Zaskakujący Uzbekistan

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz

Część II – Samarkanda

Zdjęcie 1. Piękna Samarkanda!

Po przygodach w Taszkencie, ruszyłem do magicznej Samarkandy!

Dzień czwarty (31.10.2022): podróż Taszkent – Samarkanda

Rano ponownie zjadłem szybkie śniadanie i opuściłem hotel punkt o 9.00. Przed hotelem czekał Murat, ale stało się to, co podświadomie czułem – przekazał mnie innemu kierowcy, który specjalizuje się w trasie Taszkent–Samarkanda–Taszkent. Oczywiście nie stanowiło to dla mnie problemu, tym bardziej że warunki finansowe pozostały bez zmian, a samo auto – też chevrolet – było z wyższej półki. Po drodze, jako to bywa w tych krajach, odwiedziliśmy dworzec autobusowy, gdzie dosiadło się parę innych osób: mężczyzna, dwie kobiety i dziecko – krótko mówiąc, auto należało „dopchać”. Znam bardzo dobrze te klimaty z Kazachstanu i Kirgistanu. Osobiście uważam, że system jest świetny i pozwala za nieduże pieniądze pokonywać naprawdę duże odległości, przy czym każdy jest rozwieziony pod wskazany adres. Oczywiście, gdybym wiedział, że tak będzie, pojechałbym wspólną taksówką za jedną czwartą pierwotnej kwoty, ale za naukę nowego kraju zawsze trzeba zapłacić…

Zdjęcie 2. Ciekawostka, wcale nie rzadki traktor na trzech kołach. 

Po drodze, która zajęła około cztery godziny, miałem okazję dobrze się porozglądać po kraju. Bardzo ciekawy jest system tankowania samochodów gazem metanem. Ze względu na jego niestabilność stacje są tak skonstruowane, że pomiędzy stanowiskami są wymurowane ścianki betonowe. Kierowca i pasażerowie muszą opuścić auto, a gaz tankowany jest przez obsługę. W tym czasie można zrobić małe zakupy w sklepie lub napić się darmowej kawy (z jednego kubka…). Ceny gazu powodują, że zawód taksówkarza jest bardzo atrakcyjny. Kierowca za zatankowanie gazu pozwalającego na przejechanie 200 km zapłacił 40 tys. UZS, czyli ok. 3,5 USD. Zauważyłem także, że zarówno ciężarówki, jak i ciągniki mają montowane dodatkowe zbiorniki na gaz. Można oczywiście kupić gaz propan i benzynę, ale stacje te są dość rzadkie.

Zdjęcie 3. Tankowanie metanu w Uzbekistanie.  

Przez dłuższy odcinek po prawej stronie drogi ciągnęły się betonowe, położone nad ziemią duże rynny do przepływu wody. Widać, że w większości nie są one już używane i często były poprzerywane. Zauważyłem także ogromne stada krów czy owiec oraz pola niezebranej jeszcze bawełny. Można było spotkać także osiołki ciągnące małe, dwukołowe przyczepki, praktycznie identyczne jak te, które widziałem w Mali w Afryce. Służyły one głównie lokalnym rolnikom do dostarczenia swoich płodów rolnych do głównej trasy, gdzie je sprzedawali. Generalnie przez cały odcinek 300 km nie było żadnego problemu, aby się przespać, zjeść czy zatankować gaz, gdyż wszystko bardzo dobrze funkcjonuje. Gołym okiem można zauważyć, że kraj ma energię i się szybko rozwija. W porównaniu do Polski zaobserwowałem zdecydowanie mniej ciężarówek i głównie stare kamazy. Po lewej stronie drogi zauważyłem z kolei linię kolejową – stary tabor to głównie cysterny.

Zdjęcie 4. Droga do Samarkandy.

Przez cały czas do Samarkandy droga miała dwa pasy w każdym kierunku. Przy każdej większej miejscowości lub targowisku znajdował się milicyjny punkt kontrolny samochodów. O tym, że się do niego zbliżamy, świadczyło to, że kierowca zakłada pas, który zdejmował po jego minięciu. Przy czym pas obowiązywał tylko kierowcę. Zarówno z jednej, jak i drugiej strony punktu przygotowane były wkopane w ziemie betonowe stanowiska ogniowe, jakby ktoś spodziewał się nadejścia obcych wojsk. Przy ewentualnej obławie pewnie takie stanowiska spełniają swoją funkcje. Droga była w dobrym stanie, tylko czasami przypominała polskie drogi sprzed 20 lat. Na trasie, przy drodze, widziałem targowiska z miodem, arbuzami, melonami i czymś, co przypominało nasze dynie. Jeżeli chodzi o boczne drogi, to w większości nie było tam widać asfaltu. Generalnie wszystko poza drogą główną wyglądało dosyć swojsko, tak jak u nas 20-25 lat temu.

Trasa, początkowo płaska, w miarę zbliżania się do Samarkandy stawała się coraz bardziej pofałdowana. Jednak nic nie zapowiadało tego, co zobaczę na miejscu. Już na rogatkach Samarkandy rzucało się w oczy, że jest to miasto zupełnie inne niż Taszkent. Szerokie, czyste ulice, pięknie zadbane pobocza i mnóstwo pięknych kamienic. Na wjeździe do Samarkandy zostawiliśmy naszych pasażerów w jakimś miejscu przesiadkowym, po czym kierowca odwiózł mnie pod sam hotel. Dojeżdżając do niego, widziałem już piękne historyczne szkoły – koraniczne madrasy z Registanem na czele. Okazało się, że hotel Jaśmin (polecam) znajduje się w odległości trzyminutowego spaceru od Registanu. Po otrzymaniu kluczy do pięknego i czystego pokoju kilka minut później byłem już przy Registanie. Musiałem coś szybko zjeść i poszedłem kupić bilety do zwiedzania tego wspaniałego i historycznego miejsca.

Zdjęcie 5. Mój hotel Jasmine w Samarkandzie.

Samarkanda to jedno z najstarszych miast na świecie – powstało 700 lat p.n.e. Wcześniej nazywało się Marakanda i było stolicą państwa o nazwie Turan. W 329 r. p.n.e. zdobył je Aleksander Wielki. Długi czas miasto pełniło kluczową funkcję na Jedwabnym Szlaku, a między VI a XII w. stanowiło jedno z najważniejszych centrów kulturalnych i politycznych Azji Centralnej. W 1220 r. zostało splądrowane i prawie całkowicie zniszczone przez Mongołów. Po odbudowaniu ponownie zostało stolicą – tym razem imperium założonego przez Timura (1370-1499). Wtedy właśnie zbudowano większość najważniejszych obecnie zabytków. Za czasów panowania Ulugbeka Samarkanda stała się centrum kulturalnym, handlowym i naukowym całego regionu. W 1868 r. wchłonęło ją imperium rosyjskie. W latach 1925-1929 Samarkanda była stolicą Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W 2001 r. wpisano ją na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Centrum Samarkandy stanowi plac Registan, przy którym znajdują się ogromne madrasy – Ulugbeka (1417-1420), Tillya-Kari (1646-1660) oraz Sher-Dor (1619-1636). W XV w. Registan stał się głównym placem Samarkandy, od którego biegło sześć głównych ulic miasta.

Zdjęcie 6. Madrasy w Registanie.
Zdjęcie 7. Madrasy w Registanie.

Kupując bilet do wspomnianych madras za ok. 25 PLN, dowiedziałem się, że można wynająć przewodnika w budynku zaraz za wejściem. Kiedy wszedłem na teren zabytkowej części, w kolejnym budynku zaczepiła mnie kobieta z pytaniem, czy chcę skorzystać z usług przewodnika. Zgodziłem się i zapłaciłem ok. 150 PLN (dość drogo). Już po kilku chwilach zacząłem mieć wątpliwości co do tej decyzji. Była piękna pogoda, słońce i czyste niebo, chciałem robić zdjęcia, a przewodniczka dość mechanicznie opowiadała o oglądanych miejscach i ich bohaterach. Nie chciałem być niegrzeczny, więc trochę słuchałem, a trochę fotografowałem. W jednej z sal było nawet nawiązanie do polskiego astronoma Jana Heweliusza, łącznie z jego zdjęciem. Nieco się zawstydziłem, że w tym kraju jest on wspominany i szanowany, a jak tak mało o nim wiem. Po około godzinnym zwiedzaniu weszliśmy do „przypadkowego” sklepiku, w którym – zgodnie z zapewnieniem przewodniczki – miałem zrobić najtańsze zakupy. Oczywiście coś tam kupiłem, co nawet ze zniżką kosztowało drożej niż w innych miejscach, ale taka jest cena nauki… Staram się nie przejmować takimi sprawami, uważam, że zawsze płaci się pewne koszty, tzw. frajerskie, gdy się poznaje system. Po zakończeniu zwiedzania z przewodniczką pozostałem jeszcze jakiś czas i porobiłem trochę ładnych ujęć.

Zdjęcie 8. Madrasy w Registanie.
Zdjęcie 9. Wnętrze jednej z madras.

Po opuszczeniu Registanu obejrzałem jeszcze okolicę i następnie poszedłem do hotelu odrobinę odpocząć i się przepakować. Dowiedziałem się także od właściciela hotelu, że jeżeli chcę zjeść dobrą kolację i posłuchać muzyki uzbeckiej, to tylko w restauracji Samarkanda. Po chwili ponownie byłem w rejonie Registanu. Kupując kawę, zapytałem sprzedawcy, gdzie tu jest jakieś ciekawe miejsce do pospacerowania. W odpowiedzi usłyszałem, że koniecznie muszę pojechać do Samarkanda City. Przeszedłem przez piękny park przy Registanie i chciałem zatrzymać taxi, niestety bezskutecznie. Wszedłem więc do pierwszego napotkanego hotelu i poprosiłem o taxi, co oczywiście miły pan uczynił dla mnie. W drodze do Samarkanda City miałem okazję, by podziwiać miasto – piękne, szerokie i czyste ulice, wszystko wyglądało, jakby budowano je od zera. Mijałem też duży cmentarz – jak się okazało, żydowski i muzułmański.

Zdjęcie 10. Registan to także ulubione miejsce robienia zdjęć ślubnych.

Kiedy już dojechaliśmy do Samarkanda City, okazało się, że nie jest to żadne historyczne miejsce, a budowana od zera nowa Samarkanda. Ogromne i nowoczesne hotele, centrum konferencyjne, piękne parki, zieleń i zbudowane na wyspie otoczonej sztuczną rzeką nowe-stare miasto, gdzie turyści mogą się poczuć jak w XV w. w Samarkandzie. Generalnie pierwsze wrażenie było słabe, bo nie tego szukałem. Kazałem nawet kierowcy nie odjeżdżać, tylko poczekać na parkingu pół godziny. Miałem zrobić szybkie zdjęcia i wrócić w rejon Registanu lub od razu do restauracji Samarkanda na kolację. Jednak, kiedy wszedłem do środka nowego-starego miasta, nabrałem szacunku do smaku i jakości wykonania wszystkich budynków. Naprawdę można było się poczuć jak w bajkowej, XV-wiecznej Samarkandzie. Pozorny kicz okazał się świetnie przygotowaną atrakcją turystyczna. Poza wyspą widać było kolejne, niedokończone jeszcze inwestycje, parkingi na tysiące samochodów i centrum konferencyjne. Do tego miejsca prowadził też nowy zjazd bezpośrednio z obwodnicy Samarkandy. Kolejny raz nabrałem ogromnego szacunku dla kraju, który wydawał się stereotypową byłą sowiecką republiką. Tego nie da się opisać, wszystko to powoduje, że można wpaść w kompleksy. Widać jednak gigantyczną przepaść pomiędzy tymi nowymi projektami a wsią, gdzie osiołki ciągną zaprzęgi i gdzie nie ma dróg asfaltowych…

Zdjęcie 11. Nowo zbudowane Samarkanda City.

Po zrobieniu zdjęć chciałem pojechać od razu do restauracji, ale okazało się, że mój telefon jest prawie rozładowany i nie będę mógł robić materiałów. Pojechałem więc szybko do hotelu, podładowałem telefon i 40 minut później siedziałem już w taxi jadącej do restauracji Samarkanda. Na miejscu panowała wspaniała atmosfera, a gigantyczna sala pełna jedzących i bawiących się ludzi powodowała, że nie chciało się stamtąd wyjść. Niestety dla mnie, pomimo że był to poniedziałek, nie było żadnego wolnego stolika. Dostałem propozycję zjedzenia w sali zewnętrznej, ale było tam zimno i zrezygnowałem. Nie poddając się, zarezerwowałem stolik na kolejny dzień. Na pytanie, czy wolę salę uzbecką czy rosyjską, stwierdziłem, że nie jestem Rosjaninem i będę jadł tylko w sali uzbeckiej. Chwilę posłuchałem muzyki i opuściłem restaurację.

Zdjęcie 12. Wnętrze Samarkanda City.

Postałem dosłownie chwilkę na ulicy, wypatrując taksówki, które normalnie nie są w żaden sposób oznaczone. Zatrzymało się dwóch młodych chłopaków małym samochodem i na pytanie, czy mnie nie podwiozą pod Registan, zapytali, ile dam? Powiedziałem, że dam 20 tys. UZS, czyli ok. 10 PLN i jedziemy. Podwieźli mnie w rejon już mi znany, gdzie szybko znalazłem miejsce na kolacje. Cały dzień był tak intensywny, że nawet nie miałem okazji zjeść porządnego posiłku. Ostatecznie za trzy pyszne, różne szaszłyki, butelkę różowego wina samarkandzkiego, sałatkę, herbatę i chleb zapłaciłem ok. 75 PLN. Po kolacji udałem się szybko do hotelu opisać na gorąco całodzienne przygody.

Dzień piąty (1.11.2022): zwiedzanie Samarkandy oraz kolacja w restauracji Samarkanda

Zgodnie z planem o 10.00 rozpocząłem trasę turystyczną z poznaną dzień wcześniej przewodniczką Hurshidą. Miała to być trasa na co najmniej trzy godziny za kwotę ok. 400 PLN. Wiedziałem, że mocno przepłacam, i takie trasy są dobre dla grupy, bo koszty się rozkładają. Niemniej jednak miałem tu ukryte swoje cele: po pierwsze, poznać najciekawsze miejsca, a po drugie – znaleźć przewodnika, którego będzie można w przyszłości wynająć dla grupy. Mój wyjazd miał charakter poznawczo-edukacyjny, a jak wiemy, edukacja kosztuje.

Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy po ok. 10 minutach marszu, było mauzoleum największego bohatera narodowego Uzbeków – Amira Timura, który rządził imperium samarkandzkim, obejmującym Uzbekistan i Afganistan na przełomie XIV i XV w. W starannie odrestaurowanym mauzoleum znajdują się jego szczątki oraz kamień nagrobny. Timur leży wspólnie ze swoimi liderami duchowymi. W przeciwieństwie do Czyngis-chana i Aleksandra Wielkiego jego szczątki udało się zidentyfikować i na bazie kości nawet opracować wygląd twarzy.

Zdjęcie 13. Mauzoleum największego bohatera narodowego Uzbeków – Amira Timura.
Zdjęcie 14. Kamień nagrobny Amira Timura.

Następnie taksówką udaliśmy się do największego meczetu Azji Centralnej, także starannie odrestaurowanego, czyli Meczetu Bibi-Khanym (XIV-XV w.), nazwanego od imienia ukochanej żony Timura i zresztą przez nią budowanego. Budynek jest naprawdę ogromny i majestatyczny – same wieże przy głównej wejściowej części miały podobno 80 m wysokości (obecnie mają tylko 30). Widać po zdjęciach znajdujących się wewnątrz, że jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej był ogromną ruiną. Obecnie główny i największy z trzech budynków, które się tam znajdują, wyremontowano tylko na zewnątrz i to nie do końca. Wnętrza są zamknięte i całkowicie zrujnowane. Cały fantastyczny kompleks ułożono w kształcie dużego prostokąta. Przez gigantyczną bramę wchodzi się na zielony i porośnięty dziedziniec, po którego prawej i lewej stronie usytuowane są dwa mniejsze meczety, natomiast na jego końcu – wspomniany wcześniej meczet główny. Przy wyjściu z kompleksu znajduje się wielki bazar, który bardzo polecam, tj. Siyob Bazar.

Zdjęcie 15. Widok na meczet Bibi-Khanym.

Kolejne bardzo ciekawe miejsca to pięknie zdobiony meczet Hazret Hyzr oraz mauzoleum pierwszego prezydenta Uzbekistanu I.A. Karimowa. Ciekawostką jest, że nowy budynek mauzoleum nie do końca pasował do samego pięknie zdobionego meczetu o drewnianych sufitach. W związku z powyższym dobudowano murowane ściany otaczające dziedziniec i przyległe do meczetu. Obecnie całości bardzo dobrze się komponuje. Obok tego kompleksu rozpoczyna się stary i największy cmentarz w Samarkandzie, który znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Z dziedzińca meczetu rozpościera się piękny widok na miasto, w tym głównie Bibi-Khanym kompleks. Świetne miejsce na robienie zdjęć. Zresztą cały teren został perfekcyjnie przygotowany dla turystów. Idzie się nowymi chodnikami, w otoczeniu niedawno posadzonych drzew. Widać także ogrom turystów, głównie samych Uzbeków, ubranych w piękne tradycyjne stroje. Prawdziwa uczta dla oka.

Zdjęcie 16. Meczet Hazret Hyzr.
Zdjęcie 17. Mauzoleum pierwszego prezydenta Uzbekistanu I.A. Karimowa.
Zdjęcie 18. Piekne zdobienia meczetu Hazret Hyzr.

Następnym i ostatnim punktem, który odwiedziłem z przewodniczką, był kompleks Shahi Zinda, zbudowany na przełomie XI i XII w. To trochę nasz Wawel, gdzie w jednym miejscu znajduje się kilkanaście mauzoleów najbliższych członków czy dowódców rodziny Timura (nie wszystkich można zidentyfikować). Idzie się bardzo wąską uliczką, a po prawej i lewej stronie znajdują się małe i w większości pięknie zdobione budynki-grobowce.

Po zakończeniu zwiedzania zapłaciłem przewodniczce (wszystko zajęło około dwóch godzin) i sam rozpocząłem marsz powrotny. Wszedłem jeszcze na cmentarz, gdzie zrobiłem kilka zdjęć. Lubię fotografować sposób, w jaki chowa się zmarłych w różnych krajach. Następnie udałem się na lokalny, wspomniany wcześniej Siyob Bazar. Najpierw odwiedziłem sklep z alkoholami. Miałem pecha, bo trafiłem na dobrego sprzedawcę, który wcisnął mi wino i koniak samarkandzki drożej, niż powinienem zapłacić. Lekcja z tego spotkania – nigdy nie kupować alkoholu w miejscu, gdzie nie ma cen. Podsumowując, zapłaciłem ok. 100 PLN za pół litra trzyletniego koniaku, a następnego dnia zapłaciłem 40 PLN za piętnastoletni wyborny koniak z wyższej półki.

Zdjęcie 19. Kompleks Shahi Zinda.

Pochodziłem po bazarze, porobiłem trochę zdjęć i zjadłem pyszny posiłek w typowej uzbeckiej i niedrogiej restauracji, gdzie ludzie siedzieli na tradycyjnych uzbeckich siedziskach zwanych krawatem. Za pyszną zupę lagman (makaron, kawałki mięsa baraniego i warzywa), jeden szaszłyk, czajnik herbaty, pieróg samsa i pół chleba zapłaciłem ok. 35 PLN. Wcześniej kupiłem też świeżo wyciskany sok granatu oraz kiść białych winogron. Byłem też świadkiem kłótni na rynku, przez jakiś czas ktoś głośno na kogoś krzyczał. Okazało się, że to jedna z kilku cyganek (wszędzie tacy sami) weszła w konflikt z Uzbeczką.

Zdjęcie 20. Siyob Bazar.
Zdjęcie 21. Siyob Bazar.

Po obiedzie, idąc do hotelu, „wbiłem” się jeszcze w wąskie samarkandzkie uliczki, aby pokazać ich piękno. Wiedząc, że muszę kupić bilet kolejowy do Buchary, wszedłem do jednego z małych hotelików i poprosiłem o zamówienie taxi na dworzec. Po pewnym czasie pan z hotelu wyszedł i zapytał, o której mam pociąg, na co odpowiedziałem, że dopiero chcę kupić bilet. Pan stwierdził, że może sprawdzić w internecie, czy są w ogóle wolne miejsca. Były, ale musiałbym jechać w środku nocy, co mi niezbyt odpowiadało. Zapytałem więc, ile kosztuje taxi. Okazało się, że ok. 100 USD, gdybym wziął ją tylko dla siebie, a ok. 20 USD, jeżeli będzie to taxi łączone. Podziękowałem i powiedziałem, że przemyślę opcję.

Zdjęcie 22. Autor z grupą uzbeckich turystów w Samarkandzie.

Doszedłem pieszo do hotelu, zrobiłem sobie dwugodzinną przerwę i znów na piechotę udałem się do restauracji Samarkanda, gdzie miałem zarezerwowany stolik. Po drodze mijałem okolice uniwersytetu w Samarkandzie, skąd wylewały się setki studentów. Widać było po zachowaniu i ubiorze, że tutaj studiowanie to wyróżnienie. U nas, niestety, coraz mniej osób chce studiować, co też wynika z braku sensu, ze względu na marną wiedzę otrzymywaną na studiach, a dodatkowo brak związku pomiędzy edukacją a szansą rozwoju…

W restauracji Samarkanda impreza trwała już w najlepsze. Kiedy powiedziałem, że jestem sam, trochę z niechęcią powiedziano mi, że mogę zjeść na tzw. ulicy, co oznacza hol – miejsce zimne i z przeciągami. Powiedziałem, że byłem wczoraj i mam zarezerwowany stolik. Na szczęście, kierowany przeczuciem, dzień wcześniej zrobiłem zdjęcie z zeszytu rezerwacyjnego, co – jak się okazało – było kluczowe. Otrzymałem najbardziej wystający stolik przy scenie. Było tak głośno, że obawiałem się, czy długo wytrzymam. Kiedy kobiety tańczyły, praktycznie ocierały się o mój stolik. Miałem za to bezpośredni wgląd w to, co się dzieje na scenie. Generalnie, kiedy się było w środku, miało się wrażenie bycia uczestnikiem wesela. Na przykład przy 10-16-osobowych stolikach siedziały całe rodziny, z bardzo małymi dziećmi włącznie. Nawet w menu część dań była dla czterech – sześciu osób, co sugerowało, że są dla rodzin, a nie jednej osoby. Kobiety miały różne stroje: od zachodniego stylu, tj. spodnie dżinsowe z dziurą czy ze skóry, po tradycyjne stroje uzbeckie (te zdecydowanie przeważały). Co jakiś czas część gości obchodziła urodziny, co ogłaszano wszystkim dookoła. Kilka razy obsługa śpiewała po uzbecku sto lat czy coś w tym rodzaju. Część obchodziła uroczystości przy stoliku, a część wprost na scenie.

Zdjęcie 23. Goście restauracji Samarkanda.

Podsumowując, nie można być turystycznie w Samarkandzie i nie odwiedzić tej restauracji. Na scenie miałem okazję oglądać wszelkiego rodzaju warianty ubiorów, buty, ozdoby, sukienki i torebki. Nawet trzyletnie dzieci miały torebki Gucci. Wyglądałem trochę dziwnie, kiedy siedziałem sam przy stoliku, popijając wino i robiąc zdjęcia oraz filmiki tańczącym kobietom. Zdarzało się, że tańczyli mężczyźni, ale były to wyjątki. Tak czy inaczej, ludzie są tu bardzo otwarci, mili i bez żadnych kompleksów. Restauracja przyciąga raczej bogatą klientelę. Siedząc przy samej scenie, za zupę, pyszną sałatkę, chleb, herbatę, butelkę wina wytrawnego, wodę borjomi oraz drugie danie zapłaciłem 100 PLN. U nas za taką samą kolację zapłaciłbym zapewne 300 PLN.

Zdjęcie 24. Samarkanda – widok na miasto.

Po kolacji szybko i sprawnie wróciłem taksówką do hotelu. W międzyczasie moja przewodniczka miała się zastanowić, ile będzie kosztował wyjazd w góry do miasta Shahirsabz, gdzie urodził się Timur. Pierwotnie miałem jechać z jej kolegą ok. 13.00, cena miała być ustalona. Po czym otrzymałem informację, że mogę wyjechać ok. 7.00 z nią i kierowcą za 150 USD, czyli ok. 750 PLN. Cena była dla mnie zaporowa. Z doświadczenia wiem, że jest to moment, w którym ktoś myśli, że jestem frajerem i zarabiam 5 tys. USD, o co zapytał mnie jeden z taksówkarzy. Niestety turyści z Rosji, Europy Zachodniej i USA psują lokalnych usługodawców w zakresie cen. Oni sami nie widzą różnicy pomiędzy Polakami a Niemcami, wystarczy powiedzieć, że jest się z Unii Europejskiej. Dzień później na własne oczy widziałem, jak Uzbek zapłacił 2 tys. UZS za trasę, która mnie kosztowała 15 tys. UZS. Mojej przewodniczce napisałem, że dziękuję bardzo, ale zostaję w Samarkandzie, a cena jest za wysoka, ona na to: „jak sobie życzysz”, bez żadnego akcentu grzeczności.

Dzień szósty (2.11.2022): zwiedzanie Samarkandy

Tak jak powiedziałem, tego dnia padał deszcz i stwierdziłem, że jest to dobra okazja na wypoczynek. Jednak po 12.00, kiedy trochę popracowałem na komputerze, postanowiłem wziąć parasolkę i sprawdzić, czy pomiędzy Registanem a Bibi meczetem jest specjalna trasa turystyczna. Okazało się, że dobrze zgadłem. Dodatkowo na każdym kroku znajdują się sklepy z pamiątkami, gdzie wyjątkowo trudno uzyskać zniżkę, tak jakby się wszyscy zmówili…, myślę, że za jakiś czas taka polityka bardzo się zemści na tym turystycznym biznesie. Nikt nie lubi, jak ktoś traktuje go jak frajera tylko dlatego, że jest dobrze sytuowany, bo ciężko na to pracował. Przykład – w jednym ze sklepów widziałem tradycyjne i oryginalne stroje, na jednym z nich był drewniany ciężki wisior do zbierania pieniędzy, takie drewniane pudełko. Kiedy zapytałem, ile to kosztuje, sprzedawczyni, po wykonaniu telefonu, powiedziała, że 10 tys. PLN…

Zdjęcie 25. Pięknie zdobiona porcelana uzbecka. 

Po sprawdzeniu trasy chciałem jeszcze zwiedzić muzeum historyczne Samarkandy, ale nie mogłem go zlokalizować. Ze względu na pogodę postanowiłem odpuścić, wziąć taxi i pojechać w rejon restauracji Samarkanda. Z tego, co ustaliłem dzień wcześniej, w tym rejonie znajdowało się muzeum wina oraz centrum handlowe. Zaczepiłem jednego z taksówkarzy, ten spytał mnie, czy dam 50 tys. UZS, na co uśmiechnąłem się i stwierdziłem, że to mój trzeci dzień i dam maksymalnie 25 tys. Oczywiście się zgodził. Zabrał po drodze młodego Uzbeka i zaczęliśmy rozmawiać. Standardowo – ile już tu jestem, co widziałem, skąd jestem i gdzie dalej jadę. Po chwili zgodziłem się, że za 10 USD on pokaże mi kilka ciekawych miejsc. Pierwszym była wytwórnia papieru, gdzie poznałem przypadkowo przewodnika Ormianina, którego żona jest Polką z Uzbekistanu. Nie zmarnowałem okazji i zostawiłem sobie kontakt do niego, który przyda się przy kolejnym wyjeździe. Miejsce było dość ciekawe, ponieważ pokazywało cały proces powstawania papieru z drewna. Po wypiciu kawy pojechaliśmy dalej.

Zdjęcie 26. Przypadkowo poznany Ormianin z Uzbekistanu, którego żona okazała się Polką z Uzbekistanu.  

Po jakimś czasie okazało się, że mamy problemy z samochodem (wyciekał olej). Pojechaliśmy kupić olej, ale po sprawdzeniu auta potrzebna okazała się wymiana uszczelki. Mój kierowca, wiedząc, że nie ma czasu, zadzwonił po syna i zamienili się autami. Zgodnie z planem pojechaliśmy później do obserwatorium Ulugbeka i mauzoleum św. Daniela. Nastepnie udaliśmy się do zachwalanej przez Mahmuda restauracji, gdzie podawali pyszny Mansur Szaszlyk. Wcześniej kupiliśmy w sklepie koniak, który mieliśmy w planach wypić wspólnie w trakcie kolacji. Tak jak pisałem wcześniej, w normalnym sklepie kupiłem piętnastoletni koniak Samarkanda za 79 tys. UZS, czyli ponad dwa razy taniej niż słabej jakości koniak trzyletni.

Zdjęcie 27. Pomnik Ulugbeka przy jego obserwatorium.
Zdjęcie 28. Wnętrze obserwatorium Ulugbeka.

W trakcie rozmowy okazało się, że mój towarzysz jest Tadżykiem i ma trzech synów, z których jeden jest milicjantem, oraz dwanaścioro wnucząt. W latach 1983-1983, w sumie przez trzy – cztery lata służył w Kabulu w Afganistanie. Jego ojciec –polityczny funkcjonariusz systemu – pracował w bazie lotniczej, więc on miał w miarę bezpieczną służbę. W związku z tym, że był sprawnym bokserem, służył jako sierżant w armii radzieckiej. W młodości przez 15 lat jeździł jako kierowca taxi w Moskwie, gdzie pracował wspólnie z Mołdawianami, Ormianami i Ukraińcami. Obecnie ma hotel i działkę poza miastem, gdzie jego żona uprawia kwiaty. Jego dwaj starsi synowie mają swoje domy, on natomiast mieszka z najmłodszym z nich. Jedliśmy pyszne szaszłyki, popijaliśmy koniak i przegryzaliśmy czekoladę. Ostatecznie ustaliłem z nim, że następnego dnia pojedzie ze mną za 350 tys. UZS w góry do wspomnianego już miasta, gdzie urodził się Timur, a następnie po powrocie zorganizuje mi podróż do Buchary za 200 tys. UZS. Po kolacji wziął taxi i odwiózł mnie pod sam hotel, gdzie kolejnego dnia miał mnie odebrać.

Zaskakujący Uzbekistan

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz

Część I – Taszkent

Uzbekistan to państwo leżące w środkowej części Azji. Zamieszkuje go ok. 29 mln obywateli, głównie Uzbekowie (71%), ale także wielu Rosjan, Tadżyków czy Kazachów. Z kolei duża grupa Żydów w latach 90. XX w. wyjechała do USA czy Izraela. Stolicą państwa jest Taszkent, a kolejne dwa największe miasta to Namangan i Samarkanda. Uzbekistan w odległych czasach znajdował się na trasie Jedwabnego Szlaku, który łączył Daleki Wschód z Europą. W związku z późniejszymi najazdami arabskimi w VIII w. Uzbekistan został podbity, a ludność ostatecznie przyjęła islam jako religię dominującą. W XII/XIII w. tereny te kontrolował Czyngis-chan. Następnie Amir Timur stworzył Imperium Szamanidów ze stolicą w Samarkandzie. W latach 1924-1991 Uzbekistan stanowił część Związku Radzieckiego jako Uzbecka Socjalistyczna Republika Radziecka (USRR). W niepodległym obecnie kraju obowiązuje system prezydencki, działają też dwie izby parlamentu. Do śmierci byłego prezydenta Karimova państwo to było dosyć zamknięte.

Zdjęcie 1. Świetne połączenie instruktażu w zakresie bezpieczeństwa z kulturą uzbecką w samolocie Uzbeckich Linii Lotniczych. Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum autora.

Na terenie Uzbekistanu znajdują się bogate złoża złota, uranu i miedzi, kraj jest też dużym producentem bawełny. Posiada także duże zasoby ropy i gazu, co jest wykorzystywane przez rynek wewnętrzny i częściowo eksportowane. Widać to zresztą na przykładzie samochodów – praktycznie wszystkie jeżdżą na gaz. W kraju znajdują się fabryki Chevroleta (i pojazdy tej marki posiada większość obywateli), Isuzu i Mana. W przypadku sprowadzenia samochodu innej marki z zagranicy cło wynosi ponad 100% wartości samochodu, co skutecznie eliminuje konkurencję.

Najwspanialszymi miastami, pozostałościami po okresie świetności Szlaku Jedwabnego, są: Samarkanda, Buchara i Khiva. Znajduje się w nich wiele zabytków z okresu panowania władcy tych terenów – Amira Timura. Można tam podziwiać pięknie odrestaurowane madrasy czy minarety.

Dzień pierwszy (28.10.2022): podróż do Uzbekistanu

Decyzja o wyjeździe do Uzbekistanu zapadła bardzo szybko. Był to ostatni kraj Azji Centralnej, dostępny i całkowicie bezpieczny dla turystów, którego jeszcze nie odwiedziłem. Wprawdzie w 2007 r. podczas powrotu z Afganistanu trafiłem na kilka dni do znajdującej się w Uzbekistanie bazie wojskowej w Termez, jednak poza bazą niemiecką niczego więcej nie widziałem. Kiedy byłem jeszcze żołnierzem, marzyła mi się kariera dyplomaty właśnie w Azji Centralnej, która zawsze wydawała mi się słoneczna, tajemnicza i bardzo ciekawa. Kilka lat temu, będąc na dworcu autobusowym w stolicy Kirgistanu w Biszkeku, znalazłem nocne połączenie do Taszkentu za naprawdę małe pieniądze.

Zdjęcie 2. Pomnik Amira Timura w centrum Taszkentu.

Bilet lotniczy w obie strony kosztował ok. 3500 PLN. Do Uzbekistanu leciałem przez Rygę, a wracałem z przesiadką w Istambule. Niestety, kiedy odprawiałem się w Warszawie, otrzymałem bilet tylko do Rygi, gdzie musiałem opuścić salę przylotów i ponownie odprawić się do Taszkentu. Na szczęście wszystko przebiegło bardzo sprawnie i po dwóch godzinach oczekiwania w Rydze doleciałem uzbeckimi liniami lotniczymi do Taszkentu.

Warunki w samolocie były bardzo przyzwoite, miałem dostęp do mediów i otrzymałem obiad. Dzień przed wylotem mój zarezerwowany przez Booking hotel w Taszkencie napisał, że nie mogą mnie przyjąć, ponieważ były ulewy i ich dach przecieka. Szybko znalazłem kolejny hotel, niestety o kilkaset złotych droższy, co automatycznie podwyższa koszt pozostałych usług.

Na stronie hotelu było napisane, że oferują transfer z lotniska za darmo. Kiedy jednak ich o to poprosiłem, otrzymałem informację, że będzie czekał na mnie kierowca z moim nazwiskiem za cenę 25 USD. Na szczęście nie czekał i wziąłem pierwszą z brzegu taksówkę za ok. 5 USD. Na lotnisku wymieniłem jeszcze dolary na lokalną walutę (sum uzbecki, UZS) – ok. 11 tys. UZS za 1 USD. Pierwsze wrażenie, kiedy jechałem przez miasto, miałem bardzo pozytywne, widać było piękne i ładnie oświetlone budynki. W hotelu szybko się zarejestrowałem i w pokoju spisałem pierwsze wrażenia.

Dzień drugi (29.10.2022): Taszkent

Dzień drugi podróży, czyli w tym przypadku pierwszy cały w Uzbekistanie, zawsze jest kluczowy. W ciągu kilku godzin trzeba wszystko ogarnąć: system komunikacji, transport do kolejnego miasta itp. Po zjedzeniu dobrego i samotnego śniadania postanowiłem iść pieszo do pomnika Amira Timura. Tutaj bardzo dobrze spisała się aplikacja Mapy z iPhone’a. Pokazuje ono miejsce pobytu oraz kierunek marszu, czyli generalnie wszystko, co najważniejsze. Wiem, gdzie jestem i gdzie idę. Po drodze miałem okazję spacerować bocznymi uliczkami, bardzo zielonymi, z dużą ilością drzew. Mijałem ogromne i nowoczesne budynki rządowe, którym nie wolno robić zdjęć. Przechodziłem przez park, gdzie zauważyłem kilka prowadzonych przez Rosjan stoisk z książkami oraz targowisko. Przy jednym z ulicznych punktów gastronomicznych zjadłem pieróg Samsa, w innym z kolei napiłem się dobrej kawki.

Zdjęcie 3. Budynki rządowe w centrum Taszkentu.

Pierwszym celem był plac Amira Timura, obok którego stoi słynny hotel Uzbekistan. W drodze do tego miejsca miałem czas, aby „poczuć” miasto – tj. dostroić się do tempa miejsca, obserwować, jak jeżdżą samochody, jak chodzą i jak są ubrani ludzie, co jedzą, jakie są ceny i wiele innych szczegółów, których nie da się dostrzec z pozycji pasażera taksówki. Wiem, że może to być mało zrozumiałe, ale to kluczowy moment, aby dalej bezpiecznie się poruszać. Jest to czas na obserwację najbliższego otoczenia, tempa marszu pieszych, zasad ruchu drogowego czy zasad zamawiania taxi.

Zdjęcie 4. Budynki rządowe w centrum Taszkentu.
Zdjęcie 5. Park oraz część rekreacyjna w centrum Taszkentu.

Idąc w kierunku placu, odwiedziłem po drodze lokalny market i piękny park wokół pomnika. Następnie zamówiłem swoją pierwszą taxi na dworzec kolejowy. Tam ustaliłem, gdzie powinienem stać, tj. w której kolejce, bo było ich kilka. Po około pół godzinie dowiedziałem się, że jedyne miejsce do Samarkandy jest ok. 15.30 i kosztuje ok. 200 tys. UZS. Wchodząc na dworzec, mijałem miejsce odjazdu pociągów. Okazuje się, że najpierw należy kupić bilet, a dopiero po przejściu kontroli policji można wejść do pociągu.

Zdjęcie 6. Budynek dworca kolejowego w Taszkencie.

Ostatecznie nie kupiłem biletu na pociąg i doszedłem do porozumienia z przypadkowym kierowcą taxi, że pojadę z nim do Samarkandy za 750 tys. UZS. Kierowca o imieniu Murat wspomniał też o okolicznych atrakcyjnych miejscach. W końcu ustaliliśmy, że w niedzielę 30 października pojedziemy w góry w kierunku granicy z Kirgistanem, gdzie są podobno kolejki górskie i piękne widoki.

Umawiając się na poniedziałkowy wyjazd, dojechałem z Muratem do najbardziej znanej restauracji serwującej plov, która znajduje się nieopodal wieży telewizyjnej. Po liczbie samochodów i turystów widać było, że miejsce rzeczywiście jest bardzo znane – myślę, że w każdej godzinie spożywały tę potrawę setki osób. Ogromne misy z gotowanym ryżem, rozbiórka mięsa czy pieczenie chleba na oczach gości robiły duże wrażenie.

Zdjęcie 7. Kultowe miejsce spożywania plov w Taszkencie.
Zdjęcie 8. Plov z dodatkami, jajkami i kiełbasą z koniny.

Po bardzo smacznym posiłku udałem się w kierunku jednego z najlepszych stołecznych targowisk – Bazar Chorsu. Ten jeden z najstarszych i największych bazarów Taszkentu i Azji Środkowej mieści się w dzielnicy Stare Miasto. Bazar był znany już w średniowieczu i miał duże znaczenie handlowe, znajdując się bezpośrednio na Jedwabnym Szlaku. Na miejscu można było nabyć dosłownie wszystko: mięso, owoce, warzywa czy sery – prawdziwa uczta konesera. Szybko zostałem osaczony przez lokalnych kupców i musiałem kupić trochę suszonych owoców. Pamiętam, że kiedy kilka lat wcześniej miałem okazję być na targu w Rydze, poznałem Uzbeka, który sprzedawał tam suszone uzbeckie owoce. Naprawdę trudno chodzić po targu i nie być zmuszonym do kupna produktów lokalnych, których jest wiele, i to najwyższej jakości. Po wizycie na targu chciałem jeszcze na chwilę wrócić do centrum, ale „zagadałem się” z kolejnym taksówkarzem, który – co wyszło w trakcie rozmowy – swoją wojskową służbę zasadniczą odbył w Berlinie. Polecił mi ciekawą restaurację z lokalną muzyką. Na miejscu okazało się, że wszystko się zgadza – muzyka, jedzenie itp. – ale początek jest o 19.00, a była dopiero 17.00. Postanowiłem wrócić do hotelu i odrobinę odpocząć. Kiedy zamówiłem taxi, okazało się, że kierowca to były zawodnik kinck-boxingu, który tytuł mistrza Europy kilka lat temu stracił w Portugalii w walce z Polakiem. Udało mi się zbudować świetne relacje z kierowcą, który jak większość łączy pracę zawodową z byciem kierowcą taxi.

Zdjęcie 9. Słynny bazar Chorsu w Taszkencie.
Zdjęcie nr 10. Wnętrze bazaru Chorsu.

Po około półtoragodzinnym odpoczynku dojechałem na miejsce z nowym kierowcą, który musiał najpierw zabrać inną pasażerkę. W restauracji Tong – tel. (71) 2356530, którą bardzo polecam – panowała świetna atmosfera, co chwilę na parkiecie występowali różni artyści, którzy tańczyli, grali bądź prezentowali inny rodzaj sztuki. Obsługa nalewała na zmianę wodę i taszkencki koniak. Ludzie tańczyli w typowy dla Uzbekistanu sposób, czyli każdy sam. Po jakimś czasem okazało się, że nakręcając filmiki, rzuciłem się w oko dużej ekipie dojrzałych mężczyzn – okazało się, że byli to policjanci. Wiem z doświadczenia, że widząc łysego gościa kręcącego filmiki i pijącego w samotności koniak z Taszkentu, musieli się upewnić, kim jestem. Byłem w restauracji pół na pół rosyjskiej i uzbeckiej, byłem sam, wyglądałem na Rosjanina, robiłem zdjęcia i filmy, więc musiałem im się rzucić w oko – po prostu klasyka dla znawców tematu. Najpierw mnie zaprosili do wspólnego tańca, a następnie zapytali, skąd jestem. Kiedy się okazało, że z Polski, bardzo pozytywnie zmienili swoje nastawienie, sugerując, że gdybym miał jakiekolwiek problemy, to mam do nich dzwonić. Po wymianie numerów zostałem zaproszony do ich stolika. Ostatecznie, widząc, że atmosfera robi się coraz bardziej serdeczna, zapłaciłem rachunek i grzecznie pożegnałem się z gospodarzami. Za wszystko – tj. chleb, sałatkę Cezar, dwa szaszłyki, chleb, espresso, dwie wody borjomi i pół litra taszkenckiego koniaku – zapłaciłem ok.150 PLN.

Zdjęcie 11. Pyszne, świeże i doskonale doprawione posiłki i muzyka uzbecka to rewelacyjne połączenie.

Dzień trzeci (30.10.2022): wyjazd w góry przy granicy z Kirgistanem

Poranek był dość trudny, gdyż przypominał o sobie wypity kolacyjny taszkencki koniak. Zjadłem szybkie śniadanie, które było identyczne co dzień wcześniej, spakowałem się i wsiadłem do samochodu poznanego dzień wcześniej Murata, który punktualnie czekał przed hotelem. Niestety pogoda nie napawała optymizmem, sprawdziłem też prognozy, według których cały dzień miało padać. Mimo to uznałem, że i tak lepiej gdzieś pojechać i coś zobaczyć nawet w deszcz, niż patrzeć przez okno hotelu.

Wyjeżdżając z Taszkentu, można było obserwować jego potencjał. Ogrom inwestycji sugeruje, że miasto dopiero się rozgrzewa. W starszych dzielnicach widać brzydkie bloki mieszkalne w sowieckim stylu, natomiast w nowych pojawiają się piękne i nowoczesne apartamentowce.

Po drodze w jednej z miejscowości po prawej stronie drogi zauważyłem mnóstwo samochodów. Na moje pytanie Murat odpowiedział, że to lokalny targ zwierząt. Kiedy stwierdziłem, że to ciekawe dla mnie miejsce, natychmiast zaproponował, że możemy je odwiedzić mimo niesprzyjającej pogody. Na targu zobaczyłem setki, a może i tysiące krów, koni, owiec, które przechodziły z ręki do ręki. Było bardzo gwarnie, dzięki czemu mogłem sobie wyobrazić stare polskie targowiska, gdzie handlowano zwierzętami. W kraju, gdzie mięso spożywa się każdego dnia i jest ono bazą prawie każdej potrawy, to wyjątkowo ważne miejsce. Niestety zwierzęta zostawiały mnóstwo odchodów ze względu na stres, co w połączeniu w silnym deszczem powodowało, że chodziło się praktycznie w kloace. Po szybkiej wizycie i kilku zdjęciach pojechaliśmy dalej.

Zdjęcie 12. Lokalny targ zwierząt niedaleko Taszkentu.
Zdjęcie 13. Zapasy siana dla zwierząt na targu zwierząt niedaleko Taszkentu.

Kolejną przerwę zrobiliśmy w kurorcie górskim Amirsoy, zbudowanym na naprawdę światowym poziomie. Położony 65 km od stolicy Uzbekistanu obiekt zajmuje obszar 900 ha. Na miejscu funkcjonuje kolejka linowa, gdzie za cenę ok. 70 PLN (140 tys. UZS) można wjechać na najwyższy szczyt, z jedną przesiadką. Na pierwszej stacji znajdują się ogromny parking i wielka restauracja, prawdopodobnie z pięknymi widokami. Niestety ze względu na pogodę, tj. chmury i deszcz, nic nie widziałem. Na pierwszą stację można także wjechać samochodem. Na samej górze również są wysokiej jakości restauracja i tarasy widokowe, których także nie miałem szczęścia wykorzystać. Kiedy wjechałem na górę, wszędzie leżał topniejący śnieg, który razem z padającym deszczem tworzył wyjątkowo niesprzyjające wrażenie. Niemniej jednak cała infrastruktura była na najwyższym światowym poziomie. Widać było szlaki piesze, trasy narciarskie, trasy rowerowe czy park linowy. Murat opowiadał, że latem przebywają tam setki tysięcy turystów, a ceny zaczynają się od 100 USD za daczę (domek turystyczny). Kiedy latem w Taszkencie panują upały sięgające 55°C, wyjazd w góry daje ulgę. Piękne widoki oraz świeże powietrze powodują, że każde miejsce jest wynajmowane, a infrastruktura turystyczna bardzo szybko się rozwija. Dużo do życzenia pozostawiają jednak lokalne drogi, które są dziurawe, oraz beznadziejne pobocza. Zresztą w górach zawsze trudno rozwijać infrastrukturę ze względu na siłę cieków wodnych, które trudno regulować. W drodze powrotnej na stacji pośredniej zjadłem jeszcze smaczny szaszłyk z baraniny, popijając go uzbeckim winem i czarną herbatką. Mogłem także skorzystać z internetu.

Zdjęcie 14. Kurort górski Amirsoy.

Kolejnym celem podróży był zbiornik wodny Charvak – sztuczne jezioro z tamą oraz elektrownią wodną. Wokół niego widać cały czas miejscowości z daczami na wynajem, oczywiście w sezonie turystycznym. Podczas mojego pobytu było pusto i spokojnie. Objeżdżając jezioro, skręciliśmy w kierunku granicy z Kirgistanem, gdzie mieliśmy zobaczyć piękny wodospad. Na miejscu, już w strefie nadgranicznej, okazało się, że ze względu na budowę kolejnego zbiornika miejsce to jest niedostępne. Pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów, zrobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy w kierunku Taszkentu. Robiło się późno i czas było wracać. W Uzbekistanie na przełomie października i listopada ściemnia się ok. 18.00. Po drodze miałem okazję zrobić jeszcze kilka zdjęć posiadłości byłego, nieżyjącego już prezydenta Uzbekistanu – Karimowa. Pięknie położona, ze wspaniałym widokiem na okoliczne góry posiadłość robiła duże wrażenie.

Zdjęcie 15. Kurort górski Amirsoy.

Po drodze rozmawialiśmy jeszcze o jedzeniu. Murat zapytał, co już jadłem. Odpowiedziałem, że poza słynnym plov i szaszłykami nie miałem okazji próbować innych dań. Zapytał mnie, czy jadłem potrawę, której nazwy nie pamiętam, a która składa się z gotowanej baraniny i ziemniaków. Oświadczyłem, że zapraszam go na kolację, ale on wybiera miejsce. Zapytał, czy chcę normalną restaurację czy średnie miejsce, ale najlepsze mięso w Taszkencie. Odpowiedź mogła być tylko jedna! Kiedy wjechaliśmy już w rejon Taszkentu, Murat nagle skręcił na pobocze, gdzie było widać bardzo mały lokalny punkt gastronomiczny. Dosłownie siedem – osiem stoisk ze świeżym mięsem, tj. baraniną, kurczakami i innymi produktami. Miałem okazję spróbować kawałka baraniny, której smak był wręcz wyśmienity. Od kilku lat jestem fanem baraniny i koziny. Za kwotę ok. 80 PLN otrzymaliśmy trzy talerze najlepszego jedzenia, jakie w życiu jadłem. Poza gotowaną wyśmienitą baraniną były też gotowane żeberka oraz coś, co przypominało odrobinę naszą kaszankę, tylko dwa razy grubszą. Smak tej potrawy był absolutnie wyśmienity, nie mogłem się wręcz opanować przed nakładaniem kolejnych kawałków. Tak jak powiedział Murat, otoczenie bardzo średnie, ale kuchnia na 6 gwiazdek. Poznałem też starszą panią, która to wszystko przyrządziła. Murat stwierdził, że to miejsce funkcjonuje już od ok. 10 lat. Uwielbiam te klimaty, kiedy w jakimś obskurnym miejscu jem najlepsze potrawy na świecie i popijam koniakiem…to należy przeżyć.

Zdjęcie 16. Góry w rejonie zbiornika wodnego Charvak, przy granicy z Kirgistanem.

Po dotarciu do hotelu postanowiłem opisać swoje wrażenia i przygotować się na wyjazd do Samarkandy – miasta, o którym słyszę od lat i które było główną motywacją przyjazdu do Uzbekistanu. Oglądając telewizję, zauważyłem też, że bardzo dużo mówi się tutaj o ekonomii, turystyce czy relacjach z Unią Europejską. Akurat w tych dniach w Taszkencie przebywał przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel, co było bardzo szeroko komentowane w mediach państwowych.

Zdjęcie 17. Pyszne mięsiwo na przydrożnym bazarze.
Zdjęcie 18.
Zdjęcie 19. Jesień w uzbeckich górach.
Zdjęcie 20. Zbiornik wodny Charvak oraz widok na góry niedaleko granicy z Kirgistanem.
Zdjęcie 21. Zbiornik wodny Charvak oraz widok na góry niedaleko granicy z Kirgistanem.
Zdjęcie 22. Zbiornik wodny Charvak oraz widok na góry niedaleko granicy z Kirgistanem.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023

Decyzja o wyborze Armenii jako kolejnego miejsca do odkrycia nie była przypadkowa. W 2017 r. byłem w Erywaniu na meczu Polska – Armenia, ale był to wyjazd tylko trzydniowy. Już wtedy wiedziałem, że na pewno tu wrócę, aby zwiedzić ten kraj bardziej szczegółowo. Jak zawsze, nie miałem żadnych szczegółowych planów i wykupiłem tylko trzy noclegi w Erywaniu. Reszta miała sama się zrealizować.

Ze względu na bezpośredni lot z Warszawy o 22.50, który trwa trzy godziny, Armenia jest dla naszych turystów łatwo dostępna. Już na lotnisku zauważyłem, że na lot czeka mnóstwo ludzi. Samolot LOT-u, wcale nie mały, był szczelnie wypełniony pasażerami, głównie Ormianami. Szczerze powiem, że dziwiła mnie nieduża liczba Polaków, pomimo długiego weekendu. Pewnie dlatego, że Kaukaz, choć nas przyciąga, ciągle nie jest oblegany turystycznie. Wojna z Azerbejdżanem i brak znajomości języków obcych też robi swoje.

Dzień pierwszy (29.04.2023 r.) – Erywań

Po wylądowaniu w Erywaniu musiałem odczekać ponad 40 minut w długiej kolejce do kontroli paszportowej. W jej trakcie poza pytaniem o cel przyjazdu pogranicznik znowu wnikał, dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Z kolei, kiedy jestem w Azerbejdżanie, Azerowie dopytują, po co byłem w Armenii. Swój konflikt graniczny w głupi sposób przenoszą na turystów. Dla mnie oba te narody są podobne pod względem, gościnności, wyglądu, kuchni, poza religią, którą w Armenii jest chrześcijaństwo. Zresztą jest to pierwszy kraj, który przyjął chrzest.

Po załatwieniu formalności podszedłem jeszcze do wypożyczalni samochodu wypytać o warunki wynajmu, bo taki miałem plan po 2 maja. Później dałem się złowić taksówkarzowi, który za około 100 PLN zawiózł mnie do małego i schowanego w uliczce hotelu. Tam szybko otrzymałem klucz i poszedłem trochę odespać zarwaną noc.

Zdjęcie 1. Hotel Daniel w Erywaniu.

Po późnym śniadanku jako pierwszy cel zwiedzania wybrałem muzeum koniaku Ararat, którego nie udało mi się odwiedzić kilka lat wcześniej ze względu na brak wcześniej rezerwacji. Z mojego hotelu miałem tam około 30 minut wolnego spacerku. Miałem dwie opcje wizyty: tańszą za około 80 PLN i droższą za około 120 PLN, ale z degustacją trzech dziesięcioletnich koniaków. Jako miłośnik tego alkoholu musiałem wybrać droższą, na którą dodatkowo czekałem godzinę. W międzyczasie porobiłem zdjęcia w świetnie przygotowanym sklepie firmowym czy pokoju-poczekalni.

Zdjęcie 2. Muzeum Ararat.

Zdjęcie 3. Wejście do muzeum Ararat.

Zdjęcie 4. Najważniejsze koniaki w ofercie firmy.

Zdjęcie 5. Świetnie wyposażony sklep firmowy.

Zdjęcie 6. Pokój-poczekalnia, bardzo ciekawie przygotowany.

Ponieważ inna wycieczka nie dojechała, byłem jedyną osobą na tę godzinę i miałem tylko dla siebie miłą Ormiankę Lię jako przewodniczkę. Po kolei opisała mi historię firmy założonej w 1887 r. oraz proces produkcji koniaku. Miałem okazję zobaczyć także Aleję Prezydencką, gdzie znajdują się beczki pełne koniaka, opisane nazwiskiem głowy obcego państwa, która odwiedziła Armenię. Widziałem beczki z nazwiskami Lecha Wałęsy i Bronisława Komorowskiego, które podobno należą do nich i ich rodzin. Była też sala, a w niej beczka koniaku tzw. porozumienia mińskiego, która ma zostać otwarta w momencie, kiedy zakończy się pokojowo konflikt w Górskim Karabachu pomiędzy Azerbejdżanem i Armenią. Z oczywistego powodu wszyscy chcą ją jak najszybciej otworzyć… Widziałem też beczkę znanego piosenkarza francuskiego, ormiańskiego pochodzenia, Charlesa Aznavoura, który ma nawet swoją linię o nazwie Aznavour, z podpisem na butelce. Niestety zmarł dwa tygodnie przed uroczystością wypuszczenia jego linii koniaku.

Zdjęcie 7. Beczki z koniakiem.

Zdjęcie 8. Aleja Prezydencka.

Zdjęcie 9. Beczka prezydenta Lecha Wałęsy.

Zdjęcie 10. Beczka prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Zdjęcie 11. Beczka Charlesa Aznavoura.

Zdjęcie 12. Beczka pokoju.

Zdjęcie 13. Wnętrze muzeum.

Na zakończenie odbyła się degustacja trzech rodzajów 10-letniego koniaku: odmian Akhtamar, Armenia i ulubionego koniaku Churchilla – Dvin. Premier Wielkiej Brytanii podobno uważał, że aby żyć długo, trzeba palić cygara, pić koniak i nigdy nie uprawiać sportu. Chociaż każdy koniak miał 10 lat, smakował zupełnie inaczej. Najmocniejszy, bo o zawartości 50% alkoholu, był ten ulubiony przez Churchilla. Ciekawe, że koniak przechowywany jest zawsze w dębowych beczkach, wytwarzanych z dębu pochodzącego z północnej Armenii. Beczki wykorzystuje się przez 80 lat, a następnie służą do produkcji nowych beczek, które muszą być podgrzewane od wewnątrz, aby dąb był plastyczny i pozwalał zamknąć beczkę. Nie wykorzystuje się do uszczelniania żadnych związków czy klei chemicznych, wszystko jest produkowane w stary, tradycyjny sposób.

Zdjęcie 14. Sala degustacji.

Zdjęcie 15. Przygotowane trunki do degustacji.

Zdjęcie 16. Koniak Otborny z naklejką „Krzysztofa podróże bez planu”.

Po wizycie w muzeum, uradowany i wyluzowany, udałem się na obiad do restauracji Taverny, w której jadłem w 2017 r. Pamiętałem, że była tam genialna kuchnia ormiańska za rozsądną cenę. Polecam z całego serca – Tavern Yerevan, ulica Amiryan 5, www.pandokyerevan.com. Ze smakiem zjadłem świński szaszłyk i jagnięcy kebab, o smaku nie do zdobycia w Polsce. Dodatkowo pyszna sałatka letnia, tradycyjny chleb, które popijałem czerwonym winem, kawą espresso i wodą. Za wszystko zapłaciłem około 140 PLN. Cena w stosunku do jakości i ilości jedzenia bardzo uczciwa. Aby dostać się do restauracji, lepiej mieć zarezerwowany stolik, mi się udało bez, ale czekałem ponad 20 minut. Na kolejny dzień już zrobiłem rezerwację, która następnego dnia była jeszcze potwierdzana przez lokal. Widać, że mają bardzo duże obłożenie.

Zdjęcie 17. Taverna Erywań.

Zdjęcie 18. Smaczny świński szaszłyk.

Zdjęcie 19. Delikatny i smaczny barani kebab.

Po pysznym obiedzie udałem się na obchód miasta w rejon teatru. Zauważyłem wielu młodych ludzi, którzy szli w jakimś kierunku, więc poszedłem za nimi. Niespecjalnie byłem przygotowany do zwiedzania Erywania, więc obserwowałem, gdzie udają się młodzi ludzie. Okazało się, że niedaleko od teatru na placu odbywają się tradycyjne tańce ormiańskie. Wiele razy widziałem to w internecie i zawsze chciałem zobaczyć na żywo. Okazało się, że tego dnia odbywało się jakieś święto tańca i wspólnie przez prawie dwie godziny tańczyło kilkaset osób, głównie młodych Ormian. Do tańczących dołączali także turyści. Całość była prowadzona przez wodzireja i kilkunastu profesjonalnych tancerzy, ubranych w tradycyjne stroje ormiańskie. Ogromna porcja pozytywnej energii. W tym kraju śpiew i taniec są powodami do dumy. Do dzisiaj pamiętam, jak kiedyś w ósmej klasie zapisałem się do zespołu tanecznego, gdzie bardzo brakowało chłopców i pani bardzo mnie prosiła o pomoc. Jednego dnia przyprowadziłem jej 22 kolegów, a pani oniemiała na ich widok. Tutaj mężczyźni tańczą publicznie i są z tego dumni, gdyż wspaniale buduje to relacje społeczne i dumę narodową. Aż by się tak chciało w Polsce…

Zdjęcie 20. Gmach teatru w Erywaniu.

Zdjęcie 21–22. Wspólne tańce Ormian.

Zdjęcie 22.

Zdjęcie 23. Sklep z souvenirami.

Po tańcach, kiedy zrobiło się ciemno i trochę popadało, udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zobaczyłem jednak, że w jednym z barów o nawie Atmosphere śpiewa piękna Ormianka. Zresztą ormiański typ urody bardzo mi się podoba. Wszedłem na chwilę i utknąłem tam na ponad dwie godziny. Przez ten czas co kilka minut na scenę wchodzili kolejni artyści i pięknie śpiewali. Występy artystów śpiewających muzykę na żywo odbywają się tu codziennie. Atmosfera przemiła, w środku głównie Ormianie. Zauważyłem także mężczyznę z kobietą, po jej stroju było widać, że to muzułmanka. Jak się później okazało, byli to goście z Iranu. Kiedy wchodziłem około godziny 21.30, w barze znajdowało się kilkanaście osób, kiedy zaś wychodziłem około 24.00, klub był pełen ludzi i wszyscy świetnie się bawili. To był naprawdę udany dzień. Po co więc planować – wystarczy iść z ludźmi, a życie nas zaskoczy.

Dzień drugi (30.04.2023) – Erywań

Rano zrobiłem krótki trening, aby wypocić wczorajszy koniak, i zjadłem późne śniadanie. Po śniadaniu trzeba było posiedzieć i opisać wrażenia z dnia poprzedniego. Tyle się dzieje, że każde zaniedbanie powoduje utratę ważnych informacji czy spostrzeżeń.

Po śniadaniu udałem się na plac Republiki i spacerowałem ulicą Północną, najbardziej reprezentacyjną w Erywaniu, pełniącą funkcję deptaku. Zaczyna się ona na placu Republiki, gdzie położone są Muzeum Historii Armenii i budynki rządowe, biegnie do placu Teatralnego, a następnie przechodzi w plac Francuski i słynne wodospady na górze dominującej nad Erywaniem. Po drodze wykupiłem sobie jeszcze wycieczkę na kolejny dzień, w ramach której była planowana wizyta w winiarni, połączona z degustacją.

Zdjęcie 24–25. Ulica Północna w Erywaniu.

Zdjęcie 25.

Zdjęcie 26. Ulica Północna w Erywaniu oraz zejście do centrum handlowego.

Zdjęcie 27. Centrum handlowe pod ulicą Północną w Erywaniu.

Po spacerze zjadłem obiad w mojej sprawdzonej Tavernie, gdzie miałem tylko godzinę na posiłek. Niestety, lepsze restauracje niechętnie rezerwują stolik dla jednego gościa na dłużej niż godzinę, rachunek ekonomiczny bierze górę. Po obiedzie, podczas którego ponownie zjadłem szaszłyk i kebab, ale z innych rodzajów mięsa, oczywiście popijając dobre czerwone wino, udałem się na kolejny spacer. Tym razem chciałem obejść północno-wschodni rejon starego miasta. Po drodze mijałem wiele ciekawych budynków i restauracji.

Zdjęcie 28. Moje ulubione danie: czerwone wino, szaszłyk, kebab i chleb.

W rejonie placu Francuskiego zauważyłem obecność sceny, gdzie najwyraźniej przygotowywano się do koncertu. Dookoła gromadziło się mnóstwo ludzi, którzy na chwilę rozpierzchli z uwagi na chwilowy deszcz. Około godziny 18.00 rozpoczął się koncert jazzowy w ramach Erywańskiego Międzynarodowego Dnia Jazzu. Po godzinnym słuchaniu muzyki udałem się do mojego sprawdzonego już klubu muzycznego Atmosphere, gdzie codziennie można posłuchać muzyki na żywo. W klubie utknąłem na kolejne dwie i pół godziny, słuchając muzyki. Część artystów już znałem z poprzedniego dnia, część natomiast była nowa. Spędziłem miły wieczór przy pięcioletnim koniaczku i wspaniałych artystach. Widać było, że do klubu przychodzi wielu miłośników ormiańskiej muzyki, którzy w miłej atmosferze klubu oddawało się prawdziwej uczcie muzycznej.

Zdjęcie 29. Erywańskie Międzynarodowe Dni Jazzu.

Zdjęcie 30. Klub Atmosphere.

Dzień trzeci (1.05.2023) – wyjazd poza miasto na wykupioną wycieczkę

Po dwóch dniach w Erywaniu przyszedł wreszcie czas na wyjazd poza miasto. Erywań oczywiście jest bardzo ciekawy, ale osobiście wolę prowincje, gdzie jest większy spokój i można zauważyć wiele ciekawostek.

Wycieczkę wykupiłem dzień wcześniej (za około 80 PLN, z czego przedpłata to 30 PLN) od jednego z wielu ulicznych organizatorów wycieczek jednodniowych, który znajdował się obok znanej mi restauracji Taverna Erywań. Rano okazało się, że są tylko cztery osoby i chcą nas wcisnąć do osobówki, ale jedna para oponowała, że będzie niewygodnie. W związku z powyższym kazano nam chwilę poczekać. Po jakichś 15 minutach pojawiła się młoda dziewczyna i podstawiono nam osobówkę, ale o trzech rzędach siedzeń, dzięki czemu wszyscy wygodnie siedzieli i udaliśmy się na wycieczkę.

Zdjęcie 31. Typowy punkt sprzedaży wycieczek turystycznych.

Pierwszym przystankiem był monastyr Khor Virap, bardzo blisko tureckiej granicy, skąd normalnie rozpościera się piękny widok na świętą górę Ararat, która leży w Turcji. Zresztą prowincja także posiada nazwę Ararat. Piszę „normalnie”, bo nam szczęście nie sprzyjało i górę zasłaniały chmury. Sam kompleks powstał w miejscu, gdzie według historii przez 13 lat zamknięty był na głębokości 6 m św. Grzegorz. Podobno stąd wywodzą się początki państwowości ormiańskiej i chrześcijaństwa, które Armenia przyjęła jako pierwsza na świecie. Obecnie znajdują się tu – poza monastyrem – mur otaczający cały kompleks i domy księży. Nieopodal jest cmentarz, którego stara część pokazuje, jak kiedyś chowano ludzi, czyli – podobnie jak u muzułmanów – kładąc tylko blok skalny na miejscu pochówku. Nad całością góruje wzgórze z ogromnym masztem z flagą, które jest dobrym punktem widokowym.

Zdjęcie 32. Monastyr Khor Virap.

Zdjęcie 33. Widok na całość zabudowaną monastyru.

Po około godzinie udaliśmy się w dalszą podróż na południe. Po drodze mieliśmy okazję obserwować armeńską prowincję, która niestety nie wygląda za dobrze. Wsie sprawiają wrażenie, jakby czas się zatrzymał w okresie upadku ZSRR. Widać po dziurawych dachach, że część domów jest opuszczona, a bloków nie remontowano od momentu ich oddania. W jednej z miejscowości o nawie Bociania Wieś widzieliśmy dziesiątki bocianich gniazd zajętych przez te piękne ptaki, wysiadujące jaja. Mijaliśmy też ogromny kompleks szklarni, skonfiskowany byłemu premierowi, siedzącemu aktualnie w więzieniu. Dalej mijaliśmy też wielki kompleks stawów rybnych zarządzany przez firmę państwową. W pewnym momencie na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo, ponieważ jadąc prosto, wjechalibyśmy na terytorium Azerbejdżanu, które jest enklawą bez bezpośredniego połączenia z głównym terytorium Azerbejdżanu. Po prawej stronie widać było na wzgórzach punkty straży granicznej i ciągnące się kilometrami okopy czy stanowiska ogniowe, przygotowane na wypadek wybuchu wojny. Gdzieniegdzie dawało się zauważyć, że system cały czas jest rozbudowywany.

Po przejechaniu kolejnego odcinka wjechaliśmy do innej prowincji i drogi win. Teren ten – wyraźnie ładniejszy i bardziej górzysty – słynie z tego, że mieszkańcy zajmują się produkcją wina z różnych owoców. Zgodnie z planem zatrzymaliśmy się u jednej starszej pani, gdzie nasz kierowca Artur przygotował nam degustację. Zaczęliśmy od różnych win owocowych, następnie piliśmy koniaki, aż doszliśmy do wódki, z której najmocniejsza, zwana tutowką, miała 75% i podobno jest używana w małych ilościach w celach leczniczych. Wódka jest powszechnie produkowana w całej Armenii z owoców morwy. Nasz przewodnik opowiedział dobry dowcip dotyczący tutowki. Według uczonych chińskich mieszkańcy Górskiego Karabachu żyją prawie 100 lat, bo piją codziennie małą ilość tutowki, natomiast angielscy badacze udowodnili, że gdyby jej nie pili, żyliby 200 lat.

Zdjęcie 34. Sympatyczna właścicielka posesji.

Zdjęcie 35. Degustowane pyszności.

W trakcie degustacji atmosfera wyraźnie się rozluźniła i ludzie stali się bardziej rozmowni. Okazało się, że pozostałe osoby to Rosjanie. Jedna para i jedna dziewczyna to rodzina, natomiast młoda Rosjanka podróżuje sama i pochodzi z Moskwy. Nie obyło się bez wątków politycznych. Okazało się, że nasza trójka Rosjan bardzo krytykuje to, co robi Putin, co też było zgodne z poglądami naszego przewodnika Artura. Młoda Rosjanka natomiast wyraźnie stroniła od wydawania jakichkolwiek opinii. Nawet w pewnym momencie, kiedy wyjęła telefon, Rosjanin Andriej zażartował, że ma nadzieję, że nie melduje do FSB i nie będzie aresztowany, gdy tylko wyląduje w Rosji. Nasz przewodnik powiedział, że brał w 2020 r. udział w wojnie w Karabachu, gdzie wspierali młodych żołnierzy ormiańskich. Powiedział, że jeżeli ktoś chociaż raz widzi umierających 18-letnich chłopców, to nigdy nie będzie uważał, że życie jest warte, aby je oddawać za terytorium. Według niego na świecie jest dosyć miejsca dla wszystkich. Zresztą pierwszy toast w Armenii zawsze pije się za pokój. Stwierdził też, że pomimo propagandy sukcesu i potężnej armii podczas ostatniej wojny z Azerbejdżanem okazało się, że armia jest beznadziejnie słaba. Dowódcy wojskowi w niektórych przypadkach uciekali do lasu, bo nie wiedzieli, jak dowodzić podległymi jednostkami. Wynikało to z korupcji w armii i kupowania stopni wojskowych. W jego opinii obecny premier Armenii cieszy się dużym poparciem społecznym i Ormianie w końcu nie boją się głośno prezentować swoich opinii. Za czasów poprzednika zdarzało się bowiem, że osoby głośno wyrażające niezadowolenie znikały bez śladu.

Po degustacji pojechaliśmy jeszcze odwiedzić winiarnię, gdzie poza kolejną degustacją mogliśmy przejść się po winiarni, oglądając tysiące pięknie ułożonych butelek i beczek z winem. Można było też kupić wino na miejscu. Rejon ten słynie z produkcji czerwonych winogron odmiany Areni, które są podobno jednymi z najstarszych szczepów na świecie. Zresztą w jaskiniach w Armenii odnajdywano miejsca produkcji win stare na kilka tysięcy lat. Uważa się, że rejon Armenii i Gruzji to początki światowego winiarstwa.

Zdjęcie 36–40. Winiarnia Areni.

Zdjęcie 37.

Zdjęcie 38.

Zdjęcie 39.

Zdjęcie 40.

Kolejnym punktem było zwiedzanie jaskini, pięknie położonej w ścianie wysokiej i stromej góry. Odkryto w niej jedne z najstarszych butów wykonanych z jednego kawałka skóry, datowanych na 6000 lat, a także wiele artefaktów z okresu brązu, który służyły m.in. do produkcji wina i życia codziennego. Można też tam zauważyć małe, śpiące nietoperze, pochowane w szczelinach skalnych.

Zdjęcie 41–44. Jaskinia, w której znaleziono pozostałości produkcji win.

Zdjęcie 42.

Zdjęcie 43.

Zdjęcie 44.

Po zwiedzeniu jaskini udaliśmy się na posiłek do miejscowości Arpi. Była to kolejna okazja spróbowania kuchni ormiańskiej w najlepszym wykonaniu. Zjedliśmy m.in. tandir – szaszłyk, który jest przygotowywany w zamkniętych glinianych piecach, wkopanych w ziemię, po wyjęciu pozostałości po palonym ogniu. Ciepło wykorzystywane do upieczenia pochodzi nie z ognia, a z nagrzanych ścian pieca. Smaku tego dania nie da się do niczego naszego porównać – pyszne i soczyste mięso wraz z letnią sałatką czy chlebem własnego wypieku, tzw. lepiaszką, to cudowne doznania kulinarne. W Armenii modne są tzw. domowe restauracje, gdzie je się domowy obiad, popijając trunki własnej produkcji za ustaloną cenę. Problem polega na tym, że nie ma wyboru i je się to, co akurat jest na obiad. Początkowo mieliśmy do takiej jechać i za cenę około 80 PLN zjeść porządny ormiański obiad, ale chyba coś nie zagrało i wylądowaliśmy w restauracji, gdzie końcowy rachunek był nawet wyższy niż w Taverna Erywań.

Zdjęcie 45. Piec typu tandir.

Zdjęcie 46. Soczyste i smaczne szaszłyki.

Po posiłku udaliśmy się już w ostatnie zaplanowane na ten dzień miejsce, jakim był kompleks Noravanq. Należało do niego dojechać drogą prowadzącą szczeliną skalną. Piękne widoki zresztą towarzyszyły nam już od pewnego czasu, a gdzieniegdzie dodatkowo płynęła rzeka. Rejon Arpi jest tak popularny turystycznie, że ceny działek i nieruchomości są porównywane do Erywania. Po wejściu na górę, poza samym starym i bardzo ładnym monastyrem, mieliśmy piękne widoki na góry i ciągnącą się poniżej drogę. Piękne zwieńczenie bardzo udanego dnia. Tak jak czułem, wszystko co, najpiękniejsze, jest zawsze poza miastami. Natura i normalni, zwykli ludzie z ich kuchnią i alkoholami.

Zdjęcie 47. Piękne widoki towarzyszące podróży.

Zdjęcie 48–49. Kompleks Noravanq.

Zdjęcie 49.

Dzień czwarty (2.05.2023) – wynajem samochodu i podróż do Dilidżanu

Rano zjadłem szybkie śniadanie. Doszło do nieprzyjemnej sytuacji – otóż pani z hotelu kazała mi zapłacić za wodę z pokoju, która w każdym hotelu na świecie jest za darmo. Zapłaciłem, ale zamierzam zadzwonić do menedżera i zapytać, dlaczego zmieniają ogólnie przyjęte zasady. Dodatkowo padła prośba abym wystawił im najlepszą opinię na Booking – oczywiście tego nie zrobię, bo nie lubię, jak ktoś traktuje ludzi jak idiotów. Hotel jest świetnie położony, w dobrej cenie, ale są próby oszustwa. Najpierw zmieniono mi pokój na niby większy, po czym dano do wyboru: albo się przeniosę, albo zapłacę więcej. Potem woda z pokoju płatna – nie podobają mi się tego typu zagrania. Trochę jeżdżę po świecie i znam zasady.

O godzinie 12.00 byłem w firmie Hertz wynajmującej auta – polecam, bardzo profesjonalna obsługa. Chwilę po 12 jechałem już swoim nowiutkim suzuki swift w automacie w kierunku miejscowości i jeziora Sevan. Na początku czułem lekki stres, bo większość dróg nie ma wymalowanych pasów pomiędzy jezdniami. Trudno jest ustalić, kiedy włączyć migacz przy zmianie pasa. Widać na każdym kroku policję, która na wzór gruziński jeździ na włączonych światłach, co ma pokazać ich obecność, ale nie straszyć ludzi. Rzeczywiście, dużo jeżdżą, ale nie przeszkadzają.

Zdjęcie 50. Moje świeżo wynajęte auto.

Po około godzinie z hakiem dojechałem do miasta Sevan, które poza centrum wygląda tak, jakby się zatrzymało w latach 80. XX w. Kolejny raz mam wrażenie, że wiele kamienic jest opuszczonych i skłaniających się ku upadkowi. Widać dużą biedę i stagnacje. Niedaleko od miasta Sevan leży ogromne jezioro Sevan, gdzie znajduje się wiele restauracji i hoteli. W mieście zjadłem szaszłyk i sałatkę za trzy razy mniejszą cenę niż w Erywaniu.

Zdjęcie 51–53. Sevan.

Zdjęcie 52.

Zdjęcie 53.

Po spacerze po Sevan pojechałem w kierunku jeziora, zrobiłem kilka zdjęć i restauracji nad samym jeziorem. Wjechałem na trasę w kierunku Dilidżanu, aby po chwili zjechać na półwysep Sevan – kawał terenu wchodzącego mocno w jezioro, na szczycie dwa monastyry i ładny widok na okolicę. U podnóża góry znajdują się parkingi i typowa infrastruktura turystyczna, restauracje i sklepy z souvenirami, spotkałem też dużą wycieczkę z Polski. Oczywiście większość turystów to Rosjanie, ale grzeczni i kulturalni. Na parkingu można też wynająć łódkę i popływać po jeziorze, chociaż jego górzyste otocznie i rozmiar nie zachęcają do rejsu – zbyt chłodno i wietrznie.

Zdjęcie 54. Jezioro Sevan.

Zdjęcie 55. Jeden z pensjonatów położonych nad jeziorem Sevan.

Zdjęcie 56. Infrastruktura turystyczna na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 57–58. Kościoły na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 58.

Zdjęcie 59. Jezioro Sevan, widok z półwyspu.

Zdjęcie 60. Półwysep Sevan.

Po zwiedzeniu zabytków i zrobieniu wielu zdjęć udałem się w kierunku Dilidżanu. Odbiłem od jeziora i wjechałem w piękne doliny górskie. Niestety zaczął padać deszcz i piękne widoki popsuły chmury. Bardzo długim tunelem, a następnie serpentynami w dół wjechałem do wsi Dilidżan. Po drodze zatrzymałem się, aby uwiecznić piękne widoki. Wpisałem w nawigację adres hotelu, ale wyprowadziła mnie w drogę nieprzejezdną, na szczęście pomógł mi trafić starszy mężczyzna. W końcu dojechałem do bardzo dobrego hotelu. Miałem piękny widok z okien, choć niestety pogoda była słaba. Wypiłem wino z granatu zakupione nad jeziorem Sevan, zjadłem kolację i zakończyłem ją koniakiem. Wspaniałe samopoczucie, wolność przemieszczania, odkrywanie nowych miejsc, prawdziwa wolność i dobre emocje… – polecam. Wieczorem nirwana po koniaku, muzyka ormiańska w TV i opisywanie wrażeń z całego dnia. Czuję, że żyję, że mózg się odżywia widokami i wyzwaniami. Rano jeszcze był stres związany z wynajmem samochodu, a wieczorem dobre samopoczucie, że się dało radę, że kolejny raz wyszło się ze strefy komfortu i że warto, jedno jest życie, naprawdę warto…

Zdjęcie 61–62. Ciekawe górzyste widoki po drodze do Dilidżanu.

Zdjęcie 62.

Dzień piąty (3.05.2023) – objazd północnej Armenii

Niestety kolejny dzień był bardzo deszczowy, jeszcze w nocy słyszałem intensywny deszcz i rano sytuacja się nie zmieniła. Nie było jednak opcji na siedzenie bezczynne w hotelu. Nie po to płaciłem za wynajem samochodu, aby stał bezużyteczny. Po zaskakująco pysznym śniadaniu podjąłem decyzję, że przejadę się samochodem po pętli Dilidżan, Hevan (Idjevan), Noyemberyan, Ayrum, Alaverdi, Tumanyan, Vanadzor, Dilidżan. Według mapy trasa zapowiadała się ciekawie przyrodniczo i dawała gwarancję, że wrócę o rozsądnej godzinie.

Po paru kilometrach od wyjazdu z Dilidżanu zauważyłem kościół na bardzo wysokim wzgórzu i drogę prowadzącą do miejscowości. Był znak, że jest to Monastyr św. Dawida. Pojechałem zatem i zacząłem „na czuja” wjeżdżać na górę wąskimi uliczkami przez wieś. Po jakimś czasie droga przeszła z asfaltowej w polną i zaczęła być coraz gorszej jakości, a dodatkowo była jeszcze mokra po deszczach. W pewnym momencie poddałem się, ponieważ oceniłem, że gra jest niewarta świeczki. Uszkodzę samochód lub zakopię się w błocie i skończy się przyjemność podróżowania.

Po drodze praktycznie co kilka kilometrów zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Pierwszą dużą miejscowością, do której wjechałem, aby zobaczyć, jak i co wygląda, był Idjevan. Pojeździłem po mieście, wjechałem na górne ulice, wyjeżdżając z miasta, aby zobaczyć, jak mieszkają zwykli ludzie. Miałem piękne widoki górskie i zazdrościłem ludziom tego, jak i gdzie mieszkali. Miejscowość jest całkiem dobrze utrzymana, dużo zieleni i piękne widoki wokół. Wszedłem nawet do lokalnego baru, gdzie zjadłem dwa placki z mięsem baranim w środku, jakby złożony na pół lawasz z cienką warstwą mięsa, nazywało się to lamadżo. Dwa placki plus kawa, rachunek około 9 PLN. W Erywaniu za te pieniądze nie dostałbym nawet kawy.

Zdjęcie 63. Kolejne ciekawe górzyste widoki na trasie.

Zdjęcie 64–66. Miasteczko Idjevan.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66.

Widoki cały czas się zmieniały, a ja kilkadziesiąt razy opuszczałem auto, aby podziwiać i robić zdjęcia – dobrze, że nie było dużego ruchu. Opisywać przyrody się nie da, zdjęcia mówią same za siebie. Bardzo soczysta zieleń, pasące się zwierzęta, w tym świnie, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Na łące pasło się kilkanaście wolnych świń, nikt ich nie pilnował i do niczego nie były przywiązane. Już teraz wiem, dlaczego mięso świńskie, a szczególnie szaszłyk, tak smakuje w Gruzji czy Armenii. Widziałem też stado czterech krów, które bez żadnej opieki wracały do swojego gospodarza.

Przejeżdżając przez mniejsze miejscowości, zauważyłem wyraźnie, że nie są one dofinansowane. Wiele opuszczonych i zniszczonych mieszkań, dziury w bocznych drogach czy zrujnowane fabryki niestety psuły efekty estetyczne wywołane pięknymi górami. O ile centra miast jeszcze jakoś wyglądały, to boczne ulice były już bardzo surowe, często bez drogi asfaltowej. Dlatego na każdym kroku dawało się dostrzec ogromną liczbę starych poradzieckich maszyn, jak uazy, urale, krazy czy łady niva. Bez tych pojazdów dojazd do domu słabą drogą na wzgórze nie byłby możliwy.

Każdy przejazd przez szczyt góry gwarantował nowe widoki. Jechałem dosłownie kilkanaście metrów od gruzińskiej granicy, było widać punkty straży granicznej. Wrażenie robiło też duże jezioro położone w dolinie. Na szczęście ruch samochodowy był bardzo słaby a drogi główne – w większości świetne. Przez większość trasy widziałem też biegnącą szczytami linię kolejową. O ile pamiętam z jednego z programów, biegnie ona z Armenii do Gruzji i jest bardzo malownicza, ponieważ przechodzi przez tunele, mosty itp.

Zdjęcie 67–77. Piękne armeńskie widoki.

Zdjęcie 68.

Zdjęcie 69.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Zdjęcie 72.

Zdjęcie 73.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75.

Zdjęcie 76.

Zdjęcie 77.

Kolejny duży przystanek zrobiłem w mieście Alaverdi, które zwróciło moją uwagę ze względu na gigantyczny i zrujnowany już zakład przemysłowy wyglądający na starą hutę. Miejscowość jest tak położona, że nawet nasze Zakopane się nie umywa, a ktoś w centrum miasta stawia gigantyczny zakład, który całkowicie i dziesiątki lat rujnuje szanse miasta na rozwój turystyki. Fabryka nie działa, a koszt jej usunięcia na pewno jest nie do udźwignięcia przez Ormian. Zrobiłem kilka zdjęć ze starego mostu biegnącego na rzeką płynącą wzdłuż miasta. Kiedy wróciłem do auta, starszy Ormianin grzecznie poprosił mnie o podwózkę. Oczywiście nie odmówiłem. Był to emerytowany kierowca o imieniu Mikołaj. Potem się pożegnaliśmy, a ja zrobiłem jeszcze przerwę na obiad. Zjadłem podobny co wcześniej placek, kawałek pizzy, wypiłem podwójną kawę i wodę mineralną – za to wszystko zapłaciłem 15 PLN. Wszędzie, gdziekolwiek się zatrzymuję, mają bardzo szybki internet.

Zdjęcie 78. Skalny most w Alaverdi.

Zdjęcie 79–80. Alaverdi.

Zdjęcie 80.

Zdjęcie 81. Ruiny fabryki w Alaverdi.

W końcu dojechałem do stolicy prowincji i bardzo dużego miasta Vanadzor, które w deszczową pogodę nie budzi zachwytu, jednak otaczające go góry są fantastyczne. Miasto jest położone bardzo wysoko, a wszystkie szczyty pokryte są śniegiem, temperatura spadła do kilku stopni. Dobrze, że zabrałem ciepłe rzeczy z Polski, a miało być codziennie 30 stopni… Ostatni odcinek do Dilidżanu pokonałem bardzo sprawnie i szybko, ponieważ droga była już prosta i z górki. Po drodze widziałem po lewej stronie ogromne przestrzenie łąk, a po prawej stronie poniżej – miejscowości rolnicze i pola uprawne. Szkoda tylko, że nie było słońca. Przez cały dzień miałem przepiękne widoki, nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjąłem taką dawkę naturalnego piękna.

Zdjęcie 82–83. Okolice Vanadzor.

Zdjęcie 83.

Dzień szósty (4.05.2023) – wyjazd do Giumri

W słońcu Dilidżan wyglądał zupełnie inaczej. Chciałem od razu jechać do Giumri, ale coś mnie podkusiło, aby objechać miejscowość autem. Okazało się, że w niedalekiej odległości od stawu, który uważałem za centrum, znajduje się główne centrum miasteczka z infrastrukturą handlową, edukacyjną czy policją. Nieopodal odkryłem też kwartał bardzo ładnie odrestaurowanych kamieniczek w oryginalnym stylu. Dodatkowo w uliczki tej były piękne widoki na góry. Pojechałem też na dworzec kolejowy, który według nawigacji działał normalnie, ale okazało się, że jest w ruinie.

Zdjęcie 84–93. Dilidżan.

Zdjęcie 85.

Zdjęcie 86.

Zdjęcie 87.

Zdjęcie 88.

Zdjęcie 89.

Zdjęcie 90.

Zdjęcie 91.

Zdjęcie 92.

Zdjęcie 93.

W związku z tym, że dzień wcześniej padało i moje auto było bardzo zabłocone, postanowiłem pojechać na jakąś myjnię i je umyć. Myjnię szybko znalazłem, ale niestety pan z obsługi, zamiast wypłukać błoto, polał auto pianą, a ja chciałem zruszyć błoto gąbką. Nie pomyślałem i po umyciu auta okazało się, że jest całe porysowane. To, ze względu na mój charakter, bardzo psuło mi nastrój. Już sobie wyobrażałem przepychanki z panem w wynajmie samochodów odnośnie do rys na aucie, które było praktycznie nowe.

 Jadąc do Vanadzor, które jest na trasie do Giumri, cały czas myślałem, że najlepiej byłoby znaleźć jakiegoś lakiernika, który by to spolerował i lakiem usunął porysowania. Tak jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zatrzymałem się w pierwszym z brzegu przy wjeździe do Vanadzor warsztacie samochodowym i zapytałem, czy nie znają kogoś, kto by to zrobił. Kazali mi przejść ulicę, wejść do zielonej bramy i zapytać o imię, które już zapomniałem. Za zieloną bramą był starszy, spokojny mężczyzna, który akurat przygotowywał do lakierowania starą ładę. Obejrzał auto i powiedział, że najpierw musimy je umyć, aby ocenić, co i jak. Znalazłem myjnię, gdzie wcześniej tankowałem auto, i ponownie wróciłem do lakiernika. Lakiernik ze swoim uczniem usunęli wszystkie zawinione przeze mnie wady, ja zapłaciłem 80 PLN i w końcu ze spokojem mogłem kontynuować podróż.

Wjechałem do Vanadzor, które dzień wcześniej wydawało mi się ponure ze względu na deszczową pogodę. Trochę pojeździłem po mieście, trochę pochodziłem, zjadłem obiad i pojechałem dalej. Centrum miast jest OK – nowoczesne zadbane ulice handlowo-usługowe dają mieszkańcom wszystko, co im potrzeba. Natomiast już peryferie wyglądają słabo, dominują stare zaniedbane ulice i bloki. Jednak okolice, piękne góry czy odosobnione wsie powodują, że warto się tu zatrzymać na kilka godzin i to obejrzeć.

Zdjęcie 94–99. Vanadzor.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

W kierunku Giumri jechałem piękną, bardzo szeroką doliną, która po obu stronach porośnięta była rozległymi łąkami, gdzie wypasano zwierzęta. Odwiedziłem nawet jedną z położonych tam wsi, gdzie obejrzałem bardzo stary kościół, obok którego leżał stary tradycyjny cmentarz, gdzie nie było krzyży, tylko bloki skalne. Znałem już ten system pochówku z początku mojej podróży. Zabudowanie wiejskie były bardzo zaniedbane, u nas powiedzielibyśmy, że nie widać gospodarza, ale cóż, takie klimaty. Tak czy inaczej, klimatyczne wsie w połączeniu z pięknem przyrody powodują, że warto to zobaczyć. Ludzie są spokojni i mili, jeżeli się do nich zagada. Często kierowcy trąbią i pozdrawiają, jeżeli widzą turystę robiącego zdjęcia. Pewnie w większości mylą mnie z Rosjaninem, ale cóż, tego nie zmienię.

Im bliżej Giumri, tym teren się wypłaszczał, ale cały czas miało się ogromną przyjemność z podróżowania – mało samochodów, a do stylu jazdy Ormian szybko się przyzwyczaiłem. Trzeba po prostu trochę bardziej uważać, tym bardziej że w większości przypadków nie ma wymalowanych pasów na drodze, nawet jak się mieszczą dwa czy trzy samochody.

Zdjęcie 100–109. Widoki na trasie do Giumri.

Zdjęcie 101.

Zdjęcie 102.

Zdjęcie 103.

Zdjęcie 104.

Zdjęcie 105.

Zdjęcie 106.

Zdjęcie 107.

Zdjęcie 108.

Zdjęcie 109.

Kilka kilometrów przed Giumri zauważyłem ogromny cmentarz i zatrzymałem się, aby zrobić kilka zdjęć, jak się chowa współcześnie ludzi w Armenii – mam taki zwyczaj w każdym kraju. Kiedy się zatrzymałem, zauważyłem, że jest tu bardzo duży, leżący przy samej jezdni kwartał dedykowany poległym w Karabachu żołnierzom. Robiąc zdjęcia, dostrzegłem, że większość zginęła w 2020 r. i miała po 19–20 lat, tylko kilku było starszych. Widziałem też groby kilku, którzy polegli w 2022 r. Na każdym grobie jest zdjęcie poległego w mundurze. Zauważyłem już w Sevan, że np. maluje się ogromny obraz na ścianie kamienicy, w której mieszkał poległy. Kiedy podszedłem bliżej grupki ubranych na czarno ludzi, spostrzegłem starszą kobietę, która płakała i całowała obraz poległego żołnierza. Podszedł do mnie kierowca taksówki i powiedział, że mogę zrobić zdjęcie, a kobieta to matka opłakująca jedynego syna, który poległ trzy lata wcześniej. Obok leżało też dwóch jego kolegów, którzy pochodzili z tej samej wsi. Dla mnie, byłego żołnierza, obraz był bardzo przygnębiający – pomyślałem sobie, że chłopcy już niczego nie czują, a matki płaczą do końca swoich dni. Pomyślałem też, że jeżeli politycy w pierwszej kolejności na wojny wysyłaliby swoich synów lub sami walczyli, to pewnie wojen by nie było.

Zdjęcie 110. Cmentarz i kwartał wojskowy przy przed Giumri.

Zdjęcie 111. Obraz poległego żołnierza mieszkającego w tym budynku, Sevan.

Po tej bardzo przykrej refleksji nad ulotnością życia wjechałem do Giumri i dojechałem do hotelu. Po szybkim meldunku pięć minut później byłem już gotowy do robienia zdjęć miasta. Słyszałem, że ma ono bardzo ładną i odrestaurowaną starą część miasta. Idąc, widziałem ogromny plac Niepodległości z jakimiś rządowymi budynkami, ale niespecjalnie mnie to urzekło. Szedłem więc dalej tam, gdzie było dużo ludzi, mijałem teatr, gdzie akurat świętowano Międzynarodowy Dzień Teatru, plac zabaw, gdzie kręciły się karuzele na wzór radziecki i w końcu zobaczyłem to, co chciałem. Wszedłem w kwartał pięknie odrestaurowanych uliczek z latarniami i świetnie wyremontowanymi kamienicami, choć część nadal znajduje się w remoncie. Ze względu na późną porę łapałem każde ujęcie oświetlone słońcem. Widać było, że miasto było kiedyś silnym i bogatym ośrodkiem kulturalnym. Powiem szczerze, że to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem w Armenii, nawet Erywań nie może się równać. Idąc uliczkami, mijałem kościoły i doszedłem do ogromnego placu, przy którym znajdowały się urząd miasta i główny kościół czy nawet katedra.

Kiedy już nie było wystarczającej ilości światła do zdjęć, znalazłem restaurację, gdzie zjadłem pyszną kolację, tj. chinkali i szaszłyk. Wracając do hotelu, zrobiłem jeszcze kilka nocnych ujęć. Po drodze mijałem kilku starszych i wstawionych panów w parku, gdzie jeden z nich krzyknął „Chwała Rosji”, myśląc, że jestem Rosjaninem, ale nie doczekał się mojej reakcji…

Zdjęcie 112–122. Zabytki Giumri.

Zdjęcie 113.

Zdjęcie 114.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Zdjęcie 118.

Zdjęcie 119.

Zdjęcie 120.

Zdjęcie 121.

Zdjęcie 122.

Dzień siódmy (5.05.2023) – wyjazd do Bordżomi w Gruzji

Zgodnie z planami miałem pojechać do Gruzji i odwiedzić miasto Bordżomi, w którym produkuje się moją ulubioną wodę mineralną o tej samej nazwie. Przed samym wyjazdem o godzinie 7.00 poszedłem jeszcze porobić zdjęcia starej części Giumri, ponieważ dzień wcześniej trochę zabrakło mi czasu i słońca. Rano miasto praktycznie było puste, żadnego ruchu i żadnych ludzi na ulicach, coś niesamowitego, chodziłem po ulicach i poza mną byli tylko sprzątacze. Wszedłem do napotkanej piekarni i kupiłem sobie świeży chlebek prosto z piekarni, która znajdowała się w bocznej uliczce.

Zdjęcie 123. Poranny wypiek chleba w Giumri.

Około 8.00 wyjechałem z miasta, kierując się prosto na granicę, do której miałem około godziny jazdy. Po drodze mijałem tylko wsie, które w miarę zbliżania się do granicy wyglądały coraz biedniej, a przy samej granicy – jakby świat i Bóg o nich zapomnieli. Sama droga przez ostatnie około 10 km była bardzo złej jakości, chwilami nie dało się nawet omijać dziur, tyle ich było, i trzeba było ograniczyć prędkość do kilku kilometrów na godzinę, aby nie urwać koła. Praktycznie do żadnej ze wsi nie prowadziła droga asfaltowa, gospodarstwa wyglądały jakby za chwilę miały się rozsypać, domy i budynki gospodarskie szare, smutne, ale jednocześnie magiczne w połączeniu z pięknem przyrody. Pomimo wszystko były to tereny, które naprawdę warto zobaczyć, było coś naprawdę urzekającego w ich prostocie, chaosie, nie wiem, jak to nazwać. To tylko pokazuje, że ludzie żyją z powodzeniem wszędzie i do każdych warunków są w stanie się przystosować.

Z kolei widoki wynagradzały złą jakość dróg, teren wyraźnie się podnosił, nie było praktycznie drzew, tylko wszędzie pofałdowany łąkowy teren, z kolei z oddali wyłaniały się zaśnieżone szczyty. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać, ponieważ widok mnie urzekł. Ogromny porośnięty trawami płaski teren, przez który wiła się rzeczka, a w oddali widoczne zaśnieżone szczyty.

Zdjęcie 124–128. Ciekawe widoki na trasie Giumri – granica z Gruzją.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Wreszcie wjechałem na granicę ormiańsko-gruzińską. Każda granica zawsze podnosi mi nieco poziom adrenaliny, bo nie wiem, czy nie będzie jakichś trudności. Najpierw sprawdzenie paszportu przez żołnierza pogranicznika, następnie celnik sprawdził, czy czegoś nielegalnego nie przewożę i w końcu szczegółowe sprawdzenie paszportu przez kolejnego pogranicznika i wertowanie bogatego w pieczątki paszportu, i to tylko przez ormiańską stronę. Oczywiście pytania, gdzie i po co jadę, i dlaczego do Bordżomi, po prostu jak nasze europejskie standardy, mentalne średniowiecze. Następnie strona gruzińska, tylko w odwrotnej kolejności: najpierw długie wertowanie mojego paszportu, pytanie o jakąś pieczątką, skąd ona, bo niewyraźna, i w końcu celnik pyta, czy wódki nie wwożę. Strażnik graniczny tłumaczył jeszcze, że muszę pojechać około 18 km, gdzie będzie budka, w której muszę wykupić obowiązkowe ubezpieczenie komunikacyjne na auto, minimum 15 dni, pomimo że potrzebuję na kilkanaście godzin, ale wiadomo, kasę każdy lubi. Po dojechaniu do tego punktu okazało się, że system siadł po raz pierwszy w historii. Myślałem, czy to nie jakiś znak, aby się cofnąć, ale nie, postanowiłem realizować plan bez względu na wszystko. Po około 40 minutach w końcu pan z kolegą kupili mi ubezpieczenie w automacie, który stał w biurze od początku. Powiedzieli, że robią to pierwszy raz w życiu.

Z dużym opóźnieniem w końcu ruszyłem bez problemu przez Gruzję w kierunku na Bordżomi. Od razu widać ogromną różnicę w zamożności pomiędzy Armenią i Gruzją, oczywiście z korzyścią dla Gruzji. Różnica była taka, jak pomiędzy Polską a Niemcami jakieś 20 lat temu. Wsie i miasteczka są dużo bogatsze, lepiej poukładane.

Po jakichś 35 km w małym miasteczku zjechałem serpentyną w dół w kanion, przez który prowadzi droga, wzdłuż kanionu obok drogi biegnie też mała rzeczka. Jak się okazało, tym pięknym kanionem jechałem ponad 100 km – rzeczka przemieniła się w wartką rzekę, a góry stawały się coraz piękniejsze, wyższe i bardziej porośnięte lasami. Po drodze co chwila się zatrzymywałem, aby zrobić zdjęcia, bo uważałem, że widzę piękny widok, po czym po chwili okazywało się, że kolejny jest bez porównania piękniejszy.

Zdjęcie 129–130. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 130.

Po jakim czasie dostrzegłem z daleka magicznie położony zamek – jak się później okazało: zamek Khertivisi – na szczycie góry. U jego podnóża biegły droga i rzeka, a całość otaczały piękne szczyty. Na miejscu zastałem świetnie przygotowaną infrastrukturę turystyczną, a po chwili podjechał bus z polskimi turystami. Kupiłem sok z granatu i szybko nawiązałem relację z panem, który mi go przygotował – wziąłem od niego namiary na wypadek, gdyby w przyszłości trzeba było zrobić na miejscu degustacje wódki i wina dla moich pierwszych w Gruzji turystów.

Zdjęcie 131–133. Zamek Khertivisi.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134–138. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 135.

Zdjęcie 136.

Zdjęcie 137.

Zdjęcie 138.

Po drodze zatrzymałem się kilka razy, aby zrobić zdjęcia, choć brakowało czasu, aby poczuć tę piękną gruzińską wiosnę i górską zieleń. W okolicy mijanego kolejnego zamku też zrobiłem kilka zdjęć. Po prawie czterech godzinach dotarłem wreszcie do Bordżomi, który jest pięknie położoną górską miejscowością turystyczno-uzdrowiskową. Piękne budynki, park, pokryte szczyty wokół, idealne miejsce na przynajmniej trze dni. Po drodze zarówno przed, jak i za Bordżomi znajdowały się małe miejscowości górskie, gdzie wszędzie serwują pyszne i niedrogie jedzenie gruzińskie, jak chinkali, szaszłyki, kebab czy chaczapuri, o winie czy wódce nawet nie wspominając.

Ze względu na ciągły niedoczas – bo musiałem przecież jeszcze wrócić – szybko zjadłem pyszne chaczapuri w miejscowości poleconej mi przez młodego ormiańskiego policjanta poznanego na granicy. Zamówiłem też pyszny szaszłyk, ale to było już za dużo i nie dałem rady całego zjeść.

Zdjęcie 139. Wjazd do Bordżomi.

Zdjęcie 140–143. Bordżomi.

Zdjęcie 141.

Zdjęcie 142.

Zdjęcie 143.

Po obiedzie i 40-minutowej przerwie wróciłem do Giumri tą samą drogą. Po drodze mijałem te same inwestycje drogowe i energetyczne, które Gruzini realizują w górach, widziałem te same piękne góry i doliny, jednak z drugiej strony i przy innym świetle. Naprawdę te góry i lasy wiosną wyglądają wyjątkowo pięknie i soczyście. Po drodze kilka razy musiałem prawie stanąć, ponieważ tresowane krowy wracały z gór do swoich gospodarstw. Piszę: „tresowane”, ponieważ one idą stadami same, nikt ich nie prowadzi czy nie popędza.

Na granicy po stronie gruzińskiej wszystko przebiegło szybko i sprawnie, ale Ormianie zadawali dużo pytań. A po co jadę, a dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Tłumaczę, że pojechałem tylko na dzień do Gruzji, że jestem od tygodnia w Armenii, a ten dalej: a gdzie mieszkam, a numer telefonu, adresy hoteli itp. Powiem szczerze, że jeszcze z dwa razy i nigdy tu nie przyjadę.

Zdjęcie 144. Kolejne piękne widoki po ormiańskiej stronie.

Późnym wieczorem dotarłem do hotelu, wziąłem szybki prysznic i zasnąłem na osiem godzin. Rano musiałem wstać i jechać do Erywania, aby do godziny 12.00 oddać samochód.

Dzień ósmy (6.05.2023) – powrót do Erywania

Rano o godzinie 8.00 byłem już w samochodzie. W hotelu zrobiłem jeszcze szybki trening, aby utrzymać formę, co nie jest proste, gdy się codziennie je mięso, spożywa nieregularne, ale obfite posiłki i pije koniaczki. Drugi dzień nie jadłem śniadania, ponieważ postanowili je wydawać pomiędzy 10.00 a 11.00, kompletnie bez sensu, nigdy takiego systemu na świecie nie widziałem.

Powrót przebiegał dosyć sprawnie i szybko, gdyż na całej odległości pomiędzy Giumri a Erywaniem jest autostrada – co prawda w różnych stadiach zaawansowania. Zrobiłem kilka ujęć góry Ararat, którą pięknie było widać, oraz kwiatów porastających mijane pagórki. Po drodze zatrzymałem się w przydrożnym barze i zamówiłem pyszny kebab podawany na płaskim chlebku o nazwie lawasz.

Zdjęcie 145. Piękne łąki na trasie do Erywania.

Zdjęcie 146–147. Święta góra Ormian – Ararat.

Zdjęcie 147.

W hotelu zostawiłem bagaż i pojechałem oddać samochód. Przyjął go Ormianin, który przez wiele lat pracował w Polsce w Pabianicach jako księgowy. Mówi perfekcyjnie po polsku, więc oczywiście wziąłem namiary, bo mogą się przydać w przyszłości, jeśli będzie trzeba wozić turystów. Takie kontakty są bezcenne. Na szczęście polerka samochodu zrobiona w Vanadzor w przydomowym garażu zrobiła swoje i odbierający Ormianin niczego nie stwierdził, dodatkowo nasza miła rozmowa po polsku nie pozwalała mu skupić się na pracy.

Następnie poszedłem spacerkiem na stadion, bo jadąc, widziałem, że jest tam pchli targ. Niestety długi spacer nie był wart wysiłku, nic tam nie ma, same bezużyteczne starocie. Po 14.00 mogłem w końcu wejść do pokoju hotelowego, gdzie przydała się odrobina wypoczynku. Po południu pozostał mi już tylko spacer po głównych deptakach Erywania, posiłek i słuchanie muzyki na żywo w klubo-restauracji Atmosphere. Co bym nie robił, w Erywaniu i tak wieczorem lądowałem w moim ulubionym klubie.

Zdjęcie 148. Targowisko przy stadionie w Erywaniu.

Zdjęcie 149. Meczet w Erywaniu.

Zdjęcie 150. Słynne Kaskady w Erywaniu.

Zdjęcie 151. Główny deptak w Erywaniu nocą.

Zdjęcie 152. Budynek Ministerstwa Finansów w Erywaniu.

Podsumowując, Armenia to bardzo ciekawy i godny polecenia kraj, szczególnie jeżeli ktoś tu jeszcze nie był. Jest bezpiecznie, ludzie są bardzo mili i otwarci. Warto znać rosyjski, który jest tutaj podstawowym językiem komunikacji, poza ormiańskim oczywiście. Jeżeli chodzi o ceny, to Erywań jest na poziomie dużych miast polskich, i to ich centralnych ulic. Za cenę dwóch kulek lodów w Erywaniu mamy obiad dla dwóch osób na dalekiej prowincji. Na prowincji w większości miast, które widziałem, nie ma za dużo atrakcji, poza oczywiście pięknymi widokami, naturą czy kuchnią ormiańską. Wsie są bardzo biedne, zaniedbane, ale też klimatyczne, jeżeli ktoś nie widział starego sowieckiego stylu. Można bez problemu jeździć po całej Armenii wynajętym samochodem, a nawet udać się do sąsiedniej Gruzji. Drogi główne są w bardzo dobrym stanie, poza wyjątkami. Jeździ bardzo dużo policji na światłach, ale bez syren – jest to gruziński model polegający na tym, że policja ma być widoczna, aby ludzie czuli się bezpiecznie. Armenia jest rajem dla osób lubiących dobrze zjeść i napić się dobrego alkoholu. Wódkę własnej roboty można kupić na straganach. Szaszłyki czy kebab są bardzo smaczne, co wynika ze sposobu hodowli zwierząt. Zwierzęta pasą się wolno na pięknych i czystych ekologicznie łąkach. Bardzo fajnym rozwiązaniem są powszechnie ustawiane maszyny do kawy, która kosztuje w przeliczeniu 1 lub 2 PLN.

Kambodża, stara cywilizacja Khmerów

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Nowa podróż to zawsze delikatne emocje związane z tym, czy wszystko pójdzie dobrze, czy uda się zobaczyć najciekawsze miejsca i poznać interesujących ludzi. To także pytanie, czy zdrowie dopisze i nie będzie takich przygód jak dwa lata wcześniej, kiedy poważnie poobijałem się na skuterze. Tym razem w planach miałem krótki pobyt w Bangkoku, następnie wylot samolotem do Kambodży i później przejściem lądowym wyjazd do Laosu. Po ponadtygodniowym pobycie w Laosie planowałem ponownie spędzić dwie noce w Bangkoku i wrócić do domu.

Na szczęście wszystkie ograniczenia covidowe zostały zniesione i mogłem bez problemu i bez wizy polecieć do Tajlandii. Do dzisiaj mam ciarki, gdy sobie przypomnę ilość kwitów, którą musiałem przygotować za pierwszym razem, oraz pobyt w zamkniętym hotelu w oczekiwaniu na wynik testu. Obecnie problem już nie istnieje i oby nie powrócił, tym bardziej że chyba antyszczepionkowcy mieli rację i niedawno nawet minister zdrowia Niemiec przepraszał za to, że namawiał do przyjmowania szczepionek. Okazało się bowiem, że nastąpił związany z tym bardzo duży wzrost zgonów i chorób.

Zdjęcie 1. Widok z hotelu na Bangkok.

Wylot do Bangkoku przebiegał bez problemu: przesiadka w Dubaju i po pięciogodzinnym oczekiwaniu wylot ogromnym Airbusem A380-800 do Bangkoku. Samolot robi wrażenie i zabiera, w zależności od konfiguracji, od 555 do 853 pasażerów. Na miejscu w Bangkoku wszystko przebiegało bardzo płynnie, ponieważ Tajowie potrafią obsłużyć ogromny ruch turystyczny.

Z lotniska udałem się taksówką do hotelu, chwilę odpocząłem i rozpocząłem zwiedzanie. Tym razem wybrałem bardzo duży hotel Prince Palace Hotel, który – mimo średnich opinii na Booking.com – oferował baseny i siłownie. Najważniejszym plusem była jego lokalizacja w centrum miasta, skąd mogłem wszędzie szybko dojechać albo dojść. Za 200 PLN za pokój dwuosobowy mamy praktycznie apartament z aneksem, w którym znajdują się: lodówka, zlew, czajnik z zestawem herbat i kawy oraz wody, pokój z kanapą, fotelem oraz telewizorem, łazienka oraz sypialnia z telewizorem. Dodatkowo w cenie otrzymujemy dostęp do dobrze wyposażonej siłowni, sali spinningu, sali do aerobiku, sauny oraz dwóch basenów, z czego jeden około 25 metrów długości, i to wszystko w centrum miasta.

Zdjęcie 2. Wnętrze hotelu Prince Palace Hotel.
Zdjęcie 3. Jeden z basenów oferowanych przez hotel.

Sama bezpośrednia okolica hotelu była bardzo ciekawa. Stara zabudowa, poprzecinana kanałami, dawała wiele ciekawych wrażeń. Z drugiej strony ulicy znajduje się targ, gdzie można kupić dosłownie każdego rodzaju owoce, warzywa czy mięsa, w tym słynnego duriana. Ja zafundowałem sobie tackę obranych pomelo za cenę około 10 PLN. W Tajlandii nie warto jeść obfitych posiłków, ponieważ ilość różnego rodzaju owoców zachęca do degustacji, a zamiast wody można pić soki. Z mojej perspektywy te wszystkie ostrzeżenia dotyczące Azji, aby nie jeść i nie pić na ulicy, są po prostu śmieszne. Oczywiście istnieje pewne ryzyko, ale przyjechać do Tajlandii i jeść tylko przetworzone jedzenie w restauracjach, to po prostu zmarnowane pieniądze.

Zdjęcie 4. Widok na kanały w Bangkoku.
Zdjęcie 5. Typowe targowisko, znajdujące się niedaleko mojego hotelu. 

Wieczorem postanowiłem pojechać słynnym tuk tukiem w rejon bardzo znanej ulicy Khaosan Road. Tuk tuk spod hotelu kosztował mnie 200 THB (batów) – pewnie mógłbym się targować, ale akurat cena mi odpowiadała. W rejonie tym oraz w okolicznych uliczkach zlokalizowanych jest setki barów, restauracji, salonów masażu czy obwoźnych restauracji. To taka Tajlandia w pigułce, typowe miejsce pełne rozrywek dla turystów. Dla osób, które nie lubią hałasu czy ścisku, pewnie nie będzie to miejsce godne uwagi, jednak ja je polecam. Od głównych ulic biegną mniejsze, spokojniejsze, więc dla każdego coś się znajdzie. Rejon ten jest szczególnie urokliwy w godzinach wieczornych, kiedy to po zmroku rozświetlają go tysiące lamp, nadających mu bardzie ciekawy klimat. Można tutaj zafundować sobie masaż nóg i leżąc przy ulicy, oglądać ludzi, których przewija się tutaj tysiące z całego świata. Można dobrze i ciekawie zjeść, np. spróbować mięsa z krokodyla czy różnego rodzaju owadów – jak skorpion, skolopendra, świerszcze i wiele innych. Prawdopodobnie jest to głównie atrakcja dla turystów, ponieważ Tajowie jedzą przede wszystkim ryż, makaron czy mięso z kurczaka lub świni. Ale skoro turyści wiedzą, że takie rzeczy się tu jada, to należy spełnić ich oczekiwania.

Zdjęcia 6. Rejon ulicy Khaosan.
Zdjęcia 7. Rejon ulicy Khaosan.

Po pełnym wrażeń wieczorze wróciłem motorkiem za 100 THB do hotelu. Na miejscu jeszcze ustaliłem, gdzie i w jakich godzinach działają basen i siłownie oraz gdzie podawane jest śniadanie.

Zdjęcie 8. Grillowany krokodyl.

Dzień drugi (26.03.2023) – Bangkok

Rano przed śniadaniem udałem się na szybką siłownię, ale delikatnie, ponieważ organizm musi się zaadaptować do upałów i innej strefy czasowej (sześć godzin do przodu w stosunku do Polski). Po bardzo smacznym i obfitym śniadaniu udałem się na małe leżakowanie, opisałem wczorajszy dzień i wreszcie ruszyłem w miasto w poszukiwaniu nowych wrażeń.

Jak zwykle pierwszego dnia zawsze obchodzę rejon hotelu – pozwala to na szybkie oswojenie się z danym miastem czy państwem, zaobserwowanie podstawowych zwyczajów czy tempa życia. W związku z tym, że wyszedłem w okolicach godziny 12.30, było bardzo gorąco. W Tajlandii o tej godzinie życie mocno spowalnia, otwierane są stragany jedynie po stronie cienia, i to w bardzo ograniczonym zakresie. Większość handlu zamiera, co jakiś czas można spotkać przewoźne restauracje lub stałe jadłodajnie przy chodniku. Biorąc pod uwagę, że praktycznie na każdym kroku funkcjonują małe stoiska z ciuchami, pojawia się naturalne pytanie: jak oni zarabiają przy tej liczbie punktów handlowych?

Chodząc wzdłuż kanałów, zauważyłem, że pływają w ich bardzo duże ryby – około 35–45 centymetrów – na które Tajowie polują przy wykorzystaniu procy, do której przymocowana jest żyłka. Ryby wyglądają bardzo okazale i zdrowo, ale w zestawieniu z ściekami wpływającymi do kanałów rodzi się pytanie, na ile są zdrowe. Kanałami co kilka minut przepływają dosyć szybko małe statki wycieczkowe lub tramwaje wodne. Przy samej rzece natomiast zbudowane są przystanki wodne.

Zdjęcie 9. Kanały i tramwaj wodny w rejonie hotelu

Spacerując po wąskich uliczkach, można zauważyć, że podobnie jak w Wietnamie Tajowie mieszkają w bardzo małych mieszkaniach, które pełnią wiele funkcji: kuchni, sypialni czy magazynu towarów. W godzinach 12.00–15.00 daje się zauważyć, podglądając mieszkańców prze okna i drzwi, że większość z nich śpi (ale może to było także spowodowane tym, że to akurat była niedziela). Śpią na łóżkach, na podłodze na matach lub wręcz na wózkach na chodniku – każdy gdzie może.

Zdjęcie 10. Stara zabudowa Bangkoku.

Podczas powolnego spaceru porównywałem ceny produktów. I tak np. za bardzo podobny do duriana owoc, największy rosnący na świecie na drzewie – dżakfrut – bardzo zdrowy i zawierający przeciwutleniacze zapłaciłem około 4 PLN za 0,25 kg. Zupa w chodnikowej restauracji kosztuje około 6 PLN, a tajskie whisky – około 20 PLN za 350 ml. Butelka wody mineralnej 300 ml to wydatek około 1,20 PLN, gdy przy Khaosan Road jedno mało piwo kosztuje 20 PLN.

Po dwóch godzinach spacerowania wstąpiłem do małej ulicznej kuchni na zupę. W barze była para Tajów. Oczekując na zamówienie posiłku, widziałem, jak właścicielka przenosi ciężką butlę z gazem i prawie w tym samym momencie wraz z jedzącym posiłek Tajem ruszyliśmy, aby jej pomóc. Po jakimś czasie para po zakończonym posiłku wstała i ewidentnie chciała mi coś powiedzieć. Zrozumiałem tylko tyle, że chcą zapłacić mój rachunek. Pokazywałem, że nie ma potrzeby, jednak widząc, że im na tym zależy, wstałem i bardzo serdecznie podziękowałem. Było mi bardzo miło, ta sytuacja najlepiej świadczy o tutejszej gościnności.

Zdjęcie 11. Dżakfrut – największy owoc rosnący na drzewie w postaci oryginalnej i po wydobyciu części jadalnej.

Już rejonie hotelu zauważyłem skupisko mężczyzn oglądających w TV walki tajskiego boksu. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że podobnie jak na typowym meczu tajskiego boksu obstawiają oni, kto wygra walkę. Kiedy dwa lata wcześniej miałem okazję oglądać tajski boks w najsłynniejszej hali Bangkoku Lumpinee Boxing Stadium, widziałem, że w trakcie meczu duża grupa mężczyzn obstawiała walki, stawiając to na czerwonego, to na niebieskiego zawodnika (od koloru spodenek). Na ulicy jeden z Tajów zachęcał mnie, abym obstawiał, zrobił sobie nawet zdjęcie ze mną. Bardzo miłe spotkanie i atmosfera. Tajowie bardzo pozytywnie reagują na turystów i robienie zdjęć przez turystów nie wywołuje u nich negatywnych reakcji, jak to często dzieje się w krajach afrykańskich.

Po powrocie zaliczyłem szybki basen oraz spacer z aparatem po lokalnym warzywniaku w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Przy okazji objadłem się świeżym obranym pomelo – białym i czerwonym. Palce lizać.

Zdjęcie 12. Wspólne oglądanie meczu tajskiego boksu i obstawianie walk.

Wieczorkiem zaplanowałem wypad taksówką na Khoasan Road. Ciekawostka – kiedy targowałem przejazd, zaproponowano mi cenę 200 THB. Powiedziałem, że mogę zapłacić 150, ale człowiek pamiętał, że dzień wcześniej zapłaciłem 200. Odpowiedziałem, że już znam ceny…Na miejscu zafundowałem sobie mocny godzinny masaż stóp za około 35 PLN. Następnie pospacerowałem i zjadłem Mango Sticky Rice, tj. zasmażany ryż z mango polewany mleczkiem kokosowym oraz makaron z krewetkami. Podsumowując, za godzinny masaż i dwa pyszne posiłki w centrum Bangkoku zapłaciłem około 140 PLN, co jest niemożliwe np. w Polsce, szczególnie w atrakcyjnych miejscach. Sam masaż przy głównej ulicy to już „rozpusta” ze względu na klimat, a możliwość obserwowania ludzi i słuchania muzyki to dodatkowa atrakcja. Widać, że atrakcje turystyczne tego kraju docenia cały świat. Przyjeżdżają tu ludzie w każdym wieku i każdy czuje się bezpiecznie i zrelaksowany.

Zdjęcie 13. Wspólne zdjęcie z jednym z Tajów obstawiającym walki.

Kiedy wróciłem około 22.00 do hotelu, zauważyłem, że życie dopiero się zaczyna. Otwarte wszystkie pozamykane w ciągu dnia bazary, szczególnie punkty kulinarne, gdzie Tajowie spokojnie spożywali posiłek bez ryzyka udaru słonecznego.

Zdjęcie 14. Masaż stóp przy jednej z głównych ulic turystycznych.

Dzień trzeci (27.03.2023) – wylot do Kambodży

Dzień zacząłem od porządnej porcji ruchu na siłowni, basenu oraz pysznego śniadania. Następnie taksówką hotelową za 65 PLN udałem się na lotnisko międzynarodowe Don Muang, skąd miałem wylot do Phnom Penh, tj. stolicy Kambodży. Po drodze miałem okazję podziwiać Bangkok, który według różnych szacunków liczy około 10 milionów ludzi, pracuje tu także wielu robotników z Kambodży, Laosu czy Myanmar. W całej Polsce nie ma tylu drapaczy chmur, co w tym jednym azjatyckim mieście. Będąc tu osobiście, człowiek ma pewność, że mają rację ci, którzy uważają, że przyszłość należy do azjatyckich tygrysów.

Na lotnisku szybko załatwiłem wszystkie formalności i z ciekawością czekałem na lot do nowego kraju – chyba już czterdziesty siódmy, w którym miałem okazję postawić stopę. Zdążyłem jeszcze zjeść pyszną zupę z mięsem z kaczki oraz deser z mango w mleku z kokosu i doriana – za bardzo przyzwoite pieniądze, szczególnie w porównaniu z cenami na lotnisku w Warszawie.

Odlot nastąpił z małym opóźnieniem około 20 minut, ale bez innych problemów. W samolocie wszyscy obcokrajowcy otrzymali deklarację celną oraz kwit imigracyjny do wypełnienia. Po wylądowaniu, mimo pewnych obaw związanych z brakiem wizy, doznałem bardzo pozytywnego doświadczenia. Wszystko zajęło może z 10 minut. Najpierw wyrobienie wizy, polegające na tym, że funkcjonariusz wziął mój paszport, zapytał, ile dni będę, zażądał 35 USD i po pięciu minutach miałem wizę wklejoną do paszportu. Nikt nie chciał ode mnie zdjęć paszportowych, o czym wszechobecnie informował internet. Dodatkowo do paszportu wklejono mi kwit imigracyjny z podstawowymi danymi i planowanymi terminami pobytu. Kolejny punkt to kontrola paszportowa, która także przebiegała bardzo szybko. Chwilę później wymieniłem dolary po 4000 rielów (KHR) za 1 USD i siedziałem w tuk tuku za 10 USD do hotelu.

Zdjęcie 15. Tuk tuk i mój kierowca na lotnisku w Phnom Penh.

Po drodze miałem okazję podziwiać miasto, a szczególnie jego niesamowite korki. W związku z tym, że mi się nie spieszyło, korzystałem z czasu na robienie zdjęć i filmów. Kierowca zaoferował mi objazd miasta, więc wziąłem jego namiary i obiecałem się odezwać, jeśli będę zainteresowany.

Po przybyciu do hotelu humor natychmiast mi się bardzo poprawił. Za cenę 163 USD za cztery noce miałem do dyspozycji pokój na poziomie pięciu polskich gwiazdek, z basenem i siłownią włącznie. Hotel znajdował się praktycznie 100 metrów od rzeki Tonle Sab, która kawałek dalej łączy się z Mekongiem.

Zdjęcie 16. Widok na współczesny Phnom Penh.
Zdjęcie 17. Widok na współczesny Phnom Penh.

Po szybkim zameldowaniu udałem się na kolację i obchód okolicznych ulic. Po drodze ustaliłem kilka ciekawych wariantów rejsu po obu rzekach z zachodem słońca włącznie. Wokół było setki restauracji, barów czy nocnych klubów. Widać było, że każdy znajdzie tu spełnienie swoich najskrytszych pragnień… (bez oceniania). Odwiedziłem także nocny market, gdzie na placu ludzie rodzinami lub w gronie przyjaciół spożywali posiłek na rozłożonych wszędzie dywanach. Zostałem też zaproszony do wspólnego zjedzenia posiłku oraz wypicia piwa z grupą młodych ludzi, kiedy zapytałem, czy mogę zrobić z nimi krótki filmik. Ceny posiłków w większości barów zaczynały się od 4,5 USD.

Podsumowując pierwszy dzień w Kambodży, muszę stwierdzić, że uderzają ogromna energia młodych ludzi, otwartość, piękna pogoda, piękne okolice rzeki oraz setki barów i restauracji. Duży kontrast pomiędzy pięknymi budynkami a zaniedbanymi okolicami czy nawet pełnymi śmieci ulicami. Wszystko dla ciała i ducha.

Zdjęcie 18. Widok na Phnom Penh z hotelowego basenu.
Zdjęcie 19. Targowisko bezpośrednio przy moim hotelu.
Zdjęcie 20. Promenada biegnąca wzdłuż rzeki Tonle Sap.
Zdjęcie 21. Ruch statków wycieczkowych na rzece Tonle Sap.
Zdjęcie 22. Wspólna kolacja w nocnym markecie.

Dzień czwarty (28.03.2023) – Phnom Penh

Rano, po dobrym śnie i pysznym śniadaniu w sali na siódmym piętrze z widokiem na Mekong, poprosiłem w recepcji o przedłużenie mojego pobytu o jeden dzien. Po prostu hotel był tak fantastyczny i świetnie zlokalizowany, że grzechem byłoby spieszyć się i nie skorzystać ze wszystkich atrakcji. Za cenę 55 USD za pokój dwuosobowy ze śniadaniem, w warunkach polskiego minimum czterogwiazdkowego hotelu, miałem do dyspozycji basen oraz siłownię, dodatkowo na siódmym piętrze bez dachu znajdowała się restauracja z widokiem na rzekę oraz dwa minibaseny z pięknym widokiem na miasto. Coś niesamowitego.

W planach miałem spokojny dzień: chciałem zwiedzić przede wszystkim Pałac Królewski i Muzeum Narodowe, natomiast wieczorem popłynąć na godzinną wycieczkę łodzią, aby podziwiać zachód słońca. Idąc w kierunku Muzeum Narodowego, natknąłem się na jakąś świątynię buddyjską, gdzie zaczepił mnie właściciel tuk tuka. Niespecjalnie chciałem z nim rozmawiać, ale zaczął opowiadać o świątyni i pokazał mi zalaminowaną kartę z głównymi atrakcjami Phnom Penh. Dodatkowo powiedział, że muzeum i pałac są do godziny 14.00 nieczynne z uwagi na obiad. Była to oczywiście typowa ściema dla turystów, tak jak kiedyś w Hanoi w Wietnamie.  

Po krótkiej negocjacji namówił mnie na zwiedzanie dwóch świątyń – Wat Phnom i Golden Temple – za 15 USD. Oba zabytki są godne polecenia, szczególnie Złota Świątynia, która może pochwalić się przepięknymi zdobieniami wewnątrz. W niej właśnie miałem okazję być świadkiem jakiegoś obrzędu, który polegał na tym, że mnich polewał dwie kobiety wodą, recytując jakieś słowa i co chwila rozbijając naczynia o podłogę. W świątyni widziałem też, jak dwie kobiety składają ofiary w postaci jedzenia, przy czym w jednym przypadku był to upieczony prosiak. Widać, że władze Kambodży zwracają dużą uwagę na odrestaurowywanie zabytków i pielęgnowanie tożsamości imperium khmerskiego. Daje się to zauważyć w zabytkach, architekturze oraz muzyce.

Zdjęcie 23. Złota Świątynia w całej okazałości.
Zdjęcie 24. Złota Świątynia wewnątrz jest pięknie zdobiona.
Zdjęcie 25. Złota Świątynia, stół ofiarny z darami.

W trakcie podróżowania po stolicy dogadałem się z moim kierowcą na kolejne dwa dni, tj. zwiedzenie pól śmierci, gdzie reżim Polpota wymordował tysiące ludzi, muzeum terroru oraz podróż na wyspę, gdzie można poznać całą technologię produkcji jedwabiu. Kolejnego dnia miałem pojechać z kierowcą do jego wsi, gdzie chciałem poznać życie zwykłych ludzi na wsi. Dowiedziałem się, że jego córka studiuje, natomiast syn jest bardzo niesforny – jeżdżąc za szybko motorem, często po alkoholu, doprowadził już do trzech wypadków, miał też liczne złamania, które spowodowały, że ojciec zastawił dom i ziemię, aby opłacić operacje dla syna. Kosztowały one około 15 tys. USD.

Zdjęcie 26. Złota Świątynia – ciekawy obrzęd religijny.

Po ustaleniu godziny wyjazdu udałem się do Muzeum Narodowego, które posiada ogromne zbiory zabytków, w tym rzeźby z kamienia czy odlewy z brązu oraz srebra. Sam budynek jest bardzo ciekawie zaprojektowany i nawiązuje do historii Khmerów. Muzeum nie jest specjalnie wielkie, wystarczy około 45 minut, aby obejrzeć bez odczucia znudzenia artefakty. Miejsce godne polecenia, koszt 10 USD, nie wolno robić zdjęć aparatem, natomiast wolno telefonem.  

Zdjęcia 27. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 28. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 29. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 30. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.

Następnie odwiedziłem imponujący Pałac Królewski – miejsce pod względem obszaru, zdobień i układu, tj. pałac plus budynki religijne, przypominało kompleks pałacowy w Bangkoku w Tajlandii, przy czym ten w Bangkoku jest nieznacznie większy i bogatszy. Ten w Phnom Penh cały czas jest jeszcze restaurowany i w przyszłości będzie piękną atrakcją turystyczną i dumą narodową. Na zakończenie wypiłem pyszne espresso i zrobiłem sobie zdjęcie z mnichem, który odpoczywał opodal.

Zdjęcia 31. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 32. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 33. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 34. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcie 35. Charakterystyczne dla Kambodży historyczne wozy.
Zdjęcie 36. Zespół muzyczny na terenie muzeum grający na tradycyjnych kambodżańskich instrumentach muzycznych. W tle mapa imperium khmerskiego.
Zdjęcie 37. Zdjęcie autora z mnichem na terenie Pałacu Królewskiego.

Po dużej porcji wrażeń kulturalno-duchowych wróciłem tuk tukiem do hotelu i udałem się na basen, aby nieco spalić kalorii po pysznych obiedzie, który zjadłem po drodze za zawrotną cenę 2 USD – makaron z warzywami i kiełkami oraz duży kufel świeżo wyciskanego soku z trzciny cukrowej, która jest tutaj bardzo popularna.

Po basenie szybkim marszem udałem się nad rzekę złapać rejs po Mekongu, aby obejrzeć zachód słońca. Za 5 USD mamy godzinny rejs statkiem na tarasie widokowym, gdzie było około 10 osób, oraz piwo w cenie, gdy tymczasem w restauracjach samo piwo kosztuje 1,5 USD. Rejs był bardzo interesujący, piękna pogoda, około 30°C, bryza od wody, możliwość podziwiania miasta od strony rzeki oraz ruchu statków po Mekongu. Niestety samego zachodu nie widziałem, ponieważ przyszły wcześniej chmury. Wracając, zauważyłem na brzegu półwyspu dzielącego obie rzeki wiele małych łodzi rybackich. Kiedy obok przepływała inna łódź, podsłuchałem, jak przewodnik przez mikrofon mówił, że to odmienna grupa etniczna, posiadająca swój język, która żyje na łodziach i trudni się połowem ryb.

Po zakończonym rejsie zjadłem pyszną kolację w hotelu na tarasie widokowym z widokiem na rzekę, a następnie pochodziłem po okolicznych ulicach i podziwiałem nocne życie Kambodżańczyków. Muszę przyznać, że do złudzenia przypomina ono zwyczaje Tajów czy Wietnamczyków, z tym że ze względu na dużą ilość śmieci dokoła bardziej przypomina Wietnam. Widać na każdym kroku ogromne bogactwo kuchni, można przebierać w ogromnej ilość owoców i warzyw, ryb, mięs, owoców morza czy wreszcie prażonych robaków. Zauważyłem, że jedzą nawet bardzo małe ptaki, przypominające wielkością naszego wróbla.

Zdjęcie 38. Rejs po rzece Tonle Sap i Mekongu.
Zdjęcie 39. Rejs po rzece Tonle Sap i Mekongu.
Zdjęcie 40. Tradycyjne tuk tuki.
Zdjęcie 41. Tradycyjna architektura.
Zdjęcie 42. Prażone owady, w smaku neutralne.

Podsumowując – dzień uważam za bardzo ciekawy i udany. Im dłużej tu jestem, tym odkrywam więcej możliwości. Udało mi się także natknąć na punkt, gdzie można kupić bilet autobusowy do Siem Reap, który kosztuje 15 USD, gdy w hotelu za prywatny samochód tylko dla mnie miałem zapłacić 65 USD. Najciekawsze są jednak ceny, które poza wejściem do muzeów czy pałacu są naprawdę bardzo niskie.

Dzień piąty (29.03.2023) – Phnom Penh Kambodża

Tym razem udało mi się wstać wcześniej i zebrać na poranne bieganie, chciałem też zobaczyć, jak wygląda poranne życie w tym mieście. Gdy tylko wybiegłem na nadrzeczną promenadę, zauważyłem grupę kilkunastu kobiet, Chinek, sądząc po napisach na koszulkach, które pod kierownictwem męskiego instruktora trenowały jakiś system ruchów, może walki wręcz, przy wykorzystaniu wachlarzy. Wszystko działo się przy akompaniamencie muzyki orientalnej.

Zdjęcie 43. Poranny, bardzo oryginalny trening seniorek nad brzegiem rzeki.

Nie musiałem ubiec nawet 300 metrów, aby zobaczyć grupę ludzi ćwiczących na tzw. letniej siłowni, których teraz wiele w Polsce. Jakiś kilometr dalej zobaczyłem z kolei kilkanaście osób, głównie kobiet, które na karimatach uprawiały jogę. Biegnąc, podziwiałem nowoczesną zabudowę miasta, w tym budowę drapaczy chmur. Biegnąc dalej w kierunku nowoczesnej dzielnicy drapaczy chmur, widziałem starsze osoby pływające w piankach w Mekongu czy rybaków, mieszkających na łodziach sprzedających ryby. Sądząc po strojach, byli to muzułmanie. Na końcu promenady z kolei zobaczyłem trzech mężczyzn odbijających tylko nogami jakiś przedmiot, który na końcu miał lotkę, przez co zawsze ustawiał się w tym samym kierunku. Tylko po tym porannym bieganiu mogę spokojnie powiedzieć, że mieszkańcy miasta dużą wagę przywiązują do ruchu fizycznego.

Zdjęcie 44. Poranne widoki.
Zdjęcie 45. Spacerujący mnich na tle drapaczy chmur w Phnom Penh.
Zdjęcie 46. Łodzie lokalnych rybaków – tu odbywa się ich całe życie.
Zdjęcie 47. Poranny jogging po promenadzie.
Zdjęcie 48. Parking dla skuterów.

Po szybkim śniadaniu o 9.30 czekał na mnie mój tuk tuk. Pierwszym przystankiem było centralna katowania reżimu Pol Pota o nazwie S21.

Zdjęcie 49. Więzienie S21, znajdujące się w byłej szkole.
Zdjęcie 50. Więzienie S21 – typowa sala tortur.
Zdjęcie 51. Więzienie S21 – jeden z byłych więźniów, który przeżył tortury.
Zdjęcie 52. Więzienie S21 – bardzo małe cele dla kobiet.

Po tych przykrych widokach – zobaczyłem narzędzia i metody zbrodni – pojechałem w jeszcze gorsze miejsce zwane polami śmierci, gdzie systemowo i metodycznie mordowano wszystkich urojonych i prawdziwych przeciwników reżimu. Nie wchodząc w szczegóły, chcę tylko napisać, że na 9 milionów obywateli Kambodży w tamtym czasie, w latach 1975–1979, Czerwoni Khmerzy pod rządami Pol Pota zamordowali 3 miliony z nich. Ciekawostką jest, że po przejęciu władzy w ciągu 48 godzin zmusili wszystkich mieszkańców Phnom Penh do opuszczenia miasta i wyjazdu na wieś, gdzie mieli zajmować się rolnictwem, o czym nie mieli żadnego pojęcia. W więzieniu S21 miałem okazję zakupić książkę jednego z ocalałych więźniów. Natomiast na polach śmierci, gdzie w tej chwili znajdują się muzeum i mauzoleum, nadal z ziemi wystają kości pomordowanych, co można dostrzec gołym okiem. Najtragiczniejsze jest to, że sam Pol Pot po utracie władzy na rzecz ekipy powiązanej z Wietnamem został uznany przez ONZ i państwa zachodnie za prawowitego włodarza Kambodży i dożył 72 lat. Jego morderczy rząd zasiadał także w ONZ jako prawowity rząd Kambodży. Temat naprawdę zasługuje na zapoznanie.

Zdjęcie 53. Pola śmierci – mauzoleum wypełnione czaszkami ofiar.
Zdjęcie 54. Pola śmierci.
Zdjęcie 55. Pola śmierci – drzewo, o które roztrzaskiwano małe dzieci.

Po zwiedzeniu tych smutnych, ale obowiązkowych miejsc udałem się na jedwabną wyspę, zatrzymując się jeszcze na tzw. rosyjskim targu, polecanym jako idealne miejsce do zakupu wszelkiego rodzaju suwenirów przez turystów. Po wizycie mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, że jest to świetny targ, gdzie można zjeść, kupić owoce, warzywa i mięso, ale przede wszystkim kupić najważniejsze pamiątki, czyli magnesiki i całą resztę ciekawych rzeczy, jak rzeźby czy rękodzieło. Jest tam po prostu wszystko.

Zdjęcie 56. Rosyjski market.

Realizując wcześniejszy plan, po zakupach na rosyjskim targu pojechałem z Tomem na Jedwabną Wyspę, gdzie duża część lokalnej ludności trudni się produkcją jedwabiu z jedwabników. Chińska technologia produkcji jedwabiu, która była pilnie strzeżoną tajemnicą Chińczyków przez tysiące lat, została mi podana za cenę 3 USD. Zobaczyłem absolutnie wszystko: żywe gąsienice, które trzymałem na rękach, cały proces produkcji kokonów, powstawanie motyla, współżycie owadów, znoszenie jaj, karmienie gąsienic, budowanie przez nie kokonów, opuszczanie kokonów, a następnie ich gotowanie i rozwijanie z nich nici.

Zdjęcie 57. Moja przewodniczka prezentująca żywe owady oraz wyprodukowane przez nie kokony.
Zdjęcie 58. Żywe jedwabniki w trakcie karmienia.

Kilka ciekawostek, które udało mi się zapamiętać: jedna samica znosi od 250 do 300 jaj. Po wykluciu się młodych są one karmione cztery razy dziennie przez około cztery tygodnie i za każdym razem są przenoszone na inne naczynie, aby odchody ich nie zabiły. Następnie, kiedy uzyskują jednolity zielony kolor, przestają być karmione liśćmi morwy i wtedy w ciągu 24 godzin zwijają się w kokon. Po pewnym czasie otwierają kokon i większość z nich go opuszcza. Następnie po kontakcie płciowym znoszą jajka i giną. Z kolei sam kokon jest gotowany w wodzie i za pomocą specjalnego suszonego liścia nieznanej mi rośliny pobierane są zaczątki nici. Jedna nić zwijana jest z około 30 cieniutkich nici jedwabnika. Następnie nici są zwijane na szpule. Po przygotowaniu szpuli i ich rozciągnięciu na krosnach są one dodatkowo zwilżane, aby się nie łączyły. Standardowo produkuje się materiał o szerokości 1 metra i długości 4 metrów. Niesamowite doświadczenie edukacyjne, które powinny znać dzieci w szkole podstawowej.

Zdjęcie 59. Tworzenie kokonów.
Zdjęcie 60. Pozyskiwanie nici z kokonów.
Zdjęcie 61. Produkcja gotowej jedwabnej tkaniny.

Po powrocie znów zaliczyłem trening pływacki na basenie oraz zrobiłem tzw. wieczorny obchód dzielnicy, gdzie skusiłem się na pieczonego ptaka wielkości gołębia za 1 USD oraz zjadłem lody z duriana – ciekawe doświadczenie kulinarne. Wszystko należało przepić dobrą whisky. Każdego dnia, wychodząc wieczorem, odkrywam uroki tej kultury. Nie ma tu zakazów, masz, co masz i możesz to sprzedać, komu chcesz. Zauważyłem, że jakość ma tutaj znaczenie, są punkty kulinarne, w których zawsze jest mnóstwo ludzi, a są też takie, gdzie nie ma nikogo. Żadne oficjalne nakazy czy zakazy nie są potrzebne. Miałem okazję z moim kierowcą zjeść obiad w jego ulubionym barze i przyznaję, że był to jeden z moich najlepszych posiłków. Jedyny minus stanowiło straszne mlaskanie kierowcy. Słyszałem, że w kulturze azjatyckiej to norma, ale jedno – słyszeć, a drugie – doświadczyć. Dałem radę, ale nie było łatwo.

Zdjęcie 62. Jedna z ulic w rejonie mojego hotelu.

Dzień szósty (30.03.2023) – Phnom Penh, wyjazd poza miasto

O poranku, tak jak poprzedniego dnia, zrobiłem krótką przebieżkę nadrzeczną promenadą i zjadłem szybkie śniadanie. O 9.30 jak dzień wcześniej czekał na mnie mój kierowca tuk tuka Tom i zgodnie z planem pojechaliśmy do jego wsi. Droga zajęła nam około półtorej godziny. Była to dla mnie idealna okazja do podziwiania rozbudowy miasta, którego tempo rozwoju jest imponujące. Nigdy bym sobie tego nie wyobraził, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy.

Nowe drogi, kilkupasmowe, tysiące punktów handlowych, zakładów usługowych, a najbardziej imponujące są gigantyczne w swoich rozmiarach, budowane na otwartych przestrzeniach osiedla mieszkaniowe dla tysięcy ludzi lub osiedla willowe dla setek bardzo bogatych nabywców. Według Toma to wszystko jest szykowane pod kątem Chińczyków, którzy będą je kupowali. W większości deweloperzy to firmy chińskie. Kiedy go zapytałem, skąd pochodzą na to pieniądze, stwierdził, że rząd dał Chińczykom prawo do osiemdziesięciopięcioletniej dzierżawy kopalń przy granicy i bardzo ściśle z nimi współpracuje. Jak dalej tak to się będzie rozwijało, to Kambodża stanie się prowincją Chin. Zresztą partia Kambodian People Party rządzi już czwartą kadencję i nie zamierza oddać władzy.

Zdjęcie 63. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.
Zdjęcie 64. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.
Zdjęcie 65. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.

Kiedy dojechaliśmy do wsi Toma, życie bardzo zwolniło. Spacerując po wsi, miałem okazję obserwować lokalny market i fotografować tradycyjne domy mieszkańców Kambodży. Ludzie się uśmiechali, byli bardzo przyjaźni, nie mieli też nic przeciwko, kiedy im robiłem zdjęcia. Dzieci mnie zaczepiały, pozdrawiały po angielsku i pytały, skąd jestem i dlaczego przyjechałem do Kambodży. Typowa zabudowa to dom drewniany stojący na wysokich filarach, tak jakby był przygotowany na zalanie przez rzekę. Jednak życie toczy się na samym dole, gdzie na zewnątrz stoją łóżka, na których ludzie śpią w nocy lub bawią się w dzień. Część ludzi spała na hamakach, część przygotowywała posiłek, ale spędzali czas bardzo rodzinnie. Ciekawostka, że w każdej zagrodzie jest pies, który wychodzi na drogę i szczeka, kiedy ktoś obcy się kręci, dając zarazem znać sąsiadom, że coś się dzieje.

Zdjęcie 66. Typowy dom na wsi.
Zdjęcie 67. Rzadki widok konia w Kambodży.
Zdjęcie 68. Życie zwykłych mieszkańców Kambodży.

Pojeździliśmy trochę częściowo rozbitym skuterem syna po okolicy. Nad rzeką widziałem zacumowane przy brzegu pływające domy ludzi, którzy według oświadczenia Toma są Wietnamczykami. Ludzi ci całe swoje życie spędzają na łodziach. Zastanawiające jest to, że korzystają z wody z rzeki, która do czystych nie należy, tym bardziej że trafiają tam wszystkie ścieki z miast.

Zdjęcie 69. Łodzie wietnamskich rybaków.

Po drodze oczywiście miałem okazję wypić sok z trzciny cukrowej, który błyskawicznie daje energię, czy sok z kokosa, który lepiej gasi pragnienie niż woda mineralna. Przy tych upałach jedzenie raz na pięć – sześć godzin nie stanowi problemu, wystarczy się napić wymienionych soków. Dla lokalnej ludności nie jest to tanie, bo zarówno kokos, jak i trzcina kosztuje dolara, chyba że jest to cena dla zagranicznych turystów.

Zdjęcie 70. Zabudowa wiejska z inwentarzem.
Zdjęcie 71. Pola ryżowe we wsi Toma.

Po kilku godzinach przyszedł czas na powrót. Chciałem koniecznie z bliska obejrzeć te ogromne osiedla. Do jednego udało się wjechać i porobić zdjęcia, bo część domów była jeszcze na sprzedaż. Za takie wille w Polsce trzeba by zapłacić około 2 mln PLN. Do innego osiedla już nas nie wpuszczono, ponieważ całe było wyprzedane i ochrona powiedziała, że nie wolno robić zdjęć. Osiedla są otoczone murem lub ogrodzeniem z innego materiału i maja potężną bramę wjazdową, gdzie ochrona sprawdza wjeżdżających i punkty handlowo-usługowe wewnątrz.

Po drodze pojechaliśmy jeszcze z Tomem do szpitala po jego żonę i połamanego syna. Pokazał mi swoje zdjęcia RTG, z których wynikało, że ma obojczyk, kości piszczelowe i strzałkowe na śrubach.

Po powrocie miałem siły już tylko na basen oraz spacer po mieście. Odwiedziłem bardzo dobry lokalny bar, gdzie każdego dnia widziałem jedzących białych turystów. Skusiłem się i zjadłem pyszną zupę z makaronem i pierogami – ciasto było wyrabiane na oczach konsumentów. Pierogi podawano z warzywami, krewetkami czy świniną. Wszystko bardzo smaczne i kosztowało 5 USD.

Zdjęcie 72. Mój hotel w Phnom Penh.
Zdjęcie 73. Basen w moim hotelu.
Zdjęcie 74. Okolice hotelu.
Zdjęcie 75. Okolice hotelu.

Wracając do hotelu, kupiłem jeszcze bilet autobusowy na 8.30 rano do Sim Reap. Muszę przyznać, że po trzech dniach pobytu w dużym i gwarnym mieście poczułem ochotę na zmianę otoczenia. Najbardziej będzie mi brakowało hotelu, który naprawdę jest fantastyczny. 

Dzień siódmy (31.03.2023) – podróż z Phnom Penh do Siem Reab

Zgodnie z umową z przedstawicielem firmy, która sprzedała mi bilet na autobus, chwilę po 8.00 podjechał po mnie tuk tuk i zabrał do miejsca, skąd miał wystartować bus. Oczywiście, jak to bywa, było duże opóźnienie a po drodze zabieraliśmy jeszcze inne osoby. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, bo i tak cały dzień przeznaczyłem na przemieszczenie do Siem Reab.

Po drodze mieliśmy dwie przerwy, z czego jedną dłuższą na obiad. Miejsce starannie dobrano ze względu na szybkość podawania posiłków oraz parking. Sama restauracja była oczywiście obiektem bez ścian, jak większość w Kambodży – w tym klimacie wystarczy dach, który osłania od słońca i deszczu. Część stolików, poza główną restauracją, otaczały hamaki, na których goście leżakowali po posiłku. Cena posiłku – kurczak, ryż i woda – to około 15 PLN.

Zdjęcie 76. Restauracja dla pasażerów.
Zdjęcie 77. Miejsca dla rodzin. Obok hamaki do spoczynku po posiłku.

Po drodze dosiadały się kolejne osoby, których na końcu było już jedenaście, a wyruszały cztery. Ja zajmowałem miejsce w przedostatnim rzędzie, gdzie siedziały kobiety, z czego jedna z synem, i jak to bywa u kobiet na całym świecie, były bardzo gadatliwe, a chłopak grał głośno w gry komputerowe na telefonie. Pomyślałem sobie, że pewne rzeczy są takie same na całym świecie. Próbowały mnie zagadywać, ale bariera językowa bardzo studziła zapędy. Wszyscy w busie ze sobą rozmawiali, jakby się znali wcześniej, wszyscy też bardzo miło reagowali na mnie, zachowywali się bardzo pomocnie i sympatycznie.

Po drodze mijaliśmy przepiękne tradycyjne domy, z czego część była bardzo starannie odrestaurowana. Niektóre pola już się bardzo zieleniły i rósł na nich ryż, na innych, suchych, krowy zjadały resztki po żniwach. Teren był bardzo płaski, poprzełamywany pojedynczymi palmami lub grupami tych drzew. Wszędzie widziałem ogromną energię i rozwój, dużo nowych konstrukcji czy dróg.

Zdjęcie 78. Bardzo przyjaźni pasażerowie.

Na miejscu przywitał nas bardzo intensywny, ale chwilowy deszcz. W pewnym momencie, kiedy część pasażerów wysiadała, do busa zajrzał człowiek i powiedział, że przyjechał po mnie i zabierze mnie do hotelu. Taka się zresztą umówiłem z człowiekiem od biletów z Phnom Penh. Powiedział, że zabierze mnie za darmo i porozmawiamy o wycieczkach z nim w kolejne dni. Układ mi pasował, powiedziałem tylko, jakie są moje oczekiwania i że ma pomyśleć na temat ceny i szczegółów.

Hotel kolejny raz mnie zaskoczył – był na takim samym poziomie jak ten z Phnom Penh, jednak miasto jest jakby spokojniejsze, czystsze i ładniejsze. W hotelu, który znajdował się w postkolonialnym budynku, do dyspozycji gości oddano także basen i małą, ale dobrze wyposażoną siłownię. W mieście w oczy rzuciły się od razu pięknie odrestaurowane pokolonialne budynki, które teraz służą w większości za restauracje czy punkty handlowe. Nawet same tuk tuki były bardziej zadbane, a część z nich specjalnie stylizowano na różne style – kowbojski, BMW czy futurystyczny.

Zdjęcie 79. Mój hotel w Siem Reap.
Zdjęcie 80. Mój pokój hotelowy.
Zdjęcie 81. Mój hotel. W cenie i warunkach nie do zdobycia w Polsce.
Zdjęcie 82. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 83. Bardzo ciekawe i zadbane tuk tuki, jakich już później nigdzie nie spotkałem.
Zdjęcie 84. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 85. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 86. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.

Wieczorem miasto wyglądało jeszcze piękniej. Podobnie jak w Bangkoku czy Phnom Penh, życie dopiero wtedy ożywało, oczywiście ze względu na temperaturę. Pomimo że było chłodniej, to jednak organizm dalej się pocił. Kamienice podświetlone sprawiały wspaniałe wrażenie, a na ich tle stylizowane tuk tuki, człowiek mógł poczuć atmosferę odległych czasów. Widziałem mnóstwo świetnie przygotowanych i stylizowanych barów, restauracji czy klubów. Wydzielono nawet opisaną dużymi literami ulicę Pub Street, głośniejszą niż inne miejsca, gdzie często puszczano muzykę na żywo. Wszystkie sklepy były pootwierane – nocny market w całej okazałości, gdzie każdy turysta znajdzie coś dla siebie i to w cenach atrakcyjniejszych niż w stolicy, nawet na rosyjskim targu.

Zdjęcie 87. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 88. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 89. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 90. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 91. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 92. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.

Oczywiście wszędzie widziałem punkty oferujące masaż we wszelkich jego formach. Ja tym razem postanowiłem wybrać najlepszy masaż z internetu i okazał się to strzał w dychę. W The Secret Eden SPA za cenę kilkunastu dolarów można mieć godzinny lub dłuższy profesjonalny masaż, jaki w Polsce jest praktycznie niemożliwy do zdobycia. Wszystko na najwyższym poziomie: obsługa, czystość i atmosfera. Po masażu, zrelaksowany, napajałem się miłą atmosferą na każdym kroku, muzyką, dobrym jedzeniem, oglądałem stragany i myślałem, jakie życie może być piękne, kiedy człowiek się budzi i codzienne widzi słońce i jest mu bardzo ciepło.

Dzień ósmy (1.04.2023) – Angkor Wat

Rano, zgodnie z umową z kierowcą, o godzinie 11.00 opuściłem hotel w gotowości do zwiedzania pozostałości po imperium khmerskim, w tym najważniejszego obiektu – legendarnej Angkor Wat. Okazało się, że pod hotelem czeka inny kierowca, który powiedział, że to on dzień wcześniej wysłał mi kierowcę. Powiedziałem, że nie taka była umowa, nie lubię takich sytuacji, kiedy ktoś mnie przekazuje jak walizkę. Jednak nie chciałem robić afery i pojechaliśmy do Angkor Wat, położonej około 4 kilometry od miasta.

Po drodze musieliśmy jeszcze podjechać do dyrekcji całego obiektu po bilet, który na jeden dzień kosztuje 37 USD. Kupując bilet, obsługa robi nam zdjęcie i jest ono umieszczone na bilecie – chodzi pewnie o to, żeby ludzie sobie ich nie przekazywali. Generalnie cały kompleks pozostałości jest terenem otwartym, tylko osoby przewożące turystów muszą zjechać na tzw. punkty kontrolne, to z reguły parking przy drodze, gdzie bilet jest sprawdzany.

Zdjęcie 93. Droga prowadząca do Angor Wat.

Angkor Wat to ogromny obiekt, w całości otoczony potężną fosą wypełnioną wodą. Kiedyś oglądałem program w TV, z którego wynika, że woda ma powodować zagęszczenie ziemi i zapobiec osuwaniu się w piasek całego kompleksu świątyń. Widać, że obiekt cieszy się sporą popularnością wśród turystów z całego świata. Na terenie zauważyłem też kilka par narzeczonych, którzy robili sobie zdjęcia ślubne, oraz młode, pięknie ubrane dziewczyny, które pozowały na tle ruin. Muszę powiedzieć, że miejscowa uroda wspaniale się komponuje z tymi ruinami i można sobie tylko wyobrazić, jaka ta cywilizacja musiała być potężna i ciekawa jednocześnie. Po obiekcie można spokojnie chodzić, można też wynająć za 5 USD przewodnika, których po drodze stało bardzo dużo. Ruiny robią ogromne wrażenie nie tylko swoim ogromem, ale i zdobieniami – i pomyśleć, że to tylko jeden z wielu podobnych obiektów znajdujących się na tym terenie. Po spędzeniu około dwóch godzin w Angkor Wat pojechałem z moim kierowcą tuk tuka na kolejne dwa obiekty.

Zdjęcie 94. Tradycyjnie ubrana para robiąca sobie ślubne zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 95. Tradycyjnie ubrana para robiąca sobie ślubne zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 96. Tradycyjnie ubrane młode kobiety robiące sobie zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 97. Angkor Wat. 
Zdjęcie 98. Angkor Wat. 
Zdjęcie 99. Angkor Wat. 
Zdjęcie 100. Angkor Wat. 
Zdjęcie 101. Angkor Wat. 
Zdjęcie 102. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 103. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 104. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 105. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 106. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 107. Bayon Temple i jej otoczenie.

Szczególnie drugi z obiektów – Bayon Temple – zrobił na mnie piorunujące wrażenie, co wynikało z jego lokalizacji w lesie oraz przeplatanych gigantycznych korzeniach drzew z murami. Wygląda to tak, jakby stanowiły jeden rozumiejący się i czujący obiekt. Pomimo upału na zewnątrz w korytarzach świątyni panował bardzo przyjemny chłód, miało się wrażenie, że czas zwalnia. Zdobienia ścian, wszystko na kamieniu, były imponujące. Kaganki pokryte były kamiennymi dachówkami, z których wykonanie jednej musiało zajmować calem dnie, coś niesamowitego. Chodząc po ruinach, człowiek się automatycznie wyciszał i starał sobie wyobrazić to państwo w okresie największego rozkwitu. Rozmach i potęga tych obiektów powodują, że zastanawiamy się, czy jakaś nadprzyrodzona siła nie pomagała Khmerom budować swojego potężnego państwa.

Zdjęcia 108. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 109. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 110. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 111. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 112. Kolejna świątynia i jej otoczenie.

Po nasyceniu się historią, przyrodą i pogodą wróciłem do hotelu, gdzie po basenie udałem się na kolejny profesjonalny masaż, po którym z kolei ponownie cieszyłem się urokami pełnego gwaru miasta, tym bardziej że to była sobota. Wszędzie grała bardzo głośna muzyka i spacerowały tysiące turystów z całego świata wymieszanych z lokalną ludnością i ich dziećmi. Było bardzo miło i spokojnie, żadnej agresji. Największą różnicą pomiędzy Azją a np. Afryką jest to, że w Azji dzieci nie biegają z tym irytującym zawołaniem „give me money”. Nie zgodzę się z opiniami niektórych osób zamieszczanymi w internecie, że człowiek jest tu traktowany jak skarbonka. Niczym się to nie różni od naszych turystycznych miejscowości, gdzie ludzie oferują swoje usługi, czy nachalnej reklamy w telewizji czy radiu, gdzie nie można obejrzeć 20 minut ciekawego filmu bez porcji głupich reklam. Tutaj przynajmniej te ceny są bardzo uczciwe.

Zdjęcie 113. Nocne życie w Siem Reap.

Dzień dziewiąty (2.04.2023) – jezioro Tonle Sap

Kolejnego dnia o 11.00 czekał na mnie mój kierowca, ale przedstawił mi swojego kolegę, który miał większy i silniejszy motor oraz bardziej komfortowego tuk tuka. Dzień wcześniej w jego motocyklu coś bardzo piszczało i poprosiłem o naprawienie tego, ponieważ nie wyobrażałem sobie, abym przez ponad półtorej godziny miał tego słuchać. Za cały wyjazd w dwie strony ustaliłem cenę 27 USD. 

Tym razem zmierzaliśmy do Tonle Sap – największego jeziora na Półwyspie Indochińskim, którego powierzchnia waha się od 2500 w porze suchej do 15 000 kilometrów kwadratowych w porze deszczowej, i ma od 0,2 do 14 metrów głębokości. Ciekawostką jest nie samo jezioro, które oczywiście robi ogromne wrażenie, a sposób, w jaki ludność się przystosowała, aby tutaj funkcjonować. Część ludzi, np. Wietnamczycy, żyje w pływających domach – łodziach, natomiast większość zamieszkuje domy na palach o wysokości kilkunastu metrów.

Po drodze do miejscowości zauważyłem w pewnym momencie przy drodze dziesiątki straganów, na których sprzedawano coś, co wyglądało na rurki bambusowe wędzone w dymie. Zainteresowało mnie to i poprosiłem kierowcę, aby się zatrzymał. Okazało się, że w tych rurkach gotowany jest w dymie ryż z jakimiś pestkami owoców oraz olejem kokosowym. Po odłamaniu ścianek bambusa można było jeść ciepły i energetyczny posiłek.

Zdjęcie 114. Parzony w bambusie ryż.

Po ponad godzinie jazdy skręciliśmy w prawo w kierunku jeziora. Mijaliśmy wsie rolnicze, gdzie lokalni rolnicy suszyli ryż. Ciekawe jest, że sama droga i wioski zlokalizowane były na grobli. Po obu stronach pola leżały wyraźnie niżej, tak jakby planowano je zalać. Im bliżej jeziora, tym pola leżały niżej, z czego na niektórych rósł świeży ryż, a na innych było bardzo sucho i bydło wyjadało resztki.

Zdjęcie 115. Jeden z domów na trasie dojazdowej do jeziora Tonle Sap.
Zdjęcie 116. Suszenie ryżu.

Po kilku kilometrach dojechaliśmy do punktu kontrolnego, gdzie musiałem kupić bilet wstępu do obszaru otaczającego jezioro, który kosztował 35 USD, ale w to miałem wliczoną łódź do jeziora. Kilka minut dalej dojechaliśmy do bardzo dużej wsi, w całości zbudowanej na bardzo długich palach, szczególnie od strony jeziora. Sama wieś stała na potężnych groblach znajdujących się nawet kilkanaście metrów wyżej od obecnego stanu wody. Od strony drogi te pale miały tylko kilka metrów wysokości. Było ewidentnie widać, dokąd sięga woda w czasie pory deszczowej. Po okazaniu biletu przydzielono mi łódź z dwoma ludźmi – sternikiem i jego pomocnikiem, który bardzo szybko okazał swoją przydatność, kiedy trzeba było kilka razy wyciągać resztki sieci rybackich i plastiku z śruby napędowej. Niestety plastik ogromnie zanieczyścił to jezioro, o czym sami rybacy boleśnie się przekonują. Poziom wody jest tak niski, że niektóre łodzie prawie osadzały się na dnie.

Zdjęcia 117. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 118. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 119. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcie 120. Produkcja sieci.
Zdjęcie 121. Wieś od strony grobli.

Już samo wypływanie z portu otoczonego nienaturalnie wysoko zbudowanymi domami robiło potężne wrażenie. Całą wieś okalają namorzyny, które w porze deszczowej są całkowicie zalane wodą. Widziałem kiedyś program w TV, że w porze deszczowej trudniej jest łowić ryby, ponieważ rozchodzą się one po ogromnym obszarze. Zresztą wraz ze zbliżaniem się do wsi coraz wyraźniej czuło się wszechobecny zapach ryb. Sternik, widząc moje zaparcie fotograficzne, wystawił mi krzesełko na pokład i miałem świetne warunki do robienia dobrych ujęć. Jedyny minus był taki, że znajdowałem się na bardzo silnym słońcu.

Zdjęcie 122. Autor na stanowisku pracy.

Po drodze miałem okazję przyglądać się i dokumentować życie mieszkańców, którzy jak wszędzie byli bardzo pozytywnie nastawieni do turystów i pozdrawiali mnie. Po kilkunastu minutach płynięcia rzeką i mijania się z szybko pędzącymi łodziami rybaków dopłynęliśmy do jeziora. Jezioro nawet w porze suchej jest gigantyczne, nie ma absolutnie mowy, aby zobaczyć jego drugi koniec. W oddali widać skupisko pływających domów, do którego podpłynęliśmy i mogłem je sfotografować. Dzień wcześniej, kiedy planowałem wyjazd, powiedziałem, że na jeziorze możemy być najwcześniej o 14.00, ponieważ wcześniej słońce jest za silne i zdjęcia źle wychodzą.

Zdjęcia 123. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 124. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 125. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 126. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 127. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.

Miałem idealne warunki do fotografowania. Cisza, bardzo mało pojedynczych łodzi turystycznych i ogromne jezioro wokół mnie. Zamieszkałe przez Wietnamczyków pływające domy robią imponujące wrażenie. Było ich około dziesięciu, oddalone od siebie o kilkanaście metrów, bardzo czyste i zadbane. Widać, że ludzie tam prowadzą szczęśliwe życie. Z jednej z łodzi dobiegała bardzo głośna orientalna muzyka, która nadawała tej chwili wyjątkowości, cudowne przeżycie. 

Po powrocie do portu miałem okazję do zrobienia całej masy ujęć w idealnym słońcu. Po wyjściu z łodzi dałem sternikowi i pomocnikowi mały napiwek w podziękowaniu za dobrze wykonaną pracę. Powiedziałem mojemu kierowcy tuk tuka, że nie chcę jeszcze wracać i idę pochodzić po wsi, aby porobić zdjęcia. Ludzie bardzo pozytywnie reagowali i nawet jeśli niespecjalnie chcieli być obiektami mojej fotograficznej pasji, to nie okazywali sprzeciwu, co ja oczywiście z całą bezczelnością wykorzystywałem. Najsympatyczniejsze były dzieci, które wszędzie krzyczały „hallo” i przesyłały całusy. Widać, że turyści zrobili tu „dobrą robotę”. Udało mi się między innymi nakręcić filmik z kobietami produkującymi sieci rybackie czy rybakiem wędzącym ryby.

Zdjęcia 128. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 129. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 130. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 131. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 132. Jezioro Tonle Sap.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze we wcześniej mijanej wsi rolniczej, gdzie także udało mi się zrobić kilka ciekawych ujęć. Do hotelu dotarłem około 17.30, głodny, zmęczony i mocno sponiewierany przez słońce. Szczególnie spaliłem sobie kolana, najbardziej wystawione na działanie promieni słonecznych podczas robienia zdjęć na łodzi. Jednak czego się nie robi dla zatrzymania rzeczywistości w obiektywie. W końcu nie wiadomo, ile lat takie oryginalne miejsca i kultury będą cieszyły oczy turystów. Wszędzie dociera globalizacja, a z nią – plastik i beton. Nie ma się zresztą czemu dziwić – ci ludzie też chcą komfortowo i lepiej żyć niż ich przodkowie. Był to bardzo udany dzień.

Zdjęcia 133.
Zdjęcia 134.
Zdjęcia 135.
Zdjęcia 136.
Zdjęcia 137.
Zdjęcia 138.
Zdjęcia 139.

Dzień dziesiąty (3.04.2023) – Siem Reap

Dzień zacząłem znacznie spokojniej – po bardzo intensywnym poprzednim dniu i przyjęciu ogromnej dawki promieni słonecznych postanowiłem trochę zwolnić. Rano dobrze pobiegałem na siłowni, zjadłem śniadanie i sprawiłem sobie leżakowanie. Umówiłem się z moim kierowcą, że o 14.00 ma czekać na mnie pod hotelem. W planach miałem zwiedzenie ogrodu botanicznego i tzw. city tour, czyli objazd miasta. Chciałem zrobić kilka dobrych zdjęć tego urokliwego miasta.

Niestety nie sprawdziłem tego wcześniej i okazało się, że w poniedziałek ogród botaniczny jest nieczynny, więc został mi tylko objazd miasta. Jednak mój kierowca pochodził z okolicznej wsi i dla niego hasło „pokaż mi uroki miasta” nic nie znaczyło. Bardzo się starał, ale w pewnym momencie poddałem się. Zrobiłem kilka ujęć stylowych hoteli i ulic, a także tysięcy bardzo dużych nietoperzy, które zamieszkiwały kilka wielkich drzew w centrum miasta. Pojechaliśmy nawet poza miasto, ale wyszło tak jak wyszło. Warto jednak wynająć profesjonalnego przewodnika i zapoznać się z miastem. Dla mnie samego było to mało opłacalne.

Po objeździe miasta pojechałem do hotelu i zrobiłem ambitny trening na basenie, po czym poszedłem ostatni raz pochodzić po tym wspaniałym mieście i kupić brakujące suweniry. Co do zasady zawsze kupuję w nowym kraju flagę, mapę, magnesiki, komplet aktualnych banknotów oraz jedną rzecz, która mi dany kraj przypomina. Od pierwszego dnia mojego pobytu w Kambodży moją uwagę przykuwał tradycyjny wóz Khmerów, który w przeszłości był ciągniony przez dwa woły. Wóz ten widziałem kilkakrotnie, czy to w muzeum czy przy dobrych restauracjach, czy hotelach. Jaka była moja radość, kiedy zauważyłem bardzo ładnie odlany z brązu wóz oraz dwa woły. Udało mi się też stargować cenę z 90 na 45 USD.

Zdjęcia 140. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 141. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 142. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 143. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 144. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 145. Siem Reap i okolice.

Na zakończenie wieczora postawiłem sobie zafundować zabieg polegający na włożeniu nóg do dużego akwarium, w którym pływały małe rybki żywiące się tylko martwymi tkankami. Na początku śmiałem się prawie na głos, tak mnie to łaskotało, ale z czasem było już lepiej. Po pewnym czasie tak skubały niektóre miejsca, że prawie zaczynało boleć. Miejsce wybrałem dlatego, że po pierwsze znajdowało się naprzeciwko baru z fajną muzyką, a po drugie, że namówił mnie na nie mały, ośmioletni brzdąc ubrany w pełen „gajer” z krawatem włącznie. Przez dłuższy czas go obserwowałem, pozostając pod wrażeniem jego luzu i braku zahamowań w kontaktach z ludźmi na ulicy. Ktoś może pomyśleć, że to dziecko, ale ja dokładnie w tym samym wieku zacząłem ciężko fizycznie pracować, za co do dzisiaj dziękuję rodzicom. Dlaczego tak ciężko, to już inna historia, pewne moje negatywne zachowanie spowodowało, że rodzice słusznie i skutecznie zmienili metody wychowawcze. 

Odnośnie do mojego nowego przyjaciela, widać było, że całym interesem trzęsie babcia. Wyraziłem szacunek do faktu, że mały pracuje, i podziw dla jego talentu. Wydaje mi się, że – jak to mówi młodzież – poczuliśmy flow, bo chwilę później dostałem od niej kawałek obranego mango i wodę, czego absolutnie nie było w cenie. Bez względu na kulturę i nację ludzie o tych samych wartościach czują się i nawet bez znajomości języka nawiązują szubko kontakt. Po mile spędzonym wieczorze i dobrze obgryzionych stopach udałem się na zasłużony odpoczynek.

Zdjęcie 146. Rybki obgryzające martwą tkankę skórną.
Zdjęcie 147. Mały biznesmen.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023 r.

Dzień pierwszy (4.04.2023) – przelot z Siem Reap do Pakse w Laosie

Wyjazd do Laosu połączyłem z wyjazdem do Kambodży. Dla mnie osobiście Laos jest najmniej znanym krajem w tym regionie świata, a przez to – najbardziej tajemniczym i ciekawym. Wyruszyłem tam 4 kwietnia z Siem Reap, cudownego miasta w Kambodży.

Rano – po dłuższym spaniu i szybkim śniadaniu – o godzinie 9.45 udałem się na lotnisko międzynarodowe w Siem Reap z zamiarem lotu do Laosu do miasta Pakse, które jest stolicą południowego Laosu. Przy okazji miałem okazję podziwiać zbudowane przez Francuzów lotnisko w stylu khmerskim, zresztą bardzo ładne. Kierowca powiedział, że wkrótce lotnisko zostanie przeniesione na inny obiekt, zbudowany przez Chińczyków. Nie do końca rozumiem decyzję, ponieważ obecne jest bardzo ładne i wszystkie procedury postępują na nim bardzo szybko.

Zdjęcie 1. Lotnisko międzynarodowe w Siem Reap w Kambodży.

Po niespełna godzinie wylądowałem w Pakse w Laosie. W trakcie podróży laoskimi liniami lotniczymi otrzymaliśmy skromny posiłek i dokumenty imigracyjne, w tym wniosek o wizę do wypełnienia. Kiedy jeszcze w Polsce przygotowywałem się do podróży i szukałem informacji na temat sposobu otrzymania wizy do Laosu, zazwyczaj znajdowałem propozycje skorzystania z usług pośrednika, co kosztowało prawie trzy razy tyle co powinno i wymagało wysłania paszportu do Berlina przynajmniej miesiąc przed terminem wyjazdu. Dodatkowo pośrednicy zachęcają, aby to zrobić wcześniej z uwagi na oszczędność czasu itp. Tymczasem na miejscu okazało się, że wszystko przebiegało tak samo szybko jak w Kambodży. W samym Pakse wysiadło może ze 20 osób, z czego w kolejce byłem pierwszy. Przekazałem wypełniony dokument, jedno zdjęcie paszportowe (pan wybrał sobie jedno z kilku, które miałem), zapłaciłem 40 USD w gotówce i po około pięciu – siedmiu minutach miałem wizę. Proces otrzymania wizy w Kambodży czy Laosie jest bardzo szybki i łatwy, nie ma więc najmniejszego sensu przepłacać i wysyłać swój paszport w podróż po Europie… Po odebraniu bagażu udałem się do kantoru wymienić 200 USD na lokalną walutę (kip laotański, LAK), gdzie przelicznik jest około 16 tys. LAK za jednego dolara. Pani chyba chciała mnie oszukać, bo kiedy zacząłem liczyć ogromny plik kasy, po chwili doniosła mi kolejne kilkaset tysięcy…

Zdjęcie 2. Lotnisko międzynarodowe w Pakse, w Laosie.

Oczywiście, jak na każdym lotnisku na świecie, po chwili podszedł do mnie młody człowiek z pytaniem, czy potrzebuję taxi. Jak zawsze odpowiedziałem, że to zależy, za ile. Po chwili targowania zawiózł mnie za 9 USD do hotelu. Miał on znacznie niższy standard niż wcześniejsze, ale był za to bardziej rodzinny i spokojny. Zresztą, od razu zauważyłem, że Laos jest dużo spokojniejszy, mniejszy niż Kambodża czy Tajlandia. Wiedziałem z opinii innych klientów, że właściciele mojego hotelu są bardzo pomocni we wszystkich kwestiach, jako kupowanie biletów lotniczych czy wycieczek. Potwierdziło się to, bo w ciągu dosłownie dwudziestu minut miałem opłacony hotel, kupiony bilet lotniczy do Luang Parabank, kupioną wycieczkę na wspaniałe wodospady kolejnego dnia i objazd Pakse. Na zakończenie poprosiłem jeszcze o obiad, za który zapłaciłem 3,5 USD. Generalnie ceny w Laosie są o dolar – półtora dolara niższe niż w Kambodży.

Zdjęcie 3. Tuk tuki w Laosie są w dużo gorszej kondycji technicznej i innym stylu. 

Zdjęcie 4. Mój hotel w Pakse, typowy rodzinny pensjonat z dala od miejskiego gwaru, ale z wyjątkowo pomocnymi i uczynnymi właścicielami.  

Około 16.45 pojechałem tuk tukiem – ale nie takim pięknym jak w Kambodży – na objazd miasta i zobaczyć złotego Buddę. Oczywiście, jak wszędzie Budda był na najwyższej możliwej górze, na którą musiałem się w upale wdrapywać. Za to miałem stamtąd piękny widok na Mekong i miasto, które zdecydowanie jest spokojniejsze niż wszystko, co do tej pory widziałem. Wracając, zauważyliśmy duży korek i poruszenie na moście przez Mekong. Okazało się, że chwilę wcześniej młoda kobieta rzuciła się z mostu, chcąc popełnić samobójstwo. Szczęśliwie okazało się, że przeżyła upadek, ale siedząc na brzegu, wzbudzała duże zainteresowanie gapiów. Po pewnym czasie opiekujące się nią osoby schowały ją do pobliskiej chaty. Kiedy wróciliśmy, właścicielka hotelu powiedziała, że to siódma próba samobójstwa w ciągu dwóch tygodni i jest to coś bardzo dziwnego.

Zdjęcie 5. Posąg Buddy w Pakse.

Zdjęcie 6. Widok na Mekong w Pakse.

Zdjęcie 7. Most w Pakse, z którego skaczą samobójcy.

Po wizycie u Buddy na wysokiej górze pojeździliśmy trochę po mieście, gdzie zjadłem obiad, zakupiłem „odkażacz” – ukraińską wódkę – i odwiedziłem lokalny targ. Po wszystkim wróciłem do mojego hotelu wyciszyć się i spisać najważniejsze wrażenia. Zauważyłem całkiem sporą grupę turystów z Europy, z których część zaliczała kurs gotowania potraw laoskich. Sam zamówiłem na jutrzejszą kolację jedną z ryb, chyba lokalnego suma, którego wiele razy widziałem na różnych filmach na Instagramie, zanim tu przyjechałem. Miałem okazję podziwiać, jak Azjaci potrafią go wydobyć z mułu przy wykorzystaniu różnych technik.

Kiedy siedziałem wieczorem, byłem świadkiem, jak przyjechał mąż właścicielki z dziećmi. Po chwili córka właścicielki, w wieku około sześciu – siedmiu lat, podeszła do każdego ze stolików i bardzo grzecznie powiedziała: „Dzień dobry”. Coś w zasadzie prostego, ale np. w Polsce prawie niewystępującego. Pamiętam do dzisiaj, że największe przestępstwo, które mogłem popełnić jako młody chłopak, to niepowiedzenie sąsiadowi prostego „dzień dobry”. Z mojego już, niestety prawie pięćdziesięcioletniego doświadczenia wiem, że prawie całe wychowanie ogranicza się do nauki wykorzystania i zrozumienia trzech zwrotów: „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”. Tutaj widać dodano także „dzień dobry”.

Zdjęcie 8–10. Pakse.

Zdjęcie 9.

Zdjęcie 10.

Zdjęcie 11–15. Targowisko w Pakse.

Zdjęcie 12.

Zdjęcie 13.

Zdjęcie 14.

Zdjęcie 15.

Zdjęcie 16–17. Pakse po zmroku.

Zdjęcie 17.

Zdjęcie 18–19. Nocny market w Pakse.

Zdjęcie 19.

Zdjęcie 20. Zamówione przeze mnie sumy.

Dzień drugi (5.04.2023) – wycieczka z Pakse na the Bolaven Plateau

Dzień wcześniej za około 30 USD kupiłem całodzienną wycieczkę na tzw. The Bolaven Plateau. Generalnie z tego, co doczytałem, miałem tam zobaczyć największe w Laosie wodospady, plantacje kawy i herbaty oraz odwiedzić dwie wsie. Bus był opóźniony i zamiast o 8.00 zacząłem wycieczkę o 9.00. W samochodzie oprócz kierowcy – pani Simi – jechały z nami trzy Francuzki: dwie z Paryża i jedna z Tuluzy. Kobiety były bardzo sympatyczne i gadatliwe, widać, że wakacje dobrze im służyły.

Zdjęcie 21. Moje sympatyczne koleżanki z Francji.

Pierwszym przystankiem po około czterdziestu minutach był studwudziestometrowy, najwyższy w Laosie bliźniaczy wodospad Ted Fan. Woda spadała w bardzo głęboki jar. Można było go podziwiać z perspektywy góry po drugiej stronie, ale pomimo odległości widok i tak robił ogromne wrażenie. Na miejscu były dwa tarasy widokowe oraz ośrodek wypoczynkowy składający się z głównego budynku oraz mniejszych domków pod wynajem. Wszystko na wysokim poziomie położone w lesie w cieniu, naprawdę świetne miejsce na spędzenie dwóch – trzech dni. Dodatkowo odważni mogli skorzystać z trasy zjazdów linowych, składającej się z czterech zjazdów, z czego jeden nad wodospadem, oraz podejść pod kolejne zjazdy. Wszystko w pięknych okolicznościach natury, za kwotę około 55 USD.

Zdjęcie 22. Piękne wodospady Ted Fan.

Zdjęcie 23. Taras widokowy na wodospadem Ted Fan.

Zdjęcie 24. Restauracja i recepcja hotelu nad wodospadami.

Zdjęcie 25. Budynki pod wynajem dla turystów.

Zdjęcie 26. Parking i bazar przy wejściu na wodospad.

Zaraz za ośrodkiem znajdowały się sklep, skansen i kawiarnia, gdzie można było w bardzo miłych i profesjonalnych warunkach zobaczyć drzewka kawy i herbaty oraz elementy do ich wytwarzania. Kawa naprawdę świetna, dwa główne gatunki to arabica i robusta. Wszystko w nadzwyczaj dobrych cenach i na profesjonalnym poziomie. Na miejscu spotkałem turystów z różnych regionów świata, w tym grupkę mnichów. Pojawiła się okazja, aby porobić sobie wspólne zdjęcia, bo ze względu na różnorodność każdy był dla każdego atrakcyjny i ciekawy.

Zdjęcie 27. Uprawa kawy.

Zdjęcie 28. Kawiarnia i świeża kawa.

Zdjęcie 29. Zdjęcie autora z mnichami (zwróć uwagę na podobieństwo fryzur 😊).

Zdjęcie 30. Las bambusowy.

Zdjęcie 31. Mnich na kawce.

Kolejnym przystankiem był równie piękny wodospad Tad Yuang, u podnóża którego znajdowało się małe jeziorko, w którym kilku turystów zażywało kąpieli. Wokół niego położono na różnych wysokościach kładki i punkty widokowe, pozwalające robić dobre ujęcia w różnych kierunkach. Podobało mi się, że spotkałem niewielu turystów – może kilkanaście osób, więc były to naprawdę wspaniałe warunki jak na tak urokliwe miejsce.

Zdjęcie 32. Droga na wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 33. Wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 34. Zabytkowe riksze.

Zdjęcie 35. Starsze kobiety ubrane w tradycyjny sposób.

Zdjęcie 36. Piękno laoskiej przyrody.

Kolejny przystanek to obiad w przydrożnym barze, który wybrała nasza opiekunka i kierowca jednocześnie. Miejsce generalnie nie wyglądało na schludne i kiedy dostaliśmy talerz surowych warzyw, skusiłem się tylko na kilka fasolek. Potrawę, czyli zupę z makaronem i mięsem wieprzowym, również zasugerowała nasza opiekunka. Smakowała przepysznie, a kosztowała około 7 PLN. Laos naprawdę jest najtańszym miejscem na wakacje, jakie w życiu widziałem. Kiedy spożywałem obiad, do baru podjechała na motorkach trójka młodych ludzi, chyba z Francji i Hiszpanii, którzy pokonywali ten cudowny kraj na motorkach. Generalnie już po dwóch dniach pobytu, biorąc pod uwagę klimat, uważam, że jest to idealne miejsce do takich wojaży.

Po drodze do kolejnego miejsca zatrzymaliśmy się w jednej ze wsi, gdzie na małym targowisku z owocami i warzywami kilka starszych wiekiem kobiet paliło charakterystyczne duże fajki. Takie same zresztą spotkałem w Wietnamie Północnym w rejonie Sa Pa, u mojej przewodniczki Mimi w domu.

Zdjęcie 37. Targowisko i kobiety palące tradycyjne fajki.

Zdjęcie 38. Lokalna ludność z dużym zaciekawieniem przygląda się turystom: wystarczy się zatrzymać i natychmiast pojawiają się kobiety z dziećmi.

Ostatnim przystankiem wspaniałej wycieczki był cały system kaskad i miniwodospadów o nazwie TadLo lub Tad Lor, w całości zagospodarowany przez ośrodki wypoczynkowe i restauracje. Na przestrzeni kilkuset metrów znajdują się dziesiątki prowizorycznych wiat, w których ludzie cieszyli się urokami życia. Sam zostałem zaproszony przez grupę uradowanych już Wietnamczyków, abym napił się z nimi wspólnie piwa, co oczywiście z ogromną przyjemnością uczyniłem, ku wielkiej radości naszej przewodniczki i moich koleżanek z Francji.

Zdjęcie 39–40. Kompleks wodospadów TadLo.

Zdjęcie 40.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w jeszcze jednej bardzo urokliwej wsi. Tamtejsi ludzie słyną z tego, że mieszkają w rodzinach nawet po ponad 50 osób i budują swoje trumny jeszcze za życia. Muszę stwierdzić, że nie tylko ta, ale i inne wsie były bardzo urokliwe. Domy są drewniane, a buduje się je tradycyjnie na podporach. Wszędzie słychać małe i charakterystyczne dla Laosu traktorki i ciężarówki, z których niektóre składały się tylko z dwóch kół, silnika i długiego dyszla, a potrafiły jednocześnie ciągnąć naprawdę duże i ciężkie przyczepy. Na polach przez wiele kilometrów dominowały uprawy manioku. Sadzi się go jako kilkunastocentymetrowe patyki, które w kopcach szybko puszczają korzenie w postaci bulw, podobnie jak ziemniaki. Mijaliśmy wiele skupów manioku, w cenie 10 centów amerykańskich za kilogram mokrego i 40 centów amerykańskich za suchy – naprawdę groszowe stawki, biorąc pod uwagę ogrom pracy. W porównaniu do Kambodży Laos leży dużo wyżej, teren jest pagórkowaty, przecinany wieloma urokliwymi rzekami i ma lepszy, chłodniejszy klimat. Widać ogromne tereny porośnięte lasami, zresztą same wsie i pola uprawne mają wiele drzew i zagajników.

Zdjęcie 41. Uprawa manioku.

Zdjęcie 42. Maniok przygotowany do posadzenia.

Zdjęcie 43. Wspólne chaty, gdzie przygotowywane są trumny.

Zdjęcie 44. Typowa chata wiejska w tym regionie.

Zdjęcie 45. Typowa zagroda rolnika.

Zdjęcie 46. Autor na tle typowej zagrody rolnika.

Zdjęcie 47. Droga przez wieś.

Po powrocie czekała na mnie przepyszna kolacja. Poprzedniego dnia, kiedy byłem na targowisku, widziałem wiele gatunków ryb, w tym małe sumy. Wiele razy wcześniej oglądałem różne filmiki w mediach społecznościowych, jak Azjaci sprytnie łapią te zakopane głęboko w mule ryby. Bardzo interesował mnie ich smak, więc zapytałem mojej gospodyni, czy mogłaby dla mnie kupić i upiec jedną. Zanim zjadłem śniadanie dnia następnego, jej mąż zakupił trzy małe i jeszcze żywe sztuki za 4 USD (podobno). Wieczorem, kiedy ryby zostały mi podane, wyglądały świetnie a smakowały odlotowo i już teraz wiem, dlaczego są tak popularne. Wspaniały dzień ze wspaniałym zakończeniem.

Zdjęcie 48. Pyszne sumiki przygotowane przez moją gospodynię.

Dzień trzeci (6.04.2023) – przelot z Pakse do Luang Prabang

Po pysznym śniadaniu przyszedł czas na pakowanie się i wylot lokalnymi liniami lotniczymi do Luang Prabang na północy Laosu. Rano miałem jeszcze możliwość, aby porozmawiać z właścicielką hotelu. Poza wynajmem dwudziestu pokoi udziela ona także zainteresowanym lekcji kucharskich dotyczących kuchni tajskiej i laoskiej. Pomimo tego, że warunki noclegowe należy ocenić na cztery z plusem, to całość usług – już na pięć z plusem. Składają się na to przede wszystkim rodzinna atmosfera, całkowity spokój, pyszna kuchnia, pomoc w zakupie biletów lotniczych i organizacji wycieczek czy możliwość zamówienia np. ryby i przygotowania przez właścicielkę na miejscu.

Taksówką dojechałem na bardzo małe lotnisko międzynarodowe, które obsługuje pasażerów zarówno na liniach lokalnych, jak i międzynarodowych. Na miejscu spotkała mnie duża niespodzianka, bo na ten sam samolot czekały także moje trzy przesympatyczne znajome Francuzki. Chwilę pogawędziliśmy – przy każdym kolejnym spotkaniu atmosfera stawała się coraz sympatyczniejsza.

Lot trwała około godziny i czterdziestu minut. Już przy lądowaniu było widać, że coś nie gra z jakością i przejrzystością powietrza. Początkowo, kiedy samolot schodził do lądowania, myślałem, że to chmury, potem – że jakaś burza piaskowa. Później okazało się, że z powodu pożarów lasów powietrze nad północnym Laosem jest tragiczne. To trochę zepsuło mi humor, ponieważ nie wróżyło ładnych zdjęć, a na tym mi najbardziej zależało.

Zdjęcie 49. Lotnisko międzynarodowe w Luang Prabang.

Zdjęcie 50. Mój samolot w Luang Prabang i tragicznie zanieczyszczone powietrze.

Kiedy dojechałem do hotelu, bardzo średniego – na szczęście tylko na jedną noc, następnego dnia zmieniałem go na lepszy – zostawiłem swoje rzeczy i udałem się na spacer. Pomimo słabej widoczności miasto okazało się najbardziej klimatyczne ze wszystkich, które do tej pory widziałem. Bardzo ciekawa architektura, świetna infrastruktura turystyczna, duży wybór rzeczy i innych ciekawych suwenirów, nocny market, gdzie można zarówno zjeść na wielkim placu z setkami innych turystów, jak i zrobić zakupy na targowisku. Wszystko w świetnym otoczeniu pięknej architektury. Najładniejsza część miasta położona jest pomiędzy Mekongiem a jednym z jej dopływów. Wszystko musi pięknie wyglądać w porze deszczowej, kiedy jest bardzo zielono, czyste powietrze oraz wysoki poziom wody. Do miasta poza dojazdem autobusem czy samolotem można z wielu miejsce dopłynąć statkiem – i to zarówno z Wietnamu, Kambodży, jak i Chin czy Tajlandii. Pierwsze wrażenie, ze względu na powietrze, było średnie, ale w miarę pobytu można odkryć uroki tego pięknego miasta i okolic. 

Zdjęcie 51. Natura otaczająca Luang Prabang.

Zdjęcie 52–55. Piękna architektura Luang Prabang.

Zdjęcie 53.

Zdjęcie 54.

Zdjęcie 55.

Zdjęcie 56. Wieczorny bazar i główna jadłodajnia w Luang Prabang.

Zdjęcie 57. Nocny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 58. Jedna z galerii w Luang Prabang.

Zdjęcie 59. Jedna z wielu klimatycznych uliczek w Luang Prabang.

Dzień czwarty (7.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem do Parku Zielona Dżungla

Rano musiałem zmienić hotel, co mnie cieszyło, bo ten mi się nie podobał. Nowy hotel, prowadzony chyba przez Amerykanina, był bardzo czysty i komfortowy, może nie tak jak w Kambodży, ale 193 PLN za trzy doby w świetnym hotelu to naprawdę jak za darmo.

Zdjęcie 60. Mój świetny hotel.

Zdjęcie 61. Autor w trakcie opisywania swoich przygód i doświadczeń.

Po chwili odpoczynku poszedłem rozejrzeć się po mieście z zamiarem wynajmu skutera na kilka godzin i zaplanowania czegoś na kolejne dwa dni. Praktycznie kilkaset metrów od mojego hotelu wszedłem do jednej z wielu agencji turystycznych, ponieważ zainteresowała mnie ich oferta wystawiona za zewnątrz. Po kilku minutach rozmowy miałem już wykupioną całodzienną wycieczkę z wędrówką po górach i przy wodospadach oraz wynajęty skuter. Niestety, ponieważ byłem jedynym chętnym, musiałem zapłacić 100 USD, ale to są koszty nauki i poznawania, jak działa tu biznes turystyczny. Jeżeli zechcę kiedyś korzystać z ich usług, to najpierw muszę ich sprawdzić. Przy wynajmie skutera musiałem podpisać umowę i oddać w zastaw paszport, ale się nie zgodziłem i ksero tym razem wystarczyło. Problem polega na tym, że skutery w żaden sposób nie są ubezpieczone i paszport jest gwarantem, że klient odda za motocykl lub szkody.

Właściciel zasugerował, że mając kilka godzin, mogę pojechać do Parku Zielona Dżungla, oddalonego o kilkanaście kilometrów. Kiedy już chwilę pojeździłem skuterkiem i zabrałem z pokoju swoje rzeczy, udałem się na przystań promową i wjechałem jak wszyscy na prom. Koszt to około 3 PLN. Krótka przeprawa i jazda drogą. Na szczęście dzień wcześniej jedna z Francuzek pokazała mi świetną aplikację na IPhone – Maps.me, dzięki której po wgraniu darmowej mapy danego państwa można po nim spokojnie jeździć, będąc offline.

Zdjęcie 62. Autor na wynajętym skuterze.

Po drodze miałem okazję obserwować otaczającą mnie przyrodę, góry i wsie, a raczej to, co dało się zobaczyć przez zadymione powietrze. Nie trzeba było daleko jechać, aby zrozumieć przyczynę takiego stanu rzeczy, ponieważ wszędzie widziałem ślady pożaru lub tlące się małe ogniska wypalanych liści, krzewów czy ściętych pni. Po dojechaniu na miejsce musiałem zapłacić za parking i kupić bilet wstępu. Ze względu na porę suchą przyroda nie przedstawiała się zachęcająco. Miejscami rosły pozostałości traw, nawet wodospad był tylko z nazwy, ponieważ nie spływała z niego woda. Zainteresował mnie natomiast park linowy, położony wysoko na potężnych drzewach i biegnący na drugą stronę drogi głównej, do ciekawszej części parku. Znajdowały się tam zadbane i zielone łąki, grał zespół muzyki tradycyjnej, rosły piękne kwiaty, a po drodze mijało się dwa słonie indyjskie, na których można było się przejechać lub je nakarmić. Oczywiście wszystko zrobiono typowo pod turystów, więc na każdym kroku stały punkty handlowe i usługowe, gdzie można było zjeść czy się napić kawy. Generalnie jest to miejsce ciekawe i godne uwagi, ale zdecydowanie w porze deszczowej lub jakiejkolwiek innej, kiedy jest zielono i czyste powietrze.

Zdjęcie 63. Zespół w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 64–65. Park Zielona Dżungla.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66. Park linowy.

Zdjęcie 67. Słonie w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 68. Zwierzęta hodowlane w okolicznych wsiach.

Mniej więcej półtorej godziny później udałem się w drogę powrotną. Jadąc, zauważyłem, zresztą tak jak i wcześniej, że drogi są praktycznie puste. Tylko od czasu do czasu przejedzie skuter, a dużo rzadziej samochód. Droga numer 4 była dosyć nową trasą i z tego miejsca, z którego startowałem, miałem tylko 154 kilometry do Tajlandii.

Po powrocie oddałem skuter i udałem się na nocny targ na kolację, którą tym razem ponownie była rybka z grilla. Po kolacji jeszcze przeszedłem się urokliwymi uliczkami Luang Prabang.

Dzień piąty (8.04.2023) – Luang Prabang, wędrówka po górach i wodospad

Kiedy szedłem wieczorem spać, miałem w planach poranne wstanie około 5.20, aby zobaczyć tzw. karmienie mnichów. Ceremonia jest powtarzana każdego poranka około godziny 5.30–6.00, kiedy to mieszkańcy Laosu wychodzą w ustalone miejsca, a mnichowie przechodzą obok nich z torbami i otrzymują jedzenie w różnych formach. Niestety nie miałem na tyle samozaparcia. Wstałem trochę później i udałem się na poszukiwanie śniadania na porannym ryneczku. Jeżeli ktoś nie może sobie wyobrazić, jak wyglądały ryneczki w przedwojennej Polsce, to tu zobaczy to w całej okazałości. Każdy przychodzi z tym, co ma, ktoś sprzedaje gotowe potrawy, ktoś warzywa, ryby, kurczaki itp. Łatwiej chyba wymienić, czego tu tutaj nie ma.

Zdjęcie 69–71. Poranny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Po śniadaniu zgodnie z umową o 8.30 zameldowałem się w firmie mojego nowo poznanego właściciela firmy turystycznej, gdzie czekał już mój przewodnik na ten dzień. Po chwili rozmowy wsiedliśmy do terenowej toyoty i właściciel podwiózł nas kilkanaście kilometrów do jednej ze wsi, skąd mieliśmy iść ponad dziewięć kilometrów przez wsie i lasy. Po drodze planowaliśmy odwiedzić przynajmniej dwie wsie, jedną jaskinię, a na końcu zobaczyć przepiękne wodospady, w których mógłbym popływać. Po czym właściciel ponownie miał nas odebrać i przywieźć do Luang Prabang.

Po wyjściu z samochodu od razu poczułem wspaniały i sielski klimat wsi, dokoła żadnych turystów, tylko wieś, piękna natura i mój przewodnik. Od razu telefon w ruch i robienie zdjęć najbardziej charakterystycznych domów czy zabudowań gospodarczych. Widziałem kobiety wyszywające kolorowe wzory, które następnie można sprzedać turystom w postaci małych toreb, a także trzech młodych chłopców grających w sport narodowy Francuzów – bulle – na specjalnie przygotowanym do tego torze czy wreszcie świniobicie. „Ofiarą” była czarna odmiana świni.

Zdjęcie 72. Mój przewodnik.

Zdjęcie 73–74. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75. Młoda kobieta z dzieckiem.

Zdjęcie 76. Szczęśliwe dzieci.

Zdjęcie 77. Młodzież grająca w bulle.

Zdjęcie 78. Produkcja suwenirów dla turystów.

Zdjęcie 79–80. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 80.

Po opuszczeniu wsi chłonąłem już tylko piękną naturę. Chwilami widziałem płaskie pola uprawne, obecnie suche, potem – specjalnie sadzone lasy z drzew, z których pozyskiwano rodzaj kauczuku. Dalej były lasy wyglądające na nieokiełznaną dżungle. Chodziliśmy po wąskiej dróżce, po której nawet skuter nie przejedzie ze względu na to, że trzeba się wspinać po skałach. Po kilku kilometrach weszliśmy na dużą polanę, usianą skałami, na której pracowało dwóch staruszków, a dokoła były bardzo wysokie wzgórza porośnięte lasami. Dla mnie coś niespotykanego, ale tutaj to norma. Mój przewodnik stwierdził, że osobiście ma swoje pola ryżowe w górach. Idzie tam półtorej godziny w jedną stronę.

Niestety na każdym kroku było widać, jak lokalna ludność wycina drzewa i wypala łąki pod uprawę. Oczywiście można mieć do tego europejski negatywny stosunek, jednak jeśli się żyje w Laosie, gdzie państwo w żaden sposób nie interesuje się obywatelem, chyba że chodzi o opłacenie podatków, to trudno mieć do ludzi pretensje, że chcą przeżyć i się jakoś wzbogacić. Mój przewodnik, który przejął gospodarstwo po rodzicach i opiekę nad nimi, opowiadał, jak jego ojciec zachorował, a on sprzedawał po kolei bawoły i ziemię, aby mieć na leczenie. W konsekwencji ojciec zmarł, a on został z dwoma hektarami i rodziną pod opieką, która składała się z matki, żony i czwórki dzieci.

Zdjęcie 81. Uprawa kauczuku.

Zdjęcie 82–84. Trasa turystyczna.

Zdjęcie 83.

Zdjęcie 84.

Zdjęcie 85. Karczowanie lasu.

Zdjęcie 86. Przeszkoda na szlaku turystycznym.

Życie w Laosie dzieli się na czas przed pandemią i po niej. Mój przewodnik, który używa pseudonimu Tom Cruze, opowiadał, że przed covidem chodził z turystami nawet dwadzieścia – dwadzieścia pięć razy w miesiącu, a po nim – raz lub wcale. Niektórzy ludzie potracili całe biznesy lub musieli się poprzenosić z głównych ulic na tańsze boczne, które dają mniejszą szansę na zdobycie klienta. Osobiście to odczułem, bo kiedy wykupiłem całodzienną wycieczkę, miałem opcję zapłacić 100 USD lub nie jechać wcale, ponieważ nie było więcej chętnych.

Po jakim czasie nagle pojawił się za nami samotny turysta z Francji, który poszukiwał jaskiń. Po kilku minutach, kiedy szedł z nami, cofnął się do swojego skutera. Było to dosyć zabawne, zobaczyć w środku lasu, gdzie nie ma nikogo, sympatycznego człowieka z aparatem. Po sześciu kilometrach doszliśmy do wejścia do jaskini. W czasie tzw. cichej wojny, w latach 1965–1976(?), ludność wykorzystywała jaskinie jako miejsca schronienia przed bombardowaniami amerykańskiego lotnictwa. Dopiero będąc osobiście w tych lasach, człowiek sobie uświadamia prostą prawdę, że zarówno Francuzi, jak i Amerykanie nie mieli żadnych szans, aby utrzymać Indochiny pod kontrolą.

Po zjedzeniu lunchu wliczonego w cenę wycieczki poszedłem sam pochodzić po jaskini. Jest ona w środku bardzo surowa, ma mało pięknych form naciekowych, panuje tam za to bardzo duża wilgotność. Chodząc po jaskini, zastanawiałem się, jak ludzie sobie w niej radzili – przecież nawet ognia nie mogli rozpalić, bo by się podusili, chyba że było jakieś ujście dymu.

Zdjęcie 87. Wejście do jaskini.

Zdjęcie 88. Wnętrze jaskini.

Po obejrzeniu jaskini szliśmy przez zupełnie naturalny las, stanowiący część rezerwatu, gdzie nie było żadnej możliwości zejść ze ścieżki z powodu bardzo dużej gęstwiny, i to pomimo pory suchej. Kiedy jest mokro, ścieżki bardzo szybko zarastają i lokalna ludność odpowiada, za wynagrodzeniem, za ich utrzymanie. Generalnie państwo dba o to, aby lokalna ludność miała interes w rozwoju turystyki. Nawet mój operator musi część środków przekazać do wsi, przez które przechodzimy. Dodatkowo, gdy np. grupa jest większa niż osiem osób, należy wynająć drugiego przewodnika pochodzącego z mijanych wsi. Zadbano także o to, aby wyeliminować straszny afrykański zwyczaj, czyli żebrzących dzieci. Polega to na tym, że lokalne dzieci na widok turysty otaczają go i wołają „give me money”, co jest bardzo nieprzyjemne. Znam to z wyjazdu do Rwandy. Takich zachowań nie ma w miejscach, gdzie turyści są rzadko. W żadnym z państw Azji Południowo-Wschodniej nie spotkałem się z wołającymi o pieniądze dziećmi.

Zdjęcie 89. Pomimo pory suchej las dalej robił ogromne wrażenie.

Zdjęcie 90. Gniazdo tarantuli, która wchodzi w skład lokalnej diety.

Zdjęcie 91. Imponujące drzewa w lesie.

W końcu zbliżaliśmy się do – według opinii mojego przewodnika – najpiękniejszego wodospadu na świecie. Z daleka słyszałem szum spadającej wody. Po jakimś czasie wodospad Kuang Xi zaczął powoli odkrywać swoje niesamowite uroki. Oglądanie zaczynaliśmy nietypowo, bo od góry. Już na samym początku ujrzałem piękne rozlewiska z krystaliczną wodą i pływającymi rybami, w których kąpali się ludzie. Następnie zeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, gdzie ukazał się najcudowniejszy fragment wodospadu. Pięknie ukształtowany teren powodował, że woda przybierała zarówno różne kształty, jak i kolory. Po spadku z najwyższej wysokości woda rozlewała się i spadała z mniejszych skał na przestrzeni kilkuset metrów. Woda była czysta i pływały w niej ryby różnej wielkości. Poniżej znajdował się mniejszy, ale równie urokliwy spad, pod którym wytworzył się naturalny duży basen, w którym miałem okazję popływać. Głębokość wody wynosi maksymalnie 170 centymetrów. Jest ona bardzo zimna, co stanowiło świetną odmianę po dwutygodniowych upałach. Wokół znajdowało się mnóstwo ludzi, ale niewielu z nich się kąpało, więc nie było tłoku. Wspaniałe doświadczenie i oczywiście zdjęcia. Schodząc na parking, mijaliśmy małe i piękne spadki wody. Nie wiem, czy ten wodospad jest najpiękniejszy na świecie, ale na pewno najładniejszy, jaki ja widziałem w życiu. Dodatkowo bezcenna jest możliwość pływania w tej wodzie, gdzie nogi skubią nam małe rybki zjadające martwe komórki skóry.

Zdjęcie 92–101. Wodospad Kuang Xi.

Zdjęcie 93.

Zdjęcie 94.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

Zdjęcie 100.

Zdjęcie 101.

Schodząc na parking, kolejny raz spotkałem moje trzy sympatyczne Francuzki – chyba już piąty raz od wspólnego wyjazdu w Pakse. Za każdym razem wywoływało to u nas dużą radość i uśmiech na twarzy. Po dojściu do dużego parkingu pełnego handlarzy zjechaliśmy samochodem elektrycznym do głównego parkingu, gdzie czekał już na mnie nasz właściciel firmy, w której kupiłem wycieczkę. Drogę powrotną przeznaczyliśmy na snucie planów biznesowych na przyszłość. Po drodze mijaliśmy zielone pola ryżu, co jest rzadkością o tej porze roku, oraz dużą farmę bawołów, gdzie można było zjeść lody z ich mleka i zrobić wycieczkę z przewodnikiem po farmie.

Zdjęcie 102. Niedźwiedź w parku przy wodospadzie Kuang Xi.

Zdjęcie 103. Rzadki o tej porze widok zielonych pól ryżowych.

Po powrocie szybki prysznic i wyjście na nocny bazar na kolacje. Tym razem trafiło na pyszną kaczkę z ryżem za całe 2,5 USD. Po kolacji ze względu na to, że po raz pierwszy powietrze był przejrzyste, obszedłem najładniejsze dzielnice, aby porobić zdjęcia kamienic.

Dzień szósty (9.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem za miasto

Rano udało mi się wstać o 5.15 i wybrać się na tzw. karmienie mnichów. Odbywa się to w kilku miejscach, ja najbliżej miałem na ulicę, gdzie co wieczór trwa nocny market. Miałem okazję obserwować przygotowania do ceremonii. Na długości około 100 metrów rozstawiono małe plastikowe krzesełka, na których siadały osoby z jedzeniem dla mnichów. Były to batony, ryż, przyprawy i inne produkty, przechowywane w specjalnych plecionych koszykach. Niektórzy z tzw. karmicieli to biali turyści, którzy mieli przewiązane przez plecy charakterystyczne chusty, inni – Azjaci, np. kobiety ubrane w piękne tradycyjne stroje. Dokoła znajdowało się już dosyć dużo turystów, którzy podobnie jak ja czekali na dobre ujęcia fotograficzne. Chwilę po 5.30 z położonej przy ulicy świątyni zaczęły wychodzić grupy mnichów w różnym wieku, z dużymi pojemnikami na dary. Przechodzili oni na całej długości obok siedzących ludzi, którzy w plastikowych rękawiczkach wrzucali im do pojemników to, co przynieśli. Na końcu rzędu darczyńców siedziały osoby bardzo biedne, głównie dzieci, które z kolei otrzymywały część darów od samych mnichów. Ze względu na wielu fotografów wyglądało to trochę bardziej jako ciekawostka turystyczna niż tradycyjna ceremonia. Tak czy inaczej warto to zobaczyć i uwiecznić. Wracając na dalsze spanie do hotelu, porobiłem jeszcze kilka zdjęć porannego marketu, który rozbija się bezpośrednio przy moim hotelu. Zakupiłem sobie także przy okazji śniadanie.

Zdjęcie 104. Przygotowania do ceremonii karmienia mnichów.

Zdjęcie 105. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 106. Część darów jest oddawana biednym.

Zdjęcie 107. Osoby karmiące mnichów są często ubrane w tradycyjne stroje. 

Zdjęcie 108–109. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 109.

Zdjęcie 110. Pięknie ubrana kobieta karmiąca mnichów.

Około 11.00 po spisaniu doświadczeń z poprzedniego dnia udałem się do firmy Galaxy porozmawiać z Didem, kupić bilet na pociąg oraz wynająć skuter na kilka godzin. Dida nie było, więc uregulowałem należność za pociąg do Wientianu i wynająłem skuter. Tym razem nikt już nie chciał ode mnie paszportu za skuter, nawet jedyny egzemplarz umowy był tylko u mnie w kieszeni. Zaufanie buduje się z czasem. Zgodnie z wytycznymi żony Dida wybrałem się w kierunku schroniska słoni. Po drodze pomyliłem kierunki, ale w sumie dobrze się stało, bo zauważyłem znak, że za siedem kilometrów będzie jakaś zagroda ze słoniami. Po drodze mijałem świątynie, duże firmy i projekty chińskie oraz nowo wybudowaną linię kolejową.

Zdjęcie 111–113. Mijane po drodze świątynie buddyjskie.

Zdjęcie 112.

Zdjęcie 113.

Żeby dojechać do słoni, musiałem odbić w drogę gruntową, co mi bardzo przypominało czasy szkolne, kiedy musiałem komarkiem, a później rometem dojeżdżać do szkoły polnymi drogami. To doświadczenie przydało mi się zresztą na bezdrożach rwandyjskich. Na miejscu znajdował się ogrodzony teren, dobrze zadbany i żeby wejść, musiałem zapłacić 10 USD. W cenie otrzymałem banany, którymi mogłem nakarmić słonie, oraz do wyboru kawę i herbatę. Menedżer, z którym później rozmawiałem, mówił, że mają pięć słoni, ja natomiast widziałem trzy. Słonie były bardzo spokojne i w dobrej kondycji. Dawały się głaskać, a ich obecność nie powodowała żadnego strachu, tylko szacunek i podziw dla tych nadzwyczaj inteligentnych zwierząt. 

Zdjęcie 114–117. Słonie w zagrodzie.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Po karmieniu słoni i zrobieniu wielu zdjęć udałem się do ładnej restauracji na terenie ośrodka, noszącego zresztą nazwę Wioska Słoni. Po zjedzeniu obiadu zauważyłem, że słonie schodzą do znajdującej się opodal rzeki, a za nimi idzie kilku turystów. Kiedy słonie były już w wodzie, dwóch mężczyzn i jedna kobieta zaczęli wchodzić do wody, aby się kąpać i myć słonie. Kiedy chciałem zrobić to samo, przewodnik powiedział, że ci ludzie zapłacili za to 29 USD. Widok kąpiących się słoni a z nimi ludzi był naprawdę bardzo przyjemny. Słonie wyglądały na zrelaksowane, nikt poza opiekunami na nich nie jeździł. Po kąpieli słonie przekroczyły rzekę i udały się do swojej docelowej zagrody na noc. W miejscu Wioski Słoni przebywają jako atrakcja pomiędzy 9.00 a 15.00. 

Zdjęcie 118. Widok na rzekę z basenu restauracyjnego.

Zdjęcie 119. Słonie kierujące się do rzeki.

Zdjęcie 120. Słonie w trakcie kąpieli.

Zdjęcie 121. Widok na drugą stronę rzeki.

Zdjęcie 122. Widoki w trakcie drogi powrotnej.

Wracając, pojeździłem jeszcze po okolicy, zrobiłem kilka zdjęć drobiu i czarnych świnek w klatkach na sprzedaż, oglądałem też ręcznie robione noże w drewnianych sakwach, podobne do tego, jaki zakupiłem w Wietnamie. Zanim oddałem skuter, pojeździłem jeszcze po mieście, aby porobić kilka ciekawych zdjęć budynków i ulic. Powietrze od dwóch dni było dużo lepsze, więc chciałem wykorzystać okazję. Po kolacji na nocnym targu pochodziłem trochę po targowisku. Zauważyłem, że każdego dnia zauważam tu zupełnie inne rzeczy. Tym razem wypatrzyłem, że kobieta sprzedaje w ładnie zapakowanych butelkach dwa rodzaje alkoholu: jeden przejrzysty drugi ciemny. Dodatkowo można go degustować, co swoim zwyczajem oczywiście wykorzystałem, ostatecznie zakupując ten przejrzysty o mocy 50%.

Zdjęcie 123–134. Piękny Luang Prabang.

Zdjęcie 124.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Zdjęcie 129.

Zdjęcie 130.

Zdjęcie 131.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134.

Dzień siódmy (10.04.2023) – podróż koleją chińsko-laoską do Wientianu

Zgodnie z planem rano zapłaciłem za hotel – całe 45 USD za trzy noce w bardzo przyzwoitych warunkach i przy profesjonalnej obsłudze właściciela. Zjadłem szybkie śniadanie w sąsiednim barze i wypiłem kawkę kupioną od właściciela hotelu, który przy okazji prowadzenia hotelu sprzedawał też kawę. W jego przypadku było to bardzo proste, ponieważ hotel znajdował się przy porannym markecie, więc nawet nie musiał wychodzić na ulicę, aby sprzedawać.

O 10.00 punktualnie byłem u Dida w Galaxy, skąd miano mnie zabrać na dworzec kolejowy linii chińsko-laoskiej. Gdy tylko przybyłem, pojawił się także sprzedawca jednego ze sklepów, z którym wieczorem dogadałem się, że dostarczy mi do Galaxy flagę Laosu za ustaloną cenę. Zawsze, gdy jestem w nowym kraju, obowiązkowo kupuję magnesik, flagę i jeden suwenir, który najbardziej mi przypomina dany kraj. W przypadku Laosu był to pojemnik do przechowywania ryżu, wykorzystywany w ceremonii karmienia mnichów.

Oczywiście, po drodze taxi musiało zabrać jeszcze kilku podróżnych, co przy opóźnieniach powodowało u mnie irytację; taki mam charakter. Na dodatek Did powiedział, że bilet już jest kupiony dla mnie i jego matka mi go przekaże. Miała czekać przy bankomacie ATM a ja miałem zadzwonić. Ja na to, że nie mam laoskiej karty i proszę, aby kierowca to załatwił. Kiedy około 11.00 dojechaliśmy na ogromny dworzec kolejowy, wybudowany przez Chińczyków, gdy tylko wysiadłem z samochodu, starsza kobieta mnie odnalazła i dała bilet. Zabawne było to, że początkowo otrzymałem bilet czarnoskórego mężczyzny, co wiedziałem, bo każdy dawał ksero paszportu do zakupu biletu. Pani bardzo się zdziwiła, ale w końcu dała mi mój bilet.

Dworzec kolejowy i system chiński wprowadzony w Laosie to zupełnie inna bajka niż w Polsce. Nie da się tak jak u nas wbiec na peron w ostatniej sekundzie, wskoczyć do pociągu bez biletu i kupić go u konduktora. Tutaj system wygląda podobnie jak na lotnisku. Aby wejść do samego budynku dworca, trzeba mieć bilet, który kupuje się online lub na innym piętrze dworca.

Zdjęcie 135. Nowoczesny dworzec kolejowy kilka kilometrów poza Luang Prabang.

Zdjęcie 136. Wnętrze dworca.

Zdjęcie 137. Moment wyjścia na perony.

Wchodząc do budynku, musimy pozbyć się wszelkich materiałów niebezpiecznych, jak broń, noże, spreje (zabrano mi jeden) czy inne materiały łatwopalne. Gorzej niż na lotnisku, bo tam można mieć nóż w bagażu głównym. Wszystkie bagaże są prześwietlane. Po wejściu na hol główny czekamy na tzw. check-in jak na lotnisku, który zaczyna się około dwadzieścia minut przed wjazdem pociągu. Na komendę ludzie ustawiają się karnie w kilku rzędach i po otwarciu specjalnych bramek mogą wejść na peron. Na peronie każdy staje znowu w szeregu za linią oznaczającą numer wagonu, który jest napisany na bilecie. Po wjeździe pociągu, kiedy się już zatrzyma, obsługa podaje sygnał, że można wchodzić do wagonu. W moim przypadku był to wagon numer 4, miejsce 9F, oznaczenia bardzo podobne do tych z samolotu. Zarówno na dworcu, jak i w pociągu jest bardzo dużo obsługi, w różnych strojach, co wskazywało zakres obowiązków. Pracują: kierownik pociągu, kontrolerzy, osoby porządkowe czy inspektorzy bezpieczeństwa. Wszystko tak, aby w sposób szybki, sprawny i bezpieczny załadować ludzi do pociągu i dostarczyć na miejsce docelowe, gdzie przy wyjściu z perony ponownie skanowane są bilety.

Sam pociąg był bardzo komfortowy, czysty i szybki, jechał ze średnią prędkością około 158 kilometrów na godzinę. Bilety sprawdzano tylko raz. Osobiście byłem przygotowany na obserwowanie widoków, ale okazało się, że większość trasy, ze względu na ukształtowanie terenu, przebiegała w tunelach, co musiało dużo kosztować. Po drodze był tylko jeden przystanek w Vang Vieng, które to miasto jest podobno jeszcze ładniejsze od Luang Prabang.

Zdjęcie 138. Nowoczesny pociąg linii chińsko-laoskiej.

Zdjęcie 139. Autor we wnętrzu pociągu.

Zdjęcie 140. Kontrola biletów.

Kiedy w końcu dojechaliśmy do Wientianu i wyszliśmy z pociągu, ponownie trzeba było przejść przez bramki i osoba funkcyjna sczytała kod kreskowy z biletu. Jak zobaczyłem te masy ludzi, pomyślałem sobie: jak oni wszyscy zostaną rozwiezieni do swoim miejsc docelowych, to będzie trwało godziny.

Zanim zdołałem pomyśleć, zostałem zaproszony do tuk tuka, wspólnie z dziewięcioma innymi osobami, i zabrany w długą trasę do miasta. Widać ewidentnie, że Chińczycy, budując trasę, nie dbali, aby przebiegała ona przez centrum miast i z reguły przystanki są oddalone. Co powoduje, że należy się tam jakoś dostać.

Zdjęcie 141. Dworzec w Wientianie, stolicy Laosu.

Zdjęcie 142. Dziesiątki tuk tuków oczekujących na podróżnych.

Zdjęcie 143. Tuk tuk czekający na pełne załadowanie.

Hotel okazał się bardzo sympatyczny i profesjonalny, a co najważniejsze – z basenem, chociaż na zdjęciu wydawał się większy. Po odrobinie odpoczynku i obiedzie pojechałem tuk tukiem na nocny market, który znajduje się przy rzece Mekong. Widać ewidentnie, że wieczorem nocny targ i promenada nad Mekongiem są głównymi miejscami aktywności, i to zarówno Lautańczyków, jak i obcokrajowców, których w tym rejonie było wyraźnie widać. W Wientianie spotkałem też pierwszych w Laosie Polaków, grupę około siedmiu – ośmiu osób. Po spacerze wróciłem pieszo do hotelu i popływałem w basenie oraz popróbowałem laoskiej whisky.

Miasto nie przypadło mi do gustu, po dwóch tygodniach podróży mam trochę dość dużych miast, w których nie ma co oglądać, wszystko jest daleko i trzeba co chwilę płacić za transport. W związku z powyższym zdecydowałem, że na jedną noc pojadę do sławnego Vangvieng. 

Zdjęcie 144. Mój bardzo przyjemny hotel w Wientianie.

Zdjęcie 145. Profesjonalna obsługa i recepcja hotelu.

Zdjęcie 146. Basen hotelowy.

Zdjęcie 147. Nowy rodzaj spotkanego tuk tuka.

Zdjęcie 148–149. Wientian – rejon nocnego targu nad Mekongiem.

Zdjęcie 149.

Zdjęcie 150. Pomnik Chao Anouvong.

Zdjęcie 151. Nocny market w Wientianie.

Dzień ósmy (11.04.2023) – wyjazd do Vangvieng

W związku ze zmęczeniem dużymi miastami i małą atrakcyjnością Wientianu postanowiłem wyskoczyć na jedną noc do Vangvieng, o którym słyszałem dużo dobrego, m.in. od moich zaprzyjaźnionych Francuzek i od Dida z Luang Prabang. Do miasta pojechałem busem w bardzo atrakcyjnej cenie, a dodatkowo odbierał mnie bezpośrednio z hotelu. Za pociąg chińsko-laoski musiałbym zapłacić około 200 tys. LAK, plus taxi na dworzec w Wientian 350 tys. LAK i jeszcze transport z dworca w Vangvieng. Natomiast za busa zapłaciłem 150 tys. LAK i wylądowałem w centrum Vangvieng.

Bardzo szybko po opuszczeniu Wientianu okazało się, że była to świetna decyzja, ponieważ krótko po opuszczeniu centrum wjechaliśmy na płatną autostradę chińsko-laoską, gdzie mój kierowca pędził z prędkością 160 kilometrów na godzinę, przy dozwolonym limicie 100. Droga była nowa i praktycznie pusta, co kilka minut mijaliśmy jakiś pojedynczy samochód. Na autostradę zakaz wjazdu mają rowery, motocykle i tuk tuki. Po drodze mogłem podziwiać piękne laoskie tereny. Za cały przejazd zapłaciliśmy niecałe 200 tys. LAK. 

Zdjęcie 152. Wjazd na autostradę chińsko-laoską.

Po około półtorej godziny dojechaliśmy do głównej ulicy w Vangvieng, gdzie dalej każdy z pasażerów musiał radzić sobie sam. Jako doświadczony już podróżnik szybko odnalazłem hotel. Po pozostawieniu swoich rzeczy w pokoju hotelowym Hindus, który akurat pracował w recepcji, polecił mi dzisiaj spływ kajakowy, a jutro wynajem skutera, chociaż plan miałem dokładnie odwrotny. Tak się składało, że były dwie dziewczyny chętne na spływ i za czterdzieści minut mogłem pojechać, co mi akurat pasowało.

Praktycznie już opuszczając busa i idąc do hotelu, zauważyłem ogromną liczbę reklam z ofertą turystyczną, dotyczącą głównie aktywnych form spędzania czasu: lot balonem, zipline, kajaki, rowery, skutery, wędrówka po górach, zwiedzane jaskiń czy pokonywanie jaskiń na dmuchanych oponach po linie. Oferty się powtarzały, nawet jeżeli wyglądały graficznie inaczej. Miejscowość ta z całą pewnością stanowi świetne miejsce wypadowe dla mieszkańców stolicy Laosu, chociażby ze względu na linię kolejową czy autostradę. Odległość około 130 kilometrów pokonuje się maksymalnie w półtorej godziny. Tak jak wcześniej, widziałem tu bardzo dużo młodych ludzi z całego świata

Rzeczywiście, kiedy zostaliśmy przetransportowani na miejsce spływu kajakowego. Samochód wywiózł nas za miasto, gdzie w pewnym momencie skręciliśmy w kierunku rzeki. Na miejscu nasz przewodnik zdjął kajaki, rozdał kamizelki i wiosła i rozpoczęła się przyjemna półtoragodzinna przygoda.

Poza pięknymi widokami gór z prawej strony i zbliżającym się zachodem słońca mieliśmy okazję podziwiać, jak mieszkańcy Laosu i turyści korzystają z możliwości oferowanych przez płytką i bezpieczną rzekę. Niektóre restauracje czy kluby znajdowały się obok rzeki, a niektóre wręcz na niej. Goście, jedząc czy pijąc piwo, siedzieli po pas w ciepłej i czystej wodzie. W rzece pływały dzieci, ludzie pływali na oponach i kajakach, a niektórzy czegoś szukali, jakby jakichś skorupiaków. Co jakiś czas dobiegała muzyka, ludzie machali i pozdrawiali i to wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. Po powrocie pozostało tradycyjnie zjedzenie kolacji i wieczorny spacer po uliczkach.

Zdjęcie 153–156. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 154.

Zdjęcie 155.

Zdjęcie 156.

Zdjęcie 157. Radosna młodzież laoska.

Zdjęcie 158–160. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 159.

Zdjęcie 160.

Zdjęcie 161–162. Ulice Vangvieng.

Zdjęcie 162.

Dzień dziewiąty (12.04.2023) – wyjazd skuterem w rejon Vangvieng i powrót do Wientianu

Rano, zgodnie z planem, około godziny 8.00 byłem już po śniadaniu i miałem w ręku skuter. Tym razem jednak konieczne okazało się oddanie paszportu za skuter, czego bardzo nie lubię, za to nie musiałem podpisywać żadnej umowy itp. Wiedziałem mniej więcej, gdzie mam jechać, a czasu miałem na tyle, aby wejść na jeden z kilku punktów widokowych i wykąpać się w jednej z kilku błękitnych lagun, które można było znaleźć po drodze.

Pomimo że nawigacja prowadziła mnie do punktu widokowego – na reklamach pokazywanego z motocyklem na szczycie, na którym można usiąść – ja się trochę rozpędziłem i wszedłem na inny, na którym na szczycie był świeżo wykonany biały koń. Z mojego punktu widokowego miałem wgląd na jeszcze inny, na którym z kolei znajdował się zamocowany na stałe samolot, awionetka. Laotańczycy robią po prostu wszystko, aby to na ich górę wszedł turysta, i oczywiście za to zapłacił – u mnie to było około 20 tys. LAK. Górę wybrałem przypadkowo i musiałem włożyć w to naprawdę dużo wysiłku, tym bardziej że wspinałem się koło południa, gdy panowała temperatura minimum 33–34°C. Sam już wyjazd na wieś, skuterkiem, gdzie był bardzo ograniczony ruch, stanowił dużą przyjemność. Oczywiście wejście na punkt widokowy, poza dużym i zdrowym wysiłkiem, opłaciło mi się ze względu na możliwość zrobienia ciekawych zdjęć. Ich jakość jest mocna ograniczona z powodu wyjątkowo złej przejrzystości powietrza. W Laosie poza skuterkami można wynająć samochody typu wszędołazy dwu i czteroosobowe (1 mln lub 1,4 mln LAK) za cały dzień. Mój nowo poznany menedżer z hotelu, Hindus Huamnd, miał rację, że wszystko było świetnie opisane, ale też bardzo przydała mi się aplikacja Maps.me. Rejon, w którym jeździłem, znany jest nie tylko z punktów widokowych, rzeki czy lagun, ale także z jaskiń, a wszystko jest opisane zarówno na mapach, jak i znakach drogowych.

Zdjęcie 163. Woły spacerujące bez żadnego nadzoru.

Zdjęcie 164. Góra z białym koniem, na która się wspinałem.

Zdjęcie 165. Widok z trasy na górę.

Zdjęcie 166. Widoki ze wspinaczki.

Zdjęcie 167. Widok ze szczytu.

Zdjęcie 168. Pracownicy wykańczający białego konia.

Zdjęcie 169. Piękny widok ze szczytu, pomimo słabej widoczności.

Po zaliczeniu punktu widokowego pojechałem na położoną najbliżej błękitną lagunę. Reklamy wskazywały ją jako miejsce, gdzie można popływać, poskakać do wody z dużych wysokości czy pozjeżdżać na liniach typu Zipline. Na miejscu znalazłem duży parking, gdzie otrzymałem potwierdzenie pozostawienia skutera w postaci numerka. Miejsce oceniam jako typowo komercyjne. Piękna i czysta woda, w której pływały duże ryby i kąpali się ludzie. Są dwie restauracje, gdzie można dobrze zjeść, więc po ochłodzeniu się w wodzie, co było wyjątkowo przyjemne, poszedłem na obiad. Zjadłem dużą rybkę z warzywami i makaronem, popijaną laoskim piwem. Ze względu na to, że o 14.00 miałem mieć transport do Wientian, musiałem niestety już jechać. Spotkałem mnóstwo ludzi z całego świata, ja porozmawiałem chwilę z dwoma młodymi ludźmi z Francji i Norwegii. Myślę, że najwięcej było Lautańczyków i Chińczyków. Widziałem też co jakiś czas ludzi zjeżdżających na Zipline, co wywoływało u nich duże emocje werbalne. Chociaż w Vangvieng spędziłem tylko jedną dobę, to wiem na pewno, że należy tu wrócić, ponieważ miejsce ma ogromny potencjał, szczególnie dla osób aktywnych fizycznie, lubiących wieś i naturę, szczególnie wodę. 

Zdjęcie 170. Piękna i klimatyczna laguna.

Zdjęcie 171. Smaczna i świeża rybka.

Zdjęcie 172. Wszędołaz dwuosobowy.

Zdjęcie 173. Wszędołaz czteroosobowy.

Zdjęcie 174. Dostawa świeżych kokosów.

Chwilę przed powrotem zajrzałem jeszcze na targ, który znajdował się na parkingu, a tam znalazłem istne cuda. Poza typowymi owocami, miodem itp. były pieczone nietoperze, plastry miodu z larwami owadów w środku czy wielkie i tłuste larwy, wyciągane, o ile pamiętam z TV, z bambusów, a także bimber własnej roboty. Oczywiście musiałem czegoś nowego spróbować, więc ugryzłem kawałek plastra miodu z larwami w środku, ale mi nie smakował. Ostatecznie skusiłem się na tłuste larwy z bambusa z grilla. Smak był neutralny, niedający się do niczego naszego porównać, a w środku znajdowała się biała treściwa masa. Zjadłem tylko jednego, ale po chwili podeszła starsza pani z dwoma kolegami, więc oddałem jej to, co zostało. Pani była odważna i spróbowała, panowie nie mieli tyle samozaparcia. Jeden powiedział, że rok temu próbował nogę dużego pająka i już nie ma ochoty na więcej.

Zdjęcie 175. Pieczony nietoperz.

Zdjęcie 176. Pieczone larwy.

Wracając, miałem wrażenie, że niepotrzebnie pojechałem na trzy dni do stolicy, gdzie jest typowe miejskie życie. Vangvieng oferuje naprawdę dużo, a przede wszystkim wolność poruszania się samodzielnie różnymi środkami transportu przy gwarancji pięknych widoków i obcowania ze zwykłymi i bardzo sympatycznymi ludźmi. Oczywiście pogoda nie była najlepsza, ale myślę, że krótko po porze deszczowej musi tutaj być cudownie.

O 14.00 udałem się busem ponownie do Wientianu, gdzie po krótkim odpoczynku pochodziłem jeszcze po promenadzie nad Mekongiem i okolicznych uliczkach. W ciągu dnia miejsca, które nie wydają się ciekawe, wieczorem są pełne ludzi, muzyki, targów czy restauracji. W Laosie życie trwa od 6 do około 10.00 rano i ponownie po zmroku od około 18.00. Garaże czy punkty handlowe zamieniają się w miejsca spotkań z przyjaciółmi czy rodziną. Czasami ktoś wypełni basen z wodą, gdzie bawią się dzieci, by spryskać wodą kogoś dla zabawy. Ciekawe jest też to, że na wsi życie wygląda jak u nas w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, tj. dzieci same chodzą lub jeżdżą skuterami do szkoły, mając zaledwie siedem czy osiem lat. Kapią się w rzece bez nadzoru dorosłych czy skaczą z kilku metrów z mostu do wody. Wspaniale się rozwijają i mają cudowne i pełne przygód dzieciństwo, uczą się też w ten sposób odpowiedzialności.

Zdjęcie 177–185. Wientian.

Zdjęcie 178.

Zdjęcie 179.

Zdjęcie 180.

Zdjęcie 181.

Zdjęcie 182.

Zdjęcie 183.

Zdjęcie 184.

Zdjęcie 185.

Chodząc ulicami Wientianu, myślałem sobie: jaki to wolny kraj, nie widać policji, można wszystko, jeździć skuterem w kasku i bez kasku, pić piwo z przyjaciółmi na chodniku czy idąc po mieście. Ma się poczucie prawdziwej wolności. Podobne odczucia miałem nie tylko w Laosie, ale także w Tajlandii, Kambodży czy Wietnamie. Tutaj państwo mało zabiera i prawie nic nie daje. W Polsce łupi obywatela na każdym kroku, dając niewiele w zamian…

Dzień dziesiąty (13.04.2023) – przelot do Bangkoku i święto Songkran

Jak mówi stare polskie przysłowie, wszystko, co dobre, szybko się kończy. W południe udałem się na lotnisko w Wientianie i poleciałem do Bangkoku, skąd następnego dnia w nocy miałem lot powrotny do domu, przez Dubaj.

Na lotnisku zarówno w Wientianie, jaki i w Bangkoku wszystko poszło szybko i sprawnie. W Tajlandii z automatu dostałem darmową wizę na miesiąc. Hotel miałem te sam co trzy tygodnie wcześniej, ponieważ znajdował się w świetnej lokalizacji i oferował całą gamę rozrywek. Jedyny minus to jego rozmiar – posiada cztery wieże i poruszanie się pomiędzy wszystkimi piętrami i wieżami sprawia wielu gościom problemy.

Dzień wcześniej ustaliłem, że 13 kwietnia zaczyna się w Tajlandii tradycyjny tajski Nowy Rok, który trwa trzy dni. Jest to święto oczyszczenia, które Tajowie spędzają wspólnie z rodziną i przyjaciółmi. Najbardziej rozpoznawalnymi jego przejawami jest smarowanie twarzy kredą i pryskanie się wodą, coś jak nasz śmigus-dyngus.

Tyle wiedziałem z internetu, ale to, co zobaczyłem na żywo, to była prawdziwa jazda bez trzymanki, najlepsza impreza, jaką w życiu widziałem. Kiedy tylko wyszedłem z hotelu, zauważyłem, że ludzie mają plastikowe pistolety na wodę. Niedaleko hotelu utworzył się punkt pryskania wodą, gdzie grupa ludzi z dziećmi miała napełniony wodą basen oraz wąż i przy akompaniamencie muzyki pryskała wszystkich dokoła. Mnie także się dostało. Najfajniejsze było to, że po mieście krążyły tuk tuki pełne młodych ludzi ubranych w kolorowe koszule, którzy podjeżdżali pod takie właśnie „punkty oporu” i „ostrzeliwali się” wodą. Całe miasto „uzbroiło się” w plastikowe karabiny na wodę. Nikt się nie obrażał, ale też ludzie wyczuwali, na ile mogą sobie pozwolić. Po hotelu kręciły się grupki odpowiednio ubranych i uzbrojonych gości hotelowych, którzy dobrze wiedzieli, co się święci. Telefony i dokumenty oraz pieniądze każdy miał pochowane w plastikowych etui na telefon. Ja poza kasą i telefonem nie brałem dosłownie nic, przy czym kasę miałem w małej reklamówce w kieszeni.

Zdjęcie 186–189. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 187.

Zdjęcie 188.

Zdjęcie 189.

Po jakimś czasie prowadzenia obserwacji zachowań w rejonie hotelu udałem się pieszo w rejon ulicy Khorosan, gdzie spodziewałem się kulminacji obchodów święta. Wybrałem boczną drogę, aby od razu nie być mokrym. Po drodze mijałem kilka „punktów ogniowych”, gdzie wspólnie z rodzicami bawiły się kilkuletnie dzieci. Zauważyłem, że w tych krajach, jak Tajlandia, Wietnam, Kambodża i Laos, nie ma życia dorosłych i dzieci. Dzieci są cały czas wspólnie z rodziną i uczą się zachowań z obserwacji. Są kochane i jednocześnie nie są ograniczane, nikt nie chucha i nie dmucha na nie. Są tak wychowywane jak my w Polsce w latach osiemdziesiątych.

Im bliżej byłem Khoroan, tym tłum gęstniał. Dziesiątki tysięcy ludzi szły w kierunku centralnych miejsc, najbardziej znanych turystycznie. Już po drodze stały samochody z nagłośnieniem i wszyscy się bawili. Oczywiście po jakimś czasie nikt już nie był suchy. W pewnym momencie wszedłem w taki tłum, że nawet palca nie można było przecisnąć. Z doświadczenia wiem, że nie są to najbezpieczniejsze miejsca, szczególnie jeżeli wybuchnie panika. Wybrałem więc trochę luźniejsze przejścia. Jak większość, szedłem z ludźmi, nie do końca wiedząc, gdzie zmierzam. W końcu i tak trafiłem na jedną z centralnych ulic, gdzie tysiące młodych ludzi śpiewały, tańczyły, piły piwo i inne rzeczy, polewały się wodą i smarowały kredą. Część ludzi zrobiła coś w rodzaju korytarza i polewała tych idących środkiem ulicy – czegoś takiego w życiu nie widziałem. Wszyscy robili sobie zdjęcia i uśmiechali się, nigdy w życiu nie doświadczyłem tyle dobrej energii co tutaj.

Służby robiły, co mogły, aby zapewnić bezpieczeństwo, policja starała się regulować dostęp do najbardziej tłocznych ulic, co chwilę było widać ratowników udzielających komuś pomocy lub biegnących to zrobić. Większość barów pozamykano, ponieważ w przeciwnym razie mogło się skończyć koniecznością zrobienia generalnego remontu. W pewnym momencie na ulicy zrobiła się prawdziwe błoto od wody i białego proszku – szkoda, że nie mogę zobaczyć tej ulicy rano przed sprzątaniem. Część młodych ludzi stawała na prowizorycznych scenach, gdzie tańczyła i zagrzewała do tańca innych. Wspaniale w to wszystko wmieszali się turyści z całego świata. Tajlandia to raj dla każdego turysty pod każdym jednym względem.

Zdjęcie 190–195. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 191.

Zdjęcie 192.

Zdjęcie 193.

Zdjęcie 194.

Zdjęcie 195.

Następnego dnia, kiedy powoli opuszczałem hotel, widziałem nowe zastępy „uzbrojonych po zęby” ludzi, gotowych do drugiego dnia świętowania. Każdy raz w życiu powinien to przeżyć na własnej skórze, to naprawdę oczyszczające. 

Podsumowując: z całego serca polecam wakacje w Indochinach – Wietnamie, Tajlandii, Laosie i Kambodży. Nie widziałem jeszcze większości państw na świecie, ale to, co zobaczyłem do tej pory, pozwala mi stwierdzić, że tutaj każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu na swoje potrzeby czy oczekiwania: piękną przyrodę, wspaniałych i gościnnych ludzi oraz uczciwe ceny. Infrastruktura turystyczna jest na światowym poziomie, gdzie byśmy nie pojechali. Był to cudowny wyjazd i zostaną po nim piękne wspomnienia.

Tajlandia – kraj magiczny i wolny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – Bangkok.


Zanim przejdę do opisywania swoich wrażeń i przygód z Tajlandii, warto przybliżyć ten leżący w Azji Południowo-Wschodniej na Półwyspie Indochińskim kraj. Jego powierzchnia wynosi 513 120 km2, a w 2020 roku mieszkało tam 66 546 242 osób. Na wschodzie Tajlandia graniczy z Laosem i Kambodżą, na południu – z Malezją, a na zachodzie – z Birmą, od południowego wschodu zaś oblewają ją wody Zatoki Tajlandzkiej. Językiem urzędowym jest tajski, waluta to bat. Stolica mieści się w Bangkoku.


Początek historii Tajlandii wiąże się z migracją Tajów z południowych Chin między X a XII wiekiem. Tajowie opanowali dorzecze Menamu, wypierając Khmerów i Monów, a jednocześnie przejmując od nich buddyzm. Pierwszym dużym królestwem tajskim był Sukhothai na północy kraju, podbite w połowie XIV wieku przez królestwo Ajutthaji, pozostające aż do drugiej połowy XVIII wieku ośrodkiem władzy królewskiej. W wyniku najazdów birmańskich Ajutthaja została zniszczona, a stolicę przeniesiono do Bangkoku. Od 1782 roku panuje dynastia Czarki, która cieszy się ogromnym poważaniem, choć rola króla jest obecnie czysto reprezentacyjna. W czasach kolonialnych Tajlandia jako jedyny kraj regionu pozostała niezależnym państwem. Po drugiej wojnie światowej rządzili nią przeważnie wojskowi, utrzymujący przyjazne stosunki z USA. Do 11 maja 1949 roku zwano ją Syjamem. Określenie thai oznacza po tajsku „wolny”. Tajlandia przypomina kształtem głowę słonia, stąd nazywa się ją również „krajem słonia”.


Tajlandia należy do najdynamiczniej rozwijających się krajów azjatyckich. Jej gospodarka opiera się przede wszystkim na rolnictwie i górnictwie surowców mineralnych – jest największym na świecie producentem rud cyny. Główną uprawę i jednocześnie najważniejszy produkt eksportowy stanowi ryż (jego plantacje zajmują blisko 80 proc. wszystkich ziem uprawnych), duże znaczenie ma też uprawa kukurydzy, manioku, trzciny cukrowej, soi i tytoniu. Tajlandia zajmuje pierwsze miejsce w świecie w produkcji kauczuku.


Mój wyjazd do Tajlandii był całkowicie przypadkowy. Pierwotnie zamierzałem wspólnie z kolegą wybrać się do Afryki Południowej. Plan zakładał lądowanie w stolicy Mozambiku Maputo i przejazd na „kołach” przez Mozambik do Zambii, skąd ze stolicy Lusaki nastąpiłby powrót do Warszawy. Niestety tydzień po zakupie biletu zaczęło się robić głośno o nowej odmianie COVID-19 – Omicronie. Po przeanalizowaniu różnych możliwości i sprawdzeniu ograniczeń związanych z pandemią zdecydowaliśmy się na Tajlandię. Tutaj też o mało co nie skończyło się całkowitą porażką. Po zmianie rezerwacji sprawdziłem jeszcze wymagania covidowe, które spełniałem i czekałem na dzień wylotu, planowany na 21 grudnia (wtorek). W niedzielę wieczorem okazało się, że należy posiadać tzw. Thailand Pass, który od 1 listopada zastąpił poprzedni system. Żeby go zdobyć, należy zarejestrować się w specjalnej aplikacji i przesłać wszystkie dokumenty, takie jak: skan paszportu, certyfikat szczepienia, bilet lotniczy, potwierdzenie rezerwacji z hotelu, który gwarantował transport z lotniska, przeprowadzenie testu PCR oraz 24-godzinną kwarantannę w pokoju hotelowym, a także wiele innych danych. W tym momencie wyjazd wydawał się nierealny. Jednak, jak mówi stare przysłowie, lepiej próbować i żałować, niż żałować, że się nie próbowało, przesłałem wszystkie dokumenty i okazało się, że uzyskałem Thailand Pass w ciągu trzech minut, ponieważ system często zatwierdzał dane z automatu.


W kraju musiałem zrobić jeszcze test PCR za 360 zł, który był negatywny, niestety nie udało mi się ściągnąć certyfikatu PCR. W związku z powyższym wydrukowałem go ze strony Indywidualnego Konta Pacjenta, co – jak się okazało na lotnisku – było niewystarczające. Na Okęciu szybko więc musiałem ustalić numer badania, ściągnąć certyfikat na telefon komórkowy i zapłacić 20 zł za wydrukowanie jednej strony certyfikatu – kolejny stres, ale znów się udało. Jeszcze przed wylotem okazało się, że kto nie zarejestruje się w systemie Thailand Pass do godziny 18.00 czasu polskiego, nie ma szans na wjazd do Tajlandii na starych zasadach, tj. bez kwarantanny dla Polaków, pod warunkiem negatywnego testu. Okazało się, że zrobiliśmy to praktycznie w ostatnim możliwym terminie. Po tym czasie każda osoba musiała odbyć standardową procedurę kwarantanny.


Ostatecznie po pokonaniu wielu przeciwności, których mój kolega miał dużo więcej, ponieważ jeszcze na lotnisku nie miał Thailand Pass, obaj znaleźliśmy się w samolocie do Doha w Katarze. Do Tajlandii lecieliśmy Katarskimi Liniami Lotniczymi, co jest samą przyjemnością, gdyż mają one bardzo wysoki standard usług oraz świetne połączenia na cały świat. Lotnisko w Doha robi niewiarygodne wrażenie: łączy w sobie piękno architektury
i luksus, jest ogromne i nastawione na przyjmowanie podróżnych z całego świata. Oferuje wszelkiego rodzaju rozrywki, restauracje, alkohol oraz oczywiście różnego rodzaju sklepy. Na teren lotniska wjeżdża bardzo ciche metro, znajduje się tam też hotel dla podróżnych oczekujących na kolejne etapy podróży.

Zdjęcie 1. Port Lotniczy Doha w Katarze.

Po wylądowaniu w Bangkoku wszelkie procedury sprawdzeniowe przebiegały bardzo sprawnie. Wystawiono kilkanaście punktów kontrolnych, w których sprawdzano Thailand Pass, paszporty oraz certyfikaty PCR podróżnych. Następnie tajska Straż Graniczna pobierała dane biometryczne, specjalny dokument z naszymi danymi, wypełniany w trakcie lotu
i ponownie sprawdzała paszport. Po wszystkim pozostało tylko odebranie bagaży i kontakt z hotelem, zapewniającym transport, test na obecność wirusa SARS-Cov-2 i 24-godzinną kwarantannę. Po kilkunastu minutach oczekiwania znaleźliśmy się w busie na trasie do hotelu. Tam nastąpiła szybka rejestracja i test PCR, który przeprowadzał w pełni zabezpieczony i ubrany w odzież specjalistyczną medyk. Dostaliśmy klucz do pokoju, ustaliliśmy godzinę śniadania i dostaliśmy zakaz opuszczania pokoju do 11.00 następnego dnia, tj. do czasu wyniku testu.

Zdjęcie 2. Lotnisko w Bangkoku, którego obsługa jest na topowym poziomie.

23 grudnia 2021, Bangkok

Rano śniadanie podano do pokoju – najpierw dostał je mój kolega Paweł, ja niestety musiałem czekać na swój posiłek 30 minut dłużej i oczywiście grzecznie się o nie upomnieć, kiedy ów czas upłynął. Dokładnie o 11.00, tak jak było obiecane, nadeszła oczekiwana przez nas i wspaniała wiadomość: wynik testu negatywny! To oznaczało jedno – jedziemy do docelowego hotelu, dużo lepszego i bez kwarantanny. Na pożegnanie otrzymaliśmy kolejny test pudełkowy, który musieliśmy zrobić sami w poniedziałek, następnie obok wyniku testu położyć paszport, zrobić zdjęcie i wysłać na adres e-mail hotelu, w którym spędziliśmy pierwszą kwarantannową noc.

Zdjęcie 3. Tradycyjny tuk tuk.

Oczywiście jako środek transportu do docelowego hotelu zamówiliśmy tuk tuka, pomimo że sugerowano nam wzięcie tradycyjnej taksówki (koszt 200 batów – około 24 złote). Na miejscu spotkała nas mała ciekawostka: podczas rejestracji w hotelu musieliśmy podpisać dokument, w którym zobowiązaliśmy się respektować zakaz palenia w pokojach oraz nie przynosić do pokoju najbardziej śmierdzącego owocu na świecie, jakim jest… durian. Natychmiast po meldunku udaliśmy się na długi spacer po mieście ulicami nowoczesnymi i starymi – małymi, typowo tajskimi. Nad nowoczesnymi ulicami znajdują się łączniki, którymi pokonuje się w warunkach naprawdę komfortowych długie odcinki drogi, jednocześnie przechodząc przez nowoczesne centra handlowe. Pomiędzy współczesnymi wieżowcami i drapaczami chmur znajduje się tradycyjna tajska niska zabudowa, a na ich parterze praktycznie wszędzie są małe sklepiki. Od czasu do czasu mijaliśmy świątynie buddyjskie.

W zasadzie na każdej uliczce spotyka się małe budki z aromatycznym jedzeniem. Kuchnia jest pachnąca i różnorodna, chociaż osoby bardziej wrażliwe mogą czuć się trochę mało komfortowo, obserwując, jak przy głównych arteriach komunikacyjnych miasta przygotowywane jest jedzenie, nie wspominając już o zjedzeniu takich specjałów. Ja z ogromną przyjemnością spróbowałem kurczaka z makaronem, chyba z soi, oraz zupę z kaczki z ananasami w środku – bardzo ostra, ale smaczna. Kuchnia tajska jest bardzo różnorodna i kolorowa, sycąca i lekka zarazem, a na pewno dająca dużo energii. Dominują kurczak, kaczka oraz ryby, smaczne warzywa, ryż czy makarony. Można spróbować dziesiątek różnych potraw, przygotowywanych wprost na ulicy, w małych restauracyjkach czy nowoczesnych sieciówkach.

Po południu wróciliśmy do hotelu taksi-motorkami w cenie 80 batów. Motory to chyba najszybszy środek transportu, szczególnie w godzinach szczytu. Po odpoczynku wybraliśmy się na wieczorny objazd i obchód Bangkoku. Można tu znaleźć wszystko: budki z jedzeniem, restauracje, bary, muzykę na żywo, salony masażu, centra handlowe. Najważniejsze jednak dla mnie było, że panowało tutaj pełne lato, a każdy z nas wie, jak wygląda standardowy polski grudzień!

Zdjęcie 4. Nowoczesne centrum Bangkoku.

W powietrzu czuć swobodę, relaks, bezpieczeństwo i łagodność ludzi, którzy zamieszkują stolicę kraju. Wszędzie widać porządek, nie ma śmieci, z kolei w starych dzielnicach na pewno spotkamy typowe kable telefoniczne oraz elektryczne, spięte w pakietach po 100… Pomimo pandemii spotykało się tu wielu turystów z całego świata. Typowym dla Tajlandii widokiem jest para ludzi: biały, starszy (około 60-letni) mężczyzna i młoda (około 20-25-letnia) Tajka. Około godziny 23.30 nocne życie zamiera – to czas powrotu do hotelu. Tym razem przetestowaliśmy typową taksówkę, tj. Samochód, której kurs kosztował 300 batów.

Ciekawe są ceny, które zależą – jak w większości miast na świecie – od odległości od centrum i popularności danego miejsca wśród turystów. Piwo może kosztować kilka złotych, ale również ponad 40 zł, czyli tyle, co godzinny masaż. To samo z posiłkami, które mogą kosztować kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych.

Zdjęcie 5. Centrum Bangkoku – nocne życie miasta i uliczne jedzenie.

24 grudnia 2021, Bangkok, chińska dzielnica i Pałac Króla

Dzień ten całkowicie zdominowały trzy punkty: zwiedzanie chińskiej dzielnicy, Pałacu Króla oraz rejs łodzią kanałami starego Bangkoku. Po zjedzeniu fantastycznego śniadania w hotelu Bangkok Merrcure Siam punktualnie o 9.00 czekał na nas nasz lokalny przewodnik – z jego usług mogliśmy korzystać dzięki pomocy pracownika firmy Asian Travels, która pomogła mojemu koledze w uzyskaniu Thailand Pass. Zanim jednak dojechaliśmy do chińskiej dzielnicy, zatrzymaliśmy się w świątyni Złotego Buddy – Sukhothai Traimit Golden Buddha, gdzie wysłuchaliśmy ciekawej opowieści o historii uratowania ponad 5,5-tonowego posągu, który przez wiele lat ubrany w betonowy pancerz uniknął rabunku ze strony Birmańczyków. Dopiero w 1955 roku, w trakcie przenoszenia posągu, część betonu odpadła i okazało się, że wykonano go z czystego złota. Ten największy posąg Buddy na świecie pochodzi z byłej stolicy Tajlandii, spalonej przez Birmańczyków – Sukhothai. Jego wartość to 28,5 mln funtów.

Zdjęcie 6. Monumentalne posągi Buddy, widoczne z ogromnych odległości.

W chińskiej dzielnicy mieliśmy okazję spacerować starą jej częścią. Znajdują się tam dziesiątki małych warsztatów mechanicznych, gdzie rozbierano stare silniki, odzyskiwano sprawne części i budowano z nich sprawne urządzenia. Pomimo ilości warsztatów i wielu składów sprzedających elementy stalowe wszędzie panował niewiarygodny porządek, cisza i spokój. Miało się ochotę usiąść gdzieś z boku na taborecie i obserwować godzinami harmonię życia Chińczyków. Patrząc na ich pracowitość, skrupulatność i cierpliwość, łatwo zrozumieć, jak to możliwe, że podbijają cały świat.

Zdjęcie 7. Chińska dzielnica Bangkoku.

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy był pałac króla Tajlandii, który obecnie pełni głównie funkcje reprezentacyjne, ponieważ król dawno już w nim nie mieszka. Cały kompleks sprawia niewiarygodne wrażenie – przez całe moje życie nie widziałem nigdy, w jednym miejscu, tylu tak pięknych i dopracowanych budynków. Wielki Pałac Króla to tak naprawdę gigantyczny kompleks budynków (przeznaczonych do różnych celów – religijnych czy administracyjnych), usytuowanych w tym miejscu w 1782 roku. Poprzednio znajdował się w Thonburi, na zachodnim brzegu rzeki Chao Phraya. W ramach kompleksu usadowiono nie tylko rezydencję króla, salę tronową, ale także budynki rządowe, świątynię Emerald Buddha i wiele innych. Całość, zajmującą 218 tys. m2, otacza mur o łącznej długości 1900 m. Obecnie służy jako miejsce goszczenia oficjalnych delegacji państwowych.

Zdjęcie 8. Monumentalny Pałac Króla.

Tajlandczycy w większości wyznają buddyzm i zgodnie z tą wiarą, dobry buddysta nie powinien zabijać, kłamać, pić alkoholu, uprawiać seksu z kimś innym niż partner życiowy i…, ale jak to stwierdził nasz przewodnik: większość przestrzega nie więcej niż dwóch zasad 😊

Zdjęcie 9. Szlak wodny Bangkoku.

Na zakończenie, dzięki pomocy naszego przewodnika, zakupiliśmy bilety kolejowe do naszej kolejnej destynacji, tym razem na północy Tajlandii – Chiang Mai, oraz bilet lotniczy z Chiang Mai do Phuket na południu, gdzie planowaliśmy spędzić ostatni dzień 2021 roku. Bardzo ciekawie wygląda też dworzec kolejowy w Bangkoku, zaprojektowany przez francuskiego architekta, który wkrótce będzie pełnił funkcję muzeum. Nowy dworzec został zbudowany w zupełnie innym miejscu.

25 grudnia 2021, Bangkok – tajski boks

Dzień wcześniej przypomniałem sobie, że w cenie hotelu mamy basen i siłownię. Wykonałem połączenie do recepcji i dowiedziałem się, że w godzinach 7.00-19.00 możemy korzystać z obu przyjemności. 25 grudnia w Polsce temperatura wynosiła minus 10oC, a ja o godzinie 8.00 znajduję się na dachu 29-piętrowego wieżowca, ćwiczę na siłowni i pływam w basenie z widokiem na Bangkok. Po siłowni i basenie zjedliśmy pyszne śniadanie. Nasz hotel jest naprawdę godny polecenia, niedrogi, ale świetny – cena około 200-250 zł za dobę ze śniadaniem.

Zdjęcie 10. Widok z hotelowego dachu.
Zdjęcie 11. Panorama Bangkoku, widoczna z najwyższego piętra hotelu.

Ustaliliśmy z Pawłem, że jest to dzień relaksu i o godzinie 14.30 pojedziemy z naszym przewodnikiem Nui wprost na galę boksu tajskiego do najbardziej znanej areny tego sportu na świecie – Lumpinee Arena. Tak przy okazji warto przypomnieć, skąd znamy Lui. Kiedy praktycznie mieliśmy 5 proc. szans, że uda się zdobyć mojemu koledze Thailand Pass, zacząłem szukać w internecie informacji, czy można ten system obejść albo przyspieszyć procedurę. Natknąłem się na wpis, w którym ktoś cieszył się, że dzięki pani Agnieszce otrzymał Thailand Pass w kilkanaście minut. Szukając dalej, udało mi się znaleźć jej telefon. Krok po kroku, dzwoniąc pod wskazany numer, otrzymałem informację, że pani Agnieszka jest na urlopie i mam dzwonić do pani Małgosi. Od pani Małgosi, która przy drugim podejściu uzyskała zgodę dla kolegi, otrzymałem kontakt do pana Roberta pracującego w Tajlandii. Z kolei od pana Roberta uzyskałem namiary na Nui.

O 14.30 nasz przewodnik już czekał pod hotelem – przyjechał swoim motocyklem turystycznym, którym pochwalił się mojemu koledze, także właścicielowi motocykla. Wyjeżdżając z hotelu, Nui wspomniał, że w cenie biletu (2000 batów) mamy test na COVID-19. Nie chcąc ryzykować pozytywnym wynikiem, stwierdziłem, że warto zabrać nasz ostatni, ciągle ważny, test PCR, może zostanie uznany. Na miejscu czekała na nas pani, która zajmowała się gośćmi z innych państw chcącymi zobaczyć na żywo tę wspaniałą dyscyplinę sportu. W kolejce do testu COVID-19 stało dużo osób i okazało się, że zabranie certyfikatu było strzałem w dziesiątkę, gdyż nie musieliśmy się ponownie testować. Niestety Nui musiał swoje odstać. Wspomniana pani zaprowadziła nas na halę i dostaliśmy miejsca pod samym ringiem.

Zdjęcie 12. Wnętrzne legendarnej Lumpinee Arena, przed walkami.

Kilka szczegółów na temat samego turnieju. W ramach jednej gali rozgrywanych jest pięć walk, a każda trwa pięć rund po trzy minuty każda. Oceniają je trzej sędziowie siedzący w drewnianych pudłach w taki sposób, aby nikt nie widział ich noty. To z kolei ma związek z tym, że na sali na najważniejszej trybunie siedzi duża grupa ludzi, która obstawia wygranego. Po każdej rundzie ogłaszany jest stan zakładów, np. 6 do 2 na niebieskiego lub czerwonego. Każdy z zawodników zawsze walczy w spodenkach niebieskich lub czerwonych. Ja, mój kolega i nasz przewodnik także obstawialiśmy w naszym gronie po 20 batów. W moim przypadku dwa razy wygrałem i dwa razy przegrałem, więc wyszedłem na tym na czysto. Po każdej z rund sędzia ringowy zbiera ocenę. Z kolei przed walką udziela instruktażu zawodnikom, po czym rozpoczynają oni swego rodzaju rytualny taniec, połączony z rozgrzewką. Następnie zdejmują maseczki covidowe, podchodzą do sędziego, który wyciera im rękawice i udziela ostatniego instruktażu, po czym rozlega się głośny gong. Obserwując walki na żywo, jasno widać, że pierwsza runda jest zawsze rozpoznawcza: zawodnicy wykonują pojedyncze silne techniki, aby rozpoznać siłę ciosu przeciwnika, jego odporność na ciosy oraz determinację. Prawdziwa walka zaczyna się od rundy drugiej, nabiera tempa w kolejnych dwóch rundach, po czym w piątej następuje próba charakteru i kondycji. Ostatnia piąta walka jest raczej słaba – w trakcie naszej tam obecności zakończyła się w pierwszej rundzie nokautem.

Zdjęcie 13. Każdą walkę poprzedza rytualny taniec zawodników.

Kiedy zaczyna się walka, grupa czterech muzyków rozpoczyna granie tradycyjnych dźwięków, co nadaje tempo. Sędzia ringowy z kolei nie jest tylko po to, aby sędziować, ale także motywuje zawodników do walki, używa tu zwrotów typu: „jak nie chce ci się walczyć, idź do domu” itp. W trakcie przerw między rundami zawodnikom podkłada się pod nogi duże misy, co związane jest z ilością wody wylewanej na odpoczywającego zawodnika. Kiedy jedni zawodnicy już walczą, na krzesełkach, w rejonie sektorów, czekają już odpowiednio ubrani i rozgrzani następni. Za nimi w swoich szatniach rozgrzewają się kolejni. Cały turniej jest pokazywany w telewizji państwowej. Po zakończonej walce wygrany zawodnik udawał się na tzw. ściankę, gdzie każdy zainteresowany mógł jemu lub z nim zrobić sobie zdjęcie. Nagroda dla zwycięscy to około 500 dolarów, a dla pokonanego połowa tej sumy. W związku z COVID-19 liczba fanów mogących na żywo obejrzeć walki ciągle maleje, przez co i stawki dla zawodników są mniejsze.

Zdjęcie 14. Zdjęcia po walce – chwila chwały zawodników.

Kiedy w 1988 roku na ekranach polskich kin pojawił się film Krwawy sport z Jean-Claude’em van Damme’em w roli głównej, duża część mojego męskiego pokolenia chciała być tak sprawna jak główny bohater, który trenował i walczył w Tajlandii. Już sam trening, jego surowość i bezwzględność rozpalały umysły młodych i sprawnych chłopaków. Do dzisiaj pamiętam, jak wychodząc z nieistniejącego już dzisiaj kina Bagatela w Trzemesznie, rozpierała mnie niesamowita energia. To niewiarygodnie silne uczucie skutkowało tym, że w sekcjach karate, boksu czy kick-boxingu w samym Gnieźnie trenowały setki młodych chłopaków. Osobiście, gdyby ktoś wtedy dał mi szansę wyjechać na kilka lat do Tajlandii i trenować w oderwaniu od rodziny, to w ciągu 15 minut byłbym gotowy do podróży. Biorąc powyższe pod uwagę, proszę sobie wyobrazić, jakie emocje targają 48-letnim, energicznym i w pełni sprawnym mężczyzną, który ma szansę dotknąć i zobaczyć rzeczy niewyobrażalnych dziesiątki lat wcześniej.

Po meczu chciałem kupić sobie oryginalne rękawice bokserskie i spodenki z napisem Muay-Thai. Niestety sklep był zamknięty, ale kupiłem wszystko kolejnego dnia, tylko na innej arenie. Warto podkreślić, że jakość sprzętu i wyposażenia w sklepach przy stadionach jest na najwyższym poziomie.

Zdjęcie 15. Marzenia są po to, aby je spełniać!

Po zakończeniu niesamowitego wydarzenia sportowego, wspólnie z naszym przewodnikiem udaliśmy się na jedną z najbardziej obleganych w weekendy ulic w Bangkoku. W związku z tym, że była akurat sobota, bawiły się tam tysiące młodych i trochę starszych osób – zarówno Tajów, jak i turystów z całego świata. Natężenie dźwięków sprawiało, że praktycznie nie dało się rozmawiać. Sama ulica była w pełni dozorowana przez ochroniarzy, którzy sprawdzali certyfikaty szczepień. Po pozytywnej weryfikacji otrzymywało się pieczątkę na nadgarstek i można było dołączyć do wesołego towarzystwa. Idąc po około 600-metrowej ulicy, miało się wrażenie, że każda kolejna restauracja, dyskoteka czy bar konkurują ze sobą głośnością muzyki. W związku z bardzo ograniczoną liczbą turystów – około 30 proc. normalnego stanu – konkurencja była dość agresywna, co skutkowało utratą słuchu… A było o co walczyć: przykładowo butelka 250 ml tajskiej whisky w sklepie kosztuje około 150 batów, czyli tyle, ile kieliszek tego samego alkoholu w barze przy głównej imprezowej promenadzie. Atmosfera była niesamowita, wszyscy zachowywali się otwarcie, sympatycznie i chcieli po prostu dobrze się bawić.

26 grudnia 2021, Bangkok, Chatuchak Market, podróż do Chiang Mai

W tym dniu plan był jasny: zdanie pokoju i wyjazd na tzw. weekendowy market – Chatuchak Market oraz zakup sprzętu do tajskiego boksu w Rajadamnern Stadium. Nie ukrywam, że w ramach zwiedzania marketu jednym z głównych obszarów mojego zainteresowania był targ zwierząt. Wyobrażałem sobie, że zobaczę małpy, węże, i inne płazy i gady. Na miejscu okazało się, że Chatuchak Market jest profesjonalnie zorganizowanym weekendowym targiem, gdzie można kupić praktycznie wszystko: od małych myszek, stanowiących karmę dla węży, po przepięknie zaprojektowane meble drewniane, których nie powstydziłby się żaden szanowany dom. Mój serdeczny kolega nie chciał tam iść ze względu na szacunek dla naszych braci mniejszych, a dla mnie targ był dużym zaskoczeniem.

Zdjęcie 16. Część targu Chatuchak Market, w której handluje się żywymi zwierzętami.

Zobaczyłem tam nigdy dotąd przeze mnie niewidziane, nawet na profesjonalnych filmach przyrodniczych, gatunki zwierząt – małpki wielkości kilkunastu centymetrów, zwierzęta futrzane, które trudno było sklasyfikować, egzotyczne ryby, ptaki, płazy i gady, dzikie koty wielkości polskiego rysia, świnie ważącą około 70 kilogramów czy dziesiątki gatunków kotów i psów. Oglądając te zwierzęta, czasami opatrzone kartkami „zakaz fotografowania”, miało się wrażenie, że zdecydowana większość z nich jest znacznie mniejsza od naszego europejskiego standardu. Duże wrażenie wywarły na mnie bardzo gadatliwe, nieopierzone jeszcze papugi wielu gatunków. Oczywiście jestem zwolennikiem wprowadzenia całkowitego zakazu trzymania zwierząt w klatkach, jednak możliwość zobaczenia niektórych, często nieznanych gatunków z bliska było dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem.

Jeżeli chodzi o moje zakupy, to były nimi: dwie oryginalne proce tajskie, kilka przepięknych magnesów z Tajlandii, dwie rzeźby taj-bokserów oraz tradycyjna deska ze skorupami dwóch orzechów, służąca do masażu krzyża i stóp. Á propos stóp – obaj z Pawłem zafundowaliśmy sobie półgodzinny profesjonalny masaż stóp, w cenie około 20 zł. Tajowie są absolutnymi mistrzami masażu. Standardowy 60-minutowy masaż całego ciała, tj. nóg i pleców, kosztuje pomiędzy 300 a 500 batów, czyli od 35 do 60 zł.

Kończąc dzień, musieliśmy wrócić do hotelu po swoje rzeczy. Ustaliliśmy z panią w recepcji, że w zamian za to, że wrócimy tu jeszcze na dwie doby, zostawimy w ich przechowalni do 7 stycznia jeden bagaż, zawierający niepotrzebne nam rzeczy. Po około godzinnym odpoczynku udaliśmy się taksówką na dworzec. Oczywiście jak zwykle nie było to takie proste, ponieważ pani z recepcji nie wiedziała, o jaki dworzec chodzi, gdyż w Bangkoku jest ich kilka.

Zdjęcie 17. Dworzec kolejowy w Bangkoku.

Po dotarciu na dworzec i wykonaniu kilku pamiątkowych zdjęć zajęliśmy nasze miejsca w pociągu. W Tajlandii można podróżować w trzech klasach, przy czym druga jest najlepsza, biorąc pod uwagę relację koszt–efekt. Generalnie cała podróż z Bangkoku do Chiang Mai wyniosła nas obu 841 batów, czyli około 95 zł za 800 kilometrów. W wagonie po obu stronach znajdowały się miejsca – u góry do leżenia, na dole do siedzenia. Aby położyć się na dolnych, należało rozłożyć siedzenia i zdjąć pościel z góry. Jako byli żołnierze, szybko sobie z tym poradziliśmy. Co ciekawe, po jakimś czasie podszedł do nas ładnie ubrany pracownik kolei, który korzystając z tłumacza Google zapytał, czy może mi przygotować posłanie, co – jak się okazało – należy do jego obowiązków. Co jakiś czas, w trakcie postojów, przez wagony przechodziły panie oferujące przygotowane posiłki. Tajowie są mistrzami świata w profesjonalnym szykowaniu dań na wynos. Koszt dwóch ciepłych posiłków w pociągu to około 8-9 zł.

Zdjęcie 18. Wnętrze wagonu kolejowego, którym podróżowaliśmy do Chiang Mai.

Z mojej perspektywy im dużej przebywałem w Bangkoku, tym bardziej go odkrywałem. Będąc w centrum niedaleko mojego hotelu, skręciłem któregoś dnia w bardzo wąską uliczkę. Po drodze natrafiłem na małe bary, a siedzący tam mężczyźni natychmiast zapraszali do towarzystwa. Widziałem też otwarte do późnych godzin nocnych warsztaty, gdzie ludzie zarówno pracowali, jak i spali. To przenikanie się tradycyjnego, starego Bangkoku z nowoczesnością i pędem do rozwoju jest fascynujące.

Jednocześnie dosłownie kilkaset metrów dalej działa ogromne centrum handlowe Siam Shooping Centre, gdzie w jednym z segmentów były skupione wszystkie najdroższe marki na świecie. Ceny w tych sklepach wielokrotnie przekraczały roczne dochody Tajów. Omega, Louis Vitton i wiele innych, których w Polsce nigdy nie widziałem. Bangkok liczy kilkanaście milionów mieszkańców i sprawia wrażenie, jakby był kilkanaście razy większy od Warszawy.

Miasto jest niesamowicie różnorodne i bogate swoją tradycją i nowoczesnością. Można tu wypić piwo craftowe za 4,5 zł i zjeść świeży posiłek – dwie osoby zapłacą za niego 9 zł. W tym mieście nie można się nudzić, oczywiście jeżeli ktoś lubi miasto. Mnie osobiście hałas, beton i pośpiech męczą.

Zdjęcie 19. Widok na Bangkok z wody.

Po Bangkoku można poruszać się oczywiście na wiele sposobów: taksówkami-motorami, tuk tukami i taksówkami tradycyjnymi, ale też autobusem, metrem i kolejką naziemną. Miałem okazję podróżować nimi wszystkimi. Na szczęście wszędzie, poza tajskimi nazwami, są także napisy angielskie. Przykładowo, kupując bilet na kolejkę naziemną, otrzymujemy bilet formatu karty bankomatowej. Cena za przejazd danego odcinka taksówką kosztował 200 batów, a kolejką – 44 baty. Ciekawe było to, że opuszczając stację, bilet wkładało się do maszyny, która go nam zabierała. Uważam to za świetne rozwiązanie, gdyż nie produkuje się jednorazowych biletów, które po przejeździe są wyrzucane do kosza. Przy tak dużym mieście jak Bangkok oszczędza to dziesiątki ton papieru.

Wkrótce opis kolejnej części podróży!

Kazachstan – kraj piękny i różnorodny

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz 

Podróż do Kazachstanu i Kirgistanu przez Ukrainę została zrealizowana w dniach 27.04. – 11.05.2019 r. Była to kolejna podróż do państw, które w potocznej opinii uznawane są za kraje niestabilne, mało znane i nie wiadomo, czy bezpieczne. Rzeczywistość, jak w przypadku poprzednich podróży, okazała się zupełnie odmienna od oczekiwań i było to zaskoczenie pozytywne. W niniejszym materiale opiszę głównie Kazachstan oraz jednodniową wycieczkę do stolicy Kirgistanu – Biszkeku. 

Zdjęcie 1. Memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie. 

Pierwotnie planowałem podróż do Iranu, ale po zorganizowanej przez Polskę konferencji na temat sytuacji bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie wiosną 2019 r. Iran przez jakiś czas przestał wydawać Polakom wizy. Przed samym wyjazdem do Kazachstanu i Kirgistanu miałem tylko zarezerwowany hotel na wybrane dni. Dodatkowo nie było żadnego planu zwiedzania. Wszystko mieliśmy organizować z dnia na dzień, już na miejscu. 

Dzień pierwszy – wylot 27.04.2019 

Zgodnie z planem mieliśmy lecieć z Warszawy przez Kijów do byłej stolicy Kazachstanu Ałmaty, 200 km od granicy z Kirgistanem. Sześcioosobowa grupa wyleciała z Warszawy 27 kwietnia o godz. 10.45 i wylądowała w Kijowie o 13.15. Z uwagi na fakt, że wylot do Ałmaty mieliśmy dopiero o godz. 20.00, wybraliśmy się na wycieczkę po Kijowie, którą przygotował dla nas kolega biznesowy Michała – Oleksij. W trakcie kilku godzin, mając do dyspozycji busa, mogliśmy w szybkim tempie zobaczyć m.in.: memoriał II wojny światowej, memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie, Złotą Bramę czy wystawę sprzętu armii ukraińskiej, zniszczonego w walkach na wschodzie Ukrainy. Mieliśmy także okazję pospacerować po Majdanie i ciekawych ulicach wokół niego. Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się w drogę powrotną na lotnisko.

Zdjęcie 2. Złota Brama w Kijowie.

Dzień drugi – przylot do Ałmaty 28.04.2019 

Na lotnisku w Ałmaty wylądowaliśmy 28 kwietnia o godzinie 4.50. Musieliśmy jeszcze wypełnić małe kartki meldunkowe, które następnie podbijał strażnik graniczny z zaleceniem, aby ich pilnować. W związku z bardzo wczesną godziną szybko udaliśmy się taksówkami do naszego hotelu Renion Park, znajdującego się w centrum miasta przy ulicy Kunaeva 66. Czterogwiazdkowy hotel (ok. 60 dolarów za pokój dwuosobowy) okazał się absolutnym strzałem w dziesiątkę i oferował wszystko, czego można było się spodziewać na tym poziomie. Wspaniałe jedzenie, profesjonalna obsługa oraz siłownia, sauna i basen w cenie. Po uregulowaniu formalności około godz. 7.00 zjedliśmy pyszne śniadanie i udaliśmy się na spoczynek do godziny 14.00. W związku z tym, że mieliśmy zaplanowane tylko trzy noclegi, a następnie nie mieliśmy rezerwacji na kolejne dwa, należało szybko zorganizować trzydniową wycieczkę poza miasto ze spaniem w terenie. Od razu też założyliśmy wspólny budżet, z którego opłacaliśmy wszystkie wspólne wydatki, łącznie z jedzeniem czy trunkami. 

Zdjęcie 3. Bazar na Arbacie.

Po szybkim wypoczynku udaliśmy się na rekonesans okolic hotelu, w tym w rejon ulicy Arbat. Mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ akurat w tym dniu, tj. niedzielę, na okolicznych ulicach był kiermasz rękodzieła i innych ciekawych przedmiotów, jak np. pięknej porcelany z Uzbekistanu. Po pierwszych emocjach związanych z zakupami i spotkaniu z inną kulturą zjedliśmy obiad w restauracji Tirol. Nie była tania, ale i tak za pyszne jedzenie i piwo zapłaciliśmy łącznie 35 035 tenge (ok. 350 zł, 1 zł to ok. 100 tenge), co było ceną średnią. Przykładowo barszcz kosztował 1550 tenge, piwo – 540 tenge, miks różnych mięs dla kilku osób – 11 000 tenge, a zupa kremowa – 1200 tenge.

Zdjęcie 4. Galeria obrazów na ulicy Arbat.
Zdjęcie 5. Restauracja Tirol.

Po zjedzeniu pierwszego obiadu w centrum udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jakiegoś punktu obsługi turystów, gdzie udało mi się pozyskać kilka ważnych informacji, mapę Ałmaty oraz namiary na człowieka o imieniu Ulugbek, który miał nam pomóc zorganizować trzydniowy wyjazd poza miasto. Rezydował on w jedenastopiętrowym Sky Hostel przy ulicy Kurmangazy 107. Dodatkowo otrzymaliśmy za darmo lokalną kartę telefoniczną, którą jednak przed użyciem należało zarejestrować w specjalnym biurze. Początkowo miałem takie plany, ale z braku czasu pomysł nie został zrealizowany. Łatwiejszym sposobem było znajdowanie punktów gastronomicznych z dostępnym Wi-Fi i kontaktowanie się za pomocą aplikacji WhatsApp. Po dłuższym spacerze, nie bez małych problemów, udało się nam zlokalizować hotel i kolegę Ulugbeka. Okazał się nim bardzo sympatyczny młody Tadżyk, który prowadził wspólnie ze znajomymi mały hostel, zajmujący dwa piętra wielopoziomowego budynku wraz z bardzo dużym tarasem z pięknym widokiem na miasto, na którym dodatkowo organizowano pokazy filmów, rzucając obraz na ścianę budynku. Po zapoznaniu się z naszymi oczekiwaniami Ulugbek przedstawił ogólny plan wycieczki oraz koszt całości, łącznie z wyżywieniem i zakwaterowaniem. Pierwszego dnia zaproponował obejrzenie kanionu Szaryn, a następnie nocleg w rejonie gorących źródeł. Drugiego dnia mieliśmy pojechać nad dwa piękne górskie jeziora: Kolsai jeden i Kolsai dwa, a trzeciego – nad inne piękne jezioro górskie – Kaindy – w rejonie miejscowości Saty. Łączny koszt tej wycieczki miał wynieść 250 000 tenge. Za cenę 400 zł od osoby mieliśmy do dyspozycji samochód z kierowcą, wejścia do parków oraz zakwaterowanie i wyżywienie przez trzy dni.

Zdjęcie 6. Ulugbek. 
Zdjęcie 7. Widok z tarasu Sky Hostel.

Dzień trzeci – zwiedzanie Ałmaty 29.04.2019 

Dzięki temu, że udało się nam dograć wycieczkę, mieliśmy cały poniedziałek na zwiedzanie Ałmaty. Miasto absolutnie godne polecenia, czyste, zielone, bezpieczne, nowoczesne, zamieszkane przez około 2 mln ludzi. Niczym nie różni się od największych miast Polski, a pod względem czystości i zieleni wiele z nich przewyższa. Po pysznym śniadaniu w pierwszej kolejności postanowiliśmy zobaczyć górę Kok Tobe, na którą wjeżdża się kolejką linową w bardzo wygodnych wagonikach. Stamtąd roztaczają się piękne widoki na miasto, a poza tym jest mnóstwo atrakcji dla dzieci, które mogą zrujnować nawet najgrubszy portfel, w tym: krzywe zwierciadła, strzelnice, park linowy, dom zbudowany do góry nogami, koło widokowe z wagonikami, pomnik Beatlesów itp. Szczerze mówiąc, nie było tam nic, czego nie moglibyśmy znaleźć w Europie. Mimo to jest to bardzo dobre miejsce na niedzielny spacer, z pięknymi widokami i atrakcjami dla całej rodziny. Wszędzie jest bardzo czysto i ładnie.  

Zdjęcie 8. Zielone ulice w Ałmaty.
Zdjęcie 9. Góra Kok Tobe w Ałmaty.
Zdjęcie 10. Pomnik Beatelsów w Ałmaty.. 

Kolejnym punktem do odwiedzenia tego dnia była kolejka linowa na górę Szymbulak, a dokładnie Shymbulak Mountain Resort. W związku z tym, że miejsce to znajduje się poza miastem, musieliśmy tam dojechać autobusem numer 12. Ciekawostka: na przystankach autobusowych nie ma rozkładu jazdy i po prostu należy czekać, aż autobus przyjedzie. Bilet dla jednej osoby kosztuje 150 tenge, kara za jego brak wynosi 7000 tenge. Wiedziałem od pani z biura turystycznego, że mam domagać się od kierowcy biletu od razu po wejściu do autobusu, jednak ten dwukrotnie mi odmówił, mówiąc, że zapłacę na końcu i żebym się nie martwił. (W Kazachstanie i Kirgistanie można się porozumieć za pomocą języka rosyjskiego). Dojeżdżając do miejscowości Medeo, zapłaciłem za przejazd i „oczywiście” nie otrzymałem biletu… Cena za przejazd jest zawsze taka sama, bez względu na długość trasy, którą pokonujemy. Wjazd na górę Szymbulak jest bardzo przyjemny, kilka minut relaksu i możliwość robienia zdjęć. Cały system składa się z trzech wyciągów, ale my pokonaliśmy tylko pierwszy odcinek. Na samej górze w pełni trwał sezon narciarski, o czym świadczyła duża liczba narciarzy. Po zaliczeniu sesji zdjęciowej w każdej możliwej konfiguracji zjedliśmy przepyszny obiad w restauracji Paul, cały czas zachwycając się pięknymi widokami.  

Zdjęcie 11. Kolejka linowa na Szymbulak. 
Zdjęcie 12. Góra Szymbulak.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę w małej kawiarni z Wi-Fi. Dla upewnienia się, że zaplanowana wycieczka jest potwierdzona, napisałem przez WhatsApp do Ulugbeka pytanie, czy wszystko w porządku. Odpisał, że tak i czy moglibyśmy całą kwotę przywieźć mu do hotelu. Takie postawienie sprawy wywołało nasze zaniepokojenie. Po półgodzinnych przepychankach, wyrażających wzajemną nieufność, a jednocześnie zapewniając się o wzajemnej uczciwości, ustaliliśmy, że 150 000 tenge zapłacimy kierowcy następnego dnia rano, a resztę, czyli 100 000 tenge – kolejnego dnia rano. Poprosiłem jeszcze o dane kierowcy i numer rejestracyjny samochodu, którym mieliśmy podróżować przez następne trzy dni. Wracając wieczorem do hotelu, szliśmy parkiem 28 Panfiłowców, w którym jest wielkie mauzoleum poświęcone żołnierzom Armii Radzieckiej poległym w II wojnie światowej. W tym pięknym obiekcie nieustannie słychać piosenki wojskowe i cały czas są zapalone znicze oraz leżą kwiaty. Niedaleko od mauzoleum zrobiliśmy kilka zdjęć pięknie oświetlonej cerkwi prawosławnej. 

Zdjęcie 13. Mauzoleum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
Zdjęcie 14. Cerkiew w Ałmaty.

Dzień czwarty – wycieczka do kanionu Szaryn i gorących źródeł 30.04.2019 

Punktualnie o godz. 8.00 czekał na nas nasz kierowca Ałmaz. Wcześniej zostawiliśmy nasze główne bagaże w przechowalni, zabierające ze sobą tylko podręczne rzeczy na trzy dni. Zostawiłem też na wszelki wypadek dane kierowcy i numer samochodu w recepcji, co wywołało małe zdziwienie i komentarz, abyśmy się niczym nie martwili. Szybko przełamaliśmy pierwsze lody z naszym kierowcą i opiekunem jednocześnie, i atmosfera zrobiła się bardzo fajna. Trochę pogoda nie dopisywała, ponieważ padał deszcz. Po drodze kierowca musiał jeszcze zatankować, co dało nam szansę na zauważenie, że paliwo kosztuje 40% tego, co u nas w Polsce. Po wyjeździe z Ałmaty zjechaliśmy jeszcze do przydrożnej toalety, jednak jej stan i zapach „pokonał” połowę z nas, która musiała szukać szczęścia w terenie. Po około dwóch godzinach podróży zatrzymaliśmy się w miasteczku Kokpek, gdzie zjedliśmy rewelacyjne szaszłyki z baraniny. Ceny: woda mineralna – 100 tenge, płaski tradycyjny chlebek – 170 tenge, szaszłyk – 350 tenge, herbata z mlekiem – 100 tenge, a toaleta – 25 tenge. Ludzie na każdym kroku byli bardzo mili i życzliwi. 

Zdjęcie 15. Szaszłyki w Kokpek.
Zdjęcie 16. Gotowe danie w Kokpek.

Po około czterech godzinach jazdy dotarliśmy do robiącego ogromne wrażenie kanionu Szaryn, co widać na załączony zdjęciach. Po zejściu do kanionu należało pokonać około 2 km, aby dość do jego końca i przepływającej tam rzeki. Był tam zresztą zlokalizowany cały ośrodek obsługi turystów, restauracje, domki pod wynajem oraz kilka jurt dla turystów. Miejsce bardzo ładne, położone nad wartką rzeką. Koszt jednej jurty dla ośmiu osób to 45 000 tenge. Pierwotnie mieliśmy w nich spać, ale poinformowano nas, że wszystkie są zajęte. Na miejscu okazało się, że to nieprawda i większość z dziewięciu jurt była wolna. Problem polegał na tym, że zapłaciliśmy za całość, więc nasz kierowca dostał dyspozycje, aby koszty były minimalne. Pomiędzy ośrodkiem a wejściem do kanionu krążyły małe samochody dowożące turystów (cena: 1000 tenge za osobę). W kanionie wolno robić zdjęcia, jednak zabronione jest używanie dronów, na co zwrócono nam uwagę, kiedy Michał zaczął testować swój nowy sprzęt latający. Na szczęście udało się mu zrobić kilka pięknych ujęć, co widać na filmie. W związku z tym, że był bardzo silny wiatr i mocno się rozpadało, skorzystaliśmy z możliwości podwózki hammerem do wyjścia z kanionu. Po wyjściu z niego zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć z tarasów widokowych położonych na brzegach kanionu. 

Zdjęcie 17. Kanion Szaryn. 
Zdjęcie 18. Rzeka w kanionie Szaryn.
Zdjęcie 19. Jurty w kanionie Szaryn. 

Kolejnym, a zarazem ostatnim punktem tego dnia były gorące źródła oraz nocleg. W trakcie podróży można było poczuć ogromne przestrzenie Kazachstanu – czasami przez kilkadziesiąt minut mijaliśmy zaledwie jeden samochód. Co jakiś czas mijaliśmy punkty odpoczynku dla kierowców, składające się z małej ławeczki, toalety i kanału dla samochodu, co miało umożliwić małe naprawy. Na jednej ze stacji benzynowych udało mi się jeszcze zakupić płytę CD z muzyką kazachską (sto utworów mp3 za 750 tenge). W końcu dojechaliśmy do gorących źródeł, gdzie – jak się okazało na miejscu – znajduje się kilkadziesiąt porozrzucanych małych ośrodków wypoczynkowych. W związku z tym, że pogoda nie była najlepsza, okolica początkowo nie wywarła na nas najciekawszego wrażenia. Dodatkowo nasz kierowca nie mógł znaleźć naszego ośrodka, i jeździł to w jedną, to w drugą stronę, pytając ludzi o drogę. W związku z tym, że koszty były ważne, nasz ośrodek należał do tych tańszych, ale humory nas nie opuszczały. 

Na miejscu okazało się, że większość basenów jest pusta, ale administrator zapewniał, że woda niedługo zostanie napuszczona. Stan basenów pozostawiał wiele do życzenia, dwa z nich znajdowały się w blaszanym budynku, co przy silnym wietrze i deszczu sprawiało przygnębiające wrażenie. Mieliśmy też mały problem z pokojami, ponieważ chciano nam dać trzy dwuosobowe pokoje, gdy tymczasem wśród naszej sześcioosobowej grupy mieliśmy dwie pary i dwóch singli, ale ostatecznie problem rozwiązaliśmy we własnym zakresie. W kuchni atmosfera była przygnębiająca, obsługa zachowywała się w bardzo niemiły sposób. Zapytałem naszego kierowcy, kiedy i gdzie zjemy kolację. Po negocjacjach z kucharką mogliśmy sobie wybrać dania z karty, które pani nam przygotowała. Dodatkowo był zakaz spożywania alkoholu w stołówce. Ostatecznie kolacja była bardzo smaczna, nasze relacje z kucharką ulegały stopniowej poprawie, a przysłowiową lampkę wina wypiliśmy w holu przed telewizorem. Kolejnym etapem miłego wieczoru była próba skorzystania z basenów z gorącą wodą wypływającą prosto z ziemi. Wcześniej musieliśmy odpłatnie wynająć szlafroki w kolorach damskich i męskich. W pierwszej kolejności skorzystaliśmy wszyscy z małego basenu, coś na wzór jacuzzi, niestety temperatura była za wysoka i nie dało się tam długo wytrzymać. Następnie udaliśmy się do basenu zewnętrznego, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Woda była bardzo przyjemna, a temperatura na zewnątrz chłodna, co razem powodowało, że degustowaliśmy się tą chwilą do późnych godzin nocnych, i nie tylko chwilą….

Zdjęcie 20. Ośrodek Sijajuszczij.
Zdjęcie 21. Ośrodek Sijajuszczij.

Dzień piąty – wycieczka do jeziora Kolsai i miejscowości Saty 01.05.2019 

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, nawet nasz ośrodek wyglądał na ładniejszy niż jeszcze dzień wcześniej. Poznaliśmy nawet jego nazwę – Sijajuszczij. Wieczorem umówiliśmy się jeszcze z Michałem, że o godz. 6.00 skorzystamy z głównego basenu zewnętrznego, do którego przez całą noc była napuszczana woda. Pomysł okazał się świetny: poranek, piękne słońce, całkowita cisza i gorący basen z czystą wodą tylko dla nas – rewelacja, życie smakuje w takich momentach. Po zjedzeniu śniadania i zrobieniu kilku fotek wyjechaliśmy w kolejne zaplanowane miejsce, czyli jezioro Kolsai jeden i Kolsai dwa. Uzgodniliśmy z Ałmazem, że do jeziora Kolsai jeden dojedziemy samochodem, a dystans ośmiokilometrowy do jeziora Kolsai dwa pokonamy konno. Za konie mieliśmy zapłacić ekstra, tj. po 11 000 tenge za konia oraz 4000 tenge za przewodnika. Zanim dojechaliśmy do jeziora, zatrzymaliśmy się w miejscowości Saty, gdzie mieliśmy spędzić noc, ponieważ Ałmaz zakupił dla wszystkich pakiety obiadowe, które mieliśmy zabrać ze sobą na konie i zjeść nad jeziorem Kolsai dwa. W Saty spotkaliśmy trzech młodych Polaków, którzy przemierzali Kazachstan wynajętą toyotą rave4, płacąc około 100 dolarów za dzień. 

Zdjęcie 22. Saty.
Zdjęcie 23. Meczet w Saty.

Po dojechaniu do jeziora Kolsai jeden okazało się, że nasze panie nie są w stanie jeździć konno i po pokonaniu kilkuset metrów zeszły z koni, zostając na miejscu. Natomiast męska część grupy udała się konno w góry do drugiego jeziora. W trakcie pokonywania drogi okazało się, że trasa jest bardzo stroma, leśna, pełna kamieni i korzeni, i że dobrze się stało, że panie zostały na miejscu, ponieważ mogłoby się wszystko skończyć źle. W związku z tym, że rozpadał się deszcz, a podróż się przedłużała, po około dwóch godzinach podjęliśmy decyzję o powrocie. Pomimo że nie dotarliśmy do drugiego jeziora, widoki po drodze zapierały dech w piersiach, a widziane z siodła końskiego tylko podnosiły adrenalinę. Przygoda absolutnie godna polecenia, oczywiście dla osób, które potrafią utrzymać się w siodle. Telefon do właściciela koni to: Borzan Tobajew – 87054409275.  

Zdjęcie 24. Nasze konie nad jeziorek Kolsai.
Zdjęcie 25. Michał i Miłosz na koniach. 
Zdjęcie 26. Autor w siodle na kazachskich bezdrożach. 
Zdjęcie 27. Widoki z perspektywy końskiego siodła.

Po zakończeniu konnej przygody zjedliśmy jeszcze zaległy lunch i wróciliśmy do Saty na nocleg. Mieliśmy spać w domu specjalnie przygotowanym dla turystów, w którym było kilkanaście miejsc. Adres: Saty, ul. Ultrakow 18, tel. 87777288847. Rozpakowaliśmy nasze bagaże i poszliśmy na spacer po wsi, spotykając kilka ciekawych osób. Jedną z nich był generał czeczeński, który brał udział w walkach z Rosjanami w Groznym. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, natychmiast zaprosił nas na herbatę, którą piliśmy na terenie budowy ogromnego domu z bali drewnianych. Okazało się, że generał ma firmę budowlaną i buduje domy w różnych miejscach Kazachstanu. Po wypiciu herbaty i wymianie uprzejmości udaliśmy się do naszego miejsca noclegu. Tam okazało się, że w międzyczasie dwie inne grupy Polaków wynajęły miejsca noclegowe w naszym domku. Problem stanowiła jedna toaleta, z jednym prysznicem, ale przy odrobinie dyscypliny wszyscy odnieśli sukces…. W godzinach wieczornych zjedliśmy wspólną kolację i wypiliśmy przysłowiową lampkę wina. Była to też dobra okazja, aby wymienić się uwagami i informacjami na temat podróżowania po Kazachstanie. Młoda para studentów opowiadała, że przyleciała do Astany bezpośrednio z Warszawy, następnie przez dwanaście godzin pociągiem podróżowała do Ałmaty, a następnie na stopa dojechała do Saty. W Kazachstanie, korzystając ze stopa, należy dogadać się z kierowcą odnośnie do kwoty za podwózkę. Koszt biletu na pociąg to 12 000 tenge (należy rezerwować kilka dni przed wyjazdem), podobnie pokój w naszym domku kosztował ich 12 000 tenge na parę.

Zdjęcie 28. Warunki noclegowe w Saty.

Dzień szósty – wycieczka do jeziora Kaindy i powrót do Ałmaty 02.05.2019

Głównym punktem ostatniego dnia wycieczki był wyjazd do jeziora Kaindy, które leży na terenie Parku Narodowego Kolsay-Kolderi. Jezioro ma ok. 400 m długości i jest położone na wysokości 1867 m. n.p.m. Jezioro słynie z tego, że stoją w nim uschnięte drzewa, co w połączeniu ze szmaragdowym kolorem wody robi ogromne wrażenie. Nad jezioro trzeba dojść około 15 minut lub pojechać konno. Atrakcją była już sama droga prowadząca do jeziora, nie do przebycia dla zwykłego samochodu osobowego, szczególnie że trzeba było pokonać w bród małą rzekę. 

Po spędzeniu miłych chwil nad jeziorem udaliśmy się w drogę powrotną do Ałmaty. Mieliśmy do pokonania około 280 km. Zatrzymaliśmy się ponownie w miejscowości Kokpek na obiad, na który były oczywiście wyjątkowo smaczne szaszłyki z baraniny i kurczaka. Chwilę poświęciliśmy też na sesję zdjęciową nad Czarnym Kanionem. Po drodze ustaliliśmy z naszym kierowcą Ałmazem, który okazał się wyjątkowo przyzwoitym i pozytywnym człowiekiem, że w dniu następnym zawiezie nas do Biszkeku w Kirgistanie za 90 000 tenge. Do hotelu wróciliśmy około godziny 19.00 – zmęczeni, ale pełni wrażeń. 

Zdjęcie 29. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 30. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 31. Czarny Kanion. 
Zdjęcie 32. Nasz samochód i pustkowia Kazachstanu.

Dzień siódmy – wycieczka: Biszkek, stolica Kirgistanu 03.05.2019 

Ostatnim akcentem wspólnego wyjazdu była wycieczka do Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Do granicznej miejscowości Kordaj z Ałmaty jest około 220 km. Na miejscu okazało się, że Ałmaz nie może przejechać granicy, bo to kosztuje i zajmuje dużo czasu. Nic nam wcześniej nie mówiąc, porozumiał się ze swoim kolegą, który prowadzi biznesy w Biszkeku, że ten nas obwiezie po mieście, a następnie odstawi na granicę. Po drodze mieliśmy problem z samochodem, tj. z jednym z kół, które co chwila bardzo hałasowało. Ałmaz na wszelkie oznaki naszego zaniepokojenia miał jedno świetne powiedzenie: „Nie piereżywaj, eto Kazachstan”. Po drodze widzieliśmy jeszcze pasące się stado wielbłądów dwugarbnych oraz napiliśmy się kobylego mleka – kumysu. Na granicy czekał na nas już kolega Ałmaza, Max. W pierwszej kolejności należało podejść do okienka straży granicznej Kazachstanu, tam okazać paszport i oddać kartkę meldunkową. Okazało się, że kartka Michała gdzieś się zawieruszyła, ale nie stanowiło to problemu na granicy. Następnie należało przejść pas ziemi niczyjej i podejść do okienka strażnika granicznego Kirgistanu, który po sprawdzeniu pieczątki zezwalał na wejście na terytorium Kirgistanu. 

Zdjęcie 33. Przejście graniczne Kordaj 
Zdjęcie 34. Pyszny posiłek w trasie.

Po załatwieniu formalności Max i drugi kierowca zawieźli nas, zgodnie z naszym życzeniem, na duży bazar Dordoi, gdzie mogliśmy zrobić zakupy. Następnie pod opieką naszych kirgiskich przewodników udaliśmy się na zwiedzanie centrum Biszkeku. Miasto jest czyste, ale dużo biedniejsze niż Ałmaty, widać było wiele pozostałości po czasach Związku Radzieckiego. Mieliśmy okazję zobaczyć m.in. park Panfiłowa, plac Alto, muzeum narodowe i pałac prezydenta czy Centralny Meczet, wybudowany przez Turcję w 2018 r. Mogliśmy też obkupić się w kirgiskie suweniry w Centralnym Markecie (CUM – Centralnyj Uniwermag). Polecam to miejsce, chyba czwarte piętro, ponieważ rzadko można spotkać tak bogato wyposażone stoiska z suwenirami danego kraju. Można tam było nawet kupić dobrze wyprawione skóry wilków.  

Zdjęcie 35. Bazar Dordoi.

Na zakończenie zjedliśmy bardzo smaczny obiad w restauracji Tarym, która znajduje się naprzeciwko pięknego meczetu Mahmood Kaszkri. Potrawy w restauracji były typowo regionalne, brak alkoholu i bardzo niskie ceny. (Kurs kirgiskiej waluty – 1 euro to 79 som). Restauracja absolutnie godna polecenia ze względu na obsługę, smak, różnorodność oraz ceny. Za cały posiłek dla siedmiu osób zapłaciliśmy 3042 som, czyli około 30 dolarów!!! Przykładowe ceny: baranie żeberka – 200 som, surówka – 210 som, herbata – 30 som, szaszłyk z baraniny – 110 som, zupa soljanka – 140 som. Po obiedzie ponownie musieliśmy przejść całą procedurę okazywania paszportów na granicy i wypełniania kartki meldunkowej w Kazachstanie. Do hotelu dotarliśmy około godz. 22.00, a następnego dnia, po szybkim pakowaniu, o godz. 5.00 Ałmaz odwiózł pięciu z nas na lotnisko, ja natomiast zostałem na kolejny tydzień z zamiarem spędzenia większości z tego czasu w Kirgistanie – ale o tym w kolejnym sprawozdaniu.

Zdjęcie 36. Pamiątka z zapoznania się z policją turystyczną.
Zdjęcie 37. Centralny Meczet w Biszkeku. 
Zdjęcie 38. Plac centralny w Biszkeku.
Zdjęcie 39. Stoisko z suwenirami w CUM 
Zdjęcie 40. Michał z autorem przed restauracją Tarym.

Podsumowując, Kazachstan jest krajem nowoczesnym, różnorodnym geograficznie, z bogatą kuchnią i bardzo bezpiecznym. Przez cały tydzień nie mieliśmy żadnej sytuacji, w trakcie której nasze bezpieczeństwo byłoby w jakikolwiek sposób zagrożone. Ałmaty to miasto piękne, nowoczesne, czyste i bardzo zielone. Można tutaj popróbować wielu kuchni – kazachskiej, rosyjskiej i kilku innych. Ludzie są bardzo pozytywnie nastawieni do turystów, bardzo użyteczny jest język rosyjski. Polecam z całego serca.  

Zdjęcie 41.
Zdjęcie 42.
Zdjęcie 43.
Zdjęcie 44.
Zdjęcie 45.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – Hanoi.

Dlaczego Wietnam?

Po powrocie z Tajlandii w styczniu 2022 r. rzuciłem się w wir pracy na uczelni, która po czterech miesiącach spowodowała, że poczułem konieczność oderwania się od wszystkich problemów i odkrycia czegoś nowego.

Wybierając nowy, tj. 45. kraj, w którym miałem okazję postawić stopę, musiałem się liczyć z covidowymi ograniczeniami – podobnie jak w przypadku Tajlandii. Początkowo brałem pod uwagę Singapur, ale jak się już naczytałem o wszystkich karach za najmniejsze przewinienie, stwierdziłem, że w takich okolicznościach o wypoczynek może być trudno.

W związku z powyższym zacząłem analizować Wietnam, który chodził mi po głowie już od dłuższego czasu. Jako młody chłopak wychowywałem się na filmach o Wietnamie i zawsze chciałem ten kraj zobaczyć osobiście. Poczytałem, jakie dokumenty muszę przygotować i jakie są warunki wjazdu do tego odległego kraju. Okazało się, że należy zdobyć wizę elektroniczną oraz muszę mieć test PCR lub szybki antygenowy. Wizę zdobyłem przez portal iViza, zrobiłem test PCR, na wynik którego musiałem czekać prawie 23 godziny. W związku z opóźniającym się wynikiem PCR w dniu wyjazdu na lotnisko robiło się nawet nerwowo. Bilet niestety nie był tani. Za bilet kupiony telefonicznie w Qatar Airways zapłaciłem prawie 5 tys. zł, do tego należy doliczyć test za 360 zł, ubezpieczenie za 150 zł oraz wizę za ok. 400 zł. Na szczęście z tego, co ustaliłem, ceny w Wietnamie nie są wysokie, więc była nadzieja, że z torbami nie pójdę…

Podobnie też jak zawsze, wyjechałem bez żadnego planu. Nie było czasu. Zabukowałem tylko cztery noce w Hanoi i dwie w Sa pa – i to wszystko. Dodatkowo wychodzę z założenia, że gdybym za dużo czytał opowiadań innych o podróżach w Wietnamie, to skopiowałbym czyjś wyjazd, a ja lubię odkrywać dany kraj krok po kroku. Zawsze poznaję kogoś ciekawego z danego kraju, kto pokazuje mi kraj swoimi oczami. Nikt nie zna bardziej miejsc jak ludzie, którzy tam mieszkają.

Wietnam, którego oficjalna nazwa to Socjalistyczna Republika Wietnamu, leży w Azji Południowo-Wschodniej na Półwyspie Indochińskim. Graniczy z Chińską Republiką Ludową, Laosem i Kambodżą, liczy ponad 100 mln ludzi, co daje mu piętnaste miejsce na świecie. Powierzchnia Wietnamu to ok. 331 210 km². Wietnam to kraj bardzo wielonarodowy, co powoduje, że jest on niezwykle atrakcyjny turystycznie. Powyższe wynika z wielowiekowej migracji plemiennych. Rdzenni Wietnamczycy to 85% populacji, natomiast 10% mieszkańców to grupy plemienne, żyjące w większości w górach, należące do 53 narodowości. Kraj posiada także bardzo trudną, ale i bohaterską historię. W ciągu ostatnich 70 lat musiał toczyć kilka zwycięskich wojen, które zakończyły się zwycięstwem. Wietnamczycy w tym czasie pokonali siły francuskie, amerykańskie czy kambodżańskie. To wszystko powoduje, że Wietnamczycy są bardzo dumni, a sam kraj jest niezwykle ciekawy.

Zdjęcie 1. Muzeum wojskowe w Hanoi.

Dzień 1 (26-27.04.2022) – podróż do Wietnamu i pierwsze wrażenie

Na lotnisku w Warszawie dowiedziałem się, że muszę jeszcze zainstalować jakąś aplikację wietnamskiego ministerstwa zdrowia dotyczącą COVID-19, co oczywiście szybko uczyniłem. Lot minął szybko i sprawnie: pięć godzin do Doha, trzy godziny w Doha na lotnisku, i kolejnych osiem godzin w samolocie do Hanoi. Na lotnisku w Hanoi byłem pod ogromnym wrażeniem, bo załatwienie pieczątki w paszporcie i cała kontrola zajęła może pięć minut. Trochę dłużej czekałem na bagaż, celnicy przepuścili mnie bez żadnej kontroli, więc mój litr nowo odkrytego polskiego sklepowego bimbru „zdrowotnego” wleciał do Wietnamu bez problemu. Następnie wymieniłem trochę dolarów na lokalną walutę, która nazywa się dong. Wychodzi to mniej więcej 5 tys. dongów za 1 zł. W miejscu wymiany walut zaproponowano mi taksówkę, na którą się zgodziłem i pojechałem do hotelu. Wyszedłem za założenia, że jak zawsze trzeba zapłacić pierwszą daninę, czyli przepłaconą taksówkę. Oczywiście mogłem wyjść z budynku lotniska i szukać tańszej, ale bardziej cenię sobie bezpieczeństwo i komfort niż pieniądze. W kantorze dostałem rachunek za taksówkę i wszystko poszło bardzo sprawnie.

Zdjęcie 2. Panorama starej części Hanoi.

Hotel w Hanoi wybrałem w starej najbardziej znanej dzielnicy Hoàn Kiếm District, w której znajduje się mnóstwo pięknych historycznych i bardzo oryginalnych miejsc. W centrum dystryktu leży jezioro Hoàn Kiếm Lake z bardzo ważną dla Wietnamczyków małą świątynią Ngoc Son Temple.

Zdjęcie 3. Jezioro Hoan Kiem i świątynia Ngoc Son Temple w Hanoi.

W hotelu Soleil Boutique Hotel Hanoi (naprawdę godny polecenia) czekała na mnie bardzo miła pani menadżer Sandy, która gdy tylko mnie zobaczyła, odezwała się do mnie od razu po imieniu. Gdyby to była Europa, to pewnie bym się zdziwił, ale że jest to Wietnam i trochę się różnię od Wietnamczyków, to przyjąłem to jako bardzo profesjonalne przygotowanie do witania gości. Po otrzymaniu wstępnych instrukcji i karty dostępowej udałem się do pokoju. Półtorej godziny później, po krótkiej drzemce, byłem już na pierwszym spacerze. Na początku trudno było nawet wystartować – z uwagi na bardzo wąskie, często symboliczne chodniki i bardzo duży ruch uliczny skuterów i samochodów.

Po krótkim czasie wszedłem mentalnie w lokalne warunki i dość sprawnie radziłem sobie z przechodzeniem przez jezdnię, co nie jest takie łatwe nawet na zielonym świetle. Gdy przechodzimy na czerwonym lub w miejscach niedozwolonych, należy poczekać, aż ruch będzie mniejszy i przechodzić bardzo powoli, starając się iść tak, aby mogły nas ominąć samochody czy skutery. Małym mankamentem było noszenie maseczek, ale tu przyjąłem wariant polski, gdzie także ich nie nosiłem.

Zdjęcie 4. Typowe zagęszczenie skuterów w Hanoi.

Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne: pełen luz, dowolność, często krzesła i stoliki rozstawione na środku chodnika, przy prowizorycznych restauracjach. Nie jest tak czysto jak w Tajlandii, ale to nie ma znaczenia, ponieważ każdy kraj jest inny. Ludzie nie zwracają uwagi na takich ludzi jak ja, sklepikarze nie narzucają się ze swoim towarem. Jak zawsze zacząłem poznawać drogi najbliższe hotelowi, co nie było trudne, ponieważ dostałem w hotelu mapę turystyczną. Udało mi się dojść do jeziora Hoàn Kiếm i zjeść pyszną zupę z kluskami i kurczakiem. Wokół jeziora znajduje się wiele bardzo ładnych budynków, hoteli i restauracji. Natknąłem się nawet na grupę pań, które tańczyły przy muzyce nad samym jeziorem, świetna sprawa. W ogóle zauważyłem, że Wietnamczycy aktywnie uprawiają sport, biegają czy tańczą. Ok. godz. 21, po krótkim odpoczynku, udałem się na wieczorny spacer i okazało się, że podobnie jak w Tajlandii życie zaczyna się tu dopiero wieczorem. Chodniki były pełne jedzących Wietnamczyków, restauracje bardziej przypominały domowe otwarte kuchnie niż typowe restauracje. Nazwy dań były po wietnamsku, ale dzięki zdjęciom jedzenia można było wywnioskować, co to za potrawa.

Zdjęcie 5. Typowy obraz nocnego życia w Hanoi.

W pewnym momencie idąc ulicą Phung Hung, musiałem ominąć skutery całkowicie blokujące chodnik i odkryłem torowisko kolejowe całkowicie zaadaptowane jako spokojna ulica pełna małych barów i restauracji. W związku z tym, że była noc, to oświetlenie dawało bardzo miłe wrażenie. Wybrałem jedną z kawiarni i chciałem zamówić piwo o nazwie Egg Beer, bo takiego jeszcze nie próbowałem. Okazało się, że to nie tylko piwo, ale kogel-mogel z piwem. Zaryzykowałem i otrzymałem piwo, które przelałem do dużej szklanki, gdzie było dobrze rozmieszanym koglem-moglem.

Zdjęcie 6. Wspomniane w tekście Egg Beer.

Początkowo bałem się jak zareaguje mój żołądek, ale po chwili strach minął, a zostały świetne wrażenia kulinarne. Wszędzie dookoła grała muzyka, było bardzo spokojnie, żadnego ruchu, bo to przecież torowisko. Po chwili poruszenie: okazało się, że właśnie jedzie pociąg. Ludzie szybko i sprawnie ostrzegali się o pociągu, dzieci zostały przechwycone, a przedmioty odsunięte od torowiska. Po przejechaniu spalinowej lokomotywy wszystko wróciło do stanu sprzed przejazdu pociągu.

Zdjęcie 7. Kawiarniane życie nocne położone bezpośrednio przy torach kolejowych.

Wracając do hotelu, zwróciłem uwagę na małą – tak mi się wydawało – bibliotekę, o powierzchni dosłownie 4 metrów kwadratowych. Stały tam trzy młode dziewczyny i robiły sobie zdjęcia przy regałach z książkami. Zauważyłem też na plakat, że tu jest grana muzyka na żywo, co było zresztą słychać. Na progu siedział starszy Wietnamczyk, którego zapytałem, czy tu jest muzyka na żywo. W odpowiedzi wskazał mi wychodzące dziewczyny, które potwierdziły, że jest muzyka. Następnie Wietnamczyk wstał, podszedł do regału, pociągnął jedną z książek i regał okazał się być drzwiami do bardzo wąskiej klatki schodowej – może z 50 cm szerokości. Na górze był bardzo przyjemny klub, w których czterech młodych ludzi śpiewało i grało muzykę na żywo. Przy okazji utrzymywali dialog z gośćmi, w ręku mieli plik małych karteczek z nazwami piosenek, które śpiewali. Podsumowując: piękne miejsce i piękna muzyka. Nazwa klubu to Bee’Znees 1920s, 163 Phùng Hưng, Quận Hoàn Kiếm. Ceny jak na takie miejsce były wysokie. Kieliszek wódki Absolut kosztował ok. 35 zł, ale wiadomo – ktoś zespół musi sfinansować.

Zdjęcie 8. Klub Bee’Znees 1920s w Hanoi.

Po drodze z hotelu spotykałem jeszcze wiele osób siedzących w prowizorycznych barach na chodnikach i pijących alkohol. Mam wrażenie, że Wietnamczycy to bardzo rozrywkowy naród i za kołnierz nie wylewają, co bardzo mi pasuje… W Dubaju na lotnisku nie mogłem się nawet napić piwa, ponieważ trafiłem na Ramadan, który kończył się 1 maja.

Dzień 2 (28.04.2022 r.) – Hanoi i próba uprowadzenia

Dzień został przeznaczony na zwiedzanie Muzeum Armii oraz Mauzoleum Ho Shi Mina. Bilet do muzeum kosztował 50 tys. dongów, a zgoda na robienie zdjęć przy wykorzystaniu aparatu dodatkowe 30 tys. dongów. Na terenie muzeum znajduje się kilka sal wystawowych, w tym jedna całkowicie poświęcona współpracy rosyjsko-wietnamskiej. Poza salą rosyjską, gdzie napisy były po wietnamsku i rosyjsku, w pozostałych opisy występowały po angielsku i wietnamsku. Poza ciekawą i skomplikowaną historią Wietnamu można było także zobaczyć sprzęt wykorzystywany przez Amerykanów w wojnie w Wietnamie oraz jeden z pojazdów francuskich, jeszcze w okresu francuskich walk o Indochiny. Opisana jest także historia wojny z reżimem kambodżańskim. Na terenie muzeum znajduje się także cytadela, z której można zobaczyć panoramę całego muzeum.

Zdjęcie 9. Widok na Muzeum Armii w Hanoi.

Po wyjściu z muzeum udałem się spacerkiem w kierunku Mauzoleum Ho Shi Mina, jednak będąc już prawie na miejscu, zostałem zaczepiony przez jakiegoś motocyklistę, który stwierdził, że mauzoleum jest już zamknięte, a on za 100 tys. dongów zrobi mi objazdową wycieczkę. W związku z tym, że kieruję się zasadą podróżowania bez planu, podjąłem wyzwanie. Pokazał mi dwie świątynie i miejsce, gdzie w 1975 r. spadł amerykański samolot superforteca B-52. Części wraku znajdują się obecnie w małym zbiorniku wodnym. Postawiona jest tablica informacyjna, a opodal znajduje się bar o nazwie B-52. Przez cały czas w trakcie jazdy powtarzał, że to, co mi pokaże, to jest obiekt numer jeden…

Zdjęcie 10. Szczątki B-52 w centrum Hanoi.

Dzięki temu, że jeździliśmy skuterem, udało się zobaczyć kilka bardzo ciekawych i przy tym wąskich uliczek. W pewnym momencie, po wizycie w małej świątyni, mój kierowca zażądał zapłaty i stwierdził, że jeżeli mamy dalej jechać, to muszę mu dopłacić kolejne 100 tys. dongów. Oczywiście powiedziałem, że nie ma mowy i nie taka była umowa. Po krótkiej wymianie zdań założyłem plecak i udałem się pieszo w dalszą drogę. Cwaniaczek się przeliczył, myślał, że wywiezie mnie poza zakres mapy, którą posiadałem i zginę. Bez problemu ustaliłem dalszy kierunek marszu i powolnym krokiem zwiedzałem wąskie boczne uliczki pełne handlarzy. Dzięki tej nieudanej próbie uprowadzenia odkryłem świetną uliczkę pełną handlarzy mięsem, warzywami czy owocami. Ciekawostka: obok była zakryta hala targowa, po której Wietnamczycy jeździli skuterami… Jak zwykle zawsze warto oddalić się od centrum, aby zobaczyć prawdziwych, naturalnych ludzi.

Zdjęcie 11. Ulica handlowa w Hanoi.

W Wietnamie wspaniałe jest to, że ludzie nie zwracają specjalnej uwagi na turystów. Miałem wrażenie, że dzięki swojej historii, waleczności nie mają żadnych kompleksów. Miło jest chodzić pomiędzy nimi, ponieważ nie są to typowi nachalni handlarze w miejscach turystycznych. Małym minusem jest to, że prawie wcale nie znają języka angielskiego, nawet większość nazw jest tylko po wietnamsku. Jeżeli chodzi o wybór jedzenia, to problemu nie ma, ponieważ podobnie jak w Tajlandii w restauracjach w menu są zdjęcia potraw.

Zdjęcie 12. Połączenie starej i nowej architektury w Hanoi.
Zdjęcie 13. Zabudowa Hanoi.

Wracając, okazało się, że mauzoleum Ho Shi Mina jest dostępne z zewnątrz. Wchodząc na plac, należało przejść kontrolę bezpieczeństwa oraz założyć maskę. Na placu, frontalnie do mauzoleum, można było robić zdjęcia. Po chwili sam się poczułem jak mauzoleum, ponieważ trzy starsze Wietnamki koniecznie chciały sobie robić ze mną zdjęcia na tle mauzoleum.

Zdjęcie 14. Mauzoleum Ho Shi Mina.

Po mauzoleum zrobiłem jeszcze kilka zdjęć bardzo zadbanym i reprezentacyjnym budynkom rządowym Hanoi, oczywiście za każdym razem pytając o zgodę wartownika czy policjanta. Zwróciłem też uwagę, że przy ulicy, którą szedłem, zlokalizowanych jest wiele ambasad. Przy jednej z nich rozstawiono nawet siatkę do badmintona. Ludzie, którzy grali, całkowicie zablokowali chodnik, ale to nikomu nie przeszkadzało.

Zdjęcie 15. Budynek rządowy w Hanoi.

Będąc już bardzo blisko hotelu, mijałem tory kolejowe, które był mi już znane z racji spożywania przy nich piwa z koglem-moglem. Znalazłem bardzo głośne miejsce, pełne rozradowanych Wietnamczyków, gdzie można było się napić piwa z tzw. beczki. Za dwa piwa i pyszne żeberka zapłaciłem w sumie 120 tys. dongów, czyli około 24 zł. Spacerując, po wcześniejszych doświadczeniach tajskich, obserwowałem też ceny masażu, które wahały się od 220 tys. do 740 tys. dongów za ten sam masaż. Szczerze powiem, że pozwoliłem sobie na kilka i nawet się nie umywają do tego, co potrafią Tajowie.

Rano jeszcze przed wyruszeniem w Hanoi zapytałem recepcjonistę o najbardziej popularne miejsce w Hanoi. Mając to miejsce zaznaczone na mapie, schodziłem nogi i w końcu tam trafiłem. Muszę przyznać, że poruszanie się po Hanoi, nawet z mapą, jest bardzo trudne. Ulice nie są poukładane w żaden logiczny sposób, pod kątami prostymi, co powoduje, że bardzo łatwo się zgubić nawet na małych odległościach.

Zdjęcie 16-17. Nocne życie w Hanoi.
Zdjęcie 16-17. Nocne życie w Hanoi.

Kiedy już ok. godz. 23 odnalazłem to miejsce, byłem w szoku: tysiące młodych rozradowanych ludzi oraz turystów wspaniale się bawiło, śpiewało i jadło przy muzyce. Chodniki i ulice były praktycznie nieprzejezdne. Zwróciłem uwagę na staruszkę, która próbowała się przebić swoim rowerem przez ten tłum i szło to jej bardzo powoli. Zjadłem szybki posiłek, porobiłem filmy i zdjęcia, a następnie wolnym krokiem udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zgubiłem się dwa razy, ale dzięki temu, że miałem mapę, oraz dzięki pomocy Wietnamczyków trafiłem do hotelu. Od początku dla mnie punktem orientacyjnym było jezioro Ho Tay, które znajduje się w centrum mojej dzielnicy. Idąc w nocy do hotelu, mijałem całe rodziny, które na rozłożonym wprost na chodniku kocu siedzieli i jedli kolację, widziałem też takich, co spali na chodniku.

Zdjęcie 18. Jedna z restauracji na ulicy.

Miałem wrażenie, że w tej dzielnicy domy służą bardziej za magazyn niż miejsce do życia. Zresztą domy w Hanoi słyną z tego, że są bardzo wąskie. Miałem okazję wejść do jednej z toalet przy kawiarni i prawie nie mogłem się zmieścić na szerokość ramion. Część barów czy małych restauracji funkcjonuje na zasadzie mieszkania, gdzie przygotowuje się jedzenie i sprzedaje ludziom na ulicy. Ludzie siadają na plastikowych krzesełkach, zresztą bardzo niskich, i przy plastikowych stolikach jedzą. Po zakończonej obsłudze naczynia są myte na chodniku i zamykany jest interes. Dla osób bardzo wrażliwych o delikatnych żołądkach taki widok może przyprawić o mdłości i niestrawności.

Zdjęcie 19. Taksówki rowerowe.

Jako były żołnierz, po porządnej szkole we Wrocławiu, nie zawracam sobie głowy takimi drobnostkami i po posiłku dokonuję sterylizacji dróg pokarmowych i żołądka poprzez wypicie kilku łyków mocnej wódki. Wietnam to jest mój 45. kraj, który odwiedzam i nigdy nie miałem żadnych problemów jelitowych czy żołądkowych. Wychodzę z założenia, że nie ma co zmieniać nawyków, które się sprawdziły, nawet jeżeli jest to nie końca zdrowe dla wątroby.

Zdjęcie 20. Handel obnośny.

Po powrocie do hotelu miałem już tylko siłę na wstawienie kilku zdjęć na Facebooka i poszedłem spać. Kolejnego dnia czekała mnie bowiem pierwsza z dwóch zaplanowanych całodniowych wycieczek poza miasto. Pierwsza to słynna zatoka Ha Long Bay, a druga to piękne rzeka i rejon Minh Dinh. Biorąc pod uwagę, o której planowany był wyjazd, wiedziałem, że się kolejny raz nie wyśpię. Nie był to problem, ponieważ mam coś takiego, że kiedy podróżuję, jestem na obrotach po 17-18 godzin i nie czuję się zmęczony. Nowe widoki, ludzie i kultura w dziwny sposób ładują mnie energetycznie i odżywiają mózg, natomiast pokonywanie nowych wyzwań tylko mnie umacnia psychicznie.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz, 18.08.2022 r.

Część III – Sa Pa i Północny Wietnam

Dzień 5 (1.05.2022) – wyjazd na północ do Sa Pa

1 maja, tj. dzień wyjazdu do Sa Pa, zaczął się trochę nerwowo. Kiedy poszedłem na śniadanie zgodnie z umową, okazało się, że jeszcze nie jest gotowe, ale szybko przygotowano dla mnie pakiet na wynos. Kiedy z kolei zszedłem chwilę po godz. 6 rano do recepcji, okazało się, że nie można zamówić taksówki, ponieważ nikt nie odbiera telefonu. Ostatecznie na skuterze dowiózł mnie na przystanek autobusowy jeden z pracowników, co wcale nie było przyjemne ze względu na padający deszcz. Okazało się też, że nie do końca potrafi on odnaleźć mój autobus. Chwilę pokrążyliśmy i w końcu znalazłem autobus. Przed autobusem pomocnik kierowcy odnalazł mnie na liście, wskazał kabinę i kazał zdjąć buty. Okazało się, że w autobusie chodzimy na boso, co nie było wcale dziwne, zważywszy na to, że był to autobus składający się z piętrowych kabin (na zdjęciu). W kabinie był pilot, którym można było sterować systemem masaży pleców. Kabina była wystarczająca dla mnie i miała długość dokładnie 175 cm, bo kiedy się wyprostowałem, to sięgałem nogami i głową jej skrajnych części. Gdybym był wysokim facetem, z całą pewnością sześciogodzinna podróż nie należałaby do przyjemności.

Po drodze mieliśmy dwa przystanki po 20 min. na toaletę i posiłek. Przystanki miały miejsce w specjalnie przystosowanych zajezdniach, gdzie były stoiska z jedzeniem, małe targowisko i toaleta. Widać było, że system wspaniale funkcjonuje. Ciekawostka była taka, że po zatrzymaniu się danego autobusu ktoś z obsługi podsuwał po drzwi koszyk z klapkami do chodzenia. Oczywiście ja ze względów higienicznych zakładałem swoje supersandały.

Zdjęcie 1. Autor na tle autobusu w trakcie postoju na dworcu autobusowym.

W trakcie podróży, kiedy już trochę pospałem, zacząłem podziwiać przepiękne górskie widoki, od których trudno było oderwać wzrok. Miałem ochotę wysiąść z autobusu na jakimś lokalnym przystanku i iść w teren. Większość czasu autobus jechał płatnymi drogami bardzo dobrej jakości. Po dojechaniu do Sa Pa doznałem szoku. Przepiękny nowoczesny kurort, po ulicach którego chodziły tysiące turystów, głównie – jak to sami lokalni mieszkańcy mówią – ludzie Hanoi. Były to ogromne tłumy i, podobnie jak nasi miejscy turyści, ubrani na „ładnie” w pantofelkach i jeżdżący lokalnymi samochodami dla turystów bez dachu.

Zdjęcie 2. Widok na centrum Sa Pa.

Na szczęście ja miałem zarezerwowany hotel w jakiejś wsi klika kilometrów poza Sa Pa. Kiedy opuściłem autobus, już czekały ubrane w lokalne stroje kobiety tzw. łowcy turystów, dokładnie tak samo jak w Zakopanem. Mówiły bardzo dobry angielskim, więc nie było problemu z komunikacją. Obiecały zabrać do swojej wsi i pokazać okolice. Wymieniłem grzeczności i zamówiłem kawę w pierwszej kawiarni. Napisałem do właścicielki hotelu, gdzie jestem, wysłałem zdjęcie kawiarni i poprosiłem o sprawdzoną taksówkę, której właściciel będzie wiedział, gdzie ma mnie zawieźć. Zresztą takie rozwiązanie sugerowała sama właścicielka. Po ok. 15 min. przybył kierowca, który w telefonie miał moje nazwisko i pojechaliśmy do hotelu. Po drodze zauważyłem, że zostawiłem w autobusie stojak pod aparat fotograficzny.

Zdjęcie 3. Widok na jezioro w centrum Sa Pa.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, kierowca skasował 200 tys. dongów, czyli ok. 40 zł i wskazał ścieżkę, którą mam dojść. Z daleka było widać małe domki na palach, zgodnie z tym, co prezentował Booking. Na miejscu czekał na mnie mąż właścicielki Loi, z którym dopełniłem formalności. Szybki prysznic i wymarsz na pierwsze rozpoznanie. Piękna wieś, osadzona na pagórkowatym terenie, wszystko pięknie zadbane i aż trudno uwierzyć, że to wieś w Wietnamie. Wszędzie było widać wielu turystów, z tym wielu o innych niż wietnamskie rysy twarzy. Po jakim czasie zlokalizowałem salon masażu, który musiałem sobie zafundować. Najpierw była kąpiel w drewnianej bani napełnionej czarną wodą, a potem masaż. Niestety masaż był słaby, a obok masowany był Wietnamczyk, któremu usta prawie się nie zamykały… Wieczorem kolacja i spać, bo kolejnego dnia planowany był pierwszy trekking z lokalną przewodniczką Mimi.

Zdjęcie 4. Domek, w którym autor spędził cztery dni, w trakcie pobytu na północy Wietnamu.
Zdjęcie 5. Widok na wieś Ta Van, w której przebywał autor.

Dzień 6 (2.05.2022) – pierwsze wyjście z Mimi i lokalne swaty

Rano o godz. 8.15 zjadłem śniadanie: potrawę składającą się z różnego rodzaju ryżu. W smaku była średnia, ale dało się zjeść. Posiłek był bardzo energetyczny i dobrze, ponieważ o godz. 9 miała pojawić się moja przewodniczka Mimi. Po przywitaniu się i przedstawieniu punktualnie o godz. 9 wyszliśmy w teren. Od razu po opuszczeniu hotelu trasa przebiegała pod górę i to przez prawie godzinę. Było bardzo stromo, droga prawie zarośnięta i dosyć śliska, ponieważ w nocy dosyć mocno padało. Po drodze spotkaliśmy starszą kobietę z koszem, która szła tą samą trasą ze swoją wnuczką.

Zdjęcie 6. Napotkana przedstawicielka Czarnych Hmongów w trakcie wycieczki pierwszego dnia. 

Po drodze miałem okazję podziwiać piękne widoki na pola tarasowe oraz fragmenty lasu bambusowego, co bardzo mnie interesowało. Pamiętam, że jako mały chłopiec zawsze chciałem mieć wędkę z bambusa, który w tamtym czasie był bardzo drogi. Więc teraz widząc, że tu bambus rośnie praktycznie wszędzie i dorasta do pokaźnych rozmiarów, nie traciłem szans na obserwacje.

Zdjęcie 7. Las bambusowy.

Po wejściu na zaplanowane wzniesienie trasa była już dużo przyjemniejsza i łagodniejsza. Po drodze spotkaliśmy pierwsze gospodarstwo, które obfotografowałem, jakbym już nie miał zobaczyć żadnego innego. Droga była bardzo wąska, chwilami wybetonowana. Oczywiście im wyżej, tym widoki ciekawsze i perspektywa piękniejsza. Po jakimś czasie doszliśmy do wsi, gdzie odwiedziliśmy znajomych Mimi. Od razu zapowiedziała, że będę mógł robić bez problemu zdjęcia w środku. Po wejściu i przywitaniu się mogłem obejrzeć wszystko od wewnątrz. Jak się okazało później, typowy dom rolników z tego rejonu, który składał się z głównej centralnej izby, służącej jako jadalnia.

Zdjęcie 8. Typowy górski dom w rejonie Sa Pa.

Na prawo było miejsce na ognisko i jedno łóżko, na którym leżała podobno 110-letnia babcia, a na lewo pomieszczenie, które było swego rodzaju kuchnią. Dodatkowo było wejście na strych, który służył za magazyn. Poza tym, że wszystko było bardzo stare i tradycyjne, to wokół panował ład i porządek. Nie było czuć żadnych przykrych zapachów, np. spowodowanych bliskością zwierząt. Kiedy weszliśmy do środka, poza babcią był gospodarz, jego żona i sąsiad. Bardzo szybko zostałem zaproszony do wspólnego spożywania lokalnego samogonu z ryżu, który mi smakował i, jak na polskie warunki, nie wydawał się być zbyt mocny.

W miarę upływu czasu przybywało coraz więcej osób i impreza… się rozkręcała. Goście co rusz wychodzili i wracali, cały czas dyskutując. Okazało się po jakimś czasie, że był to moment przeprowadzania rozmów na temat wydania za mąż 16-letniej córki gospodarzy, która także była w domu. Widziałem także jej potencjalnego męża, który siedział wyraźnie z boku, bardzo nieśmiały i trzymał w ręku telefon komórkowy.

Zdjęcie 9. Nasi gospodarze.

Ustaliłem, że jeżeli kawalerowi zależy na córce, to musi jeszcze poczekać jakiś czas. I tu nie zrozumiałem: czy 2 miesiące, czy 2 lata. Okazuje się, że w tamtej kulturze dziewczyna po zamążpójściu przenosi się do domu pana młodego. Po ślubie automatycznie dostaje wiele obowiązków, nie tylko domowych, ale i gospodarczych. Pozostając w domu rodzinnym, obowiązki dzieli z matką i rodzeństwem. Wesele u Czarnych Hmongów trwa dwa dni, z czego pierwszy dzień u pani młodej, a drugi u pana młodego. W tym czasie młodzi odwiedzani są przez sąsiadów i rodzinę – oczywiście muszą wtedy ich nakarmić i napoić alkoholem. Ciekawostka jest taka, że w typowym domu samogon z ryżu produkuje się w nowy rok w ilości ok. 100 litrów, co ma starczyć na cały rok.

Zdjęcie 10. Budowanie relacji.

Po jakimś czasie (może godzinie) gospodarze zaczęli przygotowywać obiad. Wrzucali do stalowej misy na ognisku warzywa, duże kawałki słoniny, pokrojone ziemniaki, kurczaka czy ryż. Poza prymitywnym sposobem ich przygotowywania wszystko wyglądało dosyć smacznie. Zapytałem mojej przewodniczki, czy nie powinniśmy już iść i czy nie przeszkadzamy, stwierdziła, że nie i że mamy zaproszenie na obiad. Kiedy obiad był już przygotowany, wszyscy usiedliśmy do stołu na bardzo niskich taboretach (ok. 15 cm wysokości) i przystąpiliśmy do konsumpcji. Smakowało mi wszystko, ale najbardziej duże kawałki słoniny z małymi fragmentami mięsa – były wręcz rewelacyjne. Prawdopodobnie przygotowane z czarnej świnki wietnamskiej, której mięso podobno nie zawiera cholesterolu.

Zdjęcie 11. Najsmaczniejsza słonina jaką miałem okazje jeść.

Po około trzech godzinach, lekko zmęczony, opuściłem imprezkę, pożegnałem się z gospodarzami, dziękując za gościnę. Zostawiłem też 200 tys. dongów w ramach podziękowania. Wcześniej włączył mi się tryb kupiecki i kupiłem kompletny strój Czarnych Hmongów zarówno męski, jak i żeński. Myślę, że mogę być obecnie w Polsce jedynym posiadaczem takiego zestawu. Oczywiście zależało mi na całkowicie oryginalnym zestawie, więc jak łatwo sobie to wyobrazić, wymagają one prania. Przy okazji kupiłem od jednej z pań grzebień ozdobny oraz bransoletkę.

Zdjęcie 12. Widoki na góry i pola ryżowe.

Po powrocie miałem jeszcze długą rozmowę z moim gospodarzem Loi, wymieniliśmy się mediami społecznościowymi i danymi kontaktowymi. Mój gospodarz wspólnie z żoną ma także drugi hotel w Sa Pa o nazwie Hunter. Na Bookingu mają bardzo wysokie oceny i są one w pełni zasłużone. Bardzo dbają o wszystkie potrzeby gości i robią to w sposób bardzo naturalny, a nie natarczywy. Podsumowując, muszę napisać, że był to jeden z najciekawszych dni w moim życiu. Bliskość obcych nam kultur wpływa bardzo „odżywczo” na mój mózg. Loi stwierdził, że jestem pierwszym turystą, który jadł obiad z lokalnymi mieszkańcami, był w dużym szoku.

Dzień 7 (3.05.2022) – drugie wyjście z Mimi i odwiedziny w jej domu

Drugiego dnia postanowiłem wyjść w teren z Mimi dużo wcześniej, bo o godz. 8 rano, wiedząc, że mogą mi się przydarzyć różne nieoczekiwane spotkania i przygody. Spakowałem jedno piwko na drogę oraz dwie butelki wody mineralnej. Pogoda zapowiadała się dużo ciekawiej, w nocy nie padało, więc i trasa była dużo lepsza. Dodatkowo Mimi powiedziała, że dzisiaj aż tak stromo nie pójdziemy. Po drodze pokazała mi lokalną bimbrownię przy ulicy, gdzie akurat szła produkcja. Bez problemu miałem okazję spróbować jeszcze gorącego płynu i kupiłem na użytek własny pół litra. Ceny nie pamiętam, ale była to nie duża kwota.

Zdjęcie 13. Lokalny zestaw do pędzenia bimbru ryżowego.

Następnie weszliśmy w las bambusowy i szliśmy wąską ścieżką, którą chodziły także bawoły, przez co jej jakość była bardzo słaba. Musiałem także uważać, aby asekurując się, nie dotykać młodych bambusów, ponieważ były całe pokryte kłującymi igiełkami. Niestety raz to zrobiłem i nie było to przyjemne doświadczenie. Na szczęście dało się je sprawnie usunąć. Kiedy wyszliśmy z lasu, weszliśmy na wysokie zbocze, skąd rozpościerał się przepiękny widok na dolinę. Nieco niżej pasło się kilka sztuk wietnamskich bawołów, na tle zielonych już poletek ryżu. Zaproponowałem zejście w tym kierunku i zrobiliśmy sobie przerwę, podziwiając widoki. Widok był dość ciekawy, ponieważ osoby pilnujące zwierząt osłaniały się parasolkami od słońca. Proszę sobie więc wyobrazić cudowny widok kobiety z parasolką, usuwającej insekty ze skóry śpiącej i w pełni ufającej swojej właścicielce krowy. Kiedyś bawoły służyły lokalnej ludności do obrabiania poletek ryżowych. Dzisiaj część ludzi używa już małych urządzeń spalinowych, a zwierzęta trzyma z sentymentu, podobnie jak w Polsce konie na Podlasiu.

Zdjęcie 14. Lokalna kobieta troszcząca się o swoje zwierzę.

Kiedy rano wychodziliśmy, Mimi stwierdziła, że dzisiaj na trasie spotkamy dużo więcej turystów niż dzień wcześniej i tak rzeczywiście było. Były to z reguły pary lub pojedynczy turyści, jak w moim przypadku.

Zdjęcia 15. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 16. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 17. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 18. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 19. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    

Schodząc z jednego ze stoków, nie uniknąłem poślizgnięcia i cały tyłek miałem w błocie. Pagórki, po których chodziliśmy, nie były skalne, ale pokryte czymś, co przypominało glinę i z czego Wietnamczycy budują ryżowe tarasy. Jakiś czas później doszliśmy do bardzo urokliwego wodospadu, gdzie przy okazji mogłem się umyć. Niestety niewiele się to zdało, ponieważ jakiś czas później kolejny raz się poślizgnąłem i wdepnąłem w poletko ryżowe całym butem. W konsekwencji przez kolejnych 5 godzin chodziłem w mokrych butach. Ciekawe jest to, że Mimi szła w białych butach sportowych i po całym dniu nie miała śladów błota. Wynika to z tego, że żyjąc w tych rejonach całe życie, wie, jak się poruszać i ma lepszą równowagę.

Zdjęcie 20. Jeden z potoków.

Kiedy weszliśmy w teren bardziej zabudowany, miałem okazję zobaczyć bardzo prymitywny, ale skuteczny i ekologiczny młyn wodny. W innym miejscu małą elektrownię wodną, produkującą energię dla jednej rodziny. W dwóch domach miałem okazję zobaczyć, jak jest zwijana włóczka, jak jest suszona i farbowana. Po drodze zaczepiało nas, oczywiście w sposób bardzo przyjacielski, wiele osób. Spotkałem też kilka grup turystów m.in. z Indii, Francji czy Norwegii. W jednym z domów spotkaliśmy znajomą staruszkę, która pozwoliła mi obejrzeć dom, porobić zdjęcia. W pewnym momencie Mimi pokazała mi stary nóż i powiedziała, że służy on do wielu czynności. Od lat jestem miłośnikiem oryginalnych noży z różnych regionów świata. Natychmiast zapytałem, czy mogę go kupić. Po chwili targowania nóż i drewniana pochwa były moje, a poziom satysfakcji był maksymalnie wysoki. Jakiś czas później miałem okazję nagrać filmik, jak lokalna ludność używa zapomnianych już u nas krosen do produkcji materiału. Przypominam, że podstawą materiału jest jeden z gatunków konopi. Ciekawe, że do lat 30. XX w. była ona podstawą wielu produktów, ubrań, butów czy opon do samochodów. Dopiero wynalezienie plastiku w 1937 r. w USA zmieniło wszystko. Rozpętano negatywną kampanię, przez którą obecnie konopia utożsamiana jest głównie z narkotykami, ale na szczęście powoli się to zmienia. Jaki jest negatywny skutek produkcji plastiku, nikogo nie trzeba dzisiaj przekonywać.

Zdjęcie 21. Zakup noża.

W końcu dotarliśmy do trzech domów, z których ostatni należał do Mimi i jej męża. Po drodze obejrzałem domy jej rodziny, poznałem prawie wszystkich. Chwilę później poznałem także sympatycznego i skromnego męża Mimi, który był w trakcie przygotowywania obiadu dla nas. Oczywiście wiedziałem już wcześniej, że będę gościem Mimi i zjem u nich obiad. Dom Mimi był pierwszym, w którym widziałem normalną toaletę czy telewizor, stary, bo stary, ale jednak. Mimi szybko zdjęła swój tradycyjny strój i przejęła obowiązki gospodyni. Powiedziała przy okazji, że mogę wszędzie zaglądać i robić zdjęcia. Powiedziała też, że tym razem zanim poczęstuje nas lokalnym samogonem, zjemy porządny obiad.

Zdjęcia 22. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 23. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 24. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 25. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 26. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 27. Mimi i jej rodzina. 

W czasie, kiedy ona wspólnie z mężem uwijała się pomiędzy kuchnią a paleniskiem, ja zaglądałem wszędzie, zadawałem pytania i oglądałem gospodarstwo Mimi. Bezpośrednio obok jej domu były położone pola ryżowe, miała też kaczki, świnkę wietnamską oraz budynek dla bawołów. Dzieci w domu nie było, ponieważ jej syn zajmował się ich drugim domem, w którym prowadzili sklep.

Po jakimś czasie, kiedy usiedliśmy do stołu, pojawił się jej teść, później siostrzenica oraz sąsiadki. Widać było, że otwarty dom jest dla nich całkowicie normalną sprawą. Część ludzi tylko zaglądała, część dołączyła do obiadu. Siedzieliśmy sobie, rozmawialiśmy i piliśmy wino ryżowe. Co jakiś czas mąż lub teść odchodzili, aby zapalić tradycyjną fajkę. Po jakimś czasie pojawił się starszy sympatyczny pan, który jak się okazało, produkował te fajki. Nie byłbym sobą, gdybym jednej z tych fajek od niego nie kupił. Fajkę normalnie zalewa się częściowo wodą, wkłada odrobinę tabaki w mniejszy otwór, odpala i zaciąga powietrze przez duży otwór, aby utrzymać płomień. Nie wolno wciągać dymu do płuc, bo powoduje kaszel, o czym miałem okazję się przekonać. Generalnie cały proces to dwa-trzy wdechy i koniec palenia.

Zdjęcie 28. Kolejny udany zakup, fajka od dziadka męża Mimi, który wykonuje je własnoręcznie.

Chwilę później dwie z kobiet zaczęły mi wciskać swoje produkty, ale oczywiście nienachalnie. Ewidentnie widać, że Hmongowie mają smykałkę do interesu. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Wietnamczyków, całkiem nieźle mówią po angielsku, ale głównie kobiety.

Rozmawialiśmy też na temat planów Mimi w zakresie rozbudowy turystycznego biznesu. Stwierdziła, że nie ma planów sprzedaży swojej ziemi, bo chce zbudować dom dla turystów. Wyraziłem opinię, że z takim widokiem na dolinę nie będzie miała problemów z chętnymi. W rzeczywistości wychodząc z domu, ma ona wspaniały widok na całą dolinę. W miejscu, gdzie znajduje się jej dom, nie przebiega żadna droga, a jej dom jest ostatni w ciągu domów. Co w konsekwencji daje wspaniałe warunki dla biznesu.

Był to kolejny dom, w który miałem okazję przebywać, ale w żadnym nie byłem na strychu. Nie wytrzymałem i zapytałem, czy mogę tam zajrzeć. Dla Mimi nie było żadnego problemu. Na strychu miała worki z ryżem, koszyk z ryżem o wadze ok. 500 kg, trochę narzędzi i drewna. Coś, co wydało mi się nadzwyczaj mądre, to to, że bezpośrednio nad ogniskiem wisiały świńskie szynki. Krótko mówiąc, paląc w piecu, każdego dnia wędzili przy okazji mięso. Według niej niektóre części mięsa w ten sposób wędzone były nawet przez rok czy dwa. Po takim wędzeniu mięso musi się moczyć ok. dwa dni, aby nadawało się do spożycia.

Zdjęcie 29. Prymitywny młyn wodny.

Wracając, dyskutowaliśmy na temat turystyki. Według Mimi turyści z Hanoi nie chcą chodzić po górach. Przyjeżdżają na kilka dni, objeżdżają Sa Pa w specjalnych samochodach dla turystów i siedzą w restauracjach, zresztą podobnie jak w Polsce.

Zdjęcia 30. Wiejskie widoki.
Zdjęcia 31. Wiejskie widoki.
Zdjęcia 32. Wiejskie widoki.  
Zdjęcia 33. Wiejskie widoki.  
Zdjęcia 34. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 35. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 36. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 37. Wiejskie widoki. 

Dzień 8 (4.05.2022) – pomyłka w kalendarzu i wyjście w kierunku rzeki

3 maja kładąc się spać, byłem przekonany, że następnego dnia jadę o godz. 14 autobusem do Hanoi. Miałem nawet już kupione bilety. Rano wstałem i coś mi się wydawało, że w kalendarzu mam o jeden dzień za dużo, ponieważ z moich obliczeń wynikało, że mam dwie noce opłacone w moim pierwszym hotelu, a w kalendarzu miałem jeszcze trzy. Zadzwoniłem przez WhatsApp do menadżerki Sandy do Hanoi i potwierdziło się, że mam być dopiero następnego dnia. Była to dla mnie superinformacja, bo bardzo dobrze odpoczywało mi się na wsi. Musiałem tylko upewnić się u Lou, czy mogę zostać jeszcze jedną noc. Na szczęście nie było żadnego problemu, dodatkowo, jak się okazało później, dostałem zwrot za bilet. Nowy z kolei kupiła dla mnie Sandy.

Po śniadanku udałem się na samotny spacer po okolicach. Co rusz wchodziłem na jakiś pagórek i z niego schodziłem. Kiedy człowiek chodzi sam, dostrzega więcej szczegółów. Kilka osób spotkanych po drodze zaczepiało mnie pytaniami, skąd jestem i jak się mam. Zrobiłem sobie krótką przerwę na rzeką, w znanej mi kawiarni. Kupiłem sobie podobnie jak dzień wcześniej kawkę, orzech kokosowy i pyszne mango. Po przerwie poszedłem dalej. W pewnym momencie z daleka zobaczyłem ścieżkę w kierunku pól ryżowych, która dawała mi szansę dojścia do rzeki, która to z kolei wpadała do lasu bambusowego. Przez jakiś czas musiałem iść po wałach poletek ryżowych, doszedłem w końcu do rzeki i szedłem jej brzegiem. Po drodze widziałem małe stado bawołów wypasane na granicach pól ryżowych.

Zdjęcie 38. Pyszna kawa, mango i kokos.

W rzece było tak wiele dużych kamieni, że bez problemu mogłem kontynuować swój marsz samą rzeką. W oddali przy rzece dostrzegłem małe domki, prawdopodobnie była to jakaś baza dla turystów. Kiedy doszedłem na miejsce, zobaczyłem sześć domków, na dachu których rosła trawa i kwiaty. Przez chwilę chodziłem po tym małym ośrodku i myślałem, że nikogo tam nie ma. Po chwili pojawił się właściciel, który miał długie czarne włosy i bardziej wyglądał mi na Japończyka niż Wietnamczyka. Miejsce nazywało się Utopia. W barze wisiały bardzo ładne obrazy malowane na deskach oraz stały duże słoiki pełne jakiegoś płynu i zasypane jakimiś warzywami lub owocami. Zadałem kilka pytań, co to za miejsce i czy można je wynająć, ponieważ jest pięknie położone oraz co jest w tych słojach. Okazało się, że domki kosztują ok. 200 zł, nadają się dla jednej pary, nie ma żadnego internetu, aby ludzie odpoczęli. Natomiast w słoikach jest jakiś alkohol zalany małymi jabłkami lub kwiatami, dodatkowo mogłem się poczęstować i sprawdzić, jak to smakuje. Miejsce nazywa się bardzo wymownie Utopia. Ostatecznie zamówiłem sobie kawę i szklaneczkę zawartości jednego ze słojów.

Zdjęcie 39. Malownicza trasa wzdłuż rzeki.

Kolejne trzy godziny upłynęły na pełnym relaksie. Patrzyłem na rzekę, słuchając jej szumu i patrzyłem na las bambusowy oraz dwóch rolników ojca z synem, którzy obrabiali swoje pola i co chwilę przekraczali rzekę, aby przenosić i myć fragmenty małej maszyny-kultywatora. Później zjadłem jeszcze smażone i smaczne bataty.

Zdjęcia 40. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 41. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 42. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 43. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 44. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 45. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.

W związku z tym, że robiło się dość późno, udałem się w drogę powrotną. Idąc, postanowiłem, że zajrzę do najlepszego w okolicy salonu masażu. Po drodze miałem jeszcze okazję obserwować, jak dwa małżeństwa płuczą w rzece wyprodukowaną przez siebie włóczkę. Jakiś czas później siedziałem w drewnianej bani napełnionej czarną wodą i patrzyłem przez wielką szybę na góry, słuchając spokojnej muzyki. Po kąpieli oddałem się w ręce bardzo silnej pani, która spowodowała, że kilka razy odpłynąłem… Po masażu spokojnym krokiem udałem się do swojego miejsca noclegowego.

Zdjęcie 46. Restauracja z najlepszym salonem masażu w rejonie.

Dzień 9 (5.05.2022) – Sa Pa i powrót do Hanoi

W tym dniu w planach miałem wyjazd do Sa Pa i zrobienie kilku zdjęć z tego miasta oraz transport do Hanoi. Autobus miałem zaplanowany na godz. 16. Rano zjadłem śniadanie, opisałem trochę wcześniejsze dni i pojechałem taksówką, zamówioną przez właściciela, do Sa Pa. Po drodze idąc jeszcze do taksówki, spotkałem Mimi, która szła w góry z dwoma turystkami, wyglądającymi na Europejki. W Sa Pa zostawiłem wszystkie rzeczy w drugim hotelu Loi o nazwie Hunter Lodge. Bagaże zostawiłem pod opieką jego mamy.

Przez jakieś trzy godziny chodziłem po Sa Pa i robiłem zdjęcia. Miasto w żaden sposób nie wyglądało na miasto stereotypowego, komunistycznego Wietnamu. Sa Pa jest dużo większe i nowocześniejsze niż np. Zakopane. W mieście są setki restauracji i kawiarni, typowych niedrogich wietnamskich barów ulicznych, piękne parki, bardzo ładne targowisko, zadbane kamienice oraz duże jezioro w centrum miasta.

Zdjęcia 47. Sa Pa.
Zdjęcia 48. Sa Pa.
Zdjęcia 49. Sa Pa.
Zdjęcia 50. Sa Pa.
Zdjęcia 51. Sa Pa.
Zdjęcia 52. Sa Pa.
Zdjęcia 53. Sa Pa.
Zdjęcia 54. Sa Pa.
Zdjęcia 55. Sa Pa.
Zdjęcia 56. Sa Pa.

Po jakimś czasie zgłodniałem i zamówiłem w jednym z typowo wietnamskich barów rybę. Pan przyniósł wielką rybę, ale powiedziałem, że zjem tylko połowę. Ryba okazała się bardzo dobra. Dla zdrowotności popijałem czymś, co widziałem w barze w wielkim słoiku z jakimiś owocami. Pan dla towarzystwa wypił ze mną jeden łyczek. Dla otwartego i kontaktowego Polaka, do jakich się zaliczam, Wietnam jest absolutnie świetnym krajem na wyjazd turystyczny. Ludzie są tutaj bardzo towarzyscy. Jedzenie i alkohol bardzo smaczne. Po obiedzie ruszyłem w dalszy obchód miasta.

Spacerując nad jeziorem, zaczepiła mnie jakaś „zwariowana” celebrytka i przez chwilę musiałem robić za jej operatora kamery. Co rusz kazała mi robić jakieś ujęcia, nie mówiąc ani słowa po angielsku. W międzyczasie sprawdzała, co robi jej konkurencja, wyglądało to kuriozalnie. Chwilę później zaczepiła mnie jedna z handlarek z Czarnych Hmongów, do której po chwili dołączyły kolejne. W pewnym momencie siedziałem na ławeczce, a wokół mnie stało sześć handlarek, które próbowały mnie przekonać do zakupów. W miarę jak udowadniałem, że wszystko, co potrzebuję, już mam, odpuszczały.

Zdjęcie 57. Sympatyczne handlarki w Sa Pa.

Rozmawialiśmy też o tym, w jakiej miejscowości byłem i co widziałem. Okazało się, że jedna z nich pochodzi z TaVan – wsi, w której spędziłem cztery noclegi. Po jakimś czasie postanowiłem iść w swoim kierunku, ale trzy kobiety cały czas mnie nie odstępowały. W związku z tym, że całkiem nieźle mówiły po angielsku, mieliśmy duży ubaw. Generalnie skończyło się tym, że zaprosiłem je na kawę do kawiarni. Najbystrzejsza była najmłodsza, która nosiła dziecko na plecach. Stwierdziła, że ona chce „koko cafe”, a dwie pozostałe zamówiły czekoladę. Po reakcji gości kawiarni jasno było widać, że obecność handlarek w tradycyjnych strojach w kawiarni to nie lada wydarzenie, a z łysym Europejczykiem tym bardziej. W kawiarni odpuściły sobie handel i zeszliśmy na tematy bardziej przyziemne, jak zarobki czy kto rządzi u nich w domu. Tu oczywiście zdania były podzielone. Młoda stwierdziła, że u niej ona rządzi, a jedna ze starszych, że kłóci się ze swoim mężem. Stwierdziły, że czasami nic nie zarabiają, nie są za bogate i nawet nie mają toalety w domu. Niestety mój czas mijał i musiałem szybko udać się po swoje bagaże i jechać na autobus. Na szczęście dobrze zapamiętałem trasę powrotną.

Zdjęcie 58. Ostatnia kawa w Sa Pa w przemiłym towarzystwie.

Kiedy wróciłem po bagaże, chwilę później przyjechał Loi z synkiem i jego żoną San, którą do tej pory znałem tylko z korespondencji telefonicznej i z którą załatwiałem kilka już tematów. Oboje wracali od okulisty, ponieważ synek ma problem z jednym z oczu. Okazało się, że Loi oddał mi kasę za autobus, który odwołałem, myląc się co do terminów. Na przystanek odwiozła mnie taksówka zamówiona przez Loi. Na miejscu zostałem szybko odhaczony na liście i okazało się, że nie muszę płacić za bilet, chociaż Sandy z Hanoi powiedziała, że mam zapłacić w biurze firmy. Za bilet ostatecznie zapłaciłem dwa dni później. Czekając na autobus, piłem kawę i rozmawiałem z jednym z Wietnamczyków z dredami, co widziałem w Wietnamie pierwszy raz.

Po chwili inny sympatyczny i mówiący po angielsku Wietnamczyk zabrał nas do autobusu. Podobnie jak wcześniej miałem to samo miejsce A1 w autobusie, tj. bezpośrednio za kierowcą. W trakcie sześciogodzinnej podróży planowane były dwa przystanki. Na drugim z nich, jak to zawsze w moim przypadku, zaczepił mnie jeden z Wietnamczyków i stwierdził, że mieszkał osiem lat w Słowacji. Mówił do mnie po słowacku. Okazało się, że jest synem właścicielki całego parkingu i punktów handlowych, zresztą samą właścicielkę też miałem okazję poznać. Na miejscu zjadłem też szybką kolację za naprawdę nieduże pieniądze, z czego porcja była nie do przejedzenia. Po drodze popracowałem trochę na laptopie i opisałem swoje kolejne przygody. Po drodze widziałem jeszcze, że Sandy z mojego hotelu pisała na WhatsApp, czy jadę zgodnie z planem. W Hanoi poprosiłem Wietnamczyka z dredami o zamówienie dla mnie taksówki i dojechałem szybko i sprawnie do hotelu. W związku z tym, że była już godzina 22, nie było sensu iść na zwiedzanie miasta.

Dzień 10 (6.05.2022) – ostatnie zwiedzanie Hanoi

Tego dnia nie miałem żadnych innych planów, jak pochodzić po mieście i zrobić pamiątkowe zakupy. Ceny w Hanoi są bardzo różne. W jednym sklepie za magnes chcą 30 tys. dongów, a za ten sam w bocznej uliczce w odległości 100 metrów już 7-10 tys. dongów. Dla miłośników różnego rodzaju suwenirów, pamiątek czy rękodzieła Hanoi jest rajem zakupowym – dotyczy to zarówno jakości, jak i różnorodności. Oczywiście należy się targować, ale miałem okazję być w sklepie z produktami bardzo wysokiej jakości, gdzie nie było żadnej mowy o targowaniu. Niestety kolejny raz pogoda nie była perfekcyjna. Brakowało czystego światła, przez co zdjęcia nie były najwyższej jakości.

Wieczorem wybrałem się na masaż polecany mi przez poznanego w trakcie jednej z wycieczek Garego z Honkongu. Musiałem wziąć taksówkę. Kiedy pokazałem adres pani w hotelu, natychmiast potwierdziła jakość tego miejsca. Zarezerwowała też dla mnie godzinę rozpoczęcia masażu. Kiedy dotarłem na miejsce, nie było tam typowego miłego powitania, jak to ma zwykle miejsce. Wchodziło się na duży dziedziniec czegoś, co bardziej przypominało nasze sanatorium NFZ. Wewnątrz siedział pan, który wskazał mi szafę i klapki. Kazał zdjąć buty i je zostawić, założyć klapki i iść dalej. Była tak też swego rodzaju stołówko-kawiarnia, gdzie można było zjeść i się czegoś napić. Kolejny pan – wcale nie milszy – pokazał mi tylko rozpiskę masażu, od razu sugerując 120 min. dla VIP za 600 tys. dongów, czyli jakieś 120 zł. Nie dyskutując dużo, poszedłem za młodym chłopakiem na pierwsze piętro. Idąc, po drodze widziałem wiele gabinetów do masażu. Po chwili wskazał mi mój gabinet, w którym znajdowało się łóżko do masażu, drewniana bania, wanna do hydromasażu oraz szklana kabina, która, jak się później okazało, była minisauną. Kazano mi się rozebrać, założyć jedną z dwóch par bokserek i wejść do bani, którą wcześnie szybko zalano ciemną wodą. Pomyślałem sobie, że szkoda, że nie kobieta będzie mnie masowała, ale może facet ma więcej siły. Cały proces wyglądał następująco: najpierw kilka minut w drewnianej bani, później kilka minut w wannie z hydromasażem, a następnie na dłuższy okres do sauny, przy czym nogi trzymałem w plastikowym wiaderku z wodą i ziołami. Po wszystkim musiałem się wytrzeć, zmienić szorty i położyć na łóżko. Na szczęście po całym tym procesie, mycia i rozgrzewania przyszła masażystka i zrobiła jeden z lepszych masaży, jakie miałem w życiu. Co jakiś czas nakładała gorące ręczniki na różne części ciała. Była nadzwyczaj silna i używała cały wachlarz technik, których nigdy wcześniej nie widziałem. Nie ukrywam, że nie był to raczej masaż relaksacyjny, a porządny masaż sportowy, który miał usprawnić główne mięsnie i kręgosłup.

Wieczorem, na pożegnanie z Wietnamem, spędziłem kilka godzin w mojej ulubionej kawiarni na torach Spot 09. Właśnie z tego powodu, że kawiarnia znajdowała przy torach, nie było tam żadnych skuterów i panował spokój. Tego wieczora było tam dużo więcej młodych ludzi o europejskich rysach twarzy.

Zdjęcia 59. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 60. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 61. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 62. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 63. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 64. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 65. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 66. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 67. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 68. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 69. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 70. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 71. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 72. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 73. Zakamarki i życie Hanoi.

Na zakończenie miałem niezbyt przyjemną przygodę już na lotnisku, kiedy pani obsługująca mój lot zażądała zważenia bagażu podręcznego, który był o kilka kilogramów za ciężki. Na nic nie zdały się moje tłumaczenia, że bagaż główny jest o kilka kilogramów lżejszy, niż może być. Pierwszy raz coś takiego mi się przydarzyło. Ostatecznie dwa razy musiałem się przepakować, wyrzucić do kosza kilka rzeczy, w tym dobre trunki… Nauczka na przyszłość, aby jednak brać dużo większą walizkę na takie wyjazdy, ponieważ zawsze jest pokusa, aby przywieźć wiele pamiątek, które mimo niedużej wagi zajmują jednak dużo miejsca.

Podsumowując: Wietnam to niesamowity i różnorodny kraj, do którego na pewno wrócę. Następnym razem muszę jednak samodzielnie pojeździć po całym kraju i zobaczyć więcej natury, zwierząt i miejsc mniej turystycznych.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz, 18.08.2022 r.

Część II – Zatoka Ha Long i Minh Dinh

Dzień 3 (29.04.2022 r.) – Zatoka Ha Long

Zarówno wycieczkę do zatoki Ha Long, jak i Minh Dinh wykupiłem w moim hotelu już drugiego dnia. Niespecjalnie chciało mi się biegać po mieście i szukać super okazji cenowej. W hotelu zadbano o wszystko. Musiałem w godz. 9-9.30 być w gotowości w recepcji na podjęcie mnie przez autobus, który objeżdżał hotele, w których turyści wykupili daną wycieczkę. Za obie zapłaciłem ok. 500 zł. W ramach wycieczki było wszystko: transport, wejściówki do odwiedzanych miejsc oraz lunch.

Do zatoki było ok. 3 godz. jazdy. Najgorzej było wbić się na autostradę, ponieważ korki na drogach wyjazdowych z Hanoi były bardzo duże. Dopiero na autostradzie wycieczka nabrała tempa. W autobusie nasz przewodnik sprawdził obecność, przedstawił się i starał się zbudować miłą atmosferę do dalszej podróży. W autobusie byli m.in. turyści z Korei Południowej, Australii, Niemiec, Francji, Grecji, Wietnamu, Izraela. Po drodze można było na własne oczy zobaczyć, jak Wietnam się szybko rozwija i zacząć wierzyć, że przyszłość świata to Azja i Afryka.

Na ok. 30 min. przed dojechaniem do celu przejeżdżaliśmy przez gigantyczny most, z którego było widać ogromną stocznię oraz budowy nowych osiedli mieszkaniowych. Przewodnik opowiedział m.in., że ludzie, którzy mieszkali na terenach zalanych wodą, na specjalnych łodziach, są powoli przemieszczani do nowych mieszkań. Powyższe wynika z tego, że bardzo często padają oni ofiarami kaprysów natury, takich jak tajfuny czy huragany.

Zdjęcie 1. Port w zatoce Ha Long.

Kiedy już dojechaliśmy do samej zatoki, jasno było widać, że to nie jakiś lokalny port, a nowoczesny, wspaniale rozwinięty port-morena, gdzie w hotelu lub na luksusowej łodzi można spędzić nawet kilka dni. Dojeżdżając do portu, mijaliśmy ogromne i luksusowe osiedla mieszkaniowe, niewykończone, czekające na swojego nabywcę. W porcie działa także park rozrywki, taki lokalny Disneyland.

Na miejscu czekał już na nas bardzo wysokiej jakości statek oraz lunch, który skonsumowaliśmy zaraz po wejściu na pokład. Przewodnik powiedział tylko, że możemy wyjść na wyższy pokład dopiero wtedy, kiedy statek opuści zatokę.

Zdjęcie 2. Przystań wycieczkowa w zatoce Ha Long.

Zatoka Ha Long słynnie z ok. 2 tys. małych wysepek, często tylko ogromnych niezamieszkałych skał, które powstały w trakcie wybuchów wulkanów. Widoki był nieziemskie, chociaż brak słońca ograniczał możliwość robienia świetnych zdjęć. Po drodze mieliśmy małą przerwę na zwiedzanie jaskini, która była tak ogromna i przestronna, że trudno było w to uwierzyć, nawet będąc w środku. Podobno ludzie wody chowali się w nich wtedy, kiedy tajfuny nie pozwalały normalnie funkcjonować. Po wyjściu z jaskini, która znajdowała się w bardzo kameralnej zatoczce, popłynęliśmy w miejsce, w którym mogliśmy się przesiąść na kajaki. Już na kajakach popłynęliśmy przez bardzo wąskie przejście do niewidocznej zatoki wewnątrz gór. Na zakończenie popłynęliśmy jeszcze na godzinne leżakowanie na wyspę.

Wracając z całodziennych wojaży, mogliśmy obserwować piękny zachód Słońca i mijane wioski. Ostatecznie byliśmy w Hanoi po godz. 22, co nie znaczy, że nie było już ludzi na ulicach. Było dokładnie odwrotnie – człowiek miał wrażenie, że całe miasto wyległo na ulice.

Zdjęcia  3. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  4. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  5. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  6. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  7. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  8. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.

Dzień 4 (30.04.2022) – Minh Dinh

Wyjazd do Minh Dinh w drugim dniu długiego weekendu Wietnamczyków nie był najlepszym pomysłem. Sandi z hotelu sugerowała, że mogą być korki – ale chyba niezbyt stanowczo, skoro pojechałem. Kiedy rano, chwilę po godz. 7, wyjeżdżaliśmy, Hanoi było bardzo spokojne, objeżdżając kolejne hotele i podejmując wycieczkowiczów, miałem okazję obserwować, jak budzi się poranny handel. Dostawcy roznosili warzywa, owoce i wszystko inne, niezbędne do wyżywienia tego wspaniałego miasta i turystów. Dramat zaczął się krótko po opuszczeniu ścisłego centrum. Z minuty na minutę przybywało samochodów chcących opuścić miasto i w konsekwencji zamiast ok. dwóch godzin podróż zajęła nam prawie pięć. Biorąc pod uwagę rozmiary siedzeń w autobusie skrojone dla Wietnamczyków, podróż była nad wyraz męcząca.

Zdjęcie 9. Pozostałości po pierwszej stolicy Wietnamu.

Od początku wyjazdu nasz przewodnik Tomi starał się budować dobrą atmosferę wycieczki i co z pełną odpowiedzialnością przyznaję, bardzo mu się udawało. Zadanie nie było łatwe, ponieważ, jak się później okazało, wspólnie podróżowali ludzie ze Szwecji, Polski, Wietnamu, Australii, Kanady, Singapuru, Hongkongu, Grecji czy Japonii. Okazało się, że matka Timiego pracowała i mieszkała w Warszawie przez prawie 10 lat, robiła jakieś badania i przy okazji handlowała na stadionie warszawskim, na długo przed jego rozbudową.

Dojeżdżając na miejsce, okazało się, że ja i kolega z Hongkongu musimy się przesiąść do innego autobusu, ponieważ mamy wykupiony wariant zwiedzania starej, tj. pierwszej stolicy Wietnamu. Jednak poza dwoma świątyniami i wielkim pustym placem niespecjalnie było co zwiedzać. Na koniec weszliśmy na wielką górę po schodach, przy okazji bardzo się męcząc i pocąc, ze względu na słońce i upał. Było nas w grupie tylko pięcioro, więc szybko zbudowaliśmy superrelację.

Zdjęcie 10. Pozostałości po pierwszej stolicy Wietnamu.

Następnie odwieziono nas do restauracji, gdzie mieliśmy zjeść obiad po przybyciu naszej oryginalnej grupy. W tym czasie bardzo zaprzyjaźniłem się z Garym z Hongkongu, napiliśmy się piwa i porozmawialiśmy o jego kraju i zmianach zachodzących po przejęciu władzy przez Chiny. W międzyczasie spotkałem moje zaprzyjaźnione i dużo starsze koleżanki z Singapuru, z którymi miałem okazję być w zatoce Ha Long.

Po przyjeździe naszej grupy zjedliśmy smaczny lunch, budując relacje z kolejnymi wycieczkowiczami, w tym przypadku z parą Ukraińców z Kanady, tj. Iną i Edwardem. Kiedy usłyszeli, że jestem Polakiem, bardzo podziękowali za wsparcie dla ich kraju. Porozmawialiśmy trochę o Kijowie, skąd pochodzi Ina, oraz miejscach, które miałem okazję zwiedzić w lipcu zeszłego roku.

Kolejnym i najciekawszym punktem wycieczki była wycieczka na łódkach po pięknej rzece oraz urokliwych zatoczkach. Ludzi tego dnia było tysiące. Chwilami sam rejs wyglądał groteskowo, ponieważ na raz pływało po 50 i więcej czteroosobowych łódek.

Zdjęcie 11. Spokojny rejs po rzece…
Zdjęcie 12. Autor w trakcie rejsu po rzece…

Pływaliśmy zatoczkami i pod skałami, pod którymi tylko nasze łódki i kajaki mogły się przecisnąć. Widziałem m.in. wyspę i zatoki, w których kręcony był film „King Kong”. Miałem dużo szczęścia, ponieważ płynąłem z Garym z Hongkongu i Matem z Australii. Z Matem zaliczyłem też wcześniejszą wycieczkę do zatoki Ha Long. Około dwugodzinny rejs upłynął na męskich opowiastkach i podziwianiu pięknych widoków. Ogromne wrażenie robiły bardzo niskie jaskinie, którymi się przepływało i wypływało w kompletnie odciętych od świata zatoczkach, po czym po przepłynięciu prze kolejną jaskinię wypływało się na otwarty teren. Labirynt jaskiń i zatoczek pozostawiał ogromne wrażenie. Pokonanie ich bez znajomości terenu byłoby niemożliwe.

Ostatnim punktem tego dnia było wejście na górę i piękny taras widokowy, gdzie można było z zapartym tchem podziwiać piękną panoramę gór i rzeki. Można by wiele mówić, ale zdjęcia pokazują najwięcej. Wspaniałe miejsce, ale niestety nie wtedy, kiedy Wietnamczycy mają długi weekend. To trochę tak, jakby pojechać w długi weekend do Zakopanego. Niby pięknie, ale nie można tego piękna w pełni przeżywać.

Zdjęcie 13. Poznani towarzysze podróży Gary i Mat.

Powrót na szczęście był już szybszy. Po drodze część osób korzystała z pomocy naszego pilota w kwestii transportu na lotnisko czy do innych miejsc turystycznych. Budujące było też to, jak obcy zupełnie ludzie pomagają sobie nawzajem, praktycznie znając się tylko kilka godzin. Takie wycieczki najlepiej pokazują, że tzw. normalni ludzie zawsze i wszędzie się porozumieją. Kiedy do głosu dochodzą polityczne hieny, zawsze pojawiają się konflikty.

Zdjęcia 14. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 15. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 16. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 17. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 18. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 19. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 20. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 21. Widoki z rejsu.
Zdjęcie 22. Widok na rzekę z góry.
Zdjęcie 23. Autor z Garrym i Mattem.