekiwaniami Ulugbek przedstawił ogólny plan wycieczki oraz koszt całości, łącznie z wyżywieniem i zakwaterowaniem. Pierwszego dnia zaproponował obejrzenie kanionu Szaryn, a następnie nocleg w rejonie gorących źródeł. Drugiego dnia mieliśmy pojechać nad dwa piękne górskie jeziora: Kolsai jeden i Kolsai dwa, a trzeciego – nad inne piękne jezioro górskie – Kaindy – w rejonie miejscowości Saty. Łączny koszt tej wycieczki miał wynieść 250 000 tenge. Za cenę 400 zł od osoby mieliśmy do dyspozycji samochód z kierowcą, wejścia do parków oraz zakwaterowanie i wyżywienie przez trzy dni.

Zdjęcie 6. Ulugbek. 
Zdjęcie 7. Widok z tarasu Sky Hostel.

Dzień trzeci – zwiedzanie Ałmaty 29.04.2019 

Dzięki temu, że udało się nam dograć wycieczkę, mieliśmy cały poniedziałek na zwiedzanie Ałmaty. Miasto absolutnie godne polecenia, czyste, zielone, bezpieczne, nowoczesne, zamieszkane przez około 2 mln ludzi. Niczym nie różni się od największych miast Polski, a pod względem czystości i zieleni wiele z nich przewyższa. Po pysznym śniadaniu w pierwszej kolejności postanowiliśmy zobaczyć górę Kok Tobe, na którą wjeżdża się kolejką linową w bardzo wygodnych wagonikach. Stamtąd roztaczają się piękne widoki na miasto, a poza tym jest mnóstwo atrakcji dla dzieci, które mogą zrujnować nawet najgrubszy portfel, w tym: krzywe zwierciadła, strzelnice, park linowy, dom zbudowany do góry nogami, koło widokowe z wagonikami, pomnik Beatlesów itp. Szczerze mówiąc, nie było tam nic, czego nie moglibyśmy znaleźć w Europie. Mimo to jest to bardzo dobre miejsce na niedzielny spacer, z pięknymi widokami i atrakcjami dla całej rodziny. Wszędzie jest bardzo czysto i ładnie.  

Zdjęcie 8. Zielone ulice w Ałmaty.
Zdjęcie 9. Góra Kok Tobe w Ałmaty.
Zdjęcie 10. Pomnik Beatelsów w Ałmaty.. 

Kolejnym punktem do odwiedzenia tego dnia była kolejka linowa na górę Szymbulak, a dokładnie Shymbulak Mountain Resort. W związku z tym, że miejsce to znajduje się poza miastem, musieliśmy tam dojechać autobusem numer 12. Ciekawostka: na przystankach autobusowych nie ma rozkładu jazdy i po prostu należy czekać, aż autobus przyjedzie. Bilet dla jednej osoby kosztuje 150 tenge, kara za jego brak wynosi 7000 tenge. Wiedziałem od pani z biura turystycznego, że mam domagać się od kierowcy biletu od razu po wejściu do autobusu, jednak ten dwukrotnie mi odmówił, mówiąc, że zapłacę na końcu i żebym się nie martwił. (W Kazachstanie i Kirgistanie można się porozumieć za pomocą języka rosyjskiego). Dojeżdżając do miejscowości Medeo, zapłaciłem za przejazd i „oczywiście” nie otrzymałem biletu… Cena za przejazd jest zawsze taka sama, bez względu na długość trasy, którą pokonujemy. Wjazd na górę Szymbulak jest bardzo przyjemny, kilka minut relaksu i możliwość robienia zdjęć. Cały system składa się z trzech wyciągów, ale my pokonaliśmy tylko pierwszy odcinek. Na samej górze w pełni trwał sezon narciarski, o czym świadczyła duża liczba narciarzy. Po zaliczeniu sesji zdjęciowej w każdej możliwej konfiguracji zjedliśmy przepyszny obiad w restauracji Paul, cały czas zachwycając się pięknymi widokami.  

Zdjęcie 11. Kolejka linowa na Szymbulak. 
Zdjęcie 12. Góra Szymbulak.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę w małej kawiarni z Wi-Fi. Dla upewnienia się, że zaplanowana wycieczka jest potwierdzona, napisałem przez WhatsApp do Ulugbeka pytanie, czy wszystko w porządku. Odpisał, że tak i czy moglibyśmy całą kwotę przywieźć mu do hotelu. Takie postawienie sprawy wywołało nasze zaniepokojenie. Po półgodzinnych przepychankach, wyrażających wzajemną nieufność, a jednocześnie zapewniając się o wzajemnej uczciwości, ustaliliśmy, że 150 000 tenge zapłacimy kierowcy następnego dnia rano, a resztę, czyli 100 000 tenge – kolejnego dnia rano. Poprosiłem jeszcze o dane kierowcy i numer rejestracyjny samochodu, którym mieliśmy podróżować przez następne trzy dni. Wracając wieczorem do hotelu, szliśmy parkiem 28 Panfiłowców, w którym jest wielkie mauzoleum poświęcone żołnierzom Armii Radzieckiej poległym w II wojnie światowej. W tym pięknym obiekcie nieustannie słychać piosenki wojskowe i cały czas są zapalone znicze oraz leżą kwiaty. Niedaleko od mauzoleum zrobiliśmy kilka zdjęć pięknie oświetlonej cerkwi prawosławnej. 

Zdjęcie 13. Mauzoleum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
Zdjęcie 14. Cerkiew w Ałmaty.

Dzień czwarty – wycieczka do kanionu Szaryn i gorących źródeł 30.04.2019 

Punktualnie o godz. 8.00 czekał na nas nasz kierowca Ałmaz. Wcześniej zostawiliśmy nasze główne bagaże w przechowalni, zabierające ze sobą tylko podręczne rzeczy na trzy dni. Zostawiłem też na wszelki wypadek dane kierowcy i numer samochodu w recepcji, co wywołało małe zdziwienie i komentarz, abyśmy się niczym nie martwili. Szybko przełamaliśmy pierwsze lody z naszym kierowcą i opiekunem jednocześnie, i atmosfera zrobiła się bardzo fajna. Trochę pogoda nie dopisywała, ponieważ padał deszcz. Po drodze kierowca musiał jeszcze zatankować, co dało nam szansę na zauważenie, że paliwo kosztuje 40% tego, co u nas w Polsce. Po wyjeździe z Ałmaty zjechaliśmy jeszcze do przydrożnej toalety, jednak jej stan i zapach „pokonał” połowę z nas, która musiała szukać szczęścia w terenie. Po około dwóch godzinach podróży zatrzymaliśmy się w miasteczku Kokpek, gdzie zjedliśmy rewelacyjne szaszłyki z baraniny. Ceny: woda mineralna – 100 tenge, płaski tradycyjny chlebek – 170 tenge, szaszłyk – 350 tenge, herbata z mlekiem – 100 tenge, a toaleta – 25 tenge. Ludzie na każdym kroku byli bardzo mili i życzliwi. 

Zdjęcie 15. Szaszłyki w Kokpek.
Zdjęcie 16. Gotowe danie w Kokpek.

Po około czterech godzinach jazdy dotarliśmy do robiącego ogromne wrażenie kanionu Szaryn, co widać na załączony zdjęciach. Po zejściu do kanionu należało pokonać około 2 km, aby dość do jego końca i przepływającej tam rzeki. Był tam zresztą zlokalizowany cały ośrodek obsługi turystów, restauracje, domki pod wynajem oraz kilka jurt dla turystów. Miejsce bardzo ładne, położone nad wartką rzeką. Koszt jednej jurty dla ośmiu osób to 45 000 tenge. Pierwotnie mieliśmy w nich spać, ale poinformowano nas, że wszystkie są zajęte. Na miejscu okazało się, że to nieprawda i większość z dziewięciu jurt była wolna. Problem polegał na tym, że zapłaciliśmy za całość, więc nasz kierowca dostał dyspozycje, aby koszty były minimalne. Pomiędzy ośrodkiem a wejściem do kanionu krążyły małe samochody dowożące turystów (cena: 1000 tenge za osobę). W kanionie wolno robić zdjęcia, jednak zabronione jest używanie dronów, na co zwrócono nam uwagę, kiedy Michał zaczął testować swój nowy sprzęt latający. Na szczęście udało się mu zrobić kilka pięknych ujęć, co widać na filmie. W związku z tym, że był bardzo silny wiatr i mocno się rozpadało, skorzystaliśmy z możliwości podwózki hammerem do wyjścia z kanionu. Po wyjściu z niego zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć z tarasów widokowych położonych na brzegach kanionu. 

Zdjęcie 17. Kanion Szaryn. 
Zdjęcie 18. Rzeka w kanionie Szaryn.
Zdjęcie 19. Jurty w kanionie Szaryn. 

Kolejnym, a zarazem ostatnim punktem tego dnia były gorące źródła oraz nocleg. W trakcie podróży można było poczuć ogromne przestrzenie Kazachstanu – czasami przez kilkadziesiąt minut mijaliśmy zaledwie jeden samochód. Co jakiś czas mijaliśmy punkty odpoczynku dla kierowców, składające się z małej ławeczki, toalety i kanału dla samochodu, co miało umożliwić małe naprawy. Na jednej ze stacji benzynowych udało mi się jeszcze zakupić płytę CD z muzyką kazachską (sto utworów mp3 za 750 tenge). W końcu dojechaliśmy do gorących źródeł, gdzie – jak się okazało na miejscu – znajduje się kilkadziesiąt porozrzucanych małych ośrodków wypoczynkowych. W związku z tym, że pogoda nie była najlepsza, okolica początkowo nie wywarła na nas najciekawszego wrażenia. Dodatkowo nasz kierowca nie mógł znaleźć naszego ośrodka, i jeździł to w jedną, to w drugą stronę, pytając ludzi o drogę. W związku z tym, że koszty były ważne, nasz ośrodek należał do tych tańszych, ale humory nas nie opuszczały. 

Na miejscu okazało się, że większość basenów jest pusta, ale administrator zapewniał, że woda niedługo zostanie napuszczona. Stan basenów pozostawiał wiele do życzenia, dwa z nich znajdowały się w blaszanym budynku, co przy silnym wietrze i deszczu sprawiało przygnębiające wrażenie. Mieliśmy też mały problem z pokojami, ponieważ chciano nam dać trzy dwuosobowe pokoje, gdy tymczasem wśród naszej sześcioosobowej grupy mieliśmy dwie pary i dwóch singli, ale ostatecznie problem rozwiązaliśmy we własnym zakresie. W kuchni atmosfera była przygnębiająca, obsługa zachowywała się w bardzo niemiły sposób. Zapytałem naszego kierowcy, kiedy i gdzie zjemy kolację. Po negocjacjach z kucharką mogliśmy sobie wybrać dania z karty, które pani nam przygotowała. Dodatkowo był zakaz spożywania alkoholu w stołówce. Ostatecznie kolacja była bardzo smaczna, nasze relacje z kucharką ulegały stopniowej poprawie, a przysłowiową lampkę wina wypiliśmy w holu przed telewizorem. Kolejnym etapem miłego wieczoru była próba skorzystania z basenów z gorącą wodą wypływającą prosto z ziemi. Wcześniej musieliśmy odpłatnie wynająć szlafroki w kolorach damskich i męskich. W pierwszej kolejności skorzystaliśmy wszyscy z małego basenu, coś na wzór jacuzzi, niestety temperatura była za wysoka i nie dało się tam długo wytrzymać. Następnie udaliśmy się do basenu zewnętrznego, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Woda była bardzo przyjemna, a temperatura na zewnątrz chłodna, co razem powodowało, że degustowaliśmy się tą chwilą do późnych godzin nocnych, i nie tylko chwilą….

Zdjęcie 20. Ośrodek Sijajuszczij.
Zdjęcie 21. Ośrodek Sijajuszczij.

Dzień piąty – wycieczka do jeziora Kolsai i miejscowości Saty 01.05.2019 

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, nawet nasz ośrodek wyglądał na ładniejszy niż jeszcze dzień wcześniej. Poznaliśmy nawet jego nazwę – Sijajuszczij. Wieczorem umówiliśmy się jeszcze z Michałem, że o godz. 6.00 skorzystamy z głównego basenu zewnętrznego, do którego przez całą noc była napuszczana woda. Pomysł okazał się świetny: poranek, piękne słońce, całkowita cisza i gorący basen z czystą wodą tylko dla nas – rewelacja, życie smakuje w takich momentach. Po zjedzeniu śniadania i zrobieniu kilku fotek wyjechaliśmy w kolejne zaplanowane miejsce, czyli jezioro Kolsai jeden i Kolsai dwa. Uzgodniliśmy z Ałmazem, że do jeziora Kolsai jeden dojedziemy samochodem, a dystans ośmiokilometrowy do jeziora Kolsai dwa pokonamy konno. Za konie mieliśmy zapłacić ekstra, tj. po 11 000 tenge za konia oraz 4000 tenge za przewodnika. Zanim dojechaliśmy do jeziora, zatrzymaliśmy się w miejscowości Saty, gdzie mieliśmy spędzić noc, ponieważ Ałmaz zakupił dla wszystkich pakiety obiadowe, które mieliśmy zabrać ze sobą na konie i zjeść nad jeziorem Kolsai dwa. W Saty spotkaliśmy trzech młodych Polaków, którzy przemierzali Kazachstan wynajętą toyotą rave4, płacąc około 100 dolarów za dzień. 

Zdjęcie 22. Saty.
Zdjęcie 23. Meczet w Saty.

Po dojechaniu do jeziora Kolsai jeden okazało się, że nasze panie nie są w stanie jeździć konno i po pokonaniu kilkuset metrów zeszły z koni, zostając na miejscu. Natomiast męska część grupy udała się konno w góry do drugiego jeziora. W trakcie pokonywania drogi okazało się, że trasa jest bardzo stroma, leśna, pełna kamieni i korzeni, i że dobrze się stało, że panie zostały na miejscu, ponieważ mogłoby się wszystko skończyć źle. W związku z tym, że rozpadał się deszcz, a podróż się przedłużała, po około dwóch godzinach podjęliśmy decyzję o powrocie. Pomimo że nie dotarliśmy do drugiego jeziora, widoki po drodze zapierały dech w piersiach, a widziane z siodła końskiego tylko podnosiły adrenalinę. Przygoda absolutnie godna polecenia, oczywiście dla osób, które potrafią utrzymać się w siodle. Telefon do właściciela koni to: Borzan Tobajew – 87054409275.  

Zdjęcie 24. Nasze konie nad jeziorek Kolsai.
Zdjęcie 25. Michał i Miłosz na koniach. 
Zdjęcie 26. Autor w siodle na kazachskich bezdrożach. 
Zdjęcie 27. Widoki z perspektywy końskiego siodła.

Po zakończeniu konnej przygody zjedliśmy jeszcze zaległy lunch i wróciliśmy do Saty na nocleg. Mieliśmy spać w domu specjalnie przygotowanym dla turystów, w którym było kilkanaście miejsc. Adres: Saty, ul. Ultrakow 18, tel. 87777288847. Rozpakowaliśmy nasze bagaże i poszliśmy na spacer po wsi, spotykając kilka ciekawych osób. Jedną z nich był generał czeczeński, który brał udział w walkach z Rosjanami w Groznym. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, natychmiast zaprosił nas na herbatę, którą piliśmy na terenie budowy ogromnego domu z bali drewnianych. Okazało się, że generał ma firmę budowlaną i buduje domy w różnych miejscach Kazachstanu. Po wypiciu herbaty i wymianie uprzejmości udaliśmy się do naszego miejsca noclegu. Tam okazało się, że w międzyczasie dwie inne grupy Polaków wynajęły miejsca noclegowe w naszym domku. Problem stanowiła jedna toaleta, z jednym prysznicem, ale przy odrobinie dyscypliny wszyscy odnieśli sukces…. W godzinach wieczornych zjedliśmy wspólną kolację i wypiliśmy przysłowiową lampkę wina. Była to też dobra okazja, aby wymienić się uwagami i informacjami na temat podróżowania po Kazachstanie. Młoda para studentów opowiadała, że przyleciała do Astany bezpośrednio z Warszawy, następnie przez dwanaście godzin pociągiem podróżowała do Ałmaty, a następnie na stopa dojechała do Saty. W Kazachstanie, korzystając ze stopa, należy dogadać się z kierowcą odnośnie do kwoty za podwózkę. Koszt biletu na pociąg to 12 000 tenge (należy rezerwować kilka dni przed wyjazdem), podobnie pokój w naszym domku kosztował ich 12 000 tenge na parę.

Zdjęcie 28. Warunki noclegowe w Saty.

Dzień szósty – wycieczka do jeziora Kaindy i powrót do Ałmaty 02.05.2019

Głównym punktem ostatniego dnia wycieczki był wyjazd do jeziora Kaindy, które leży na terenie Parku Narodowego Kolsay-Kolderi. Jezioro ma ok. 400 m długości i jest położone na wysokości 1867 m. n.p.m. Jezioro słynie z tego, że stoją w nim uschnięte drzewa, co w połączeniu ze szmaragdowym kolorem wody robi ogromne wrażenie. Nad jezioro trzeba dojść około 15 minut lub pojechać konno. Atrakcją była już sama droga prowadząca do jeziora, nie do przebycia dla zwykłego samochodu osobowego, szczególnie że trzeba było pokonać w bród małą rzekę. 

Po spędzeniu miłych chwil nad jeziorem udaliśmy się w drogę powrotną do Ałmaty. Mieliśmy do pokonania około 280 km. Zatrzymaliśmy się ponownie w miejscowości Kokpek na obiad, na który były oczywiście wyjątkowo smaczne szaszłyki z baraniny i kurczaka. Chwilę poświęciliśmy też na sesję zdjęciową nad Czarnym Kanionem. Po drodze ustaliliśmy z naszym kierowcą Ałmazem, który okazał się wyjątkowo przyzwoitym i pozytywnym człowiekiem, że w dniu następnym zawiezie nas do Biszkeku w Kirgistanie za 90 000 tenge. Do hotelu wróciliśmy około godziny 19.00 – zmęczeni, ale pełni wrażeń. 

Zdjęcie 29. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 30. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 31. Czarny Kanion. 
Zdjęcie 32. Nasz samochód i pustkowia Kazachstanu.

Dzień siódmy – wycieczka: Biszkek, stolica Kirgistanu 03.05.2019 

Ostatnim akcentem wspólnego wyjazdu była wycieczka do Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Do granicznej miejscowości Kordaj z Ałmaty jest około 220 km. Na miejscu okazało się, że Ałmaz nie może przejechać granicy, bo to kosztuje i zajmuje dużo czasu. Nic nam wcześniej nie mówiąc, porozumiał się ze swoim kolegą, który prowadzi biznesy w Biszkeku, że ten nas obwiezie po mieście, a następnie odstawi na granicę. Po drodze mieliśmy problem z samochodem, tj. z jednym z kół, które co chwila bardzo hałasowało. Ałmaz na wszelkie oznaki naszego zaniepokojenia miał jedno świetne powiedzenie: „Nie piereżywaj, eto Kazachstan”. Po drodze widzieliśmy jeszcze pasące się stado wielbłądów dwugarbnych oraz napiliśmy się kobylego mleka – kumysu. Na granicy czekał na nas już kolega Ałmaza, Max. W pierwszej kolejności należało podejść do okienka straży granicznej Kazachstanu, tam okazać paszport i oddać kartkę meldunkową. Okazało się, że kartka Michała gdzieś się zawieruszyła, ale nie stanowiło to problemu na granicy. Następnie należało przejść pas ziemi niczyjej i podejść do okienka strażnika granicznego Kirgistanu, który po sprawdzeniu pieczątki zezwalał na wejście na terytorium Kirgistanu. 

Zdjęcie 33. Przejście graniczne Kordaj 
Zdjęcie 34. Pyszny posiłek w trasie.

Po załatwieniu formalności Max i drugi kierowca zawieźli nas, zgodnie z naszym życzeniem, na duży bazar Dordoi, gdzie mogliśmy zrobić zakupy. Następnie pod opieką naszych kirgiskich przewodników udaliśmy się na zwiedzanie centrum Biszkeku. Miasto jest czyste, ale dużo biedniejsze niż Ałmaty, widać było wiele pozostałości po czasach Związku Radzieckiego. Mieliśmy okazję zobaczyć m.in. park Panfiłowa, plac Alto, muzeum narodowe i pałac prezydenta czy Centralny Meczet, wybudowany przez Turcję w 2018 r. Mogliśmy też obkupić się w kirgiskie suweniry w Centralnym Markecie (CUM – Centralnyj Uniwermag). Polecam to miejsce, chyba czwarte piętro, ponieważ rzadko można spotkać tak bogato wyposażone stoiska z suwenirami danego kraju. Można tam było nawet kupić dobrze wyprawione skóry wilków.  

Zdjęcie 35. Bazar Dordoi.

Na zakończenie zjedliśmy bardzo smaczny obiad w restauracji Tarym, która znajduje się naprzeciwko pięknego meczetu Mahmood Kaszkri. Potrawy w restauracji były typowo regionalne, brak alkoholu i bardzo niskie ceny. (Kurs kirgiskiej waluty – 1 euro to 79 som). Restauracja absolutnie godna polecenia ze względu na obsługę, smak, różnorodność oraz ceny. Za cały posiłek dla siedmiu osób zapłaciliśmy 3042 som, czyli około 30 dolarów!!! Przykładowe ceny: baranie żeberka – 200 som, surówka – 210 som, herbata – 30 som, szaszłyk z baraniny – 110 som, zupa soljanka – 140 som. Po obiedzie ponownie musieliśmy przejść całą procedurę okazywania paszportów na granicy i wypełniania kartki meldunkowej w Kazachstanie. Do hotelu dotarliśmy około godz. 22.00, a następnego dnia, po szybkim pakowaniu, o godz. 5.00 Ałmaz odwiózł pięciu z nas na lotnisko, ja natomiast zostałem na kolejny tydzień z zamiarem spędzenia większości z tego czasu w Kirgistanie – ale o tym w kolejnym sprawozdaniu.

Zdjęcie 36. Pamiątka z zapoznania się z policją turystyczną.
Zdjęcie 37. Centralny Meczet w Biszkeku. 
Zdjęcie 38. Plac centralny w Biszkeku.
Zdjęcie 39. Stoisko z suwenirami w CUM 
Zdjęcie 40. Michał z autorem przed restauracją Tarym.

Podsumowując, Kazachstan jest krajem nowoczesnym, różnorodnym geograficznie, z bogatą kuchnią i bardzo bezpiecznym. Przez cały tydzień nie mieliśmy żadnej sytuacji, w trakcie której nasze bezpieczeństwo byłoby w jakikolwiek sposób zagrożone. Ałmaty to miasto piękne, nowoczesne, czyste i bardzo zielone. Można tutaj popróbować wielu kuchni – kazachskiej, rosyjskiej i kilku innych. Ludzie są bardzo pozytywnie nastawieni do turystów, bardzo użyteczny jest język rosyjski. Polecam z całego serca.  

Zdjęcie 41.
Zdjęcie 42.
Zdjęcie 43.
Zdjęcie 44.
Zdjęcie 45.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – Hanoi.

Dlaczego Wietnam?

Po powrocie z Tajlandii w styczniu 2022 r. rzuciłem się w wir pracy na uczelni, która po czterech miesiącach spowodowała, że poczułem konieczność oderwania się od wszystkich problemów i odkrycia czegoś nowego.

Wybierając nowy, tj. 45. kraj, w którym miałem okazję postawić stopę, musiałem się liczyć z covidowymi ograniczeniami – podobnie jak w przypadku Tajlandii. Początkowo brałem pod uwagę Singapur, ale jak się już naczytałem o wszystkich karach za najmniejsze przewinienie, stwierdziłem, że w takich okolicznościach o wypoczynek może być trudno.

W związku z powyższym zacząłem analizować Wietnam, który chodził mi po głowie już od dłuższego czasu. Jako młody chłopak wychowywałem się na filmach o Wietnamie i zawsze chciałem ten kraj zobaczyć osobiście. Poczytałem, jakie dokumenty muszę przygotować i jakie są warunki wjazdu do tego odległego kraju. Okazało się, że należy zdobyć wizę elektroniczną oraz muszę mieć test PCR lub szybki antygenowy. Wizę zdobyłem przez portal iViza, zrobiłem test PCR, na wynik którego musiałem czekać prawie 23 godziny. W związku z opóźniającym się wynikiem PCR w dniu wyjazdu na lotnisko robiło się nawet nerwowo. Bilet niestety nie był tani. Za bilet kupiony telefonicznie w Qatar Airways zapłaciłem prawie 5 tys. zł, do tego należy doliczyć test za 360 zł, ubezpieczenie za 150 zł oraz wizę za ok. 400 zł. Na szczęście z tego, co ustaliłem, ceny w Wietnamie nie są wysokie, więc była nadzieja, że z torbami nie pójdę…

Podobnie też jak zawsze, wyjechałem bez żadnego planu. Nie było czasu. Zabukowałem tylko cztery noce w Hanoi i dwie w Sa pa – i to wszystko. Dodatkowo wychodzę z założenia, że gdybym za dużo czytał opowiadań innych o podróżach w Wietnamie, to skopiowałbym czyjś wyjazd, a ja lubię odkrywać dany kraj krok po kroku. Zawsze poznaję kogoś ciekawego z danego kraju, kto pokazuje mi kraj swoimi oczami. Nikt nie zna bardziej miejsc jak ludzie, którzy tam mieszkają.

Wietnam, którego oficjalna nazwa to Socjalistyczna Republika Wietnamu, leży w Azji Południowo-Wschodniej na Półwyspie Indochińskim. Graniczy z Chińską Republiką Ludową, Laosem i Kambodżą, liczy ponad 100 mln ludzi, co daje mu piętnaste miejsce na świecie. Powierzchnia Wietnamu to ok. 331 210 km². Wietnam to kraj bardzo wielonarodowy, co powoduje, że jest on niezwykle atrakcyjny turystycznie. Powyższe wynika z wielowiekowej migracji plemiennych. Rdzenni Wietnamczycy to 85% populacji, natomiast 10% mieszkańców to grupy plemienne, żyjące w większości w górach, należące do 53 narodowości. Kraj posiada także bardzo trudną, ale i bohaterską historię. W ciągu ostatnich 70 lat musiał toczyć kilka zwycięskich wojen, które zakończyły się zwycięstwem. Wietnamczycy w tym czasie pokonali siły francuskie, amerykańskie czy kambodżańskie. To wszystko powoduje, że Wietnamczycy są bardzo dumni, a sam kraj jest niezwykle ciekawy.

Zdjęcie 1. Muzeum wojskowe w Hanoi.

Dzień 1 (26-27.04.2022) – podróż do Wietnamu i pierwsze wrażenie

Na lotnisku w Warszawie dowiedziałem się, że muszę jeszcze zainstalować jakąś aplikację wietnamskiego ministerstwa zdrowia dotyczącą COVID-19, co oczywiście szybko uczyniłem. Lot minął szybko i sprawnie: pięć godzin do Doha, trzy godziny w Doha na lotnisku, i kolejnych osiem godzin w samolocie do Hanoi. Na lotnisku w Hanoi byłem pod ogromnym wrażeniem, bo załatwienie pieczątki w paszporcie i cała kontrola zajęła może pięć minut. Trochę dłużej czekałem na bagaż, celnicy przepuścili mnie bez żadnej kontroli, więc mój litr nowo odkrytego polskiego sklepowego bimbru „zdrowotnego” wleciał do Wietnamu bez problemu. Następnie wymieniłem trochę dolarów na lokalną walutę, która nazywa się dong. Wychodzi to mniej więcej 5 tys. dongów za 1 zł. W miejscu wymiany walut zaproponowano mi taksówkę, na którą się zgodziłem i pojechałem do hotelu. Wyszedłem za założenia, że jak zawsze trzeba zapłacić pierwszą daninę, czyli przepłaconą taksówkę. Oczywiście mogłem wyjść z budynku lotniska i szukać tańszej, ale bardziej cenię sobie bezpieczeństwo i komfort niż pieniądze. W kantorze dostałem rachunek za taksówkę i wszystko poszło bardzo sprawnie.

Zdjęcie 2. Panorama starej części Hanoi.

Hotel w Hanoi wybrałem w starej najbardziej znanej dzielnicy Hoàn Kiếm District, w której znajduje się mnóstwo pięknych historycznych i bardzo oryginalnych miejsc. W centrum dystryktu leży jezioro Hoàn Kiếm Lake z bardzo ważną dla Wietnamczyków małą świątynią Ngoc Son Temple.

Zdjęcie 3. Jezioro Hoan Kiem i świątynia Ngoc Son Temple w Hanoi.

W hotelu Soleil Boutique Hotel Hanoi (naprawdę godny polecenia) czekała na mnie bardzo miła pani menadżer Sandy, która gdy tylko mnie zobaczyła, odezwała się do mnie od razu po imieniu. Gdyby to była Europa, to pewnie bym się zdziwił, ale że jest to Wietnam i trochę się różnię od Wietnamczyków, to przyjąłem to jako bardzo profesjonalne przygotowanie do witania gości. Po otrzymaniu wstępnych instrukcji i karty dostępowej udałem się do pokoju. Półtorej godziny później, po krótkiej drzemce, byłem już na pierwszym spacerze. Na początku trudno było nawet wystartować – z uwagi na bardzo wąskie, często symboliczne chodniki i bardzo duży ruch uliczny skuterów i samochodów.

Po krótkim czasie wszedłem mentalnie w lokalne warunki i dość sprawnie radziłem sobie z przechodzeniem przez jezdnię, co nie jest takie łatwe nawet na zielonym świetle. Gdy przechodzimy na czerwonym lub w miejscach niedozwolonych, należy poczekać, aż ruch będzie mniejszy i przechodzić bardzo powoli, starając się iść tak, aby mogły nas ominąć samochody czy skutery. Małym mankamentem było noszenie maseczek, ale tu przyjąłem wariant polski, gdzie także ich nie nosiłem.

Zdjęcie 4. Typowe zagęszczenie skuterów w Hanoi.

Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne: pełen luz, dowolność, często krzesła i stoliki rozstawione na środku chodnika, przy prowizorycznych restauracjach. Nie jest tak czysto jak w Tajlandii, ale to nie ma znaczenia, ponieważ każdy kraj jest inny. Ludzie nie zwracają uwagi na takich ludzi jak ja, sklepikarze nie narzucają się ze swoim towarem. Jak zawsze zacząłem poznawać drogi najbliższe hotelowi, co nie było trudne, ponieważ dostałem w hotelu mapę turystyczną. Udało mi się dojść do jeziora Hoàn Kiếm i zjeść pyszną zupę z kluskami i kurczakiem. Wokół jeziora znajduje się wiele bardzo ładnych budynków, hoteli i restauracji. Natknąłem się nawet na grupę pań, które tańczyły przy muzyce nad samym jeziorem, świetna sprawa. W ogóle zauważyłem, że Wietnamczycy aktywnie uprawiają sport, biegają czy tańczą. Ok. godz. 21, po krótkim odpoczynku, udałem się na wieczorny spacer i okazało się, że podobnie jak w Tajlandii życie zaczyna się tu dopiero wieczorem. Chodniki były pełne jedzących Wietnamczyków, restauracje bardziej przypominały domowe otwarte kuchnie niż typowe restauracje. Nazwy dań były po wietnamsku, ale dzięki zdjęciom jedzenia można było wywnioskować, co to za potrawa.

Zdjęcie 5. Typowy obraz nocnego życia w Hanoi.

W pewnym momencie idąc ulicą Phung Hung, musiałem ominąć skutery całkowicie blokujące chodnik i odkryłem torowisko kolejowe całkowicie zaadaptowane jako spokojna ulica pełna małych barów i restauracji. W związku z tym, że była noc, to oświetlenie dawało bardzo miłe wrażenie. Wybrałem jedną z kawiarni i chciałem zamówić piwo o nazwie Egg Beer, bo takiego jeszcze nie próbowałem. Okazało się, że to nie tylko piwo, ale kogel-mogel z piwem. Zaryzykowałem i otrzymałem piwo, które przelałem do dużej szklanki, gdzie było dobrze rozmieszanym koglem-moglem.

Zdjęcie 6. Wspomniane w tekście Egg Beer.

Początkowo bałem się jak zareaguje mój żołądek, ale po chwili strach minął, a zostały świetne wrażenia kulinarne. Wszędzie dookoła grała muzyka, było bardzo spokojnie, żadnego ruchu, bo to przecież torowisko. Po chwili poruszenie: okazało się, że właśnie jedzie pociąg. Ludzie szybko i sprawnie ostrzegali się o pociągu, dzieci zostały przechwycone, a przedmioty odsunięte od torowiska. Po przejechaniu spalinowej lokomotywy wszystko wróciło do stanu sprzed przejazdu pociągu.

Zdjęcie 7. Kawiarniane życie nocne położone bezpośrednio przy torach kolejowych.

Wracając do hotelu, zwróciłem uwagę na małą – tak mi się wydawało – bibliotekę, o powierzchni dosłownie 4 metrów kwadratowych. Stały tam trzy młode dziewczyny i robiły sobie zdjęcia przy regałach z książkami. Zauważyłem też na plakat, że tu jest grana muzyka na żywo, co było zresztą słychać. Na progu siedział starszy Wietnamczyk, którego zapytałem, czy tu jest muzyka na żywo. W odpowiedzi wskazał mi wychodzące dziewczyny, które potwierdziły, że jest muzyka. Następnie Wietnamczyk wstał, podszedł do regału, pociągnął jedną z książek i regał okazał się być drzwiami do bardzo wąskiej klatki schodowej – może z 50 cm szerokości. Na górze był bardzo przyjemny klub, w których czterech młodych ludzi śpiewało i grało muzykę na żywo. Przy okazji utrzymywali dialog z gośćmi, w ręku mieli plik małych karteczek z nazwami piosenek, które śpiewali. Podsumowując: piękne miejsce i piękna muzyka. Nazwa klubu to Bee’Znees 1920s, 163 Phùng Hưng, Quận Hoàn Kiếm. Ceny jak na takie miejsce były wysokie. Kieliszek wódki Absolut kosztował ok. 35 zł, ale wiadomo – ktoś zespół musi sfinansować.

Zdjęcie 8. Klub Bee’Znees 1920s w Hanoi.

Po drodze z hotelu spotykałem jeszcze wiele osób siedzących w prowizorycznych barach na chodnikach i pijących alkohol. Mam wrażenie, że Wietnamczycy to bardzo rozrywkowy naród i za kołnierz nie wylewają, co bardzo mi pasuje… W Dubaju na lotnisku nie mogłem się nawet napić piwa, ponieważ trafiłem na Ramadan, który kończył się 1 maja.

Dzień 2 (28.04.2022 r.) – Hanoi i próba uprowadzenia

Dzień został przeznaczony na zwiedzanie Muzeum Armii oraz Mauzoleum Ho Shi Mina. Bilet do muzeum kosztował 50 tys. dongów, a zgoda na robienie zdjęć przy wykorzystaniu aparatu dodatkowe 30 tys. dongów. Na terenie muzeum znajduje się kilka sal wystawowych, w tym jedna całkowicie poświęcona współpracy rosyjsko-wietnamskiej. Poza salą rosyjską, gdzie napisy były po wietnamsku i rosyjsku, w pozostałych opisy występowały po angielsku i wietnamsku. Poza ciekawą i skomplikowaną historią Wietnamu można było także zobaczyć sprzęt wykorzystywany przez Amerykanów w wojnie w Wietnamie oraz jeden z pojazdów francuskich, jeszcze w okresu francuskich walk o Indochiny. Opisana jest także historia wojny z reżimem kambodżańskim. Na terenie muzeum znajduje się także cytadela, z której można zobaczyć panoramę całego muzeum.

Zdjęcie 9. Widok na Muzeum Armii w Hanoi.

Po wyjściu z muzeum udałem się spacerkiem w kierunku Mauzoleum Ho Shi Mina, jednak będąc już prawie na miejscu, zostałem zaczepiony przez jakiegoś motocyklistę, który stwierdził, że mauzoleum jest już zamknięte, a on za 100 tys. dongów zrobi mi objazdową wycieczkę. W związku z tym, że kieruję się zasadą podróżowania bez planu, podjąłem wyzwanie. Pokazał mi dwie świątynie i miejsce, gdzie w 1975 r. spadł amerykański samolot superforteca B-52. Części wraku znajdują się obecnie w małym zbiorniku wodnym. Postawiona jest tablica informacyjna, a opodal znajduje się bar o nazwie B-52. Przez cały czas w trakcie jazdy powtarzał, że to, co mi pokaże, to jest obiekt numer jeden…

Zdjęcie 10. Szczątki B-52 w centrum Hanoi.

Dzięki temu, że jeździliśmy skuterem, udało się zobaczyć kilka bardzo ciekawych i przy tym wąskich uliczek. W pewnym momencie, po wizycie w małej świątyni, mój kierowca zażądał zapłaty i stwierdził, że jeżeli mamy dalej jechać, to muszę mu dopłacić kolejne 100 tys. dongów. Oczywiście powiedziałem, że nie ma mowy i nie taka była umowa. Po krótkiej wymianie zdań założyłem plecak i udałem się pieszo w dalszą drogę. Cwaniaczek się przeliczył, myślał, że wywiezie mnie poza zakres mapy, którą posiadałem i zginę. Bez problemu ustaliłem dalszy kierunek marszu i powolnym krokiem zwiedzałem wąskie boczne uliczki pełne handlarzy. Dzięki tej nieudanej próbie uprowadzenia odkryłem świetną uliczkę pełną handlarzy mięsem, warzywami czy owocami. Ciekawostka: obok była zakryta hala targowa, po której Wietnamczycy jeździli skuterami… Jak zwykle zawsze warto oddalić się od centrum, aby zobaczyć prawdziwych, naturalnych ludzi.

Zdjęcie 11. Ulica handlowa w Hanoi.

W Wietnamie wspaniałe jest to, że ludzie nie zwracają specjalnej uwagi na turystów. Miałem wrażenie, że dzięki swojej historii, waleczności nie mają żadnych kompleksów. Miło jest chodzić pomiędzy nimi, ponieważ nie są to typowi nachalni handlarze w miejscach turystycznych. Małym minusem jest to, że prawie wcale nie znają języka angielskiego, nawet większość nazw jest tylko po wietnamsku. Jeżeli chodzi o wybór jedzenia, to problemu nie ma, ponieważ podobnie jak w Tajlandii w restauracjach w menu są zdjęcia potraw.

Zdjęcie 12. Połączenie starej i nowej architektury w Hanoi.
Zdjęcie 13. Zabudowa Hanoi.

Wracając, okazało się, że mauzoleum Ho Shi Mina jest dostępne z zewnątrz. Wchodząc na plac, należało przejść kontrolę bezpieczeństwa oraz założyć maskę. Na placu, frontalnie do mauzoleum, można było robić zdjęcia. Po chwili sam się poczułem jak mauzoleum, ponieważ trzy starsze Wietnamki koniecznie chciały sobie robić ze mną zdjęcia na tle mauzoleum.

Zdjęcie 14. Mauzoleum Ho Shi Mina.

Po mauzoleum zrobiłem jeszcze kilka zdjęć bardzo zadbanym i reprezentacyjnym budynkom rządowym Hanoi, oczywiście za każdym razem pytając o zgodę wartownika czy policjanta. Zwróciłem też uwagę, że przy ulicy, którą szedłem, zlokalizowanych jest wiele ambasad. Przy jednej z nich rozstawiono nawet siatkę do badmintona. Ludzie, którzy grali, całkowicie zablokowali chodnik, ale to nikomu nie przeszkadzało.

Zdjęcie 15. Budynek rządowy w Hanoi.

Będąc już bardzo blisko hotelu, mijałem tory kolejowe, które był mi już znane z racji spożywania przy nich piwa z koglem-moglem. Znalazłem bardzo głośne miejsce, pełne rozradowanych Wietnamczyków, gdzie można było się napić piwa z tzw. beczki. Za dwa piwa i pyszne żeberka zapłaciłem w sumie 120 tys. dongów, czyli około 24 zł. Spacerując, po wcześniejszych doświadczeniach tajskich, obserwowałem też ceny masażu, które wahały się od 220 tys. do 740 tys. dongów za ten sam masaż. Szczerze powiem, że pozwoliłem sobie na kilka i nawet się nie umywają do tego, co potrafią Tajowie.

Rano jeszcze przed wyruszeniem w Hanoi zapytałem recepcjonistę o najbardziej popularne miejsce w Hanoi. Mając to miejsce zaznaczone na mapie, schodziłem nogi i w końcu tam trafiłem. Muszę przyznać, że poruszanie się po Hanoi, nawet z mapą, jest bardzo trudne. Ulice nie są poukładane w żaden logiczny sposób, pod kątami prostymi, co powoduje, że bardzo łatwo się zgubić nawet na małych odległościach.

Zdjęcie 16-17. Nocne życie w Hanoi.
Zdjęcie 16-17. Nocne życie w Hanoi.

Kiedy już ok. godz. 23 odnalazłem to miejsce, byłem w szoku: tysiące młodych rozradowanych ludzi oraz turystów wspaniale się bawiło, śpiewało i jadło przy muzyce. Chodniki i ulice były praktycznie nieprzejezdne. Zwróciłem uwagę na staruszkę, która próbowała się przebić swoim rowerem przez ten tłum i szło to jej bardzo powoli. Zjadłem szybki posiłek, porobiłem filmy i zdjęcia, a następnie wolnym krokiem udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zgubiłem się dwa razy, ale dzięki temu, że miałem mapę, oraz dzięki pomocy Wietnamczyków trafiłem do hotelu. Od początku dla mnie punktem orientacyjnym było jezioro Ho Tay, które znajduje się w centrum mojej dzielnicy. Idąc w nocy do hotelu, mijałem całe rodziny, które na rozłożonym wprost na chodniku kocu siedzieli i jedli kolację, widziałem też takich, co spali na chodniku.

Zdjęcie 18. Jedna z restauracji na ulicy.

Miałem wrażenie, że w tej dzielnicy domy służą bardziej za magazyn niż miejsce do życia. Zresztą domy w Hanoi słyną z tego, że są bardzo wąskie. Miałem okazję wejść do jednej z toalet przy kawiarni i prawie nie mogłem się zmieścić na szerokość ramion. Część barów czy małych restauracji funkcjonuje na zasadzie mieszkania, gdzie przygotowuje się jedzenie i sprzedaje ludziom na ulicy. Ludzie siadają na plastikowych krzesełkach, zresztą bardzo niskich, i przy plastikowych stolikach jedzą. Po zakończonej obsłudze naczynia są myte na chodniku i zamykany jest interes. Dla osób bardzo wrażliwych o delikatnych żołądkach taki widok może przyprawić o mdłości i niestrawności.

Zdjęcie 19. Taksówki rowerowe.

Jako były żołnierz, po porządnej szkole we Wrocławiu, nie zawracam sobie głowy takimi drobnostkami i po posiłku dokonuję sterylizacji dróg pokarmowych i żołądka poprzez wypicie kilku łyków mocnej wódki. Wietnam to jest mój 45. kraj, który odwiedzam i nigdy nie miałem żadnych problemów jelitowych czy żołądkowych. Wychodzę z założenia, że nie ma co zmieniać nawyków, które się sprawdziły, nawet jeżeli jest to nie końca zdrowe dla wątroby.

Zdjęcie 20. Handel obnośny.

Po powrocie do hotelu miałem już tylko siłę na wstawienie kilku zdjęć na Facebooka i poszedłem spać. Kolejnego dnia czekała mnie bowiem pierwsza z dwóch zaplanowanych całodniowych wycieczek poza miasto. Pierwsza to słynna zatoka Ha Long Bay, a druga to piękne rzeka i rejon Minh Dinh. Biorąc pod uwagę, o której planowany był wyjazd, wiedziałem, że się kolejny raz nie wyśpię. Nie był to problem, ponieważ mam coś takiego, że kiedy podróżuję, jestem na obrotach po 17-18 godzin i nie czuję się zmęczony. Nowe widoki, ludzie i kultura w dziwny sposób ładują mnie energetycznie i odżywiają mózg, natomiast pokonywanie nowych wyzwań tylko mnie umacnia psychicznie.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz, 18.08.2022 r.

Część III – Sa Pa i Północny Wietnam

Dzień 5 (1.05.2022) – wyjazd na północ do Sa Pa

1 maja, tj. dzień wyjazdu do Sa Pa, zaczął się trochę nerwowo. Kiedy poszedłem na śniadanie zgodnie z umową, okazało się, że jeszcze nie jest gotowe, ale szybko przygotowano dla mnie pakiet na wynos. Kiedy z kolei zszedłem chwilę po godz. 6 rano do recepcji, okazało się, że nie można zamówić taksówki, ponieważ nikt nie odbiera telefonu. Ostatecznie na skuterze dowiózł mnie na przystanek autobusowy jeden z pracowników, co wcale nie było przyjemne ze względu na padający deszcz. Okazało się też, że nie do końca potrafi on odnaleźć mój autobus. Chwilę pokrążyliśmy i w końcu znalazłem autobus. Przed autobusem pomocnik kierowcy odnalazł mnie na liście, wskazał kabinę i kazał zdjąć buty. Okazało się, że w autobusie chodzimy na boso, co nie było wcale dziwne, zważywszy na to, że był to autobus składający się z piętrowych kabin (na zdjęciu). W kabinie był pilot, którym można było sterować systemem masaży pleców. Kabina była wystarczająca dla mnie i miała długość dokładnie 175 cm, bo kiedy się wyprostowałem, to sięgałem nogami i głową jej skrajnych części. Gdybym był wysokim facetem, z całą pewnością sześciogodzinna podróż nie należałaby do przyjemności.

Po drodze mieliśmy dwa przystanki po 20 min. na toaletę i posiłek. Przystanki miały miejsce w specjalnie przystosowanych zajezdniach, gdzie były stoiska z jedzeniem, małe targowisko i toaleta. Widać było, że system wspaniale funkcjonuje. Ciekawostka była taka, że po zatrzymaniu się danego autobusu ktoś z obsługi podsuwał po drzwi koszyk z klapkami do chodzenia. Oczywiście ja ze względów higienicznych zakładałem swoje supersandały.

Zdjęcie 1. Autor na tle autobusu w trakcie postoju na dworcu autobusowym.

W trakcie podróży, kiedy już trochę pospałem, zacząłem podziwiać przepiękne górskie widoki, od których trudno było oderwać wzrok. Miałem ochotę wysiąść z autobusu na jakimś lokalnym przystanku i iść w teren. Większość czasu autobus jechał płatnymi drogami bardzo dobrej jakości. Po dojechaniu do Sa Pa doznałem szoku. Przepiękny nowoczesny kurort, po ulicach którego chodziły tysiące turystów, głównie – jak to sami lokalni mieszkańcy mówią – ludzie Hanoi. Były to ogromne tłumy i, podobnie jak nasi miejscy turyści, ubrani na „ładnie” w pantofelkach i jeżdżący lokalnymi samochodami dla turystów bez dachu.

Zdjęcie 2. Widok na centrum Sa Pa.

Na szczęście ja miałem zarezerwowany hotel w jakiejś wsi klika kilometrów poza Sa Pa. Kiedy opuściłem autobus, już czekały ubrane w lokalne stroje kobiety tzw. łowcy turystów, dokładnie tak samo jak w Zakopanem. Mówiły bardzo dobry angielskim, więc nie było problemu z komunikacją. Obiecały zabrać do swojej wsi i pokazać okolice. Wymieniłem grzeczności i zamówiłem kawę w pierwszej kawiarni. Napisałem do właścicielki hotelu, gdzie jestem, wysłałem zdjęcie kawiarni i poprosiłem o sprawdzoną taksówkę, której właściciel będzie wiedział, gdzie ma mnie zawieźć. Zresztą takie rozwiązanie sugerowała sama właścicielka. Po ok. 15 min. przybył kierowca, który w telefonie miał moje nazwisko i pojechaliśmy do hotelu. Po drodze zauważyłem, że zostawiłem w autobusie stojak pod aparat fotograficzny.

Zdjęcie 3. Widok na jezioro w centrum Sa Pa.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, kierowca skasował 200 tys. dongów, czyli ok. 40 zł i wskazał ścieżkę, którą mam dojść. Z daleka było widać małe domki na palach, zgodnie z tym, co prezentował Booking. Na miejscu czekał na mnie mąż właścicielki Loi, z którym dopełniłem formalności. Szybki prysznic i wymarsz na pierwsze rozpoznanie. Piękna wieś, osadzona na pagórkowatym terenie, wszystko pięknie zadbane i aż trudno uwierzyć, że to wieś w Wietnamie. Wszędzie było widać wielu turystów, z tym wielu o innych niż wietnamskie rysy twarzy. Po jakim czasie zlokalizowałem salon masażu, który musiałem sobie zafundować. Najpierw była kąpiel w drewnianej bani napełnionej czarną wodą, a potem masaż. Niestety masaż był słaby, a obok masowany był Wietnamczyk, któremu usta prawie się nie zamykały… Wieczorem kolacja i spać, bo kolejnego dnia planowany był pierwszy trekking z lokalną przewodniczką Mimi.

Zdjęcie 4. Domek, w którym autor spędził cztery dni, w trakcie pobytu na północy Wietnamu.
Zdjęcie 5. Widok na wieś Ta Van, w której przebywał autor.

Dzień 6 (2.05.2022) – pierwsze wyjście z Mimi i lokalne swaty

Rano o godz. 8.15 zjadłem śniadanie: potrawę składającą się z różnego rodzaju ryżu. W smaku była średnia, ale dało się zjeść. Posiłek był bardzo energetyczny i dobrze, ponieważ o godz. 9 miała pojawić się moja przewodniczka Mimi. Po przywitaniu się i przedstawieniu punktualnie o godz. 9 wyszliśmy w teren. Od razu po opuszczeniu hotelu trasa przebiegała pod górę i to przez prawie godzinę. Było bardzo stromo, droga prawie zarośnięta i dosyć śliska, ponieważ w nocy dosyć mocno padało. Po drodze spotkaliśmy starszą kobietę z koszem, która szła tą samą trasą ze swoją wnuczką.

Zdjęcie 6. Napotkana przedstawicielka Czarnych Hmongów w trakcie wycieczki pierwszego dnia. 

Po drodze miałem okazję podziwiać piękne widoki na pola tarasowe oraz fragmenty lasu bambusowego, co bardzo mnie interesowało. Pamiętam, że jako mały chłopiec zawsze chciałem mieć wędkę z bambusa, który w tamtym czasie był bardzo drogi. Więc teraz widząc, że tu bambus rośnie praktycznie wszędzie i dorasta do pokaźnych rozmiarów, nie traciłem szans na obserwacje.

Zdjęcie 7. Las bambusowy.

Po wejściu na zaplanowane wzniesienie trasa była już dużo przyjemniejsza i łagodniejsza. Po drodze spotkaliśmy pierwsze gospodarstwo, które obfotografowałem, jakbym już nie miał zobaczyć żadnego innego. Droga była bardzo wąska, chwilami wybetonowana. Oczywiście im wyżej, tym widoki ciekawsze i perspektywa piękniejsza. Po jakimś czasie doszliśmy do wsi, gdzie odwiedziliśmy znajomych Mimi. Od razu zapowiedziała, że będę mógł robić bez problemu zdjęcia w środku. Po wejściu i przywitaniu się mogłem obejrzeć wszystko od wewnątrz. Jak się okazało później, typowy dom rolników z tego rejonu, który składał się z głównej centralnej izby, służącej jako jadalnia.

Zdjęcie 8. Typowy górski dom w rejonie Sa Pa.

Na prawo było miejsce na ognisko i jedno łóżko, na którym leżała podobno 110-letnia babcia, a na lewo pomieszczenie, które było swego rodzaju kuchnią. Dodatkowo było wejście na strych, który służył za magazyn. Poza tym, że wszystko było bardzo stare i tradycyjne, to wokół panował ład i porządek. Nie było czuć żadnych przykrych zapachów, np. spowodowanych bliskością zwierząt. Kiedy weszliśmy do środka, poza babcią był gospodarz, jego żona i sąsiad. Bardzo szybko zostałem zaproszony do wspólnego spożywania lokalnego samogonu z ryżu, który mi smakował i, jak na polskie warunki, nie wydawał się być zbyt mocny.

W miarę upływu czasu przybywało coraz więcej osób i impreza… się rozkręcała. Goście co rusz wychodzili i wracali, cały czas dyskutując. Okazało się po jakimś czasie, że był to moment przeprowadzania rozmów na temat wydania za mąż 16-letniej córki gospodarzy, która także była w domu. Widziałem także jej potencjalnego męża, który siedział wyraźnie z boku, bardzo nieśmiały i trzymał w ręku telefon komórkowy.

Zdjęcie 9. Nasi gospodarze.

Ustaliłem, że jeżeli kawalerowi zależy na córce, to musi jeszcze poczekać jakiś czas. I tu nie zrozumiałem: czy 2 miesiące, czy 2 lata. Okazuje się, że w tamtej kulturze dziewczyna po zamążpójściu przenosi się do domu pana młodego. Po ślubie automatycznie dostaje wiele obowiązków, nie tylko domowych, ale i gospodarczych. Pozostając w domu rodzinnym, obowiązki dzieli z matką i rodzeństwem. Wesele u Czarnych Hmongów trwa dwa dni, z czego pierwszy dzień u pani młodej, a drugi u pana młodego. W tym czasie młodzi odwiedzani są przez sąsiadów i rodzinę – oczywiście muszą wtedy ich nakarmić i napoić alkoholem. Ciekawostka jest taka, że w typowym domu samogon z ryżu produkuje się w nowy rok w ilości ok. 100 litrów, co ma starczyć na cały rok.

Zdjęcie 10. Budowanie relacji.

Po jakimś czasie (może godzinie) gospodarze zaczęli przygotowywać obiad. Wrzucali do stalowej misy na ognisku warzywa, duże kawałki słoniny, pokrojone ziemniaki, kurczaka czy ryż. Poza prymitywnym sposobem ich przygotowywania wszystko wyglądało dosyć smacznie. Zapytałem mojej przewodniczki, czy nie powinniśmy już iść i czy nie przeszkadzamy, stwierdziła, że nie i że mamy zaproszenie na obiad. Kiedy obiad był już przygotowany, wszyscy usiedliśmy do stołu na bardzo niskich taboretach (ok. 15 cm wysokości) i przystąpiliśmy do konsumpcji. Smakowało mi wszystko, ale najbardziej duże kawałki słoniny z małymi fragmentami mięsa – były wręcz rewelacyjne. Prawdopodobnie przygotowane z czarnej świnki wietnamskiej, której mięso podobno nie zawiera cholesterolu.

Zdjęcie 11. Najsmaczniejsza słonina jaką miałem okazje jeść.

Po około trzech godzinach, lekko zmęczony, opuściłem imprezkę, pożegnałem się z gospodarzami, dziękując za gościnę. Zostawiłem też 200 tys. dongów w ramach podziękowania. Wcześniej włączył mi się tryb kupiecki i kupiłem kompletny strój Czarnych Hmongów zarówno męski, jak i żeński. Myślę, że mogę być obecnie w Polsce jedynym posiadaczem takiego zestawu. Oczywiście zależało mi na całkowicie oryginalnym zestawie, więc jak łatwo sobie to wyobrazić, wymagają one prania. Przy okazji kupiłem od jednej z pań grzebień ozdobny oraz bransoletkę.

Zdjęcie 12. Widoki na góry i pola ryżowe.

Po powrocie miałem jeszcze długą rozmowę z moim gospodarzem Loi, wymieniliśmy się mediami społecznościowymi i danymi kontaktowymi. Mój gospodarz wspólnie z żoną ma także drugi hotel w Sa Pa o nazwie Hunter. Na Bookingu mają bardzo wysokie oceny i są one w pełni zasłużone. Bardzo dbają o wszystkie potrzeby gości i robią to w sposób bardzo naturalny, a nie natarczywy. Podsumowując, muszę napisać, że był to jeden z najciekawszych dni w moim życiu. Bliskość obcych nam kultur wpływa bardzo „odżywczo” na mój mózg. Loi stwierdził, że jestem pierwszym turystą, który jadł obiad z lokalnymi mieszkańcami, był w dużym szoku.

Dzień 7 (3.05.2022) – drugie wyjście z Mimi i odwiedziny w jej domu

Drugiego dnia postanowiłem wyjść w teren z Mimi dużo wcześniej, bo o godz. 8 rano, wiedząc, że mogą mi się przydarzyć różne nieoczekiwane spotkania i przygody. Spakowałem jedno piwko na drogę oraz dwie butelki wody mineralnej. Pogoda zapowiadała się dużo ciekawiej, w nocy nie padało, więc i trasa była dużo lepsza. Dodatkowo Mimi powiedziała, że dzisiaj aż tak stromo nie pójdziemy. Po drodze pokazała mi lokalną bimbrownię przy ulicy, gdzie akurat szła produkcja. Bez problemu miałem okazję spróbować jeszcze gorącego płynu i kupiłem na użytek własny pół litra. Ceny nie pamiętam, ale była to nie duża kwota.

Zdjęcie 13. Lokalny zestaw do pędzenia bimbru ryżowego.

Następnie weszliśmy w las bambusowy i szliśmy wąską ścieżką, którą chodziły także bawoły, przez co jej jakość była bardzo słaba. Musiałem także uważać, aby asekurując się, nie dotykać młodych bambusów, ponieważ były całe pokryte kłującymi igiełkami. Niestety raz to zrobiłem i nie było to przyjemne doświadczenie. Na szczęście dało się je sprawnie usunąć. Kiedy wyszliśmy z lasu, weszliśmy na wysokie zbocze, skąd rozpościerał się przepiękny widok na dolinę. Nieco niżej pasło się kilka sztuk wietnamskich bawołów, na tle zielonych już poletek ryżu. Zaproponowałem zejście w tym kierunku i zrobiliśmy sobie przerwę, podziwiając widoki. Widok był dość ciekawy, ponieważ osoby pilnujące zwierząt osłaniały się parasolkami od słońca. Proszę sobie więc wyobrazić cudowny widok kobiety z parasolką, usuwającej insekty ze skóry śpiącej i w pełni ufającej swojej właścicielce krowy. Kiedyś bawoły służyły lokalnej ludności do obrabiania poletek ryżowych. Dzisiaj część ludzi używa już małych urządzeń spalinowych, a zwierzęta trzyma z sentymentu, podobnie jak w Polsce konie na Podlasiu.

Zdjęcie 14. Lokalna kobieta troszcząca się o swoje zwierzę.

Kiedy rano wychodziliśmy, Mimi stwierdziła, że dzisiaj na trasie spotkamy dużo więcej turystów niż dzień wcześniej i tak rzeczywiście było. Były to z reguły pary lub pojedynczy turyści, jak w moim przypadku.

Zdjęcia 15. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 16. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 17. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 18. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 19. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    

Schodząc z jednego ze stoków, nie uniknąłem poślizgnięcia i cały tyłek miałem w błocie. Pagórki, po których chodziliśmy, nie były skalne, ale pokryte czymś, co przypominało glinę i z czego Wietnamczycy budują ryżowe tarasy. Jakiś czas później doszliśmy do bardzo urokliwego wodospadu, gdzie przy okazji mogłem się umyć. Niestety niewiele się to zdało, ponieważ jakiś czas później kolejny raz się poślizgnąłem i wdepnąłem w poletko ryżowe całym butem. W konsekwencji przez kolejnych 5 godzin chodziłem w mokrych butach. Ciekawe jest to, że Mimi szła w białych butach sportowych i po całym dniu nie miała śladów błota. Wynika to z tego, że żyjąc w tych rejonach całe życie, wie, jak się poruszać i ma lepszą równowagę.

Zdjęcie 20. Jeden z potoków.

Kiedy weszliśmy w teren bardziej zabudowany, miałem okazję zobaczyć bardzo prymitywny, ale skuteczny i ekologiczny młyn wodny. W innym miejscu małą elektrownię wodną, produkującą energię dla jednej rodziny. W dwóch domach miałem okazję zobaczyć, jak jest zwijana włóczka, jak jest suszona i farbowana. Po drodze zaczepiało nas, oczywiście w sposób bardzo przyjacielski, wiele osób. Spotkałem też kilka grup turystów m.in. z Indii, Francji czy Norwegii. W jednym z domów spotkaliśmy znajomą staruszkę, która pozwoliła mi obejrzeć dom, porobić zdjęcia. W pewnym momencie Mimi pokazała mi stary nóż i powiedziała, że służy on do wielu czynności. Od lat jestem miłośnikiem oryginalnych noży z różnych regionów świata. Natychmiast zapytałem, czy mogę go kupić. Po chwili targowania nóż i drewniana pochwa były moje, a poziom satysfakcji był maksymalnie wysoki. Jakiś czas później miałem okazję nagrać filmik, jak lokalna ludność używa zapomnianych już u nas krosen do produkcji materiału. Przypominam, że podstawą materiału jest jeden z gatunków konopi. Ciekawe, że do lat 30. XX w. była ona podstawą wielu produktów, ubrań, butów czy opon do samochodów. Dopiero wynalezienie plastiku w 1937 r. w USA zmieniło wszystko. Rozpętano negatywną kampanię, przez którą obecnie konopia utożsamiana jest głównie z narkotykami, ale na szczęście powoli się to zmienia. Jaki jest negatywny skutek produkcji plastiku, nikogo nie trzeba dzisiaj przekonywać.

Zdjęcie 21. Zakup noża.

W końcu dotarliśmy do trzech domów, z których ostatni należał do Mimi i jej męża. Po drodze obejrzałem domy jej rodziny, poznałem prawie wszystkich. Chwilę później poznałem także sympatycznego i skromnego męża Mimi, który był w trakcie przygotowywania obiadu dla nas. Oczywiście wiedziałem już wcześniej, że będę gościem Mimi i zjem u nich obiad. Dom Mimi był pierwszym, w którym widziałem normalną toaletę czy telewizor, stary, bo stary, ale jednak. Mimi szybko zdjęła swój tradycyjny strój i przejęła obowiązki gospodyni. Powiedziała przy okazji, że mogę wszędzie zaglądać i robić zdjęcia. Powiedziała też, że tym razem zanim poczęstuje nas lokalnym samogonem, zjemy porządny obiad.

Zdjęcia 22. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 23. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 24. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 25. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 26. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 27. Mimi i jej rodzina. 

W czasie, kiedy ona wspólnie z mężem uwijała się pomiędzy kuchnią a paleniskiem, ja zaglądałem wszędzie, zadawałem pytania i oglądałem gospodarstwo Mimi. Bezpośrednio obok jej domu były położone pola ryżowe, miała też kaczki, świnkę wietnamską oraz budynek dla bawołów. Dzieci w domu nie było, ponieważ jej syn zajmował się ich drugim domem, w którym prowadzili sklep.

Po jakimś czasie, kiedy usiedliśmy do stołu, pojawił się jej teść, później siostrzenica oraz sąsiadki. Widać było, że otwarty dom jest dla nich całkowicie normalną sprawą. Część ludzi tylko zaglądała, część dołączyła do obiadu. Siedzieliśmy sobie, rozmawialiśmy i piliśmy wino ryżowe. Co jakiś czas mąż lub teść odchodzili, aby zapalić tradycyjną fajkę. Po jakimś czasie pojawił się starszy sympatyczny pan, który jak się okazało, produkował te fajki. Nie byłbym sobą, gdybym jednej z tych fajek od niego nie kupił. Fajkę normalnie zalewa się częściowo wodą, wkłada odrobinę tabaki w mniejszy otwór, odpala i zaciąga powietrze przez duży otwór, aby utrzymać płomień. Nie wolno wciągać dymu do płuc, bo powoduje kaszel, o czym miałem okazję się przekonać. Generalnie cały proces to dwa-trzy wdechy i koniec palenia.

Zdjęcie 28. Kolejny udany zakup, fajka od dziadka męża Mimi, który wykonuje je własnoręcznie.

Chwilę później dwie z kobiet zaczęły mi wciskać swoje produkty, ale oczywiście nienachalnie. Ewidentnie widać, że Hmongowie mają smykałkę do interesu. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Wietnamczyków, całkiem nieźle mówią po angielsku, ale głównie kobiety.

Rozmawialiśmy też na temat planów Mimi w zakresie rozbudowy turystycznego biznesu. Stwierdziła, że nie ma planów sprzedaży swojej ziemi, bo chce zbudować dom dla turystów. Wyraziłem opinię, że z takim widokiem na dolinę nie będzie miała problemów z chętnymi. W rzeczywistości wychodząc z domu, ma ona wspaniały widok na całą dolinę. W miejscu, gdzie znajduje się jej dom, nie przebiega żadna droga, a jej dom jest ostatni w ciągu domów. Co w konsekwencji daje wspaniałe warunki dla biznesu.

Był to kolejny dom, w który miałem okazję przebywać, ale w żadnym nie byłem na strychu. Nie wytrzymałem i zapytałem, czy mogę tam zajrzeć. Dla Mimi nie było żadnego problemu. Na strychu miała worki z ryżem, koszyk z ryżem o wadze ok. 500 kg, trochę narzędzi i drewna. Coś, co wydało mi się nadzwyczaj mądre, to to, że bezpośrednio nad ogniskiem wisiały świńskie szynki. Krótko mówiąc, paląc w piecu, każdego dnia wędzili przy okazji mięso. Według niej niektóre części mięsa w ten sposób wędzone były nawet przez rok czy dwa. Po takim wędzeniu mięso musi się moczyć ok. dwa dni, aby nadawało się do spożycia.

Zdjęcie 29. Prymitywny młyn wodny.

Wracając, dyskutowaliśmy na temat turystyki. Według Mimi turyści z Hanoi nie chcą chodzić po górach. Przyjeżdżają na kilka dni, objeżdżają Sa Pa w specjalnych samochodach dla turystów i siedzą w restauracjach, zresztą podobnie jak w Polsce.

Zdjęcia 30. Wiejskie widoki.
Zdjęcia 31. Wiejskie widoki.
Zdjęcia 32. Wiejskie widoki.  
Zdjęcia 33. Wiejskie widoki.  
Zdjęcia 34. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 35. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 36. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 37. Wiejskie widoki. 

Dzień 8 (4.05.2022) – pomyłka w kalendarzu i wyjście w kierunku rzeki

3 maja kładąc się spać, byłem przekonany, że następnego dnia jadę o godz. 14 autobusem do Hanoi. Miałem nawet już kupione bilety. Rano wstałem i coś mi się wydawało, że w kalendarzu mam o jeden dzień za dużo, ponieważ z moich obliczeń wynikało, że mam dwie noce opłacone w moim pierwszym hotelu, a w kalendarzu miałem jeszcze trzy. Zadzwoniłem przez WhatsApp do menadżerki Sandy do Hanoi i potwierdziło się, że mam być dopiero następnego dnia. Była to dla mnie superinformacja, bo bardzo dobrze odpoczywało mi się na wsi. Musiałem tylko upewnić się u Lou, czy mogę zostać jeszcze jedną noc. Na szczęście nie było żadnego problemu, dodatkowo, jak się okazało później, dostałem zwrot za bilet. Nowy z kolei kupiła dla mnie Sandy.

Po śniadanku udałem się na samotny spacer po okolicach. Co rusz wchodziłem na jakiś pagórek i z niego schodziłem. Kiedy człowiek chodzi sam, dostrzega więcej szczegółów. Kilka osób spotkanych po drodze zaczepiało mnie pytaniami, skąd jestem i jak się mam. Zrobiłem sobie krótką przerwę na rzeką, w znanej mi kawiarni. Kupiłem sobie podobnie jak dzień wcześniej kawkę, orzech kokosowy i pyszne mango. Po przerwie poszedłem dalej. W pewnym momencie z daleka zobaczyłem ścieżkę w kierunku pól ryżowych, która dawała mi szansę dojścia do rzeki, która to z kolei wpadała do lasu bambusowego. Przez jakiś czas musiałem iść po wałach poletek ryżowych, doszedłem w końcu do rzeki i szedłem jej brzegiem. Po drodze widziałem małe stado bawołów wypasane na granicach pól ryżowych.

Zdjęcie 38. Pyszna kawa, mango i kokos.

W rzece było tak wiele dużych kamieni, że bez problemu mogłem kontynuować swój marsz samą rzeką. W oddali przy rzece dostrzegłem małe domki, prawdopodobnie była to jakaś baza dla turystów. Kiedy doszedłem na miejsce, zobaczyłem sześć domków, na dachu których rosła trawa i kwiaty. Przez chwilę chodziłem po tym małym ośrodku i myślałem, że nikogo tam nie ma. Po chwili pojawił się właściciel, który miał długie czarne włosy i bardziej wyglądał mi na Japończyka niż Wietnamczyka. Miejsce nazywało się Utopia. W barze wisiały bardzo ładne obrazy malowane na deskach oraz stały duże słoiki pełne jakiegoś płynu i zasypane jakimiś warzywami lub owocami. Zadałem kilka pytań, co to za miejsce i czy można je wynająć, ponieważ jest pięknie położone oraz co jest w tych słojach. Okazało się, że domki kosztują ok. 200 zł, nadają się dla jednej pary, nie ma żadnego internetu, aby ludzie odpoczęli. Natomiast w słoikach jest jakiś alkohol zalany małymi jabłkami lub kwiatami, dodatkowo mogłem się poczęstować i sprawdzić, jak to smakuje. Miejsce nazywa się bardzo wymownie Utopia. Ostatecznie zamówiłem sobie kawę i szklaneczkę zawartości jednego ze słojów.

Zdjęcie 39. Malownicza trasa wzdłuż rzeki.

Kolejne trzy godziny upłynęły na pełnym relaksie. Patrzyłem na rzekę, słuchając jej szumu i patrzyłem na las bambusowy oraz dwóch rolników ojca z synem, którzy obrabiali swoje pola i co chwilę przekraczali rzekę, aby przenosić i myć fragmenty małej maszyny-kultywatora. Później zjadłem jeszcze smażone i smaczne bataty.

Zdjęcia 40. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 41. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 42. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 43. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 44. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 45. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.

W związku z tym, że robiło się dość późno, udałem się w drogę powrotną. Idąc, postanowiłem, że zajrzę do najlepszego w okolicy salonu masażu. Po drodze miałem jeszcze okazję obserwować, jak dwa małżeństwa płuczą w rzece wyprodukowaną przez siebie włóczkę. Jakiś czas później siedziałem w drewnianej bani napełnionej czarną wodą i patrzyłem przez wielką szybę na góry, słuchając spokojnej muzyki. Po kąpieli oddałem się w ręce bardzo silnej pani, która spowodowała, że kilka razy odpłynąłem… Po masażu spokojnym krokiem udałem się do swojego miejsca noclegowego.

Zdjęcie 46. Restauracja z najlepszym salonem masażu w rejonie.

Dzień 9 (5.05.2022) – Sa Pa i powrót do Hanoi

W tym dniu w planach miałem wyjazd do Sa Pa i zrobienie kilku zdjęć z tego miasta oraz transport do Hanoi. Autobus miałem zaplanowany na godz. 16. Rano zjadłem śniadanie, opisałem trochę wcześniejsze dni i pojechałem taksówką, zamówioną przez właściciela, do Sa Pa. Po drodze idąc jeszcze do taksówki, spotkałem Mimi, która szła w góry z dwoma turystkami, wyglądającymi na Europejki. W Sa Pa zostawiłem wszystkie rzeczy w drugim hotelu Loi o nazwie Hunter Lodge. Bagaże zostawiłem pod opieką jego mamy.

Przez jakieś trzy godziny chodziłem po Sa Pa i robiłem zdjęcia. Miasto w żaden sposób nie wyglądało na miasto stereotypowego, komunistycznego Wietnamu. Sa Pa jest dużo większe i nowocześniejsze niż np. Zakopane. W mieście są setki restauracji i kawiarni, typowych niedrogich wietnamskich barów ulicznych, piękne parki, bardzo ładne targowisko, zadbane kamienice oraz duże jezioro w centrum miasta.

Zdjęcia 47. Sa Pa.
Zdjęcia 48. Sa Pa.
Zdjęcia 49. Sa Pa.
Zdjęcia 50. Sa Pa.
Zdjęcia 51. Sa Pa.
Zdjęcia 52. Sa Pa.
Zdjęcia 53. Sa Pa.
Zdjęcia 54. Sa Pa.
Zdjęcia 55. Sa Pa.
Zdjęcia 56. Sa Pa.

Po jakimś czasie zgłodniałem i zamówiłem w jednym z typowo wietnamskich barów rybę. Pan przyniósł wielką rybę, ale powiedziałem, że zjem tylko połowę. Ryba okazała się bardzo dobra. Dla zdrowotności popijałem czymś, co widziałem w barze w wielkim słoiku z jakimiś owocami. Pan dla towarzystwa wypił ze mną jeden łyczek. Dla otwartego i kontaktowego Polaka, do jakich się zaliczam, Wietnam jest absolutnie świetnym krajem na wyjazd turystyczny. Ludzie są tutaj bardzo towarzyscy. Jedzenie i alkohol bardzo smaczne. Po obiedzie ruszyłem w dalszy obchód miasta.

Spacerując nad jeziorem, zaczepiła mnie jakaś „zwariowana” celebrytka i przez chwilę musiałem robić za jej operatora kamery. Co rusz kazała mi robić jakieś ujęcia, nie mówiąc ani słowa po angielsku. W międzyczasie sprawdzała, co robi jej konkurencja, wyglądało to kuriozalnie. Chwilę później zaczepiła mnie jedna z handlarek z Czarnych Hmongów, do której po chwili dołączyły kolejne. W pewnym momencie siedziałem na ławeczce, a wokół mnie stało sześć handlarek, które próbowały mnie przekonać do zakupów. W miarę jak udowadniałem, że wszystko, co potrzebuję, już mam, odpuszczały.

Zdjęcie 57. Sympatyczne handlarki w Sa Pa.

Rozmawialiśmy też o tym, w jakiej miejscowości byłem i co widziałem. Okazało się, że jedna z nich pochodzi z TaVan – wsi, w której spędziłem cztery noclegi. Po jakimś czasie postanowiłem iść w swoim kierunku, ale trzy kobiety cały czas mnie nie odstępowały. W związku z tym, że całkiem nieźle mówiły po angielsku, mieliśmy duży ubaw. Generalnie skończyło się tym, że zaprosiłem je na kawę do kawiarni. Najbystrzejsza była najmłodsza, która nosiła dziecko na plecach. Stwierdziła, że ona chce „koko cafe”, a dwie pozostałe zamówiły czekoladę. Po reakcji gości kawiarni jasno było widać, że obecność handlarek w tradycyjnych strojach w kawiarni to nie lada wydarzenie, a z łysym Europejczykiem tym bardziej. W kawiarni odpuściły sobie handel i zeszliśmy na tematy bardziej przyziemne, jak zarobki czy kto rządzi u nich w domu. Tu oczywiście zdania były podzielone. Młoda stwierdziła, że u niej ona rządzi, a jedna ze starszych, że kłóci się ze swoim mężem. Stwierdziły, że czasami nic nie zarabiają, nie są za bogate i nawet nie mają toalety w domu. Niestety mój czas mijał i musiałem szybko udać się po swoje bagaże i jechać na autobus. Na szczęście dobrze zapamiętałem trasę powrotną.

Zdjęcie 58. Ostatnia kawa w Sa Pa w przemiłym towarzystwie.

Kiedy wróciłem po bagaże, chwilę później przyjechał Loi z synkiem i jego żoną San, którą do tej pory znałem tylko z korespondencji telefonicznej i z którą załatwiałem kilka już tematów. Oboje wracali od okulisty, ponieważ synek ma problem z jednym z oczu. Okazało się, że Loi oddał mi kasę za autobus, który odwołałem, myląc się co do terminów. Na przystanek odwiozła mnie taksówka zamówiona przez Loi. Na miejscu zostałem szybko odhaczony na liście i okazało się, że nie muszę płacić za bilet, chociaż Sandy z Hanoi powiedziała, że mam zapłacić w biurze firmy. Za bilet ostatecznie zapłaciłem dwa dni później. Czekając na autobus, piłem kawę i rozmawiałem z jednym z Wietnamczyków z dredami, co widziałem w Wietnamie pierwszy raz.

Po chwili inny sympatyczny i mówiący po angielsku Wietnamczyk zabrał nas do autobusu. Podobnie jak wcześniej miałem to samo miejsce A1 w autobusie, tj. bezpośrednio za kierowcą. W trakcie sześciogodzinnej podróży planowane były dwa przystanki. Na drugim z nich, jak to zawsze w moim przypadku, zaczepił mnie jeden z Wietnamczyków i stwierdził, że mieszkał osiem lat w Słowacji. Mówił do mnie po słowacku. Okazało się, że jest synem właścicielki całego parkingu i punktów handlowych, zresztą samą właścicielkę też miałem okazję poznać. Na miejscu zjadłem też szybką kolację za naprawdę nieduże pieniądze, z czego porcja była nie do przejedzenia. Po drodze popracowałem trochę na laptopie i opisałem swoje kolejne przygody. Po drodze widziałem jeszcze, że Sandy z mojego hotelu pisała na WhatsApp, czy jadę zgodnie z planem. W Hanoi poprosiłem Wietnamczyka z dredami o zamówienie dla mnie taksówki i dojechałem szybko i sprawnie do hotelu. W związku z tym, że była już godzina 22, nie było sensu iść na zwiedzanie miasta.

Dzień 10 (6.05.2022) – ostatnie zwiedzanie Hanoi

Tego dnia nie miałem żadnych innych planów, jak pochodzić po mieście i zrobić pamiątkowe zakupy. Ceny w Hanoi są bardzo różne. W jednym sklepie za magnes chcą 30 tys. dongów, a za ten sam w bocznej uliczce w odległości 100 metrów już 7-10 tys. dongów. Dla miłośników różnego rodzaju suwenirów, pamiątek czy rękodzieła Hanoi jest rajem zakupowym – dotyczy to zarówno jakości, jak i różnorodności. Oczywiście należy się targować, ale miałem okazję być w sklepie z produktami bardzo wysokiej jakości, gdzie nie było żadnej mowy o targowaniu. Niestety kolejny raz pogoda nie była perfekcyjna. Brakowało czystego światła, przez co zdjęcia nie były najwyższej jakości.

Wieczorem wybrałem się na masaż polecany mi przez poznanego w trakcie jednej z wycieczek Garego z Honkongu. Musiałem wziąć taksówkę. Kiedy pokazałem adres pani w hotelu, natychmiast potwierdziła jakość tego miejsca. Zarezerwowała też dla mnie godzinę rozpoczęcia masażu. Kiedy dotarłem na miejsce, nie było tam typowego miłego powitania, jak to ma zwykle miejsce. Wchodziło się na duży dziedziniec czegoś, co bardziej przypominało nasze sanatorium NFZ. Wewnątrz siedział pan, który wskazał mi szafę i klapki. Kazał zdjąć buty i je zostawić, założyć klapki i iść dalej. Była tak też swego rodzaju stołówko-kawiarnia, gdzie można było zjeść i się czegoś napić. Kolejny pan – wcale nie milszy – pokazał mi tylko rozpiskę masażu, od razu sugerując 120 min. dla VIP za 600 tys. dongów, czyli jakieś 120 zł. Nie dyskutując dużo, poszedłem za młodym chłopakiem na pierwsze piętro. Idąc, po drodze widziałem wiele gabinetów do masażu. Po chwili wskazał mi mój gabinet, w którym znajdowało się łóżko do masażu, drewniana bania, wanna do hydromasażu oraz szklana kabina, która, jak się później okazało, była minisauną. Kazano mi się rozebrać, założyć jedną z dwóch par bokserek i wejść do bani, którą wcześnie szybko zalano ciemną wodą. Pomyślałem sobie, że szkoda, że nie kobieta będzie mnie masowała, ale może facet ma więcej siły. Cały proces wyglądał następująco: najpierw kilka minut w drewnianej bani, później kilka minut w wannie z hydromasażem, a następnie na dłuższy okres do sauny, przy czym nogi trzymałem w plastikowym wiaderku z wodą i ziołami. Po wszystkim musiałem się wytrzeć, zmienić szorty i położyć na łóżko. Na szczęście po całym tym procesie, mycia i rozgrzewania przyszła masażystka i zrobiła jeden z lepszych masaży, jakie miałem w życiu. Co jakiś czas nakładała gorące ręczniki na różne części ciała. Była nadzwyczaj silna i używała cały wachlarz technik, których nigdy wcześniej nie widziałem. Nie ukrywam, że nie był to raczej masaż relaksacyjny, a porządny masaż sportowy, który miał usprawnić główne mięsnie i kręgosłup.

Wieczorem, na pożegnanie z Wietnamem, spędziłem kilka godzin w mojej ulubionej kawiarni na torach Spot 09. Właśnie z tego powodu, że kawiarnia znajdowała przy torach, nie było tam żadnych skuterów i panował spokój. Tego wieczora było tam dużo więcej młodych ludzi o europejskich rysach twarzy.

Zdjęcia 59. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 60. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 61. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 62. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 63. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 64. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 65. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 66. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 67. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 68. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 69. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 70. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 71. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 72. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 73. Zakamarki i życie Hanoi.

Na zakończenie miałem niezbyt przyjemną przygodę już na lotnisku, kiedy pani obsługująca mój lot zażądała zważenia bagażu podręcznego, który był o kilka kilogramów za ciężki. Na nic nie zdały się moje tłumaczenia, że bagaż główny jest o kilka kilogramów lżejszy, niż może być. Pierwszy raz coś takiego mi się przydarzyło. Ostatecznie dwa razy musiałem się przepakować, wyrzucić do kosza kilka rzeczy, w tym dobre trunki… Nauczka na przyszłość, aby jednak brać dużo większą walizkę na takie wyjazdy, ponieważ zawsze jest pokusa, aby przywieźć wiele pamiątek, które mimo niedużej wagi zajmują jednak dużo miejsca.

Podsumowując: Wietnam to niesamowity i różnorodny kraj, do którego na pewno wrócę. Następnym razem muszę jednak samodzielnie pojeździć po całym kraju i zobaczyć więcej natury, zwierząt i miejsc mniej turystycznych.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz, 18.08.2022 r.

Część II – Zatoka Ha Long i Minh Dinh

Dzień 3 (29.04.2022 r.) – Zatoka Ha Long

Zarówno wycieczkę do zatoki Ha Long, jak i Minh Dinh wykupiłem w moim hotelu już drugiego dnia. Niespecjalnie chciało mi się biegać po mieście i szukać super okazji cenowej. W hotelu zadbano o wszystko. Musiałem w godz. 9-9.30 być w gotowości w recepcji na podjęcie mnie przez autobus, który objeżdżał hotele, w których turyści wykupili daną wycieczkę. Za obie zapłaciłem ok. 500 zł. W ramach wycieczki było wszystko: transport, wejściówki do odwiedzanych miejsc oraz lunch.

Do zatoki było ok. 3 godz. jazdy. Najgorzej było wbić się na autostradę, ponieważ korki na drogach wyjazdowych z Hanoi były bardzo duże. Dopiero na autostradzie wycieczka nabrała tempa. W autobusie nasz przewodnik sprawdził obecność, przedstawił się i starał się zbudować miłą atmosferę do dalszej podróży. W autobusie byli m.in. turyści z Korei Południowej, Australii, Niemiec, Francji, Grecji, Wietnamu, Izraela. Po drodze można było na własne oczy zobaczyć, jak Wietnam się szybko rozwija i zacząć wierzyć, że przyszłość świata to Azja i Afryka.

Na ok. 30 min. przed dojechaniem do celu przejeżdżaliśmy przez gigantyczny most, z którego było widać ogromną stocznię oraz budowy nowych osiedli mieszkaniowych. Przewodnik opowiedział m.in., że ludzie, którzy mieszkali na terenach zalanych wodą, na specjalnych łodziach, są powoli przemieszczani do nowych mieszkań. Powyższe wynika z tego, że bardzo często padają oni ofiarami kaprysów natury, takich jak tajfuny czy huragany.

Zdjęcie 1. Port w zatoce Ha Long.

Kiedy już dojechaliśmy do samej zatoki, jasno było widać, że to nie jakiś lokalny port, a nowoczesny, wspaniale rozwinięty port-morena, gdzie w hotelu lub na luksusowej łodzi można spędzić nawet kilka dni. Dojeżdżając do portu, mijaliśmy ogromne i luksusowe osiedla mieszkaniowe, niewykończone, czekające na swojego nabywcę. W porcie działa także park rozrywki, taki lokalny Disneyland.

Na miejscu czekał już na nas bardzo wysokiej jakości statek oraz lunch, który skonsumowaliśmy zaraz po wejściu na pokład. Przewodnik powiedział tylko, że możemy wyjść na wyższy pokład dopiero wtedy, kiedy statek opuści zatokę.

Zdjęcie 2. Przystań wycieczkowa w zatoce Ha Long.

Zatoka Ha Long słynnie z ok. 2 tys. małych wysepek, często tylko ogromnych niezamieszkałych skał, które powstały w trakcie wybuchów wulkanów. Widoki był nieziemskie, chociaż brak słońca ograniczał możliwość robienia świetnych zdjęć. Po drodze mieliśmy małą przerwę na zwiedzanie jaskini, która była tak ogromna i przestronna, że trudno było w to uwierzyć, nawet będąc w środku. Podobno ludzie wody chowali się w nich wtedy, kiedy tajfuny nie pozwalały normalnie funkcjonować. Po wyjściu z jaskini, która znajdowała się w bardzo kameralnej zatoczce, popłynęliśmy w miejsce, w którym mogliśmy się przesiąść na kajaki. Już na kajakach popłynęliśmy przez bardzo wąskie przejście do niewidocznej zatoki wewnątrz gór. Na zakończenie popłynęliśmy jeszcze na godzinne leżakowanie na wyspę.

Wracając z całodziennych wojaży, mogliśmy obserwować piękny zachód Słońca i mijane wioski. Ostatecznie byliśmy w Hanoi po godz. 22, co nie znaczy, że nie było już ludzi na ulicach. Było dokładnie odwrotnie – człowiek miał wrażenie, że całe miasto wyległo na ulice.

Zdjęcia  3. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  4. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  5. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  6. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  7. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  8. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.

Dzień 4 (30.04.2022) – Minh Dinh

Wyjazd do Minh Dinh w drugim dniu długiego weekendu Wietnamczyków nie był najlepszym pomysłem. Sandi z hotelu sugerowała, że mogą być korki – ale chyba niezbyt stanowczo, skoro pojechałem. Kiedy rano, chwilę po godz. 7, wyjeżdżaliśmy, Hanoi było bardzo spokojne, objeżdżając kolejne hotele i podejmując wycieczkowiczów, miałem okazję obserwować, jak budzi się poranny handel. Dostawcy roznosili warzywa, owoce i wszystko inne, niezbędne do wyżywienia tego wspaniałego miasta i turystów. Dramat zaczął się krótko po opuszczeniu ścisłego centrum. Z minuty na minutę przybywało samochodów chcących opuścić miasto i w konsekwencji zamiast ok. dwóch godzin podróż zajęła nam prawie pięć. Biorąc pod uwagę rozmiary siedzeń w autobusie skrojone dla Wietnamczyków, podróż była nad wyraz męcząca.

Zdjęcie 9. Pozostałości po pierwszej stolicy Wietnamu.

Od początku wyjazdu nasz przewodnik Tomi starał się budować dobrą atmosferę wycieczki i co z pełną odpowiedzialnością przyznaję, bardzo mu się udawało. Zadanie nie było łatwe, ponieważ, jak się później okazało, wspólnie podróżowali ludzie ze Szwecji, Polski, Wietnamu, Australii, Kanady, Singapuru, Hongkongu, Grecji czy Japonii. Okazało się, że matka Timiego pracowała i mieszkała w Warszawie przez prawie 10 lat, robiła jakieś badania i przy okazji handlowała na stadionie warszawskim, na długo przed jego rozbudową.

Dojeżdżając na miejsce, okazało się, że ja i kolega z Hongkongu musimy się przesiąść do innego autobusu, ponieważ mamy wykupiony wariant zwiedzania starej, tj. pierwszej stolicy Wietnamu. Jednak poza dwoma świątyniami i wielkim pustym placem niespecjalnie było co zwiedzać. Na koniec weszliśmy na wielką górę po schodach, przy okazji bardzo się męcząc i pocąc, ze względu na słońce i upał. Było nas w grupie tylko pięcioro, więc szybko zbudowaliśmy superrelację.

Zdjęcie 10. Pozostałości po pierwszej stolicy Wietnamu.

Następnie odwieziono nas do restauracji, gdzie mieliśmy zjeść obiad po przybyciu naszej oryginalnej grupy. W tym czasie bardzo zaprzyjaźniłem się z Garym z Hongkongu, napiliśmy się piwa i porozmawialiśmy o jego kraju i zmianach zachodzących po przejęciu władzy przez Chiny. W międzyczasie spotkałem moje zaprzyjaźnione i dużo starsze koleżanki z Singapuru, z którymi miałem okazję być w zatoce Ha Long.

Po przyjeździe naszej grupy zjedliśmy smaczny lunch, budując relacje z kolejnymi wycieczkowiczami, w tym przypadku z parą Ukraińców z Kanady, tj. Iną i Edwardem. Kiedy usłyszeli, że jestem Polakiem, bardzo podziękowali za wsparcie dla ich kraju. Porozmawialiśmy trochę o Kijowie, skąd pochodzi Ina, oraz miejscach, które miałem okazję zwiedzić w lipcu zeszłego roku.

Kolejnym i najciekawszym punktem wycieczki była wycieczka na łódkach po pięknej rzece oraz urokliwych zatoczkach. Ludzi tego dnia było tysiące. Chwilami sam rejs wyglądał groteskowo, ponieważ na raz pływało po 50 i więcej czteroosobowych łódek.

Zdjęcie 11. Spokojny rejs po rzece…
Zdjęcie 12. Autor w trakcie rejsu po rzece…

Pływaliśmy zatoczkami i pod skałami, pod którymi tylko nasze łódki i kajaki mogły się przecisnąć. Widziałem m.in. wyspę i zatoki, w których kręcony był film „King Kong”. Miałem dużo szczęścia, ponieważ płynąłem z Garym z Hongkongu i Matem z Australii. Z Matem zaliczyłem też wcześniejszą wycieczkę do zatoki Ha Long. Około dwugodzinny rejs upłynął na męskich opowiastkach i podziwianiu pięknych widoków. Ogromne wrażenie robiły bardzo niskie jaskinie, którymi się przepływało i wypływało w kompletnie odciętych od świata zatoczkach, po czym po przepłynięciu prze kolejną jaskinię wypływało się na otwarty teren. Labirynt jaskiń i zatoczek pozostawiał ogromne wrażenie. Pokonanie ich bez znajomości terenu byłoby niemożliwe.

Ostatnim punktem tego dnia było wejście na górę i piękny taras widokowy, gdzie można było z zapartym tchem podziwiać piękną panoramę gór i rzeki. Można by wiele mówić, ale zdjęcia pokazują najwięcej. Wspaniałe miejsce, ale niestety nie wtedy, kiedy Wietnamczycy mają długi weekend. To trochę tak, jakby pojechać w długi weekend do Zakopanego. Niby pięknie, ale nie można tego piękna w pełni przeżywać.

Zdjęcie 13. Poznani towarzysze podróży Gary i Mat.

Powrót na szczęście był już szybszy. Po drodze część osób korzystała z pomocy naszego pilota w kwestii transportu na lotnisko czy do innych miejsc turystycznych. Budujące było też to, jak obcy zupełnie ludzie pomagają sobie nawzajem, praktycznie znając się tylko kilka godzin. Takie wycieczki najlepiej pokazują, że tzw. normalni ludzie zawsze i wszędzie się porozumieją. Kiedy do głosu dochodzą polityczne hieny, zawsze pojawiają się konflikty.

Zdjęcia 14. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 15. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 16. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 17. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 18. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 19. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 20. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 21. Widoki z rejsu.
Zdjęcie 22. Widok na rzekę z góry.
Zdjęcie 23. Autor z Garrym i Mattem.

Zaskakujący Uzbekistan

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz

Część III – Buchara

Dzień siódmy (3.11.2022): wyjazd do Shahirsabz i Buchary

Co się rzekło przy dobrym piętnastoletnim koniaczku Samarkanda, należało zrealizować. Wstałem bardzo wcześnie, odebrałem kwit meldunkowy (każdy hotel ma obowiązek nas zarejestrować i potwierdzić pobyt) i o 7.00 opuściłem hotel. Na zewnątrz czekał mój nowo poznany Tadżyk, o dziwo, ze swoją żoną. Stwierdził, że weźmie ją w góry, niech pooddycha świeżym powietrzem.

Zdjęcie 1. Widoki górskie na trasie do Shahirsabz.
Zdjęcie 2. Widoki górskie na trasie do Shahirsabz.
Zdjęcie 3. Targowisko na trasie do Shahirsabz.
Zdjęcie 4. Targowisko na trasie do Shahirsabz.

Pogoda, wbrew przepowiedniom, zapowiadała się bardzo dobrze, Mahmud trafnie stwierdził, że jeżeli jest rano mgła, to będzie słonecznie w górach. Szybko wyjechaliśmy z miasta i kierowaliśmy się na widoczne w oddali góry. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy, abym mógł zrobić zdjęcia. Pierwszym przystankiem było miejsce, gdzie kręcono znany western, którego tytułu jednak nie pamiętam. Następnie chwila przerwy na targowisku w górach, gdzie mogłem popróbować różnych smakołyków – m.in. kulek serowych, o twardej strukturze, lekko słonych, ale smacznych; są one w domach zjadane jako przekąska do herbaty.

Droga była raczej słabej jakości. Po drodze mijaliśmy małe górskie wsie i ludzi pędzących swoje zwierzęta. Na pierwszy rzut oka widać, że ludność nie jest tam bogata. W większości tereny te, graniczące z Tadżykistanem, są zamieszkane przez uzbeckich Tadżyków, którzy mają swój własny język. Kilkanaście lat temu nie były możliwe np. mieszane, uzbecko-tadżyckie małżeństwa. Obecnie nie ma problemu, aby Tadżyczka czy Uzbeczka wyszła za mąż za przedstawiciela innej religii. Nie ma też w takiej sytuacji konieczności zmiany religii. Przy okazji tematu małżeństw – dalej funkcjonuje tu zwyczaj szukania dzieciom partnerów, ale mają oni prawo odmówić. W takiej sytuacji cały proces jest zaczynany od początku. Młodzi mogą sobie także sami szukać życiowych partnerów. Kiedy para decyduje się na małżeństwo, rodzice pana młodego i on sam przekazują pannie młodej i jej rodzinie dwie skrzynie z różnymi podarkami, jak materiały, meble itp. Sama organizacja wesela jest także po stronie pana młodego, a nie są to niskie koszty – wesela trwają trzy dni i mogą liczyć setki gości. Jak powiedział sam Mahmud, w ich kraju żyje się dla dzieci, a nie dla siebie. W przypadku, gdy ktoś jest słabo sytuowany, na wesele składa się cała rodzina, a nawet społeczność lokalna. Można wtedy wspierać finansowo czy przekazywać produkty spożywcze.

Zdjęcie 5. Pomnik Timura w Shahirsabz.
Zdjęcie 6. Pomnik Timura w Shahirsabz.

Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do miasta Shahrisabz, które jest miejscem urodzenia Amira Timura. Dojechaliśmy do pięknie odrestaurowanego terenu, coś na wzór parku, otoczonego częściowo odnowionym, historycznym murem obronnym, na którym znajdują się ruiny meczetu oraz pomnik samego Amira Timura. Na spacer udałem się z żoną Mahmuda, a on sam pozostał w samochodzie. Zresztą stwierdził wcześniej, że nie będziemy płacić po
40 tys. UZS za bilet i prosił, abym dał bileterce 10 tys. UZS. Teren jest naprawdę pięknie utrzymany, zielony o obszerny, podobno 10 ha. Po powrocie okazało się, że nie dotarliśmy do muzeum Timura, które miało znajdować się gdzieś niedaleko od pomnika.

W drodze powrotnej mieliśmy zjeść najlepszy Tinder Kebab w Uzbekistanie. Zresztą punkty spożywcze z tą nazwą były co kilkaset metrów. Dojechaliśmy do tego najlepszego, z pięknym widokiem na dolinę. Po ilości samochodów było widać, że cieszy się ono uznaniem. Podobno w tym miejscu zabijanych jest minimum 75-80 baranów dziennie. Sam Tinder Kebab to upieczone w specjalnym piecu baranie mięso. W pierwszej kolejności w uszczelnionym piecu palone jest drewno, a po jego usunięciu wieszane są na stalowych hakach duże połacie poćwiartowanego świeżego mięsa. Wyjmuje się je po około trzech godzinach, a następnie ćwiartuje. Według kierowcy takie mięso kosztuje 140 tys. za kilogram. Nie poznałem dokładnej ceny, zostałem jedynie poproszony o zapłatę 100 PLN, a resztę dołożył Mahmud. Mam podstawy przypuszczać, że byłem głównym sponsorem, ale nie jest to problem. Bez tego wyjazdu nigdy bym tego miejsca nie zobaczył i nie posmakował tego pysznego mięsa, szczególnie że jestem fanem baraniny. Do samego mięsa była jeszcze sałatka z pomidorów, cebula, kiszone ogórki i pomidory, herbata oraz maślanka. Mięsa nawet trochę zostało i Mahmud zabrał je ze sobą. Siedzieliśmy w małym pokoiku, na dywanach, gdzie należało zdjąć buty, przy bardzo niskim stoliku, zwanym homtachta. Przypominam, że za samą tylko wycieczkę w góry z wcześniej poznaną przewodniczką miałem zapłacić 1,5 mln UZS. Ostatecznie za objazd po Samarkandzie, kolacje z samarkandzkim koniakiem, wycieczkę po górach i Shahrisabz, Tinder Kebab i dojazd do Buchary zapłaciłem ok. 1,2 mln UZS. To tylko pokazuje, jak niektórzy turyści zepsuli lokalnych usługodawców i jak ci są oderwani od rzeczywistości.

Zdjęcie 7. Miejsce przygotowywania Tinder Kebab.
Zdjęcie 8. Miejsce przygotowywania Tinder Kebab.

Po zjedzeniu i opłaceniu rachunku zostałem odwieziony do Samarkandy na jakiś przystanek przesiadkowy, skąd musiałem dojechać do Buchary. Pierwsze trzy godziny były trudne, ponieważ siedziałem z tyłu z dwoma kobietami – chyba babcia i wnuczka lub córka. Za wszystko miałem zapłacić 200 tys. UZS. Po około trzech godzinach kazano nam się przesiąść bez tłumaczenia do innego auta. Miałem zapłacić poprzedniemu kierowcy, a ten miał się z resztą porozliczać. Godzinę później znów kazali mi się przesiąść, ale już samemu, do kolejnego auta z innymi ludźmi. Wreszcie ostatni kierowca odwiózł mnie do hotelu, nie bez większych problemów.

Zdjęcie 9. Hotel Old Buhara Boutiq.
Zdjęcie 10. Stylowo urządzony pokój w  Old Buhara Boutiq.

Kiedy trafiłem do Old Buhara Boutiq, od razu się w sercu uśmiechnąłem. Budynek był pięknie odrestaurowany, ze ślicznym dziedzińcem, a miła obsługa od razu zaproponowała herbatę.
Po chwili przyjechał właściciel, z którym wymieniliśmy grzeczności. Okazało się, że godzinę przed moim przyjazdem grupa operatorów turystycznych z pięciu krajów oglądała jego hotel. Najciekawsze było to, że do samego najbardziej ciekawego placu na starówce jest 100 m. Szybko zostawiłem swoje rzeczy i pięć minut później byłem na starym mieście. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Samarkanda nie ma nawet 10% potencjału, jaki ma stare miasto w Bucharze.

Zdjęcie 11. Kompleks Poi Kalyan Complex w Bucharze. 
Zdjęcie 12. Kompleks Poi Kalyan Complex w Bucharze. 

Stare miasto Buchary to ogromny zespół architektoniczny Azji Środkowej, obejmujący ok. 140 obiektów. Do najważniejszych należy zaliczyć: cytadelę Ark; mauzoleum Samanidów z IX-X w.; zespół architektoniczny Po’i Kalon, obejmujący minaret Kalon (dosł. Wielki) z 1127 r. o wysokości 46 m, wzniesiony jednocześnie z niezachowanym do dziś meczetem piątkowym, meczet piątkowy Kalon zbudowany w XV wieku za panowania Timurydów, medresę Mir-i Arab z XVI w.; meczet Magoki Attari z XII-XVI w. (najstarszy zachowany w Azji Środkowej); medresy Ułun Bega, Madar-i Chan, Abd Allah Chan, Abd al-Aziz Chana z XVI-XVII w.; kompleks budowli Lab-i Hauz, skupiony wokół zbiornika wodnego, obejmujący: medresę Kukaltasz, medresę Diwana Begiego oraz hale targowe z XVI w. Zabytkowe centrum Buchary wpisano w 1993 r. na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W jej zabudowie dominują historyczne szkoły koraniczne, tzw. madrasy, których zresztą część dalej normalnie funkcjonuje. Madrasy, co widać na zdjęciach, mają bardzo podobny układ: ogromną i pięknie zdobioną ścianę frontalną oraz dwupoziomowy, zabudowany dziedziniec. Pomieszczenia dla studentów znajdują się na obu poziomach. Często naprzeciwko siebie stoją po dwa takie madrasy, a pomiędzy nimi znajduje się wielki plac. W niektórych madrasach zamiast szkół funkcjonują targowiska. Jednym z największych kompleksów w Bucharze jest Poi Kalyan Complex, z wielkim i pięknym minaretem Kalyan. Podobnych, tylko że odrobinę mniejszych kompleksów w Bucharze jest zresztą kilka.

Należy podkreślić, że w Bucharze można kupić naprawdę wszystko, często najwyższej jakości, kwestia tylko ceny. Znajdują się tutaj warsztaty rzemieślnicze, galerie obrazów, kuźnie, pracownie dywanów itp. Gołym okiem można zauważyć, że turystów w Bucharze było zdecydowanie więcej niż w Samarkandzie, niestety miałem wrażenie, że 19 na 20 to Rosjanie. Nie byli to uciekinierzy przed putinowską branką, a zwykli turyści. Przez nich też ceny w Bucharze, które jest jednym wielkim targowiskiem, były często niepoważnie wysokie,
na szczęście można się targować. Targowiska funkcjonują od najwcześniejszych godzin porannych do nawet 22.00. Kiedy ok. godz. 18.00 robi się ciemno, Buchara zmienia wystrój. Większość alejek jest pięknie oświetlona, dzięki czemu niektóre fragmenty zabudowy wyglądają lepiej niż w dzień.

Dzień ósmy (4.11.2022): Buchara

Dzień rozpocząłem od pysznego śniadania podanego przez właściciela hotelu – były owoce, ser, kiełbaska, herbata, kawa, naleśniki, słodkie pierożki, biały ser i chleb. Podaną ilością najadłyby się spokojnie jeszcze dwie osoby. Dzień wcześniej biegałem jak zwariowany po starówce i robiłem zdjęcia, ponieważ bałem się, że następnego dnia może nie być tak dobrych warunków i słońca. Kiedy rano zobaczyłem chmury, od razu pomyślałem sobie, że dobrze zrobiłem. Właściciel hotelu stwierdził jednak, że słońce będzie. Po śniadaniu popracowałem trochę na komputerze, odpocząłem i ok. 11.00 wyszedłem na kolejną turę fotograficzną. Słońce już było idealne. Poszedłem w pierwszej kolejności tam, gdzie nie zdążyłem poprzedniego wieczora, tj. do ogromnej i częściowo odrestaurowanej twierdzy Arc, która stanowi historyczne centrum Buchary. Do samej twierdzy jeszcze nie wszedłem, bo z drugiej strony drogi była stalowa wieża widokowa, zbudowana na styl meczetu, z której można było podziwiać widoki na całą Bucharę, a szczególnie samą twierdzę. Z góry widać było, że można do niej wejść i jest tam dużo turystów. Za kwotę 40 tys. UZS (ok. 20 PLN) kupiłem bilet, który dla samych uzbeckich turystów wynosi tylko 10 tys. UZS. W samej twierdzy były wystawy tematyczne, dziedziniec koronacyjny i możliwość podziwiania Buchary z murów.

Zdjęcie 13. Mury twierdzy Arc w Bucharze.
Zdjęcie 14. Buchara i twierdza Arc – widok z wieży widokowej.
Zdjęcie 15. Wieża widokowa.

Po obejrzeniu twierdzy i wykonaniu kolejnych dziesiątek zdjęć poszedłem w kierunku kolejnych madras, oddalonych ok. 500 m. Okazało się, że poza frontowymi, pięknie przygotowanymi elewacjami reszta jest w remoncie i niedostępna dla turystów. Niedaleko za to był park, z którego dobiegał odgłos muzyki, co mnie przyciągnęło, postanowiłem więc iść w tym kierunku. Okazało się, że jest tam zlokalizowane ogromne wesołe miasteczko, typowe dla postsowieckich państw.

Zdjęcie 16. Wnętrze twierdzy Arc w Bucharze.

W drodze powrotnej udało mi się w końcu znaleźć sklep z alkoholem, co wcale nie jest takie łatwe w rejonie starówki w Bucharze. Zakupiłem za bardzo rozsądną cenę (ok. 40-50 PLN) dwa dobre koniaki uzbeckie – jeden z Samarkandy, a drugi z Buchary. Po odniesieniu zakupów do pokoju postanowiłem obejść jeszcze boczne uliczki i zrobić materiał fotograficzny. Część tych uliczek jest zwyczajna, czyli trochę zaniedbana, ale część wygląda już naprawdę świetnie. W tych bardzo wąskich szlakach komunikacyjnych znajdują się także małe meczety, ale przede wszystkim żyją tam normalni mieszkańcy Buchary. Niektórzy wyczuli biznes związany z turystyką i remontują swoje domy lub zakupione nieruchomości, przerabiając
je na klimatyczne hotele. Ciekawe jest to, że prawdziwe życie toczy się za drzwiami. Idąc, poza murami praktycznie nie widzimy nic. Kiedy udało mi się zajrzeć na prywatne podwórko domu czy hoteliku, okazywało się, że jest tam piękny klimat, bardzo często drzewa i drewniane schody idące na zewnątrz budynku. Kiedy leciałem samolotem z Buchary, było widać typową zabudowę krajów wyznających islam, polegającą na tym, że życie rodzinne jest niedostępne dla oczów osób postronnych.

Zdjęcie 17. Zabytki Buchary. 
Zdjęcie 18. Zabytki Buchary. 
Zdjęcie 19. Zabytki Buchary. 
Zdjęcie 20. Zabytki Buchary. 

Zarówno w dzień, jak i w nocy jest tam co oglądać, można po kilka razy przechadzać się tymi samymi uliczkami i oglądać stragany kupców. Wszystko to jest otoczone setkami wąskich uliczek, w których łatwo się zgubić. Chodząc po uliczkach, widać bardzo często rury od gazu czy wody, niedbale poprowadzone w powietrzu pomiędzy budynkami. Ciekawa jest też sama konstrukcja budynków, które są budowane z bardzo wąskiej cegły na grubość ok. 4 cm. Tynk – mieszanka gliny i traw – jest dodatkowo bardzo nierówny, co daje bardzo ciekawy, naturalny efekt końcowy. Mieszkańcy, spotykając turystę, nie wahają się zapytać, skąd przyjechał, i wymienić grzeczności. W sezonie turystycznym podobno trudno nie tylko wynająć przewodnika (cena ok. 300 PLN za dzień), ale także znaleźć miejsce w restauracji. Osobiście polecam Old Bukhara, bardzo klimatyczne miejsce, jednak nieczynne pomiędzy 16.00 a 18.00.

Zdjęcie 21. Kramy z pamiątkami dla turystów, Buchara.

Wieczorem, po wypoczynku, zrobiłem kolejną turę nocną, odkrywając co rusz to nowe urokliwe miejsca. Miałem możliwość obserwować kupujących turystów, lokalne targowiska czy zjeść kolację przy muzyce. Ze względu na ogromną liczbę Rosjan muzyka jest grana głównie w tym języku. Zresztą przez cały mój pobyt używałem angielskiego tylko raz, w trakcie obchodu Samarkandy z przewodniczką. Słychać, że przewodnicy w Uzbekistanie nie mają problemu, aby mówić po niemiecku, włosku czy francusku, o arabskim nie wspominając.

Zdjęcie 22. Klimatyczne uliczki w Bucharze.

Dzień dziewiąty (5.11.2022): ostatnie zwiedzanie Buchary i droga powrotna z poważnymi przygodami Ostatniego dnia, ok. godz. 10.00, po zejściu mgły była idealna pogoda do robienie zdjęć. Po spakowaniu miałem jeszcze około trzech godzin na ostatnie szukanie okazji i robienie zdjęć. Kiedy oglądałem starą książkę ze zdjęciami z Buchary, byłem świadkiem sytuacji, kiedy starszy pan chciał sprzedać kramarzowi swoją pracę na temat historii Żydów w Bucharze. Nie zastanawiając się długo, natychmiast kupiłem tę książkę za 100 PLN i poprosiłem o autograf. W tym samym miejscu kupiłem jeszcze stare, nieużywane już monety sumy oraz kolejną książkę ze starymi fotografiami.

Kiedy chodziłem ponownie wąskimi uliczkami, przypadkowo wszedłem do jednego z budynków, który wydawał mi się galerią. W rzeczywistości była to szkoła malarstwa, galeria, mała przydomowa restauracja oraz miejsce, gdzie można było nauczyć się gotowania. Kiedy kończyłem posiłek, przyszły akurat trzy pary Rosjan, z których kobiety z Uzbeczką uczyły się przyrządzania narodowej potrawy Uzbeków, tj. plov.

Zdjęcie 23. Piękne miejsca turystyczne w Bucharze.
Zdjęcie 24. Piękne miejsca turystyczne w Bucharze.
Zdjęcie 25. Piękne miejsca turystyczne w Bucharze.
Zdjęcie 26. Uliczki Buchary.
Zdjęcie 27. Galeria sztuki, szkoła malarstwa, przydomowa restauracja i miejsce nauki gotowania w jednym – takie rzeczy tylko w Bucharze!

Niestety wszystko, co piękne, kiedyś się kończy. O 14.00 odebrałem od mojego gospodarza kwitek rejestracyjny i zamówioną taksówką pojechałem na lotnisko. Jeszcze rok temu każdy turysta był zobowiązany się zarejestrować, co sprowadzało się do tego, że dany hotel kserował nasz paszport i sam dokonywał tej czynności. Podobno od roku na lotniskach nikt już tego nie sprawdza, ale lepiej mieć ten dokument niż się zdziwić na lotnisku. Każdy hotel oddzielnie dokonuje tej czynności. W moim przypadku było to trzy razy. Ciekawe jest też to, że właściciel zapytał mnie, czy mogę bezkosztowo anulować rezerwację w jego hotelu – chodzi o to, że nie chce on płacić prowizji dla Booking, przez którą rezerwowałem hotel. Powiedziałem, że nie mam z tym problemu, ale wtedy nie będę mógł mu wystawić rekomendacji, a zasłużył na to.

Lotnisko w Bucharze jest małe, ale bardzo czyste i nowoczesne i w niczym nie ustępuje naszym lokalnym portom lotniczym. Lot Airbusem 280 przebiegał bardzo sprawnie. Na miejscu w Taszkencie okazało się, że lądowaliśmy na lotnisku krajowym i muszę dotrzeć
do międzynarodowego, które jest położone 5 km dalej. W kieszeni miałem już tylko 42 tys. UZS i nie wiedziałem, czy uda mi się znaleźć taxi. Wiedziałem, że to odpowiednia kwota, ale dla naganiacza mogła być za mała. Oczywiście nie pomyliłem się – kierowca chciał 100 tys. UZS, powiedziałem, że mam ile mam i jeżeli nie chce, znajdę innego kierowcę. Musiał się zgodzić, ale czekaliśmy chwilę, ponieważ chciał złapać jeszcze jedną osobę.

Zdjęcie 28. Pielgrzymi udający się do Mekki.

Na lotnisku międzynarodowym siedem godzin oczekiwania na mój samolot do Istambułu wykorzystałem na opisanie swoich wrażeń. Samo czekanie w takich ciekawych państwach także można być okazją do poznawania interesujących ludzi. Pierwszy zagadał, a potem dosiadł się starszy pan, który zapytał, skąd jestem. Okazało się, że jest on Tadżykiem z Duszanbe i leci do Nowosybirska w Rosji, gdzie mieszkają jego synowie. Porozmawialiśmy na temat Tadżykistanu, zapraszał do odwiedzenia tego kraju, mówiąc, że jest bardzo ciekawie i bezpiecznie – więc decyzja zapadła, jadę w przyszłym roku do Tadżykistanu. Rozmawialiśmy też trochę na temat polityki i Afganistanu. Mówił, że ma żal do Amerykanów o to, że zostawili Afgańczyków samym sobie. Winił też ich za przedłużenie konfliktu w Ukrainie poprzez dostarczanie broni Ukraińcom. Generalnie był to starszy i bardzo przyzwoity człowiek, który chciał mnie jeszcze później poczęstować jedzeniem.

Kolejnym miłym panem, który mnie zaczepił, był starszy Uzbek, podróżujący chyba z wnuczką, który z kolei leciał do Moskwy. Wspominał, że bardzo lubi polskie filmy, wymienił tu Znachora oraz Jak rozpętałem II wojnę światową. Zresztą dzień wcześniej, włócząc się po uliczkach Buchary, także zostałem zaczepiony przez miłego Uzbeka, który również wychwalał film Znachor. Zauważyłem też, że niektórzy Uzbecy natychmiast wyczuwają po sposobie mówienia po rosyjsku, że jestem Polakiem. Na zakończenie wymieniliśmy się z moim rozmówcom telefonami i obiecałem, że zadzwonię, jak będę ponownie w Uzbekistanie.

Zdjęcie 29. Uzbecka młodzież – ambitne i zdolne dzieci!

Później z kolei zaczepiał mnie mały chłopiec, którego wyraźnie intrygowałem. Skończyło się tym, że pokazywałem mu zdjęcia z tygrysem, które zrobiłem rok wcześniej w Tajlandii. Trochę zepsuł mi się humor, gdyż mój samolot do Istambułu był spóźniony o dwie godziny. Sprawdziłem, ile mam czasu na przesiadkę w Istambule, i uznałem, że powinienem zdążyć. Niestety później wyświetlił się komunikat, że wylot będzie o godz. 3.00 zamiast 1.15, a załadunek do samolotu – o 2.50, co już było podejrzane. Załadowanie ponad 300 ludzi do samolotu musi trochę potrwać… Im bliżej wylotu, tym sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. W moim przypadku dodatkowo była stresująca, ponieważ miałem przesiadkę do Warszawy, ale musiałem ponownie przejść przez check-in, pobrać bilet, ponownie przejść kontrolę paszportową i kontrolę bezpieczeństwa. Lotnisko w Istambule to nie w Rydze, gdzie załatwiłem to w 20 minut. Około godz. 3.30 ciągle staliśmy pod bramką, nikt jeszcze nie wsiadł do samolotu, jeden z młodych mężczyzn zaczął podnosić głos, na co dwóch innych uspakajało go, że każdy się denerwuje i żeby zachowywał się ze swoim kolegą przyzwoicie. Ostatecznie wylecieliśmy ok. godz. 4.00 – miałem już bardzo małą nadzieję, że zdążę na przesiadkę. Lecieliśmy starym rosyjskim Tu-154, dosyć wygodnym i przestronnym. Od razu było też widać, że obsługa pasuje doskonale do tamtego systemu. Dla kogoś wystarczyło poduszek, dla kogoś nie, to samo z kocykami, w przypadku próśb czy pytań nawet nie starali się być grzeczni… – stara sowiecka szkoła typu: nie mamy pana płaszcza i co nam pan zrobi.

Kiedy lądowaliśmy na lotnisku w Istambule, miałem już tylko 45 minut na wszystko, a znajdowałem się na nim pierwszy raz. Samo kołowanie do terminala zajęło nam 25 minut, więc już wiedziałem, że mam „pozamiatane”, a przypominam że miałem za sobą półtoragodzinny lot do Buchary, dziesięciogodzinne oczekiwanie w Taszkencie, pięciogodzinny lot i perspektywę tego, że nie wiem, kiedy i jak wrócę do domu.

Kiedy wchodziłem do terminala, na tablicy ogłoszeń wyświetlała się informacja, że zakończono już załadunek pasażerów do samolotu do Warszawy. I stało się to, czego najbardziej się bałem: na pełnym zmęczeniu będę musiał się uczyć, jak na lotnisku załatwić nowy bilet, kto za to zapłaci, gdzie jest mój bagaż, bo przecież miałem odebrać go już w Warszawie, a przypominam, że to wszystko na jednym z największych lotnisk na świecie.

Krok po kroku dowiadywałem się, gdzie mam iść. Musiałem przejść kontrolę paszportową, następnie przy odbiorze bagażu zostałem skierowany do okienka z obsługą odpowiedzialną za uzbeckie linie lotnicze. Tam młody i niespecjalnie aktywny człowiek powiedział, że on może mi pomóc tylko z bagażem, ponieważ za bilety odpowiada ich agent, który ma biuro już przy samym wyjściu z lotniska. Kazał mi iść i zobaczyć, czy bagażu nie rzucono na taśmę; okazało się, że go tam nie ma. Przez ponad 35 minut czekałem, aż mój bagaż zostanie zlokalizowany i dostarczony do biura, co się, o dziwo, udało. W międzyczasie naładowałem sobie w biurze telefon i zorganizowałem internet, aby zobaczyć, jakie i czy w ogóle są połączenia do Warszawy – oczywiście wiedziałem, że ceny będą wysokie. Znalazłem dwa połączenia, z czego to tańsze z przesiadką w Amsterdamie… Droższe i bezpośrednie tureckimi liniami lotniczymi kosztowało natomiast ponad 4 tys. PLN, czyli więcej niż cały mój bilet do Uzbekistanu i z powrotem. Miałem dużą nadzieję, że przedstawiciel linii lotniczej, która zawiniła, kupi mi ten bilet. Już z bagażem trafiłem w końcu do przedstawiciela Uzbekistan Airways, po drodze mijając cały szereg biur turystycznych oferujących różne wycieczki.

Zdjęcie 30. Perypetie na lotnisku były warte przeżytych w Uzbekistanie chwil!

W biurze oczywiście musiałem poczekać kolejne 15 minut, aż przyjdzie menadżer. Przedstawiłem mu sprawę i powiedziałem, że chcę, aby mi kupił bilet na lot do Warszawy o 17.25 tureckimi liniami lotniczymi. Bardzo mnie ucieszyła jego postawa, ponieważ nie było żadnego oporu z jego strony, poza małymi problemami technicznymi z zakupem. Ostatecznie otrzymałem bilet, za który nie musiałem nic zapłacić, i już spokojniejszy udałem się do okienka check-in, aby nadać bagaż główny. W tak dużym lotnisku jak Istambuł tureckie linie lotnicze mają okienka otwarte cały czas, więc można szybko pozbyć się bagażu i czuć się swobodniej. Nadając bagaż, zapytałem jeszcze młodego człowieka, czy ma sens pojechać do miasta i wrócić do 16.00. Szybko wyliczył mi, ile czasu to wszystko zajmie, więc uznałem koncepcję przejechania się po mieście i przejazdu przez most nad cieśniną Bosfor za nieopłacalną i zbyt ryzykowną. Zostało mi tylko poczekać do 17.25 i mieć nadzieję, że tym razem uda się wrócić do domu.

Podsumowując: Uzbekistan to piękny, bezpieczny kraj, pełen zabytków i atrakcji turystycznych, jak góry czy pustynie. Pyszna kuchnia i świetna infrastruktura turystyczna to jego dodatkowe walory, a przy dobrej znajomości języka rosyjskiego człowiek czuje się jak w domu.

Zdjęcie 31. Wasze zdrowie!

Tajlandia – kraj magiczny i wolny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część III – region Phuket.

31 grudnia 2021, wylot do Phuket i sylwester

Kolejnym punktem i jednocześnie bazą wypadową w mojej podróży po Tajlandii był Phuket. Miasto i region są bardzo popularne turystycznie, głównie ze względu na piękne plaże oraz świetne miejsce wypadowe do innych jeszcze piękniejszych wysp, lasów, plaż itp. Do Phuket, ze względu na odległość, polecieliśmy samolotem (około dwie godziny lotu). Na lotnisku zostaliśmy szybko przejęci przez osoby organizujące transport. Mieliśmy dwie opcje: zapłacić 800 batów za samochód osobowy tylko nasz lub 180 batów za osobę za miejsce w busie. Odległości pomiędzy lotniskiem a naszym hotelem to około 25 kilometrów. Na lotnisku, ponieważ był to lot krajowy, nie musieliśmy przechodzić żadnych dodatkowych testów czy kontroli dokumentów na COVID-19.

Po drodze samochód zatrzymał się jeszcze w „zaprzyjaźnionym” biurze podróży, gdzie pod pretekstem doprecyzowania adresów hoteli dla kierowcy chciano nam sprzedać wycieczki – dość osobliwa metoda na łapanie nowych turystów, którzy nie zdążyli zapoznać się jeszcze z cenami i możliwościami. Po jakimś czasie zostaliśmy dostarczeni pod sam hotel, świetnie usytuowany i posiadający wszelkie możliwe udogodnienia, ze wspaniałym basenem na dziedzińcu włącznie, do którego można było wejść bezpośrednio z niektórych pokoi położonych na parterze.

Zdjęcie 1. Sylwester na wyspie Phuket.

Tak się składało, że akurat był to sylwester. W rejon plaży ściągały już od około 20.00 tłumy Tajów i turystów z całego świata. Tysiące samochodów, skuterów i tuk tuków krążyły w kółko. Niektóre z nich były jeżdżącymi dyskotekami. Na plaży pośród drzew ludzie rozbijali biwaki, a następnie jedli i pili na kocykach. Co chwilę było słychać wystrzały, w powietrze leciały setki papierowych lampionów. Osobiście byłem bardzo zły, że właśnie w taki dzień odczuwam bardzo silne bóle pleców i sądziłem, że krótko po północy pójdę do pokoju spać. Jednak, jak to najczęściej bywa, najlepiej wychodzą imprezy nieplanowane. W naszym przypadku usiedliśmy na murku na plaży i podziwialiśmy widoki, ciesząc się wspaniałą pogodą. Tak się złożyło, że po prawej mojej stronie drinkowała para Rosjan, za nimi także siedzieli Rosjanie. Widziałem, jak mój sąsiad rozmawia z kolegami z Rosji, którzy stoją w czapkach i marzną, a on im pokazywał, co się dzieje na plaży. Po chwili podszedł do stojących po naszej lewej stronie tajskich kobiet mężczyzna wyglądający na Polaka.

Zdjęcie 2. Świętowanie Sylwestra na plaży.

Byliśmy tak pewni, że to Polak, że odezwaliśmy się do niego po polsku i okazało się, że mieliśmy rację. Po krótkiej rozmowie zabrał nas w inne miejsce, gdzie biesiadowali inny Polak z Litwinem. Chwilę miło porozmawialiśmy, wypiliśmy kilku toastów, a następnie poszliśmy na plażę, bo zbliżała się północ. Po wystrzałach, życzeniach itp. wróciliśmy do naszych nowo poznanych przyjaciół pożegnać się i podziękować za gościnę. Wracając do hotelu, zrobiliśmy jeszcze zakupy lokalnej, bardzo dobrej whisky. Zatrzymaliśmy jeszcze objazdową restaurację, bo zachciało się nam jeść. Mając jedzenie i picie, przejęliśmy kontrolę nad stojącym opodal stolikiem. Przechodząca obok nas para Polaków zatrzymała się, gdyż idący tam mężczyzna stwierdził, że zna Pawła. Zaprosiliśmy ich do rozmowy i poczęstunku. Impreza się rozwijała, nasi nowi znajomi zakupili sobie jedzenie, dokupili picie i rozmawialiśmy dosyć długo. Następnie stwierdzili, że niedaleko znajduje się główna ulica z restauracjami, barami i imprezami, którą powinniśmy odwiedzić, gdzie udaliśmy się po skończonej biesiadzie. Po przybyciu w to miejsce było od razu widać, że tutaj sylwester miał różny, dla niektórych ciężki, przebieg.

Zdjęcie 3. Jedna z głównych promenad w Phuket – Patong Beach.

Oczywiście dosłownie wszędzie czuło się niesamowicie sympatyczną atmosferę, żadnej przemocy czy agresji, coś niesamowitego. Po jakimś czasie pożegnaliśmy się z naszymi przesympatycznymi rodakami z Warszawy i postanowiliśmy wrócić do hotelu. W drodze jednak spotkała nas kolejna przygoda. Mijając grupę bawiących się Tajów przy prowadzonej przez nich restauracji, chciałem zrobić im zdjęcie. W tym momencie dołączył do nich mój kolega, po chwili staliśmy się już częścią biesiady, po jakimś czasie dołączyło do nas dwóch sympatycznych Niemców, i tak ostatecznie do hotelu wróciliśmy około 6.00. Gdyby nie bardzo nieprzyjemny i dokuczliwy ból pleców, byłby to mój najwspanialszy sylwester w życiu.

Zdjęcie 4. Tajscy przyjaciele – kompani sylwestrowej nocy w Phuket.

1-3 stycznia 2022, rehabilitacja

Niestety dokuczający ból pleców i problemy z poruszaniem się spowodowały, że musiałem trzy dni spędzić na odpoczynku, „samorehabilitacji” i podziwianiu morza. Generalnie okazało się to bardzo przyjemne, szczególnie dlatego, że w hotelu był basen, a do plaży miałem nie dalej jak 200 metrów. Na szczęście dla mnie z dnia na dzień czułem się coraz lepiej, więc miałem nadzieję, że jeszcze zobaczę kilka ciekawych miejsc. Ze względu na liczbę dni, która pozostała mi jeszcze w Phuket, postanowiłem zobaczyć wyspę Jamesa Bonda oraz miejsce zwane Phi Phi. Jedno z tych miejsc było na północy a drugie n– a południu w stosunku do wyspy Phuket. Wycieczki w tym kierunku sprzedawano praktycznie na każdym rogu w moim rejonie. Ceny były elastyczne, np. za wizytę na wyspie Jamesa Bonda żądano nawet 3600 batów, ja kupiłem bilet za 2000 batów. W cenę wliczano transport prosto z i do hotelu, obiad, napoje.

Zdjęcie 5. Plaża Phuket – moje miejsce rehabilitacji po upadku na skuterze.

4 stycznia 2022, wyspa Jamesa Bonda

 4 grudnia punktualnie o 7.40 pod hotel podjechał bus i zabrał nas na wycieczkę. Po drodze zatrzymał się jeszcze w dwóch hotelach i po około 45 minutach dotarliśmy do portu. Tutaj podanie danych do ubezpieczenia, kawka, ciasteczko, instruktaż i załadunek na pokład szybkiej łodzi wycieczkowej. Plan wycieczki zakładał najpierw zwiedzenie Hong Island, gdzie odwiedziliśmy małą, ale ciekawą jaskinię oraz podziwialiśmy wspaniałe formy skalne, a następnie James Bond Island, która posiadała kilka wspaniałych punktów widokowych skierowanych na pięknie wyglądającą maleńką wysepkę. W tym miejscu nakręcono jeden z filmów z Jamesem Bondem – The Man with the Golden Gun – a skała nazywa się Khao Ping Kan. Widoki w tym miejscu naprawdę zapierały dech w piersi.

Zdjęcie 6. Wyspa Jamesa Bonda.

Po krótkiej przerwie popłynęliśmy na urokliwą Panyee Island, na której znajduje się malownicza osada muzułmańska z pięknie odbijającym się z oddali meczetem. Na wyspie czekał na nas pyszny posiłek w formie szwedzkiego stołu, po czym mieliśmy trochę czasu, aby pochodzić wąskimi uliczkami pomiędzy domami, z których większość zbudowana jest na palach. W uliczkach, ze względu na liczbę turystów, znajdowało się mnóstwo straganów z suwenirami oraz sklepy spożywcze. Sama ludność lokalna czuła się bardzo swobodnie, nie zamykała okien czy drzwi, dzięki czemu można było podejrzeć, jak ludzie żyją w takich pięknych okolicznościach przyrody.

Kolejnym miejscem były wyspy, gdzie przez około 40 minut lokalni przewoźnicy dali nam szansę w spokoju popływać na dmuchanych pontonach pomiędzy skałami lub nawet pod nimi. Na koniec odwiedziliśmy piękną Naka Island, gdzie można było poleżeć na cudownej plaży. W Tajlandii urzekło mnie to, że natychmiast po tym, jak się położymy na plaży, podchodzą ludzie i oferują sprzedaż mrożonej kawy czy owoców w formie shake’a. Po bardzo przyjemnym półtoragodzinnym postoju popłynęliśmy w drogę powrotną do portu, a następnie do hotelu. Był to chyba najprzyjemniejszy dzień w trakcie całej mojej podróży po Tajlandii.

Należy podkreślić, że całość wycieczki została przygotowana w sposób perfekcyjny, naprawdę polecam ten sposób spędzania czasu.

Zdjęcie 7. Panyee Island, na której położona jest malownicza osada muzułmańska.

5 stycznia 2022, wyjazd na Phi Phi Don i Phi Phi Lae

Wyspy Phi Phi są kolejnym bardzo polecanym miejsce na tzw. jednodniowe wycieczki. Podobnie jak dzień wcześniej, także w tym przypadku zostałem odebrany bezpośrednio z hotelu i zawieziony na południe wyspy Phuket do przystani. Na miejsce zjeżdżały kolejne małe busy z turystami, których mogło być około 150-170 osób. Podzielono nas na dwie grupy: tych, którzy wyjeżdżają na wyspę Jamesa Bonda, oraz tych, którzy jak ja chcą popłynąć na wyspę Phi Phi. W ramach przygotowania każdy z mojej grupy otrzymał okulary oraz rurkę do nurkowania, a także nowy ustnik. Kto chciał, mógł sobie już sam odpłatnie wynająć kamerę do kręcenia filmów pod wodą, wodoszczelną sakwę do telefonu komórkowego czy płetwy. Osoby oczekujące mogły w tym czasie zjeść śniadanie, napić się kawy czy soku.

Kiedy wszyscy byli już zarejestrowani, ubezpieczeni i podzieleni na grupy, przy czym każdy otrzymywał opaskę w innym kolorze i swojego przewodnika, poinformowano nas, co i gdzie będziemy zwiedzać oraz na co musimy uważać. Każdy z przewodników przedstawił się z imienia i prosił, aby zapamiętać jego imię oraz nazwę firmy, co może być niezbędne, gdyby ktoś zgubił się w miejscach zwiedzania. Po pewnym czasie, kiedy już nastąpił przypływ, nastąpił moment przejścia na pomost i załadowania się do szybkich łodzi. Kto miał problemy z bujaniem łodzi, mógł wziąć sobie tabletkę, oczywiście wszystko w cenie wycieczki. Na łodzi na turystów czekały woda, pepsi i przekąski.

Zdjęcie 8. Łódź wycieczkowa na Phi Phi Don.

Po około 45 minutach płynięcia szybką łodzią dotarliśmy do wyspy Phi Phi Don i pierwszego miejsca, jakim była tzw. Monkey Beach, czyli plaża, gdzie na wolności żyją małpy, które podobno doskonale pływają i żywią się rybami. Kiedy dopłynęliśmy na miejsce, widać było wielu turystów, którzy obserwują małpy – małe i dorosłe. Ostrzegano nas, aby nie podchodzić do zwierząt, ponieważ potrafią być bardzo niebezpieczne. Rzeczywiście: na moich oczach dorosła małpa pobiegła w kierunku stojącej tyłem kobiety i jej córki. Ludzie z daleka krzyczeli, więc kobieta się odwróciła i zdążyła odskoczyć do wody. Małpa ukradła z jej kajaku plastikową butelkę z pepsi, otworzyła ją i wypiła zawartość. W pewnym momencie małpy zaatakowały innego człowieka, dopiero jeden z Tajów strzelił do nich z procy, czego bardzo nie lubią, i ją uspokoił.

Zdjęcie 9. Małpa z Monkey Beach.

Kolejny przystanek to nurkowanie w rejonie Tonsai Bay. Niestety – podobnie jak dzień wcześniej zabrakło słońca. Zmniejszało to znacznie przyjemność z nurkowania na płytkich wodach. Rafę i ryby było oczywiście widać niewyraźne, a zdjęcia wychodziły bardzo słabej jakości.

Po około 40 minutach przeznaczonych na nurkowanie popłynęliśmy na leżącą w pobliżu Phi Phi Don na lunch. Ciekawe jest to, że na Phi Phi Don w miejscu, gdzie są hotele, pas ziemi ma około 300 metrów i z jednej plaży na drugą dojście zajmuje nie więcej niż 10 minut spacerkiem. To idealne miejsce na wypoczynek dla osób, które chcą spędzić czas nad morzem, podziwiając piękne plaże, patrzeć jednocześnie na góry i wybierać się łodziami w różne ciekawe miejsca.

Zdjęcie 10. Jedna z plaż na Phi Phi Don.

Po zjedzeniu posiłku i godzinnej przerwie popłynęliśmy do laguny Pi Leh, po drodze przepływając obok jaskini zamieszkiwanej przez lokalną ludność. Pi Leh jest piękną małą zatoką, która wąskim przesmykiem pomiędzy wysokimi skałami wcina się na głębokość około 700 metrów. Nie zawsze poziom wody pozwala łodziom turystycznym tam wpływać. Na miejscu chętni mogli popływać po lagunie lub wynająć lokalną mniejszą drewnianą łódź, co dawało szansę na zrobienie ładnych zdjęć – oczywiście przy dobrej pogodzie.

Zdjęcie 11. Przepiękna laguna Phi Leh.

Po krótkiej, czterdziestominutowej przerwie wyruszyliśmy w kolejny krótki rejs do Maya Bay, które było chyba najpiękniejszym miejscem w tym dniu. Dopływaliśmy do przesmyku w skałach, wysiadaliśmy i po kładce dochodziliśmy od strony plaży do laguny. Cała zatoczka jest częścią parku narodowego i pozostawała zamknięta przez całe dwa lata ze względu na pandemię, zresztą jak cała Tajlandia. Obecnie obowiązuje zakaz wchodzenia do wody, chociaż moczenie nóg nie powodowało reakcji strażników. W tym absolutnie unikatowym miejscu kręcony był film z Leonardo DiCaprio. Można sobie tylko wyobrazić, jak romantyczny mógłby być pobyt w tej zatoczce bez obecności innych ludzi.

Zdjęcie 12. Laguna Maya Bay.

Na zakończenie po około pół godzinie dotarliśmy na Khai Island, na której spędziliśmy około 40 minut. Przyznam szczerze, że mógłbym tam leżeć cały dzień. Na tej bezludnej, mającej może z 400 metrów wyspie znajdowała się hałda białego piasku, trochę skał, kilka palm oraz bary i restauracje. Poza sezonem nikt tam nie mieszka. Nic, tylko leżeć, popijać piwko, pływać na skuterach i patrzeć w morze – coś wspaniałego. Polecam to miejsce na cały dzień.

Po krótkiej przerwie zostało nam tylko 15-minutowe przemieszczenie do portu, oddanie sprzętu i powrót do Phuket. Wszystko świetnie zorganizowane i naprawdę warte ceny. Przypominam: taka wycieczka w katalogach kosztuje 3200 batów, ale bez problemu można ją kupić za 2000 batów. Posiłki, sprzęt i napoje oraz transport są w cenie.

Zdjęcie 13. Wyspa Khai Island.

Pobyt w Phuket początkowo wydawał mi się za długi, a okolica – za tłoczna jak na moje oczekiwania. Jednak ze względu na konieczność powypadkowej rehabilitacji czas ten okazał się idealny. Miejsce to spowodowało, że bardzo mocno zwolniłem, rozkoszowałem się piękną pogodą, pięknymi widokami morza, miłą atmosferą, muzyką oraz niesamowicie różnorodną kuchnią. Phuket to też bardzo dobry punkt wypadowy do jednodniowych wycieczek w różne ciekawe miejsca. Można tu odpocząć, skorzystać z masażu, posłuchać wieczornych koncertów, popływać w morzu, popływać skuterem i wiele innych atrakcji. Gwarantowane są pogoda, atmosfera, bezpieczeństwo i piękne widoki. Warto też wykupywać wycieczki na pojedyncze wyspy i spędzać tam cały dzień. W moim przypadku miałem wrażenie, że przez napięty grafik traciłem szansę na delektowanie się miejscem i chwilą. W tym miejscu każdy znajdzie coś, co go uszczęśliwi – „plażing”, zwiedzanie pięknych bezludnych wysp, pływanie na skuterach, loty na spadochronie za motorówką, nocne życie, świetne masaże, niesamowita kuchnia, wszędzie otwartość i świetna atmosfera, niesamowita tolerancja na wszelkiego rodzaju odmienności seksualne.

9 stycznia 2022, pływający targ (floating market)

Przez dwa dni, które mi zostały do powrotu, chciałem jeszcze zobaczyć coś ciekawego, aby zebrać jak najwięcej materiału o Tajlandii. Zadzwoniłem do naszego wcześniejszego przewodnika i zapytałem o jego ofertę. Zaproponował zwiedzanie starej stolicy Tajlandii, ale głównie szlakiem świątyń, co dla mnie było nie do przyjęcia. Szczerze – wszystkie te świątynie moim zdaniem wyglądają podobnie, ociekają złotem i można w nich zobaczyć dziesiątki figur Buddy w różnych pozycjach. Drugą ofertą był wyjazd do tzw. floating market, czyli pływającego targowiska. Tu jednak problemem okazała się cena – 2 tys. batów za przewodnika, 2 tys. batów wynajem samochodu i jeszcze wynajem łodzi. Zrezygnowałem więc i postanowiłem spędzić dzień na Chatuchat Market, gdzie nie tylko można wiele ciekawych rzeczy kupić, to jeszcze pooglądać i dobrze zjeść.

Wychodząc z hotelu, zatrzymaliśmy przypadkową taksówkę, aby dojechać na Chatuchat Market. Starszy, sympatyczny kierowca, nieźle mówiący po angielsku, sam zaczął nas wypytywać, ile dni jesteśmy w Bangkoku, czy nas gdzieś nie podrzucić oraz wspomniał, że za 2 tys. zawiezie nas do floating market i oczywiście przywiezie z powrotem. Ja byłem bardzo zainteresowany, musiałem tylko skalkulować czas, bo był to mój ostatni dzień pobytu w Tajlandii. Ostatecznie umówiłem się z kierowcą na godzinę 7.30 na wyjazd.

Zdjęcie 14. Spakowana do sprzedaży sól morska.

Z centrum Tajlandii z mojego hotelu była to odległość około 100 kilometrów, czyli co najmniej półtorej godziny jazdy. Po drodze mijaliśmy rozległe pozalewane poldery, gdzie – jak powiedział kierowca – pozyskuje się sól z wody morskiej. Zresztą zatrzymaliśmy się na jednym ze straganów i kupiliśmy jej trochę. Sól była bardzo tania – duża, może 2-, 3-kilogramowa paczka soli kosztowała około 13 zł.

Po drodze widzieliśmy dużą inwestycję drogową: na bardzo wysokich podstawach układano szybką trasę do Bangkoku. Układanie tras drogowych i kolejowych na dużej wysokości jest dosyć często spotykanym rozwiązaniem, szczególnie w stolicy. Kierowca podróżujący po Bangkoku ma do wyboru darmową drogę i stanie w korkach lub zapłacenie i szybki, bezkolizyjny przejazd przez centrum miasta.

Zdjęcie 15. Budowa drogi szybkiego ruchu na trasie do pływającego targu.

Po drodze na market przejeżdżaliśmy przez miasta Maeklong, które znane jest z tego, że na normalnie funkcjonujących torach kolejowych działa bardzo duże targowisko. O określonych godzinach przejazdu pociągu ludzie muszą na chwilę przesunąć swoje stragany, a potem handlują dalej. Akurat, kiedy ja chodziłem po targowisku, nie było można zobaczyć tego spektakularnego i znanego na świecie przejazdu pociągu. Na targu można było kupić wiele odmian ryb, owoców morza, normalnych owoców, przypraw itp. Zauważyłem, że jak na ceny tajskie, niektóre owoce morza były bardzo drogie – np. żywy (wiązany sznurkiem) krab kosztował około 70 zł. Okazało się też, że miasto Maeklong jest miastem rodzinnym mojego kierowcy, więc pokazał mi m.in. dom, w którym się wychowywał, szkołę oraz świątynię, do której uczęszczał.

Zdjęcie 16. Słynne tory przy Meaklong Station.

Opuszczając miasto, po kilku minutach dojechaliśmy do przystani, gdzie czekał na nas już kokos do picia. Był też właściciel z łodzią. Cena łodzi mnie trochę zaskoczyła, liczyłem na około 1000 batów za kilka godzin. Wcześniej pytałem kierowcy o cenę, ale on, unikając jasnej odpowiedzi, stwierdził, że to zależy, na ile godzin. Łódź dla obcokrajowców kosztowała 2 tys. za pierwszą godzinę i 3 tys. batów za dwie godziny, dla Tajów odpowiednio 1 i 2 tys. batów. Musiałem się potargować, ponieważ nie byłem przygotowany na taki wydatek ostatniego dnia, i finalnie zapłaciłem 2,5 tys. batów za dwie i pół godziny. Generalnie, jeżeli łódź wynajmuje kilka osób, to nie jest duży koszt, ale ja byłem sam, więc wychodziło trochę drogo.

Przed wyruszeniem właściciel przystani pokazał mi na schemacie, jaką trasą popłyniemy i co zobaczymy. W rejonie, w którym znajdowała się przystań, wszędzie dookoła znajdowały się gaje palmowe, na których dojrzewały orzechy kokosowe. Trasa wiodła kanałami właśnie przez te lasy, co dla mnie było zupełnie nowym doświadczeniem i oceniam jako bardzo ciekawe. Po drodze mijaliśmy wiele pozamykanych straganów z suwenirami i kilka otwartych – widać, że brak turystów bardzo dotknął Tajlandię. Spowodował też, że ceny za nawet małe rzeczy stawały się nieprzyzwoicie wysokie i należało się bardzo mocno targować. Kiedy coś kosztowało na wstępie 600 batów, to nie powinniśmy zapłacić więcej jak 150-160. Miałem już doskonałe rozeznanie w cenach suwenirów, więc byłem twardym zawodnikiem.

Zdjęcie 17. Gaje palmowe, mijane po drodze na pływający targ.

Po drodze mijaliśmy też domy Tajów – bardziej i mniej zadbane, czasami nawet ruiny. Pływały też małe restauracje, oferujące owoce, mięsa oraz inne ciekawe potrawy. Po drodze zatrzymaliśmy się też w zakładzie i sklepie jednocześnie, gdzie z mleka kokosowego produkowano ciastka, będące de facto skondensowanym cukrem. Takie ciastko nadawało się nie tylko do zjedzenia, choć było niewiarygodnie słodkie, ale np. także do wykorzystania (po rozpuszczeniu) do wypieków. Produkcja ciastek przebiegała tradycyjną metodą, polegającą na odparowaniu wody w koszach podgrzewanych przez ogień ze specjalnego pieca. Przy okazji produkcji i sprzedaży ciastek można było zakupić suweniry, których całe regały czekały na swoich nabywców, tych jednak nie znajdowało się wielu.

Zdjęcie 18. Brama witająca na floating market.

Dotarliśmy wreszcie do samego centrum marketu. Miejsce jest bardzo ciekawe, klimatyczne, prawdziwe. Bezpośrednio z łodzi można zamówić posiłek, owoce, piwo czy inne produkty. Po obu stronach kanału na słońcu wygrzewały się warany. W jednej z pięknych galerii obrazów pięknie śpiewała para starszych artystów. Było naprawdę pięknie, miało się ochotę spędzić tam kilka godzin. Woda, ciepło, mili i otwarci ludzie, piękna zieleń dookoła oraz pyszna kuchnia razem wzięte powodowały, że nie chciało mi się wcale wracać do Polski.

Zdjęcie 19. Jeden ze sklepów na pływającym markecie.

W drodze powrotnej mijaliśmy kolejne wygrzewające się na słońcu warany, zadbane domy położone nad samym kanałem, hotele i lasy palmowe. Zatrzymaliśmy się jeszcze w jednej świątyni buddyjskiej, która niczym nie różniła się od innych. Ciekawostką było natomiast to, że na brzegu stał automat, w którym sprzedawano karmę dla ryb. Rzeczywiście na brzegu stało kilku Tajów dokarmiających liczne stado dużych ryb. W związku z tym, że ryby należały do świątyni, nie można było ich łowić.

Podsumowując, bardzo polecam to miejsce. Najlepiej spędzić tu cały dzień lub wynająć pokój w hotelu położonym nad kanałem. W porównaniu do Bangkoku to bardzo spokojna, urokliwa i klimatyczna okolica.

Zdjęcie 20. Floating market, sklepy po obu stronach kanału.

Bardzo Wam dziękuję za odbytą ze mną podróż! Może kiedyś wybierzemy się do Tajlandii razem? Rozważ to!

Tajlandia – kraj magiczny i wolny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część II -Chiang Mai

27 grudnia 2021, Chiang Mai

Rano, około godziny 9.40 dotarliśmy do największego na północy Tajlandii miasta – Chiang Mai. Noc minęła bardzo spokojnie, pociąg nie był głośny, a delikatne bujanie oraz bardzo komfortowe łóżko spowodowały, że spało się bardzo przyjemnie. Kiedy obudziłem się około godziny 6.00, na zewnątrz robiło się jasno. Po pobycie w szybkim i hałaśliwym Bangkoku, bardzo chciałem zobaczyć prowincję, góry i wieś. Widoki za oknem były tak urzekające, że praktycznie już nie spałem, tylko patrzyłem przez okno i obserwowałem zmieniające się za nim coraz to nowe, piękne obrazy.

Zdjęcie 1. Dworzec kolejowy Chiang Mai, na którym wysiadłem, podróżując z Bangkoku.

Dworzec w Chiang Mai jest bardzo czysty, spokojny, pięknie udekorowany, co przy pełnym słońcu powodowało, że od razu dopisywały nam humory. Na dworcu sprawdzano dokumenty dotyczące COVID-19. Nie wiem, co okazywali Tajowie, ale w naszym przypadku Thailand Pass otworzył nam drogę do odkrywania kolejnych pięknych miejsc. Po przebiciu się przez rzeszę kierowców taksówek usiedliśmy w restauracji przy dworcu i zjedliśmy śniadanie. Oczywiście mogliśmy to zrobić również w pociągu, ponieważ co jakiś czas przechodziły panie oferujące wyroby swojej kuchni. Restauracja prowadzona była przez parę typowych tajskich gejów, tzw. ladyman – mężczyzn zachowujących się i częściowo wyglądających jak kobiety, co w Tajlandii jest czymś absolutnie normalnym. To jest wspaniały kraj, jeżeli chodzi o tolerancję i wzajemny szacunek.

Zdjęcie 2. Piękne wnętrze dworca kolejowego w Chiang Mai.

Po zjedzeniu śniadania i uspokojeniu się sytuacji wokół dworca mój kolega zniknął na chwilę i przyjechał pojazdem, który okazał się taksówką, chociaż na taką nie wyglądał. Był to motocykl z przyczepionym z prawej strony koszem, gdzie maksymalnie mogły się zmieścić dwie osoby. Po dotarciu do hotelu – bardzo spokojnego, pomimo że znajdował się w centrum miasta – musieliśmy poczekać trzy godziny na nasz pokój. Wynikało to z tego, że po prostu zjawiliśmy się za szybko. Hotel na poziomie czterech gwiazdek, za cztery noce ze śniadaniem kosztował około 800 zł. W ramach ceny był basen, barek z darmową kawą i herbatą, a także owocami i wodą mineralną bez limitu.

W związku z brakiem gotowego pokoju udaliśmy się do Centrum Informacji Turystycznej. Mapę miasta oraz adres biura otrzymałem od obsługi hotelu. Po bardzo przyjemnym spacerze w warunkach pogodowych, które w Polsce prawie nie występują, dotarliśmy na biura. Tu nastąpiło pierwsze negatywne doświadczenie. W biurze nie mieli map regionu, a młody człowiek, z którym rozmawialiśmy, nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, co ciekawego można zobaczyć w okolicy. Miałem wrażenie, że pochodzi z całkowicie innego miasta i nie ma pojęcia o rejonie, który powinien promować. Po kilku próbach otrzymaliśmy trochę materiałów reklamowych, przewodników i słabej jakości map, które okazały się w pewnym zakresie przydatne.

Reszta dnia przebiegała na planowaniu następnych etapów podróży oraz poznawania miasta, które już na pierwszy rzut oka wydawało się bardzo przyjemne. Podczas spacerów późnym wieczorem po mieście zwróciłem uwagę na smutny obraz praktycznie pustych w większości barów i restauracji, co miało związek z ograniczeniami w podróżowaniu, a co z kolei stanowiło konsekwencję COVID-19. Á propos COVID-19 – w siódmym dniu pobytu musieliśmy zrobić sobie sami test pudełkowy na obecność wirusa i wysłać go e-mailem do hotelu, w którym spędziliśmy pierwszą noc po przyjeździe. Na szczęście wynik był negatywny. Oczywiście widać było turystów z Europy, USA i innych regionów, ale było ich zdecydowanie mniej, niż jak to mówią sami Tajowie, w normalnych warunkach. W samym Bangkoku, przed epidemią, mieszkało 13 milionów ludzi, a obecnie – 9 milionów, ponieważ nie ma pracy, gdyż nie ma turystów. W Tajlandii obostrzenia są bez porównania bardziej restrykcyjne niż w Polsce. Wszyscy wszędzie noszą maseczki. Przy wejściu do wielu sklepów czy punktów użyteczności publicznej porozstawiane są urządzenia do mierzenia temperatury ciała. Zdecydowana większość nosi też maseczki zgodnie z zasadami, tj. zasłania nos i usta.

Zdjęcie 3. Chiang Mai, typowa ulica w centrum miasta, wszędzie stoiska z jedzeniem.

28 grudnia 2021, Chiang Mai – podróż po prowincji

W tym dniu postanowiliśmy wynająć skutery i pojechać na północ Chiang Mai, w rejon Srilanna National Park. Wynajęcie skuterów odbyło się bardzo szybko i sprawnie, ponieważ zostało to załatwione przez panią z recepcji. W ciągu dosłownie 15 minut skutery zostały dostarczone, sprawdzone i przyjęte na podstawie protokołu odbioru i stanu technicznego. Cena to około 30 zł za 24 godziny, maszyny – hondy o pojemności 125 cm3, z automatyczną skrzynią biegów. Oczywiście, po wystartowaniu, należało szybko zmienić orientację na ruch lewostronny. Trasa początkowo przebiegała przez miasto, były niestety korki, ale kiedy odbiliśmy z głównej trasy, ruch się uspokoił i można było się delektować pięknymi widokami lasów, miejscowości większych i mniejszych. Po drodze odbiliśmy na jedną z gór, gdzie znajduje się jedna z najważniejszych świątyń buddystów w Tajlandii – Wat Phrathat Doi Kham.

Zdjęcie 4. Autor na tle jednego z posągów Buddy.

Ze wzgórza można było podziwiać piękną panoramę rozciągającą się na okoliczne tereny i oddalone Chiang Mai. Świątynia niestety była bardzo oblegana przez turystów i wiernych. Po krótkiej przerwie wróciliśmy na główną trasę i od czasu do czasu odbijaliśmy w lewo lub prawo, jeśli coś wydawało się nam atrakcyjne. Po drodze mijaliśmy dziesiątki tzw. kuchni ulicznych, gdzie można było zjeść posiłki przygotowane przez lokalne gospodynie. We wszystkich przydrożnych restauracjach można połączyć się z Wi-Fi. Mijaliśmy także piękne hotele i pensjonaty, położone w odległości kilkuset metrów od głównej ulicy, otoczone wspaniale zadbanymi parkami, coś na wzór naszych pięciogwiazdkowych SPA. Niestety przez COVID-19 większość tych obiektów była nieczynna.

Zdjęcie 5. Jeden z luksusowych hoteli położonych z dala od Chiang Mai w otoczeniu pięknej przyrody.

Po drodze odkryliśmy teren, gdzie trzymano słonie indyjskie. Wcześniej czytałem o jednym z miejsc, gdzie żyją szczęśliwe słonie, pod opieką ludzi, ale bez łańcuchów itp. Niestety tu było inaczej: dorosłe słonie miały łańcuch i liny na nogach, służyły za atrakcję turystyczną, można też było na nich pojeździć. Jednak uważam za ciekawe doświadczenie, kiedy jadąc skuterem boczną drogą, musieliśmy się zatrzymać, bo akurat przechodził słoń, czy widząc znak drogowy: „Uwaga miejsce przechodzenia słoni”.

Zdjęcie 6. Jeden ze słoni ze swoim opiekunem.

Podczas drogi powrotnej, w miarę nabierania pewności, zwiększała się też prędkość jazdy skuterami, co w konsekwencji skończyło się dla mnie całkowitą katastrofą. Zjeżdżając bardzo stromą i krętą drogą, chciałem zredukować prędkość, niestety – bardzo poważnie upadłem razem ze skuterem. Dodatkowo prawdopodobnie wbiła mi się w plecy kierownica lub stojak pod aparat, który akurat miałem na plecach. Upadając, zdążyłem sobie tylko wyobrazić konsekwencje: zniszczony skuter, połamane i pobijane kończyny, otarcia i tragiczny koniec wakacji. Uderzyłem także bardzo mocno głową o asfalt, a pamiętam, jak jeszcze rano mówiłem, że może pojedziemy bez kasków, bo Tajowie tak jeżdżą, na co Paweł odpowiedział, że on zakłada ze względów bezpieczeństwa. Na szczęście i ku mojemu zdziwieniu skuter odpalił i nadawał się do dalszej jazdy, wyciekło tylko trochę paliwa. Po kilku minutach przerwy na pozbieranie sprzętu, telefony, gimbala i siebie, pojechaliśmy dalej, aby zatrzymać się w jakimś barze i odpocząć. W trakcie jazdy odczuwałem ogromny ból w plecach po prawej stronie – prawdopodobnie ucierpiały żebra, piekły też otarcia na łokciu i kolanie. Po drodze wyobrażałem sobie także, w jakim stanie mogą być mój aparat fotograficzny oraz obiektyw. Byłem pewien, że żaden sprzęt elektroniczny nie może wytrzymać takiego uderzenia o ziemię. Myślałem sobie, że to będą bardzo drogie wakacje… Jakie było moje zdziwienie, kiedy parkując przy przydrożnej restauracji z pięknym punktem widokowym, sprawdziłem sprzęt i okazało się, że wszystko działa bez zarzutu – prawdopodobnie dzięki temu, że każdy obiektyw i body owinąłem w folię bąbelkową, a dodatkowo na dole plecaka znajdował się kocyk. Podsumowując – poza problemami z oddychaniem, poobijanymi żebrami i 500 batami, które musiałem zapłacić za poobijany skuter – wszystko było OK… Wieczorem poszedłem jeszcze na masaż, ale nie mogę powiedzieć, że był on przyjemny. Mogłem leżeć tylko na plecach, a kiedy gorącą oliwą pani masowała plecy, musiałem siedzieć, ponieważ gdy leżałem na brzuchu, ból był zbyt duży. Dodatkowo, kiedy pani masowała poobijane miejsca, musiałem poprosić, aby przestała, ponieważ ból był nie do zniesienia.

Zdjęcie 7. Miejsce feralnego upadku.

29 grudnia 2021, Chiang Mai – zwiedzanie okolicznych atrakcji turystycznych

Po wycieczce skuterami miałem zaplanowany dzień na zwiedzanie miasta. Spacerując ulicą blisko hotelu, zwiedzałem świątynie buddyjskie, których rozmach i piękno po prostu wbijały w ziemię. Większość z tych najpiękniejszych znajduje się w starej części miasta. Po drodze zaciekawiło mnie biuro turystyczne i oferta wycieczek jednodniowych. Po krótkiej rozmowie okazało się, że za 500 batów można pojechać samochodem osobowym z przewodnikiem w kilka miejsc. Całość miała zająć nie więcej niż trzy – cztery godziny. W ramach wycieczki oferowano zwiedzanie farmy węży, tygrysów, małp oraz wsi zamieszkiwanej przez kobiety z wydłużanymi szyjami.

Zdjęcie 8. Autor w towarzystwie dwóch pięknych kobr tajskich.

Na farmie węży znajdowało się kilkanaście klatek z wężami oraz mała arena do pokazów kobr i innych węży. W trakcie przedstawienia, prowadzonego przez dwóch treserów przy akompaniamencie muzyki i komentarza prowadzonego przez starszą panią, pokazano nam kobrę tajską, królewską, węża wodnego i pytona. Można było z bardzo bliska zrobić sobie zdjęcie, dotknąć węży i zobaczyć, jak wydobywany jest jad kobry tajskiej. Od dziecka zawsze miałem niechęć do gadów typu węże czy żmije, pomimo że nigdy nie spotkało mnie nic złego ze strony tych ciekawych zwierząt. Myślę, że to wynikało z treści bajek i filmów, które jako dziecko oglądałem. Bardzo mi zależało, żeby stanąć obok tych zwierząt czy nawet ich dotknąć. Wolno było dotknąć pytona i kobry tajskiej, a także założyć sobie na szyję pytona. Powiem szczerze, że nie czułem żadnego lęku, natomiast same gady są zimne w dotyku. Kosztowało to 200 batów. Jeżeli ktoś nigdy nie widział z bliska tych zwierząt, to uważam, że warto. Oczywiście dyskusyjne jest tu jak zawsze trzymanie zwierząt w klatkach.

Zdjęcie 9. Mało przyjemny widok małpy na rowerze…

Drugim przystankiem były małpy (cena 200 batów). Wchodząc do tego miejsca, zwróciłem uwagę na napis obok kasy, że nie ma zwrotu pieniędzy. Pomyślałem, że musi być jakiś tego powód. Kiedy wszedłem na mały teren, byłem jedynym odwiedzającym. Na wprost znajdowały się scena oraz trybuny dla kilkudziesięciu osób. Po obu stronach trybun stały klatki z małpami – wtedy zrozumiałem informację przy kasie. W trakcie przedstawienia widziałem, jak małpy są uczone strącać orzechy kokosowe. Według trenera wytresowana małpa jest w stanie strącić 500-600 kokosów dziennie, a najlepsze – nawet 1000. O ile jestem w stanie zrozumieć naukę małp w zakresie strącania kokosów, bo to pomaga lokalnej ludności – warto sobie tylko wyobrazić, jaki byłby to wysiłek dla jednej osoby, aby strącić 100-200, nie mówiąc już o 1000 kokosów – to trudno mi zrozumieć sens uczenia małp robienia pompek, brzuszków, jeżdżenia na rowerze czy rzucania piłki do kosza, czego także miałem okazję być świadkiem. Po obejrzeniu całości wiem, że wiele osób – jak ja – może mieć ochotę, aby szybko to miejsce opuścić i chcieć swoje pieniądze z powrotem. Oczywiście daleki jestem też od ostrej krytyki ludzi, którzy się tym zajmują, ponieważ jest to dla nich jedyne źródło dochodu, a z kolei, gdyby nie było chętnych, aby to oglądać i za to płacić, nikt by się tą działalnością nie zajmował.

Następnie odwiedziłem farmę tygrysów. Na zdjęciach reklamowych widziałem piękne zwierzęta, głaskane przez ludzi, i tak sobie to miejsce wyobraziłem. Samo wejście do farmy, parking, restauracja czy budynek z kasami wyglądały dość profesjonalnie. Natomiast cena biletu – 900 batów w wersji „wypasionej” – dawała nadzieję na coś naprawdę ciekawego. Droższe były tylko bilety z możliwością zrobienia zdjęcia z gepardem. Przy zakupie biletu musiałem podpisać dokument, że mam świadomość niebezpieczeństwa i za wszelkie obtarcia czy kontuzję nie będę miał pretensji do farmy. Po wejściu widok był dość mało ciekawy – dookoła same kraty i bardzo małe klatki, w których przebywało ponad 30 dorosłych tygrysów różnego umaszczenia, wieku czy gatunku. Wszystkie trzymane tam zwierzęta urodziły się w niewoli, dziennie zjadają 4 kilogramy mięsa, głównie z kurczaka. Zdecydowanie klatki, w których mieszkały były za małe, co tworzyło dosyć przygnębiający widok. Poinstruowano mnie, jak i gdzie mogę głaskać tygrysa. Można było go głaskać, poklepywać, ale raczej ruchami „konkretnymi”, dotykać ogona, ale nie głowy i przednich łap. W ramach biletu miałem zagwarantowanego fotografa, który robił mi zdjęcia swoim aparatem fotograficznym i moim telefonem komórkowym. Samo przebywanie tak blisko tego pięknego kota to ogromna przyjemność. Człowiek ma pełną świadomość, że gdyby to zwierzę chciało, to bez większego wysiłku może zabić człowieka. Możliwość dotknięcia i przytulenia tygrysa uważam bardzo ciekawe doświadczenie życiowe, a ja spełniłem kolejne marzenie z lat dzieciństwa.

Zdjęcie 10. Wspaniały tygrys bengalski.

Na koniec tego dnia znalazłem się w wiosce (chociaż to za dużo powiedziane, bo był to raczej rodzaj skansenu, gdzie płaci się 500 batów za wejście) plemienia tzw. długich szyi. Mieszkające tam kobiety wydłużają je sobie poprzez dokładanie odpowiednich obręczy. Po przejściu 100 metrów trafiłem na typowy ryneczek z kilkoma straganami z suwenirami, przy czym wszędzie było one identyczne. Przy każdym straganie siedziała jedna kobieta, ubrana w tradycyjny strój i oczywiście w obręcz na szyi, która miała ją wydłużyć. Dalej znajdowały się jakieś rozwalające się drewniane domki, ale trudno nazwać to wsią, tym bardziej że wszystko to znajdowało się w lesie. Wracając, dowiedziałem się od mojej przewodniczki, że nie są to ludzie z Tajlandii, tylko z Birmy. Podobno to wydłużanie szyi miało chronić przed atakiem tygrysa i powodować, że ludzie wydawali się inni niż pozostali. Kobiety przy stoiskach pozowały do zdjęć bez żadnej dodatkowej opłaty. Miało się wrażenie, że ktoś wpadł na genialny pomysł: produkował suweniry, wynajął kilka kobiet, które należały do plemienia lub nie, ale za drogi bilet wstępu pozowały do zdjęć, i każdy był zadowolony.

Zdjęcie 11. Jedna z kobiet z plemienia „długich szyi” przy swoim stoisku.

30 grudnia 2021, Chiang Mai – zdobycie najwyższego szczytu Chiang Mai

Pomimo bólu związanego z upadkiem podjąłem kolejne wyzwanie i pojechałem skuterem na najwyższy szczyt na północ od Chiang Mai. Droga, pomimo że bardzo kręta, była bardzo dobrej jakości, dzięki czemu nie odczuwałem dodatkowych dolegliwości po upadku. Po drodze zauważyłem bardzo ładną świątynię buddyjską. Prowadziły do niej gigantyczne schody, ale wysiłek się opłacał – widok z góry był wspaniały, nie wspominając już o samych budynkach. Oczywiście podobnie jak w przypadku innych religii znajdowało się tam wiele skarbonek… w końcu ktoś musi utrzymać niepracujących mnichów. Wielkie targowisko, bary, restauracje oraz parking położone przy wejściu do schodów prowadzących do świątyni potwierdzały, że miejsce to jest bardzo popularne.

Zdjęcie 12. Jedna ze świątyń buddyjskich mijanych po drodze, oblegana przez Tajów.

Na wyżej położonym terenie, pilnowanym przez wojsko, znajdował się Bhubing Palace. Po drugie stronie zaniedbaną ścieżką odchodzącą od wielkiego parkingu można było dojść do zagubionej w lesie wioski. Sama wioska i jej naturalne położenie robiły świetne wrażenie, jakby świat zapomniał o żyjących tam ludziach. Tak naprawdę prawdopodobnie mieszkali tam pracownicy obsługujący wspomniane miejsca.

Ostatnim, najwyżej położonym obszarem (1570 metrów nad poziomem morza) było Doi Pui Campsite Visitor Center – dobrze przygotowane miejsce biwakowe, gdzie Tajowie rozbijali namioty, wyposażone w bieżącą wodę, toalety, restaurację, parking samochodowy. Stanowi świetny punkt wypadowy do pieszych wycieczek po okolicznych górach i lasach. Okolica jest bardzo urokliwa, świetnie zaprojektowana i utrzymana. W przyszłości, gdybym miał tu wrócić, z pewnością zostałbym tu na dwie noce i cieszył się wspaniałym górskim klimatem, czystym powietrzem i spokojem.

Zdjęcie 13. Zagubiona w lesie wioska.
Zdjęcie 14. Doi Pui Campsite Visitor Center pole kampingowe.
Zdjęcie 15. Piękne widoki Tajlandii.

Kirgistan – woda i góry w jednym 

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz 

– „nie ma złych nacji, są tylko źli ludzie” – 

Wyjazd do Kirgistanu był drugą częścią dwutygodniowej podróży po Kazachstanie i Kirgistanie. Pierwsza część podróży zakończyła się na jednodniowym wyjeździe do Biszkeku 3 maja 2019 r. i pożegnaniu pięciu towarzyszy podróży, którzy następnego dnia przez Kijów odlecieli do Polski. Podobnie jak w przypadku Kazachstanu, poza kilkoma noclegami w Biszkeku nie miałem żadnych planów, jak spędzić ten czas. W niniejszym materiale przedstawię krok po kroku, jak układała się podróż i w jaki sposób, dzięki uprzejmości ludzi, udało mi się spędzić wspaniałe i bezpiecznie dni w tym pięknym kraju. Oczywiście znajomość języka rosyjskiego była kluczowa. 

Dzień pierwszy: Ałmaty – Centralny Meczet i Zielony Targ, 4.05.2019 r.  

W związku z tym, że wyjazd do Biszkeku miałem zaplanowany na poniedziałek 6 maja 2019 r., po dłuższym wypoczynku postanowiłem zwiedzić w Ałmaty kilka miejsc, na które zabrakło nam wcześniej czasu. Sobotę 4 maja rozpocząłem zatem od zwiedzania Centralnego Meczetu, do którego bez problemu może wejść każdy turysta i robić tam zdjęcia, oczywiście z zachowaniem pewnym zasad, jak np. zdjęcie obuwia. Polecam obejrzenie tego miejsca, pięknego nie tylko z zewnątrz, ale także i w środku. 

Kolejnym miejscem, które chciałem zobaczyć tego dnia, był znajdujący się niedaleko Centralnego Meczetu Zielony Market – ogromne centrum handlowe, w którym można praktycznie kupić wszystko: zarówno produkty spożywcze, jak i przemysłowe. Zielony Market jest tak ogromny, że łatwo można się w nim zgubić. Na szczęście po pierwszym szoku wystarczy czytać strzałki kierunkowe i sobie poradzimy. Całość jest podzielona na sektory, w których można kupić produkty jednego rodzaju, np. odzież, produkty ogrodnicze, kwiaty, nabiał, owoce, mięso itp., można się także targować czy spróbować produkty spożywcze. Przykładowo szklanka świeżo wyciskanego soku z granatu kosztuje 500 tenge (1 dolar to 381 tenge). Sprzedawcy są nienachalni i bardzo grzeczni.

Reszta dnia upłynęła mi na wypoczynku w hotelu ze względu na padający deszcz.

Zdjęcie 1. Centralny Meczet w Ałmaty. 
Zdjęcie 2. Centralny Meczet w Ałmaty.
Zdjęcie 3. Zielony Bazar.
Zdjęcie 4. Zielony Bazar.
Zdjęcie 5. Zielony Bazar.
Zdjęcie 6. Zielony Bazar.

Dzień drugi: Ałmaty – Centralny Park Ałmaty, ZOO oraz metro, 5.05.2019 r. 

Drugiego dnia pobytu w Ałmaty postanowiłem odwiedzić Centralny Park Ałmaty, ZOO oraz przejechać się metrem, które słynie z tego, że jest bardzo głębokie. Centralny Park Ałmaty jest miejscem godnym polecenia, znajduje się niedaleko od centrum miast, 25 minut spacerem od mojego hotelu Renion Park. Park jest pięknie zadbany, znajduje się w nim też mnóstwo atrakcji dla dzieci, co oczywiście może „zaboleć” finansowo, w tym: zamek strachu, karuzela, park linowy, strzelnica pneumatyczna, kinoteatr itp. W parku znajduje się też bardzo duże oczko wodne, nad którym położone są restauracje. Z parku płynnie przechodzimy do ZOO, które jest zdecydowanie za małe do liczby trzymanych w nim zwierząt. (Zresztą jestem przeciwnikiem trzymania zwierząt w takich miejscach). Klatki dużych zwierząt są dramatycznie małe, już nie wspominając o braku wybiegu w wielu przypadkach, w tym dla niedźwiedzi. Niemniej jednak duże wrażenie zrobił na mnie właśnie ogromny zbiór niedźwiedzi – był tam m.in. czarny, himalajski, brunatny czy polarny, a także wielkich kotów, w tym: lwów, tygrysów, panter, lampartów. Przykładowe ceny atrakcji: bilet na karuzelę to wydatek rzędu 300-500 tenge, a wejścia do ZOO – 700 tenge.  

Zdjęcie 7. Centralny Park Ałmaty. 
Zdjęcie 8. Centralny Park Ałmaty.
Zdjęcie 9. Centralny Park Ałmaty.

Po spacerze po parku i ZOO poszedłem pieszo do centrum miasta z zamiarem pojechania metrem do stacji Moskwa, skąd spacerem chciałem dojść do znajdującego się w jej pobliżu jeziora Sairan. Bilet na metro kupujemy przy wejściu, gdzie po zapłaceniu otrzymujemy specjalne plastykowe żetony, które wrzucamy, aby przez otwartą w ten sposób bramkę wejść na teren dworca. W pociągu przez głośniki cały czas powtarzane są komunikaty, aby ustępować miejsca osobom starszym, inwalidom, kobietom w ciąży. Przy wejściu na stację metra ustawione są skanery, gdzie musimy zdać nasz bagaż, dodatkowo cztery osoby w nienagannych mundurach nadzorują wszystko, co się dzieje przy wejściu. Stacje metra są monitorowane. Komunikaty, powtarzane w językach kazachskim, rosyjskim i angielskim, informują też o zakazie na terenie stacji metra picia lub znajdowania się pod wpływem alkoholu.

Po wyjściu ze stacji Moskwa i dojściu do jeziora Sairan okazało się, że to, co na mapie wygląda na jezioro, w rzeczywistości jest tylko miejscem na nie. Ogromny zbiornik wodny w tym dniu był prawie całkowicie wyschnięty. Do jeziora wpływa co prawda rzeka, ale szybko stamtąd wypływa. Prawdopodobnie w okresie wiosennych roztopów wody jest tam dużo więcej. Generalnie nie polecam tego miejsca, nic ciekawego. 

Zdjęcie 10. Metro Ałmaty.
Zdjęcie 11. Stacja Moskwa – metra Ałmaty.

Wieczorem w hotelu za pośrednictwem Wi-Fi zadzwoniłem do właściciela mieszkania w Biszkeku, Aleksandra. Mieszkanie znalazłem przez Booking.com. O dziwo, po pierwszym zdaniu po rosyjsku w telefonie usłyszałem polski język. Okazało się, że miałem przyjemność rozmawiać z Panem Dariuszem, który z żoną i córką gościł u Aleksandra. Pan Dariusz opowiedział mi, że powinienem jechać nad jezioro Issyk-Kul, podał mi nazwę miejscowości – Kadżi Sai, w której mieszkał u Pani Eleny, przyjaciółki Aleksandra, a także namawiał do przejażdżki konnej. Podziękowałem i prosiłem o przekazanie informacji, że będę jutro w godzinach popołudniowych.

Dzień trzeci: podróż Ałmaty – Biszkek, 6.05.2019 r.  

W poniedziałek 6 maja spakowałem rzeczy niezbędne na kilka dni, a resztę z bagażem głównym zostawiłem w przechowalni hotelu, informując, kiedy wrócę. Do Biszkeku postanowiłem pojechać tzw. marszrutką, czyli kilkunastoosobowym busem. Busy do Biszkeku odjeżdżają z dworca autobusowego Sairan (Sairan Awtobaza). Żeby tam dotrzeć, należy wsiąść w autobus miejski numer 19 (bilet 150 tenge). Ja skorzystałem z przystanku, który był niedaleko, naprzeciwko Zielonego Targu. Na dworcu autobusowym bilety należy kupować nie w kasach głównych, a specjalnie przeznaczonych dla marszrutek. Bilet do Biszkeku kosztował mnie 1800 tenge, tj. ok. 4,72 dolarów, czyli około 20 zł za 220 km. Po znalezieniu odpowiedniego busa, co nie stanowiło problemu, ponieważ kierowcy cały czas nawołują i pomagają, usiadłem i czekałem, aż ruszymy. Bus ruszył po około 45 minutach, kiedy wszystkie miejsca były już zajęte – w moim busie zmieściło się 18 osób. Kierowca, zanim wyjechał z dworca autobusowego, przeszedł kontrolę dokumentów. Wyjechaliśmy o 9.55 i o 11.23 mieliśmy przerwę w przydrożnej restauracji Ewroazja, specjalnie przygotowanej do obsługi podróżnych. Do granicy dojechaliśmy około godziny 12.30. Przed granicą należało opuścić marszrutkę i przejść na drugą stronę pieszo, dopełniając formalności, natomiast kierowca powinien przejechać samochodem granicę i po drugiej stronie nas ponownie zabrać – ale to teoria. W rzeczywistości po kilkunastu minutach poszukiwania kierowcy i busa wsiadłem do marszrutki po drugiej stronie granicy i za 30 som (1,5 zł, 1 euro to 79 som) dojechałem pozostałe ok. 20 km do centrum, wysiadając obok Centralnego Domu Towarowego (CUM – Centralnyj Uniwermag), który znałem już dzięki piątkowej podróży. Kierowca stwierdził, że pozostawianie podróżnych po drugiej stronie granicy jest bardzo częste, ponieważ kierowcy z Kazachstanu nie chcą nocować w Biszkeku. Nie przekraczając granicy, zbierają kolejnych podróżnych i wracają do Ałmaty. Zalecił, aby w drodze powrotnej wziąć marszrutkę do granicy, przejść granicę i wsiąść do innej, jadącej do Ałmaty. Jest to dużo szybszy sposób niż jechać na dworzec autobusowy w Biszkeku, czekać godzinę, aż się zbierze grupa ludzi, potem znowu przejście granicy itp. – w sumie zajmuje to dwie godziny dłużej. 

Obok CUM-u znalazłem mały bar, gdzie zjadłem pyszny obiad – zupa soljankowa (kawałki kiełbasy, pomarańcza, oliwki i warzywa), pierogi manty oraz piwo, za wszystko płacąc 345 som (ok. 18 zł).

Miałem już mapę Biszkeku, zakupioną w piątek, i wiedziałem mniej więcej, gdzie jest adres mojego apartamentu, który powinien być w centrum w posowieckim bloku. Po pół godzinie marszu rozłożyłem mapę, ustaliłem swoją pozycję względem ulic i wykorzystując telefon komórkowy (chociaż nie miałem internetu!), wyznaczyłem kierunek marszu.

Zdjęcie 12. Wnętrze mojego pokoju w Biszkeku.
Zdjęcie 13. Posowiecki blok, w którym miałem wynajęty apartament w Biszkeku.

Szybko dotarłem do ogromnego posowieckiego bloku, który według moich ustaleń powinien być moim miejscem zamieszkania przez kolejnych kilka dni. Okazało się, że wejścia do klatek schodowych są odcięte ogrodzeniem od ulicy i nie mogłem się do nich zbliżyć, aby nacisnąć domofon, a nie chciałem dzwonić na numer komórkowy, ponieważ nie miałem lokalnej karty a połączenia zaczynają się od 8 zł za minutę. Po chwili oczekiwania jakaś osoba wychodziła z podwórka, więc wszedłem na tzw. cwaniaka. Po zlokalizowaniu klatki schodowej okazało się, że nie ma w niej typowego domofonu i nie ma jak zadzwonić do właściciela, zresztą nie było gwarancji, że jest w środku, ponieważ mieszkanie jest wynajmowane turystom. Na szczęście dla mnie przed blokiem siedziała miła starsza pani i dwóch młodych chłopców, których poprosiłem, aby zadzwonili na wskazany przez mnie numer telefonu i powiedzieli Aleksandrowi, że pod blokiem czeka polski turysta. Po nawiązaniu połączenia chłopiec podał mi telefon i okazało się, że mieszkanie Aleksandra jest nie do użycia, ponieważ zostało zalane przez sąsiada. Sam Aleksander był zaskoczony, że Dariusz mi o tym nie powiedział. Poinformował mnie także, że zgłaszał rezygnację w Booking.com. Na szczęście dla mnie Aleksander zaproponował, że pomoże mi, ponieważ ma kolegę Aleksieja, który także wynajmuje mieszkania i w interesujących mnie terminach ma dostępne lokale. Aleksander przeprosił za sytuację i powiedział, że mieszkanie Aleksieja jest trochę dalej od centrum niż jego własne. Poprosił także, abym poczekał, bo zaraz po mnie przyjedzie. W międzyczasie miałem okazję miło spędzić czas na rozmowie ze starszą panią. Po kilku minutach Aleksander się pojawił i pojechaliśmy do Aleksieja, którego mieszkanie także znajdowało się w posowieckim bloku. Mieszkanie za cenę 30 dolarów składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki, wszystko w pełni wyposażone i bardzo czysto. Przy wejściu do apartamentu zostałem poproszony, abym zdjął buty, bo takie są u nich zwyczaje. Zarówno Aleksander, jak i Aleksiej byli bardzo uprzejmi i pomocni. Aleksander obiecał, że zadzwoni do Eleny do Kadżi Sai i zarezerwuje dla mnie pokój. Cała sytuacja z mieszkaniem była mi bardzo na rękę, ponieważ mogłem spokojnie pojechać na kilka dni poza Biszkek, nie płacąc podwójnie za nocleg. Zarezerwowałem sobie jeszcze u Aleksieja nocleg z czwartku na piątek. 

Po krótkiej przerwie udałem się na szybkie zwiedzanie Biszkeku, szczególnie chciałem zobaczyć wewnątrz Centralny Meczet, zasponsorowany i wybudowany przez Turcję w 2018 r. Już przy wejściu do meczetu poznałem przemiłego studenta z Pakistanu o imieniu Farhad, który oprowadził mnie po meczecie i zrobił kilka ładnych zdjęć swoim telefonem komórkowym. Mój telefon niestety w pomieszczeniach nie robi ładnych zdjęć. Zwiedzanie meczetu polecam z całego serca, jest ogromny, całkiem nowy, robi wielkie wrażenie. Przed wejściem do meczetu należy bezwzględnie zdjąć obuwie, ponieważ może to zostać odebrane jako brak szacunku i skończyć nieprzyjemnościami. Na koniec wymieniliśmy się z Farhadem numerami telefonów i udałem się w drogę powrotną. Wracając, zrobiłem jeszcze zdjęcie piekarzowi, który wypiekał chleb tradycyjną metodą w wielkim piecu, gdzie ciasto przyklejał do ściany pieca. Chleb – rzanar, na wzór afgański, bardzo smaczny (ok. 1 zł). Po drodze zauważyłem jeszcze wiele punktów, gdzie sprzedawano napoje z trzech różnych dużych pojemników. Spróbowałem kwasu, który smakował odrobinę jak nasz kwas chlebowy, i jest bardzo smaczny i orzeźwiający (0,5 zł).

Zdjęcie 14. Centralny Meczet w Biszkeku.
Zdjęcie 15. Centralny Meczet w Biszkeku.
Zdjęcie 16. Wypiek tradycyjnego chleba w Biszkeku.

Ostatnim akcentem wieczoru był wizyta w bardzo miłym barze z internetem nieopodal mojego mieszkania o nazwie „No name bar” (Bar bez nazwy), prowadzonym przez młodych ludzi, może studentów, mówiących świetnie po angielsku. Za piwo i podwójne espresso zapłaciłem ok. 20 zł. Należy pamiętać, że w Kazachstanie do każdego rachunku automatycznie doliczane jest 10% napiwku, natomiast w Kirgistanie nie jest to praktykowane. 

Zdjęcie 17. No name bar w Biszkeku. 

Dzień czwarty: podróż nad jezioro Issyk-Kul i Kadżi Sai, 7.05.2019 r.  

We wtorek 7 maja przyszedł czas na wyjazd poza Biszkek, który generalnie jest ładnym, zielonymi przyjaznym miastem, jednak po dwóch dniach nie ma już w nim co robić. Dużo więcej turyście oferuje Kirgistan poza dużymi miastami. Dzień wcześniej poprosiłem Aleksieja o zamówienie taksówki na Zachodni Dworzec Autobusowy (Zapadnyj Abtowakzał), skąd odchodzą marszrutki nad jezioro Issyk-Kul. Rano Aleksiej odprowadził mnie do taksówki, upewniając się, że wsiadam do tej, którą zamówił. Kurs z apartamentu na dworzec, kilka kilometrów, kosztował 6 zł. Zanim dotarłem do dworca autobusowego, zostałem przejęty przez jednego z wielu kierowców, nagabujących podróżnych do swoich marszrutek. Wiedziałem wcześniej, ile powinienem zapłacić za 300-kilometrowy kurs, było to ok. 22 zł. Podobnie jak w Ałmaty, należało poczekać ok. 30 minut, aż zbierze się zadowalająca liczbą podróżnych. Wreszcie, ok. godz. 8.30., ruszyliśmy pomimo dwóch miejsc wolnych. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się na tankowanie i tu ponownie zaskoczenie – benzyna kosztuje ok. 2 zł, podobnie olej napędowy. Po drodze nasz kierowca został zatrzymany przez policję za przekroczenie prędkości i ukarany mandatem ok. 50 zł. Pomimo jego pośpiechu po ok. 100 km cały ruch na nowoczesnej autostradzie został zatrzymany, ponieważ na przesmyku Bom dokonywano kontrolowanego zrzucania głazów z gór. Po drodze był jeszcze półgodzinny postój na parkingu dla podróżnych, żeby mogli zapalić papierosa, załatwić potrzeby fizjologiczne czy zjeść posiłek. 

Zdjęcie 18. Miejsce postoju na drodze do Kadżi Sai.

Ciekawe jest to, że niektórych podróżnych marszrutka zawoziła prawie pod dom, nawet za cenę odbicia z trasy na głębokość kilku kilometrów bardzo złej drogi, tzw. tarki, i 40 minut opóźnienia. Miałem okazję zobaczyć miejscowość położoną daleko na uboczu, nad samym brzegiem jeziora. Gdy dojechaliśmy, było widać tylko jednego człowieka, siedzącego pod budynkiem, który służył jako sklep i punkt medyczny w jednym. Miało się wrażenie, że było to całkowicie opuszczone miejsce z kilkoma złej jakości budynkami murowanymi lub z płyty drewnianej. Ostatecznie dojechaliśmy do Kadżi Sai około godz. 13.00. Wykorzystałem „system kirgiski” i poprosiłem, aby kierowca zadzwonił na wskazany przez mnie numer telefonu i zapytał właścicielkę Elenę, gdzie dokładnie znajduje się jej ośrodek wypoczynkowy Skazka. Było to o tyle ważne, że miejscowość okazała się bardzo rozległa. Po kilku próbach kierowca podwiózł mnie praktycznie pod sam dom. Właścicielka – Rosjanka Elena – była bardzo miła, pokazała mi mój dwupoziomowy, bardzo komfortowy apartament, składający się z pokoju, łazienki i sypialni na drugim poziomie. Za dwudniowy pobyt z jednym śniadaniem zapłaciłem 20 dolarów – cena rewelacyjna, ale oczywiście nie był to jeszcze sezon. Latem taki pokój kosztuje 100 zł za noc.

Zdjęcie 19. Wnętrze restauracji na punkcie postoju marszrutek. 

Po rozlokowaniu się i krótkim odpoczynku udałem się na zwiedzanie okolic, które już na pierwszy rzut oka wydały się bardzo piękne, co widać na zdjęciach. Z jednej strony miejscowość Kadżi Sai graniczy z jeziorem Issyk-Kul, które ma niewiarygodnie czystą, delikatnie słoną wodę. Wielkość jeziora powoduje, że często nazywane jest morzem. Issyk-Kul otoczone jest dwoma pasmami gór: Kungej Ałatau i Terskej Ałatoo, których najwyższe szczyty sięgają 4000-5000 m n.p.m. Długość akwenu z zachodu na wschód wynosi 182 km, a od północy na południe – 58 km. 

Po opanowaniu pierwszych emocji zjadłem jeszcze obiad w miejscowej restauracji. Miałem okazję skosztować smacznej potrawy o nazwie kuurdak, na którą składały się kawałki mięsa, ziemniaków i cebuli. W restauracji nie było piwa, na które miałem ochotę, ale pani powiedziała, że mogę je sobie przynieść z sąsiadującego sklepu, co oczywiście zrobiłem, kupując piwo szachterskoe (3 zł). Za obiad, którego nie byłem w stanie przejeść, kawę i chleb zapłaciłem 20 zł.

Rysunek 20. Pensjonat Skazka.
Zdjęcie 21. Widok po wyjściu z mojego pokoju.
Zdjęcie 22. Widok drogi prowadzącej do Skazki.
Zdjęcie 23. Jezioro Issyk-Kul.
Zdjęcie 24. Jezioro Issyk-Kul wieczorem.
Zdjęcie 25. Droga prowadząca ze Skazki do miejscowości Kadżi Sai.
Zdjęcie 26. Autor na tle Kadżi Sai.
Zdjęcie 27. Lenin wiecznie żywy… 

 Po obiedzie udałem się na bardzo długi spacer po okolicznych górkach i miejscowości Kadżi Sai, po drodze odwiedzając jeszcze muzułmański cmentarz. Podróżując po różnych krajach, zawsze staram się zaglądać na cmentarze, które dużo mówią o danym społeczeństwie. Sam sposób chowania zmarłych także jest ciekawy, na cmentarzach widać też ewolucję związanych z tym zwyczajów. Samo miasteczko jest bardzo spokojne, znajduje się w nim m.in. pomnik Lenina, mauzoleum ofiar Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, mały park i skromne domy. Główna ulica jest w bardzo dobrym stanie, reszta wygląda gorzej. Miasteczko to w czasach ZSRR było całkowicie zamknięte dla obcych, ponieważ w okolicy czynna była kopalnia uranu. 

Po spacerze zakupiłem dobre piwo i udałem się na plażę. Proszę sobie wyobrazić prawie całkowitą ciszę, piaszczystą plażę, przed wami „morze kirgijskie”, lewego i prawego brzegu nie widać, na wprost po kilkudziesięciu kilometrach krystalicznie czystej wody ogromne góry z ośnieżonymi szczytami. Za wami droga, a za drogą duże i spokojne miasteczko, za którym są kolejne góry. Słychać tylko fale, a piękne słońce ogrzewa twarz. Na plaży ja pijący piwo, kilkadziesiąt metrów dalej młody człowiek robiący dokładnie to samo. Dwieście metrów dalej czterech młodych Rosjan podróżujących toyotą land cruiser przygotowuje się do kolacji i spędzenia nocy na plaży.

Zdjęcie 28. Autor na tle jeziora Issyk-Kul.

Po jakimś czasie podszedłem do wspomnianego młodego człowieka z prośbą o zrobienie mi kilku zdjęć. Młodym mężczyzną okazał się Rosjanin o imieniu Paszka, który zaprosił mnie do wspólnego wypicia piwa i poczęstował wędzoną rybą. Porozmawialiśmy chwilę o podróżowaniu po Kirgistanie, zapytałem, czy pochodzi z Moskwy, powiedział, że z okolicy, tj. 700 km od Moskwy… co mnie bardzo rozbawiło. Powiedziałem, że jestem z Poznania, tj. 90 km od… Po powrocie upewniłem się u Pani Eleny, czy wszystko w porządku z moją wcześniej uzgodnioną wycieczką górską w siodle, którą planowałem na następny dzień. 

Dzień piąty: góry w siodle nad jezioro Issyk-Kul, 8.05.2019 r.  

Piąty dzień mojej podróży zapowiadał się bardzo interesująco. Był to jeden z tych dni, których człowiek nigdy w życiu nie zapomina, a emocje i ich smak życia zostają na lata. Nie myślałem o jeździe konnej w Kirgistanie, dopóki nie porozmawiałem przez telefon z wspomnianym Panem Dariuszem z Polski. Rano pobudka, piękny słoneczny poranek, cisza, tylko jakiś piesek poszczekuje, gdzieś ktoś puszcza muzykę, po prostu bajka. Gospodyni Elena pojechała po świeże jajka dla mnie, ponieważ powiedziałem, że sam zrobię jajecznicę. Po śniadaniu Pani Elena odprowadziła mnie na marszrutkę, idąc z psami na spacer. Otrzymałem od niej instruktaż, gdzie mam się zgłosić i gdzie będzie na mnie czekał przewodnik, z którym pojadę w góry. Marszrutką musiałem się dostać z Kadżi Sai do miasteczka Bokonbajewo, a następnie odnaleźć w nim żółty murowany budynek, znajdujący się przy skrzyżowaniu ze światłami. W nim na pierwszym piętrze mieści się biuro turystyczne, gdzie będzie czekał na mnie przewodnik. Pani Elena zamówiła dokładnie tego samego przewodnika, z którego usług korzystał Pan Dariusz z rodziną. Byli z niego bardzo zadowoleni. Dzień wcześniej Pani Elena zadzwoniła do zaprzyjaźnionego „Wani”, który zażądał za kurs 20 zł, ale za marszrutkę zapłaciłem 1,5 zł (ceny poza sezonem są fantastyczne). Zanim odnalazłem biuro turystyczne, miałem okazję przyjrzeć się próbie generalnej młodzieży szkolnej do uroczystości z okazji zakończenia II wojny światowej. Stroje i dyscyplina jak za najlepszych czasów ZSRR – osobiście nie mam nic przeciwko odrobinie dyscypliny i musztry…

Na miejscu czekał na mnie mój przewodnik o imieniu Bekzad, który kazał na siebie mówić Beka. Koszty związane z przejażdżką konną to 80 zł łącznie za dwa konie i 100 zł za przewodnika. Nie jest to tanio, ale też nie jest to wygórowany koszt, poza tym przy większej grupie koszty przewodnika rozkładają się na więcej osób. Żeby dojechać na miejsce, musieliśmy z Beką przejechać jego samochodem kilkanaście kilometrów w góry. Konie wynajmowaliśmy od jego kolegi, będącego zarazem właścicielem większości terenu, po którym mieliśmy jeździć. Sam Beka też posiada kilka koni, i jeżeli ktoś chce jeździć po jego terenie, to zasady są takie same: czyj teren, tego konie. O tym, jakie cudowne widoki miałem okazję podziwiać, pisać nie będę, zdjęcia są warte więcej niż milion słów. 

Zdjęcie 29. Przygotowania do 9 maja.
Zdjęcie 30. Budynek, w którym był punkt turystyczny.
Zdjęcie 31. Góry w siodle… 
Zdjęcie 32. Widoki z perspektywy końskiego siodła.
Zdjęcie 33. Góry w siodle.
Zdjęcie 34. Widok na jezioro Issyk-Kul.
Zdjęcie 35. Typowy widok w górach Kirgistanu.

Po drodze mieliśmy okazję porozmawiać na różne tematy. Beka opowiadał, jak dwa lata temu pojechał z grupą Duńczyków na 28 dni przez góry do Chin i z powrotem. Była to ciężka przeprawa: deszcz, śnieg i mróz, cały czas w siodle. Opowiadał też o sobie: ma żonę, dwie córki i syna, sam skończył ekonomię w Biszkeku. Przez kilka lat uprawiał także boks, ale po wypadku samochodowym musiał zaprzestać. Po trzech godzinach na wysokości 2500 m n.p.m zrobiliśmy sobie przerwę na obiad, jednak jadłem tylko ja. Beka jako muzułmanin nie mógł, ponieważ był ramadan i obowiązywał go post do godziny 20.00.

Dowiedziałem się również, że w sezonie turystycznym Kirgizi organizują różne pokazy tradycyjnych konkurencji sportowych czy zabaw, jak np. buksaszi. Gra, polegająca na wrzuceniu ciała kozła z obciętą głową w narysowane koło, jest niezwykle dynamiczna i niebezpieczna, podobną miałem okazję oglądać w Kabulu w Afganistanie. 

Beka opowiadał także, że konie odgrywają bardzo ważną rolę w życiu Kirgizów: dają mleko, mięso i służą jako wierzchowce. Jeżeli jakiś koń nie nadaje się pod siodło, jest przeznaczany na mięso. Pod koniec pięciogodzinnej przejażdżki cudownymi szlakami spotykamy jeszcze lokalnego rolnika, który na wysokości 3000 m n.p.m szukał zagubionych zwierząt. Większość koni ma wypalony symbol, przypisany danemu właścicielowi. Każdy okoliczny rolnik wie, które zwierzęta należą do kogo. Jeżeli widzą zagubione zwierzęta, po prostu dzwonią do właściciela. Dowiedziałem się jeszcze, że w sezonie nocleg w jurcie kosztuje 60 zł.

Po zakończonej wyciecze konie zostały nakarmione. Ciekawe jest to, że w trakcie karmienia wiąże się im nogi, aby nie przewracały pojemnika z jedzeniem. Po nakarmieniu i schowaniu całej uprzęży konie zostały puszczone wolno a właściciel pojechał razem z nami. Na pytanie, czy nie boją się, że ktoś ukradnie konia, uzyskałem informacje, z której wynika, że może to kosztować złapanego złodzieja utratę życia, ponieważ większość tamtejszej ludności ma w domu broń.

Zdjęcie 36. Stajnia naszych koni.

Na zakończenie dnia zjadłem jeszcze obiad w poleconej prze Bekę restauracji w Bokonbajewie. Należy pamiętać, że restauracje w Kirgistanie noszą nazwę „kafe”. Beka zasugerował, abym spróbował tradycyjnej kirgiskiej potrawy o nazwie beszbarmak. Danie było mieszanką smacznego mięsa, makaronu i cebuli. Za obiad, herbatę i sałatkę zapłaciłem łącznie 8 zł. Bilet powrotny do Kadżi Sai kosztował mnie 1,50 zł.

Dzień szósty: powrót do Biszkeku, 9.05.2019 r.  

Czwartek 9 maja 2019 r. był dniem mojego powrotu do Biszkeku. Po zjedzeniu pysznego śniadania w mojej ulubionej już lokalnej restauracji zrobiłem sobie jeszcze krótki spacer nad jeziorem Issyk-Kul i wróciłem do mojego pensjonatu Skazka, aby się spakować. W międzyczasie zostałem zaproszony przez Panią Elenę na czekoladki i herbatę. Na miejscu w małej stołówce dla turystów była para kirgiska, przyjaciele z pracy Pani Eleny. Przez chwilkę porozmawialiśmy sobie. popijając herbatę, podziękowałem za gościnę, po czym udałem się na marszrutkę do Biszkeku. Dowiedziałem się od Pani Eleny, że nie przyjmuje ona wszystkich gości, którzy by tego chcieli. Na wstępie dokonuje swego rodzaju selekcji i jeżeli ktoś się jej nie podoba, to mówi, że nie ma wolnych miejsc.

Po dłuższym oczekiwaniu na drodze okazało się, że marszrutka nie przyjechała. W związku z powyższym zdecydowałem się przemieścić inną marszrutką do Bokonbajewa, a tam złapać coś do Biszkeku. Bokonbajewo jako większe miasto ma lepsze połączenia z Biszkekiem, jest tam swego rodzaju dworzec autobusowy. Za 270-kilometrowy kurs do Biszkeku zapłaciłem ok. 13 zł. Należy też pamiętać, że jeżeli kierowca planuje wyjazd za 5 minut, to w praktyce oznacza to 40 minut. W moim przypadku dłuższy okres oczekiwania mi nie przeszkadzał, pogoda była piękna i miałem okazję poprzyglądać się odświętnie ubranym ludziom, którzy wracali po uroczystości z okazji zakończenia II wojny światowej. Można było też zauważyć wiele osób noszących tradycyjne stroje kirgiskie lub przynajmniej ich elementy, jak np. czapki. Widziałem też, że marszrutka to nie tylko środek transportu osobowego – niektórzy ludzie wykorzystywali go, aby zrobić zakupy na wsi, np. worek ziemniaków. Atmosfera była bardzo odświętna, ludzie bardzo spokojni, idealne miejsce na wakacje poza sezonem. 

Zdjęcie 37. Bokonbajewo 9 maja.
Zdjęcie 38. Centrum Bokonbajewa, okolice dworca autobusowego.

Z trzydniowego pobytu w Kadżi Sai najbardziej zapamiętałem jedno stwierdzenie, powtarzane bardzo często, a mianowicie: „Nie ma złych nacji, są tylko źli ludzie”, z czym trudno się nie zgodzić. 

W trakcie pięciogodzinnej podróży do Biszkeku mieliśmy tradycyjnie przerwę w punkcie obsługi turystów, gdzie ponownie skosztowałem pysznych pierogów z ziemniakami oraz samsów na ciepło, za zawrotną kwotę 3 zł… Polecam także bardzo smaczną wodę mineralną Zalalabad, o smaku podobnym do gruzińskiej wody Borjomi. W restauracji obowiązuje system tacy, na którą każdy nakłada sobie potraw, ile chce, i płaci na końcu przy kasie. Restauracja jest bardzo czysta i ładnie urządzona. Nikt się nie musi spieszyć, jest wystarczająco czasu, aby każdy zjadł i napił się tego, na co ma ochotę. 

Około godz. 17.00 byłem na miejscu. Na Zachodnim Dworcu Autobusowym, gdzie kończyliśmy trasę, sprawdziłem jeszcze połączenia do Taszkentu w Uzbekistanie, gdzie wybieram się w przyszłym roku. Okazało się, że jest połączenie o 23.30, czas podróży to 13 godzin, a koszt – ok. 53 zł. Następnie poszedłem na przystanek autobusowy, gdzie chciałem złapać marszrutkę do CUM. Dowiedziałem się, że do centrum jeżdżą marszrutki o numerach 24, 111 oraz autobus miejski o numerze 7, cena marszrutki do centrum to wydatek 50 groszy. Należy zauważyć, że w Kirgistanie nie ma możliwości podróżowania na gapę, ponieważ kierowca kasuje natychmiast po wejściu do pojazdu. Po dotarciu zrobiłem ostatnie zakupy kirgiskiego koniaku, który jest najlepszym koniakiem, jaki w życiu miałem okazję degustować. Ceny najlepszego koniaku Kirgistan to wydatek rzędu 30 zł. Polecam też pyszne wino czerwone i białe Atalyk w cenie 25 zł. Następnie poszedłem do mojego ulubionego pubu nieopodal mojego apartamentu, gdzie korzystając z Wi-Fi, wysłałem Aleksiejowi informację, o której będę czekał pod furtką, z prośbą, aby mnie wpuścił.

Zdjęcie 39. Widok na dworzec autobusowy, z którego odjeżdżają autobusy m.in. do Issyk-Kul i Taszkentu.

Dzień siódmy: powrót do Ałmaty, 10.05.2019 r.  

Piątek 10 maja był ostatnim dniem mojego pobytu w Kirgistanie. Rano taksówką pojechałem na przejście graniczne znajdujące się w odległości ok. 20 km, za co zapłaciłem ok. 20 zł. Po przejściu granicy natychmiast zostałem przejęty przez właściciela innej taksówki, który oczywiście twierdził, że za 5 minut startujemy. Ustaliliśmy cenę ok. 30 zł do Ałmaty. Jak się okazało, w samochodzie czekałem przez kolejne 25 minut, ponieważ kierowca szukał jeszcze dwóch osób, aby mieć komplet. W toyocie camry siedziała z przodu młoda Kazaszka, z tyłu mieszkająca w Ałmaty starsza pani o imieniu Olga, ja oraz starsza pani Czinara z Biszkeku. Droga okazała się niezwykle interesująca. Przez cały czas rozmawialiśmy o różnych sprawach, jak problemy językowe Kazachów i Rosjan żyjących w Kazachstanie, prawa kobiet w islamie czy sytuacja w Uzbekistanie, który to temat był dla mnie bardzo ważny. Mąż pani Olgi jest kierowcą ciężarówek i jeździ m.in. do Tadżykistanu i Afganistanu. Okazało się, że nasz kierowca taksówki co roku jeździ do Taszkentu i zna uzbecki. Mówił, że w kraju tym mało kto mówi po rosyjsku lub angielsku, tylko po uzbecku. Kraj ten był bardzo zamknięty w związku z panująca tam do 2016 r. dyktaturą Isloma Karomova. Uzbekistan nadal jest zamknięty dla turystów, nawet robienie zdjęć może stanowić problem. Pani Czinara powiedziała, że sytuacja tam będzie się zmieniać, podobnie było w Kirgistanie. Podobno Uzbekistan „wpuścił” biznes japoński do siebie, co już jest dużą zmianą. Według kierowcy Uzbekistan, a szczególnie Taszkent, jest krajem wybitnie czystym i poukładanym, co ma też wynikać z odbudowy miasta po trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło to miasto w kwietniu 1966 r. Pani Czinara zapraszała do Kirgistanu w przyszłości, ponieważ jej rodzina prowadzi kwatery dla turystów. Polecała także wycieczkę z Kirgistanu do Chin, które są oddalone tylko o 8 godzin jazdy samochodem.

Zdjęcie 40. Restauracja Gosti w Ałmaty.
Zdjęcie 41. Wnętrze restauracji Gosti w Ałmaty.

Dowiedziałem się także, gdzie w Ałmaty kupować najlepszą koninę i że mam prosić o kazy – tak się nazywa końskie mięso, a można je kupić na Zielonym Targu. W Ałmaty wspólnie z młodą Kazaszką i panią Czinarą musieliśmy znaleźć inną taksówkę, ponieważ nasz kierowca odmówił rozwiezienia nas do miejsc docelowych. Za kurs do hotelu zapłaciłem kolejne 300 tenge, czyli ok. 3 zł. Po drodze „zaprzyjaźniłem” się z kierowcą Renatem, u którego zamówiłem nocny kurs na lotnisko w cenie 15 zł.

Po dotarciu do mojego hotelu i pobraniu bagażu udałem się jeszcze na zakupy koniny oraz zjadłem pyszny obiad w rosyjskiej restauracji Gosti, która była nieopodal mojego hotelu. Restauracja serwuje specjały kuchni rosyjskiej, w związku z czym skosztowałem potrawy o nazwie plow, oczywiście kawa i piwo były także, za wszystko zapłaciłem ok. 40 zł. Rano o godz. 5.00 miałem lot do Kijowa, a tam po 40 minutach – do Warszawy, gdzie wylądowałem cały, zdrowy i szczęśliwy, że miałem okazję zwiedzić kolejne dwa piękne kraje i złamać pewne stereotypy.

Podsumowanie

1.         Kirgistan jest krajem bardzo otwartym na turystów z zagranicy. W sezonie kraj ten odwiedzają zarówno Kirgizi, Kazachowie, Rosjanie, jak i Francuzi, Niemcy, Duńczycy i wielu innych cudzoziemców. 

2.         Wybierając się do Kirgistanu, nie trzeba korzystać z usług biur podróży, których ceny zaczynają się od 5-6 tys. zł za dwa tygodnie. Jak pokazałem w moim materiale, ceny są tu naprawdę niskie, a poziom usług turystycznych oraz kuchnia są na najwyższym poziomie. 

3.         Do Kirgistanu można spokojnie pojechać z podstawową znajomością języka rosyjskiego. W Biszkeku działa także policja turystyczna, której celem jest pomoc turystom. Policjanci mówią świetnym angielskim i dodatkowo są bardzo mili. 

4.         Przez cały pobyt nie spotkałem się z żadną sytuacją, w trakcie której czułbym, że moje bezpieczeństwo jest zagrożone. 

5.         Ludzie są tu bardzo mili, pomocni i otwarci. Polecam okres maj–czerwiec, kiedy nie ma jeszcze sezonu, natomiast większość atrakcji jest już dostępna, a ceny są konkurencyjne.

Zdjęcie 42.
Zdjęcie 43.
Zdjęcie 44.