
Zaskakujący Uzbekistan
Opracowanie: Krzysztof Danielewicz
Część II – Samarkanda

Po przygodach w Taszkencie, ruszyłem do magicznej Samarkandy!
Dzień czwarty (31.10.2022): podróż Taszkent – Samarkanda
Rano ponownie zjadłem szybkie śniadanie i opuściłem hotel punkt o 9.00. Przed hotelem czekał Murat, ale stało się to, co podświadomie czułem – przekazał mnie innemu kierowcy, który specjalizuje się w trasie Taszkent–Samarkanda–Taszkent. Oczywiście nie stanowiło to dla mnie problemu, tym bardziej że warunki finansowe pozostały bez zmian, a samo auto – też chevrolet – było z wyższej półki. Po drodze, jako to bywa w tych krajach, odwiedziliśmy dworzec autobusowy, gdzie dosiadło się parę innych osób: mężczyzna, dwie kobiety i dziecko – krótko mówiąc, auto należało „dopchać”. Znam bardzo dobrze te klimaty z Kazachstanu i Kirgistanu. Osobiście uważam, że system jest świetny i pozwala za nieduże pieniądze pokonywać naprawdę duże odległości, przy czym każdy jest rozwieziony pod wskazany adres. Oczywiście, gdybym wiedział, że tak będzie, pojechałbym wspólną taksówką za jedną czwartą pierwotnej kwoty, ale za naukę nowego kraju zawsze trzeba zapłacić…

Po drodze, która zajęła około cztery godziny, miałem okazję dobrze się porozglądać po kraju. Bardzo ciekawy jest system tankowania samochodów gazem metanem. Ze względu na jego niestabilność stacje są tak skonstruowane, że pomiędzy stanowiskami są wymurowane ścianki betonowe. Kierowca i pasażerowie muszą opuścić auto, a gaz tankowany jest przez obsługę. W tym czasie można zrobić małe zakupy w sklepie lub napić się darmowej kawy (z jednego kubka…). Ceny gazu powodują, że zawód taksówkarza jest bardzo atrakcyjny. Kierowca za zatankowanie gazu pozwalającego na przejechanie 200 km zapłacił 40 tys. UZS, czyli ok. 3,5 USD. Zauważyłem także, że zarówno ciężarówki, jak i ciągniki mają montowane dodatkowe zbiorniki na gaz. Można oczywiście kupić gaz propan i benzynę, ale stacje te są dość rzadkie.

Przez dłuższy odcinek po prawej stronie drogi ciągnęły się betonowe, położone nad ziemią duże rynny do przepływu wody. Widać, że w większości nie są one już używane i często były poprzerywane. Zauważyłem także ogromne stada krów czy owiec oraz pola niezebranej jeszcze bawełny. Można było spotkać także osiołki ciągnące małe, dwukołowe przyczepki, praktycznie identyczne jak te, które widziałem w Mali w Afryce. Służyły one głównie lokalnym rolnikom do dostarczenia swoich płodów rolnych do głównej trasy, gdzie je sprzedawali. Generalnie przez cały odcinek 300 km nie było żadnego problemu, aby się przespać, zjeść czy zatankować gaz, gdyż wszystko bardzo dobrze funkcjonuje. Gołym okiem można zauważyć, że kraj ma energię i się szybko rozwija. W porównaniu do Polski zaobserwowałem zdecydowanie mniej ciężarówek i głównie stare kamazy. Po lewej stronie drogi zauważyłem z kolei linię kolejową – stary tabor to głównie cysterny.

Przez cały czas do Samarkandy droga miała dwa pasy w każdym kierunku. Przy każdej większej miejscowości lub targowisku znajdował się milicyjny punkt kontrolny samochodów. O tym, że się do niego zbliżamy, świadczyło to, że kierowca zakłada pas, który zdejmował po jego minięciu. Przy czym pas obowiązywał tylko kierowcę. Zarówno z jednej, jak i drugiej strony punktu przygotowane były wkopane w ziemie betonowe stanowiska ogniowe, jakby ktoś spodziewał się nadejścia obcych wojsk. Przy ewentualnej obławie pewnie takie stanowiska spełniają swoją funkcje. Droga była w dobrym stanie, tylko czasami przypominała polskie drogi sprzed 20 lat. Na trasie, przy drodze, widziałem targowiska z miodem, arbuzami, melonami i czymś, co przypominało nasze dynie. Jeżeli chodzi o boczne drogi, to w większości nie było tam widać asfaltu. Generalnie wszystko poza drogą główną wyglądało dosyć swojsko, tak jak u nas 20-25 lat temu.
Trasa, początkowo płaska, w miarę zbliżania się do Samarkandy stawała się coraz bardziej pofałdowana. Jednak nic nie zapowiadało tego, co zobaczę na miejscu. Już na rogatkach Samarkandy rzucało się w oczy, że jest to miasto zupełnie inne niż Taszkent. Szerokie, czyste ulice, pięknie zadbane pobocza i mnóstwo pięknych kamienic. Na wjeździe do Samarkandy zostawiliśmy naszych pasażerów w jakimś miejscu przesiadkowym, po czym kierowca odwiózł mnie pod sam hotel. Dojeżdżając do niego, widziałem już piękne historyczne szkoły – koraniczne madrasy z Registanem na czele. Okazało się, że hotel Jaśmin (polecam) znajduje się w odległości trzyminutowego spaceru od Registanu. Po otrzymaniu kluczy do pięknego i czystego pokoju kilka minut później byłem już przy Registanie. Musiałem coś szybko zjeść i poszedłem kupić bilety do zwiedzania tego wspaniałego i historycznego miejsca.

Samarkanda to jedno z najstarszych miast na świecie – powstało 700 lat p.n.e. Wcześniej nazywało się Marakanda i było stolicą państwa o nazwie Turan. W 329 r. p.n.e. zdobył je Aleksander Wielki. Długi czas miasto pełniło kluczową funkcję na Jedwabnym Szlaku, a między VI a XII w. stanowiło jedno z najważniejszych centrów kulturalnych i politycznych Azji Centralnej. W 1220 r. zostało splądrowane i prawie całkowicie zniszczone przez Mongołów. Po odbudowaniu ponownie zostało stolicą – tym razem imperium założonego przez Timura (1370-1499). Wtedy właśnie zbudowano większość najważniejszych obecnie zabytków. Za czasów panowania Ulugbeka Samarkanda stała się centrum kulturalnym, handlowym i naukowym całego regionu. W 1868 r. wchłonęło ją imperium rosyjskie. W latach 1925-1929 Samarkanda była stolicą Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W 2001 r. wpisano ją na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Centrum Samarkandy stanowi plac Registan, przy którym znajdują się ogromne madrasy – Ulugbeka (1417-1420), Tillya-Kari (1646-1660) oraz Sher-Dor (1619-1636). W XV w. Registan stał się głównym placem Samarkandy, od którego biegło sześć głównych ulic miasta.


Kupując bilet do wspomnianych madras za ok. 25 PLN, dowiedziałem się, że można wynająć przewodnika w budynku zaraz za wejściem. Kiedy wszedłem na teren zabytkowej części, w kolejnym budynku zaczepiła mnie kobieta z pytaniem, czy chcę skorzystać z usług przewodnika. Zgodziłem się i zapłaciłem ok. 150 PLN (dość drogo). Już po kilku chwilach zacząłem mieć wątpliwości co do tej decyzji. Była piękna pogoda, słońce i czyste niebo, chciałem robić zdjęcia, a przewodniczka dość mechanicznie opowiadała o oglądanych miejscach i ich bohaterach. Nie chciałem być niegrzeczny, więc trochę słuchałem, a trochę fotografowałem. W jednej z sal było nawet nawiązanie do polskiego astronoma Jana Heweliusza, łącznie z jego zdjęciem. Nieco się zawstydziłem, że w tym kraju jest on wspominany i szanowany, a jak tak mało o nim wiem. Po około godzinnym zwiedzaniu weszliśmy do „przypadkowego” sklepiku, w którym – zgodnie z zapewnieniem przewodniczki – miałem zrobić najtańsze zakupy. Oczywiście coś tam kupiłem, co nawet ze zniżką kosztowało drożej niż w innych miejscach, ale taka jest cena nauki… Staram się nie przejmować takimi sprawami, uważam, że zawsze płaci się pewne koszty, tzw. frajerskie, gdy się poznaje system. Po zakończeniu zwiedzania z przewodniczką pozostałem jeszcze jakiś czas i porobiłem trochę ładnych ujęć.


Po opuszczeniu Registanu obejrzałem jeszcze okolicę i następnie poszedłem do hotelu odrobinę odpocząć i się przepakować. Dowiedziałem się także od właściciela hotelu, że jeżeli chcę zjeść dobrą kolację i posłuchać muzyki uzbeckiej, to tylko w restauracji Samarkanda. Po chwili ponownie byłem w rejonie Registanu. Kupując kawę, zapytałem sprzedawcy, gdzie tu jest jakieś ciekawe miejsce do pospacerowania. W odpowiedzi usłyszałem, że koniecznie muszę pojechać do Samarkanda City. Przeszedłem przez piękny park przy Registanie i chciałem zatrzymać taxi, niestety bezskutecznie. Wszedłem więc do pierwszego napotkanego hotelu i poprosiłem o taxi, co oczywiście miły pan uczynił dla mnie. W drodze do Samarkanda City miałem okazję, by podziwiać miasto – piękne, szerokie i czyste ulice, wszystko wyglądało, jakby budowano je od zera. Mijałem też duży cmentarz – jak się okazało, żydowski i muzułmański.

Kiedy już dojechaliśmy do Samarkanda City, okazało się, że nie jest to żadne historyczne miejsce, a budowana od zera nowa Samarkanda. Ogromne i nowoczesne hotele, centrum konferencyjne, piękne parki, zieleń i zbudowane na wyspie otoczonej sztuczną rzeką nowe-stare miasto, gdzie turyści mogą się poczuć jak w XV w. w Samarkandzie. Generalnie pierwsze wrażenie było słabe, bo nie tego szukałem. Kazałem nawet kierowcy nie odjeżdżać, tylko poczekać na parkingu pół godziny. Miałem zrobić szybkie zdjęcia i wrócić w rejon Registanu lub od razu do restauracji Samarkanda na kolację. Jednak, kiedy wszedłem do środka nowego-starego miasta, nabrałem szacunku do smaku i jakości wykonania wszystkich budynków. Naprawdę można było się poczuć jak w bajkowej, XV-wiecznej Samarkandzie. Pozorny kicz okazał się świetnie przygotowaną atrakcją turystyczna. Poza wyspą widać było kolejne, niedokończone jeszcze inwestycje, parkingi na tysiące samochodów i centrum konferencyjne. Do tego miejsca prowadził też nowy zjazd bezpośrednio z obwodnicy Samarkandy. Kolejny raz nabrałem ogromnego szacunku dla kraju, który wydawał się stereotypową byłą sowiecką republiką. Tego nie da się opisać, wszystko to powoduje, że można wpaść w kompleksy. Widać jednak gigantyczną przepaść pomiędzy tymi nowymi projektami a wsią, gdzie osiołki ciągną zaprzęgi i gdzie nie ma dróg asfaltowych…

Po zrobieniu zdjęć chciałem pojechać od razu do restauracji, ale okazało się, że mój telefon jest prawie rozładowany i nie będę mógł robić materiałów. Pojechałem więc szybko do hotelu, podładowałem telefon i 40 minut później siedziałem już w taxi jadącej do restauracji Samarkanda. Na miejscu panowała wspaniała atmosfera, a gigantyczna sala pełna jedzących i bawiących się ludzi powodowała, że nie chciało się stamtąd wyjść. Niestety dla mnie, pomimo że był to poniedziałek, nie było żadnego wolnego stolika. Dostałem propozycję zjedzenia w sali zewnętrznej, ale było tam zimno i zrezygnowałem. Nie poddając się, zarezerwowałem stolik na kolejny dzień. Na pytanie, czy wolę salę uzbecką czy rosyjską, stwierdziłem, że nie jestem Rosjaninem i będę jadł tylko w sali uzbeckiej. Chwilę posłuchałem muzyki i opuściłem restaurację.

Postałem dosłownie chwilkę na ulicy, wypatrując taksówki, które normalnie nie są w żaden sposób oznaczone. Zatrzymało się dwóch młodych chłopaków małym samochodem i na pytanie, czy mnie nie podwiozą pod Registan, zapytali, ile dam? Powiedziałem, że dam 20 tys. UZS, czyli ok. 10 PLN i jedziemy. Podwieźli mnie w rejon już mi znany, gdzie szybko znalazłem miejsce na kolacje. Cały dzień był tak intensywny, że nawet nie miałem okazji zjeść porządnego posiłku. Ostatecznie za trzy pyszne, różne szaszłyki, butelkę różowego wina samarkandzkiego, sałatkę, herbatę i chleb zapłaciłem ok. 75 PLN. Po kolacji udałem się szybko do hotelu opisać na gorąco całodzienne przygody.
Dzień piąty (1.11.2022): zwiedzanie Samarkandy oraz kolacja w restauracji Samarkanda
Zgodnie z planem o 10.00 rozpocząłem trasę turystyczną z poznaną dzień wcześniej przewodniczką Hurshidą. Miała to być trasa na co najmniej trzy godziny za kwotę ok. 400 PLN. Wiedziałem, że mocno przepłacam, i takie trasy są dobre dla grupy, bo koszty się rozkładają. Niemniej jednak miałem tu ukryte swoje cele: po pierwsze, poznać najciekawsze miejsca, a po drugie – znaleźć przewodnika, którego będzie można w przyszłości wynająć dla grupy. Mój wyjazd miał charakter poznawczo-edukacyjny, a jak wiemy, edukacja kosztuje.
Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy po ok. 10 minutach marszu, było mauzoleum największego bohatera narodowego Uzbeków – Amira Timura, który rządził imperium samarkandzkim, obejmującym Uzbekistan i Afganistan na przełomie XIV i XV w. W starannie odrestaurowanym mauzoleum znajdują się jego szczątki oraz kamień nagrobny. Timur leży wspólnie ze swoimi liderami duchowymi. W przeciwieństwie do Czyngis-chana i Aleksandra Wielkiego jego szczątki udało się zidentyfikować i na bazie kości nawet opracować wygląd twarzy.


Następnie taksówką udaliśmy się do największego meczetu Azji Centralnej, także starannie odrestaurowanego, czyli Meczetu Bibi-Khanym (XIV-XV w.), nazwanego od imienia ukochanej żony Timura i zresztą przez nią budowanego. Budynek jest naprawdę ogromny i majestatyczny – same wieże przy głównej wejściowej części miały podobno 80 m wysokości (obecnie mają tylko 30). Widać po zdjęciach znajdujących się wewnątrz, że jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej był ogromną ruiną. Obecnie główny i największy z trzech budynków, które się tam znajdują, wyremontowano tylko na zewnątrz i to nie do końca. Wnętrza są zamknięte i całkowicie zrujnowane. Cały fantastyczny kompleks ułożono w kształcie dużego prostokąta. Przez gigantyczną bramę wchodzi się na zielony i porośnięty dziedziniec, po którego prawej i lewej stronie usytuowane są dwa mniejsze meczety, natomiast na jego końcu – wspomniany wcześniej meczet główny. Przy wyjściu z kompleksu znajduje się wielki bazar, który bardzo polecam, tj. Siyob Bazar.

Kolejne bardzo ciekawe miejsca to pięknie zdobiony meczet Hazret Hyzr oraz mauzoleum pierwszego prezydenta Uzbekistanu I.A. Karimowa. Ciekawostką jest, że nowy budynek mauzoleum nie do końca pasował do samego pięknie zdobionego meczetu o drewnianych sufitach. W związku z powyższym dobudowano murowane ściany otaczające dziedziniec i przyległe do meczetu. Obecnie całości bardzo dobrze się komponuje. Obok tego kompleksu rozpoczyna się stary i największy cmentarz w Samarkandzie, który znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Z dziedzińca meczetu rozpościera się piękny widok na miasto, w tym głównie Bibi-Khanym kompleks. Świetne miejsce na robienie zdjęć. Zresztą cały teren został perfekcyjnie przygotowany dla turystów. Idzie się nowymi chodnikami, w otoczeniu niedawno posadzonych drzew. Widać także ogrom turystów, głównie samych Uzbeków, ubranych w piękne tradycyjne stroje. Prawdziwa uczta dla oka.



Następnym i ostatnim punktem, który odwiedziłem z przewodniczką, był kompleks Shahi Zinda, zbudowany na przełomie XI i XII w. To trochę nasz Wawel, gdzie w jednym miejscu znajduje się kilkanaście mauzoleów najbliższych członków czy dowódców rodziny Timura (nie wszystkich można zidentyfikować). Idzie się bardzo wąską uliczką, a po prawej i lewej stronie znajdują się małe i w większości pięknie zdobione budynki-grobowce.
Po zakończeniu zwiedzania zapłaciłem przewodniczce (wszystko zajęło około dwóch godzin) i sam rozpocząłem marsz powrotny. Wszedłem jeszcze na cmentarz, gdzie zrobiłem kilka zdjęć. Lubię fotografować sposób, w jaki chowa się zmarłych w różnych krajach. Następnie udałem się na lokalny, wspomniany wcześniej Siyob Bazar. Najpierw odwiedziłem sklep z alkoholami. Miałem pecha, bo trafiłem na dobrego sprzedawcę, który wcisnął mi wino i koniak samarkandzki drożej, niż powinienem zapłacić. Lekcja z tego spotkania – nigdy nie kupować alkoholu w miejscu, gdzie nie ma cen. Podsumowując, zapłaciłem ok. 100 PLN za pół litra trzyletniego koniaku, a następnego dnia zapłaciłem 40 PLN za piętnastoletni wyborny koniak z wyższej półki.

Pochodziłem po bazarze, porobiłem trochę zdjęć i zjadłem pyszny posiłek w typowej uzbeckiej i niedrogiej restauracji, gdzie ludzie siedzieli na tradycyjnych uzbeckich siedziskach zwanych krawatem. Za pyszną zupę lagman (makaron, kawałki mięsa baraniego i warzywa), jeden szaszłyk, czajnik herbaty, pieróg samsa i pół chleba zapłaciłem ok. 35 PLN. Wcześniej kupiłem też świeżo wyciskany sok granatu oraz kiść białych winogron. Byłem też świadkiem kłótni na rynku, przez jakiś czas ktoś głośno na kogoś krzyczał. Okazało się, że to jedna z kilku cyganek (wszędzie tacy sami) weszła w konflikt z Uzbeczką.


Po obiedzie, idąc do hotelu, „wbiłem” się jeszcze w wąskie samarkandzkie uliczki, aby pokazać ich piękno. Wiedząc, że muszę kupić bilet kolejowy do Buchary, wszedłem do jednego z małych hotelików i poprosiłem o zamówienie taxi na dworzec. Po pewnym czasie pan z hotelu wyszedł i zapytał, o której mam pociąg, na co odpowiedziałem, że dopiero chcę kupić bilet. Pan stwierdził, że może sprawdzić w internecie, czy są w ogóle wolne miejsca. Były, ale musiałbym jechać w środku nocy, co mi niezbyt odpowiadało. Zapytałem więc, ile kosztuje taxi. Okazało się, że ok. 100 USD, gdybym wziął ją tylko dla siebie, a ok. 20 USD, jeżeli będzie to taxi łączone. Podziękowałem i powiedziałem, że przemyślę opcję.

Doszedłem pieszo do hotelu, zrobiłem sobie dwugodzinną przerwę i znów na piechotę udałem się do restauracji Samarkanda, gdzie miałem zarezerwowany stolik. Po drodze mijałem okolice uniwersytetu w Samarkandzie, skąd wylewały się setki studentów. Widać było po zachowaniu i ubiorze, że tutaj studiowanie to wyróżnienie. U nas, niestety, coraz mniej osób chce studiować, co też wynika z braku sensu, ze względu na marną wiedzę otrzymywaną na studiach, a dodatkowo brak związku pomiędzy edukacją a szansą rozwoju…
W restauracji Samarkanda impreza trwała już w najlepsze. Kiedy powiedziałem, że jestem sam, trochę z niechęcią powiedziano mi, że mogę zjeść na tzw. ulicy, co oznacza hol – miejsce zimne i z przeciągami. Powiedziałem, że byłem wczoraj i mam zarezerwowany stolik. Na szczęście, kierowany przeczuciem, dzień wcześniej zrobiłem zdjęcie z zeszytu rezerwacyjnego, co – jak się okazało – było kluczowe. Otrzymałem najbardziej wystający stolik przy scenie. Było tak głośno, że obawiałem się, czy długo wytrzymam. Kiedy kobiety tańczyły, praktycznie ocierały się o mój stolik. Miałem za to bezpośredni wgląd w to, co się dzieje na scenie. Generalnie, kiedy się było w środku, miało się wrażenie bycia uczestnikiem wesela. Na przykład przy 10-16-osobowych stolikach siedziały całe rodziny, z bardzo małymi dziećmi włącznie. Nawet w menu część dań była dla czterech – sześciu osób, co sugerowało, że są dla rodzin, a nie jednej osoby. Kobiety miały różne stroje: od zachodniego stylu, tj. spodnie dżinsowe z dziurą czy ze skóry, po tradycyjne stroje uzbeckie (te zdecydowanie przeważały). Co jakiś czas część gości obchodziła urodziny, co ogłaszano wszystkim dookoła. Kilka razy obsługa śpiewała po uzbecku sto lat czy coś w tym rodzaju. Część obchodziła uroczystości przy stoliku, a część wprost na scenie.

Podsumowując, nie można być turystycznie w Samarkandzie i nie odwiedzić tej restauracji. Na scenie miałem okazję oglądać wszelkiego rodzaju warianty ubiorów, buty, ozdoby, sukienki i torebki. Nawet trzyletnie dzieci miały torebki Gucci. Wyglądałem trochę dziwnie, kiedy siedziałem sam przy stoliku, popijając wino i robiąc zdjęcia oraz filmiki tańczącym kobietom. Zdarzało się, że tańczyli mężczyźni, ale były to wyjątki. Tak czy inaczej, ludzie są tu bardzo otwarci, mili i bez żadnych kompleksów. Restauracja przyciąga raczej bogatą klientelę. Siedząc przy samej scenie, za zupę, pyszną sałatkę, chleb, herbatę, butelkę wina wytrawnego, wodę borjomi oraz drugie danie zapłaciłem 100 PLN. U nas za taką samą kolację zapłaciłbym zapewne 300 PLN.

Po kolacji szybko i sprawnie wróciłem taksówką do hotelu. W międzyczasie moja przewodniczka miała się zastanowić, ile będzie kosztował wyjazd w góry do miasta Shahirsabz, gdzie urodził się Timur. Pierwotnie miałem jechać z jej kolegą ok. 13.00, cena miała być ustalona. Po czym otrzymałem informację, że mogę wyjechać ok. 7.00 z nią i kierowcą za 150 USD, czyli ok. 750 PLN. Cena była dla mnie zaporowa. Z doświadczenia wiem, że jest to moment, w którym ktoś myśli, że jestem frajerem i zarabiam 5 tys. USD, o co zapytał mnie jeden z taksówkarzy. Niestety turyści z Rosji, Europy Zachodniej i USA psują lokalnych usługodawców w zakresie cen. Oni sami nie widzą różnicy pomiędzy Polakami a Niemcami, wystarczy powiedzieć, że jest się z Unii Europejskiej. Dzień później na własne oczy widziałem, jak Uzbek zapłacił 2 tys. UZS za trasę, która mnie kosztowała 15 tys. UZS. Mojej przewodniczce napisałem, że dziękuję bardzo, ale zostaję w Samarkandzie, a cena jest za wysoka, ona na to: „jak sobie życzysz”, bez żadnego akcentu grzeczności.
Dzień szósty (2.11.2022): zwiedzanie Samarkandy
Tak jak powiedziałem, tego dnia padał deszcz i stwierdziłem, że jest to dobra okazja na wypoczynek. Jednak po 12.00, kiedy trochę popracowałem na komputerze, postanowiłem wziąć parasolkę i sprawdzić, czy pomiędzy Registanem a Bibi meczetem jest specjalna trasa turystyczna. Okazało się, że dobrze zgadłem. Dodatkowo na każdym kroku znajdują się sklepy z pamiątkami, gdzie wyjątkowo trudno uzyskać zniżkę, tak jakby się wszyscy zmówili…, myślę, że za jakiś czas taka polityka bardzo się zemści na tym turystycznym biznesie. Nikt nie lubi, jak ktoś traktuje go jak frajera tylko dlatego, że jest dobrze sytuowany, bo ciężko na to pracował. Przykład – w jednym ze sklepów widziałem tradycyjne i oryginalne stroje, na jednym z nich był drewniany ciężki wisior do zbierania pieniędzy, takie drewniane pudełko. Kiedy zapytałem, ile to kosztuje, sprzedawczyni, po wykonaniu telefonu, powiedziała, że 10 tys. PLN…

Po sprawdzeniu trasy chciałem jeszcze zwiedzić muzeum historyczne Samarkandy, ale nie mogłem go zlokalizować. Ze względu na pogodę postanowiłem odpuścić, wziąć taxi i pojechać w rejon restauracji Samarkanda. Z tego, co ustaliłem dzień wcześniej, w tym rejonie znajdowało się muzeum wina oraz centrum handlowe. Zaczepiłem jednego z taksówkarzy, ten spytał mnie, czy dam 50 tys. UZS, na co uśmiechnąłem się i stwierdziłem, że to mój trzeci dzień i dam maksymalnie 25 tys. Oczywiście się zgodził. Zabrał po drodze młodego Uzbeka i zaczęliśmy rozmawiać. Standardowo – ile już tu jestem, co widziałem, skąd jestem i gdzie dalej jadę. Po chwili zgodziłem się, że za 10 USD on pokaże mi kilka ciekawych miejsc. Pierwszym była wytwórnia papieru, gdzie poznałem przypadkowo przewodnika Ormianina, którego żona jest Polką z Uzbekistanu. Nie zmarnowałem okazji i zostawiłem sobie kontakt do niego, który przyda się przy kolejnym wyjeździe. Miejsce było dość ciekawe, ponieważ pokazywało cały proces powstawania papieru z drewna. Po wypiciu kawy pojechaliśmy dalej.

Po jakimś czasie okazało się, że mamy problemy z samochodem (wyciekał olej). Pojechaliśmy kupić olej, ale po sprawdzeniu auta potrzebna okazała się wymiana uszczelki. Mój kierowca, wiedząc, że nie ma czasu, zadzwonił po syna i zamienili się autami. Zgodnie z planem pojechaliśmy później do obserwatorium Ulugbeka i mauzoleum św. Daniela. Nastepnie udaliśmy się do zachwalanej przez Mahmuda restauracji, gdzie podawali pyszny Mansur Szaszlyk. Wcześniej kupiliśmy w sklepie koniak, który mieliśmy w planach wypić wspólnie w trakcie kolacji. Tak jak pisałem wcześniej, w normalnym sklepie kupiłem piętnastoletni koniak Samarkanda za 79 tys. UZS, czyli ponad dwa razy taniej niż słabej jakości koniak trzyletni.


W trakcie rozmowy okazało się, że mój towarzysz jest Tadżykiem i ma trzech synów, z których jeden jest milicjantem, oraz dwanaścioro wnucząt. W latach 1983-1983, w sumie przez trzy – cztery lata służył w Kabulu w Afganistanie. Jego ojciec –polityczny funkcjonariusz systemu – pracował w bazie lotniczej, więc on miał w miarę bezpieczną służbę. W związku z tym, że był sprawnym bokserem, służył jako sierżant w armii radzieckiej. W młodości przez 15 lat jeździł jako kierowca taxi w Moskwie, gdzie pracował wspólnie z Mołdawianami, Ormianami i Ukraińcami. Obecnie ma hotel i działkę poza miastem, gdzie jego żona uprawia kwiaty. Jego dwaj starsi synowie mają swoje domy, on natomiast mieszka z najmłodszym z nich. Jedliśmy pyszne szaszłyki, popijaliśmy koniak i przegryzaliśmy czekoladę. Ostatecznie ustaliłem z nim, że następnego dnia pojedzie ze mną za 350 tys. UZS w góry do wspomnianego już miasta, gdzie urodził się Timur, a następnie po powrocie zorganizuje mi podróż do Buchary za 200 tys. UZS. Po kolacji wziął taxi i odwiózł mnie pod sam hotel, gdzie kolejnego dnia miał mnie odebrać.

Rwanda – Park Narodowy Akagera
Opracował: dr Krzysztof Danielewicz
Park Narodowy Akagera został założony przez Belgów w 1934 r.
Znajduje się ok. 110 km od stolicy. Do parku wjeżdżamy od południa, a wyjeżdżamy północnym wyjazdem. Przy wjeździe do parku znajduje się jego główna siedziba, gdzie należy kupić bilety i się zarejestrować. Bilet kosztuje ok. 59 USD. Następnie turyści otrzymują krótki briefing oraz mogą zadać kilka pytań obsłudze parku. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, może na czas zwiedzania wynająć przewodnika parku za jedyne… 160 PLN. Jednak, jeśli ktoś ma doświadczonego przewodnika, nie jest to konieczne, ponieważ ludzie ci z reguły doskonale znają park, posiadają swoje kontakty i przy odrobinie motywacji są w stanie ustalić, gdzie np. było widziane stado słoni, co wydarzyło się w trakcie mojej wizyty. W 2018 r. park odwiedziło ok. 44 tys. turystów.

Park obecnie zajmuje 1100 km2 – został znacznie zmniejszony po ludobójstwie w 1994 r. (z 2500 km2), w związku z powrotem tysięcy uchodźców i brakiem przestrzeni życiowej. Na jego terenie można łatwo wyróżnić trzy rodzaje środowisk, tj. tereny wodne, sawannę z mokradłami oraz tereny górzyste. Miałem okazję zobaczyć różne gatunki antylop, bawoły, żyrafy (w jednym miejscu było ich ponad 20), zebry, hipopotamy, słonie i małpy itp. To przepiękny i urozmaicony teren, gdzie w jednym miejscu można było obserwować piękne jeziora otoczone wysokimi górami.

Największe wrażenie zrobił jednak widok kilkunastu słoni przechodzących kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym się znajdowałem. Park jest także obszarem życia wielu drapieżników, w tym lwów, lampartów oraz hien, których nie było mi dane zobaczyć. Nie jest to miejsce bezpieczne nie tylko ze względu na obecność wymienionych już drapieżników, ale także węży i żmij, z których najbardziej niebezpieczne są czarna kobra i czarna mamba.




Do parku można wjechać także prywatnym samochodem bez przewodnika, co często kończy się niespodzianką. Miałem okazję spotkać Amerykanina i Angielkę, którzy wjechali wynajętym samochodem z automatyczną skrzynią biegów i zakopali się w błocie. Ciekawe było to, że w odległości ok. 150 m taplał się w błocie potężny hipopotam, który wykazywał oznaki zdenerwowania. Zwierzak został zauważony przypadkowo przeze mnie w trakcie robienia zdjęć. Mój przewodnik, aby ochronić pechową parę, ustawił nasz samochód w poprzek drogi. Tego typu sytuacje mogą się skończyć nawet śmiercią turysty.

W 2018 r. w parku miało miejsce zdarzenie, kiedy przewodnik z RPA uczył postępowania z nosorożcami strażników parku Agakera i ostatniego dnia kilkumiesięcznego szkolenia został zabity przez jednego z nich. W Rwandzie przebywał z żona i córką. Podróżowanie przez park nie jest skomplikowane, ponieważ biegnie przez niego jedna droga, od której odchodzą krótkie drogi poprzeczne oznaczone numerami. Na terenie parku znajdują się także bardzo luksusowe hotele i kampingi.






Rwanda – Jezioro Kiwu i Musanze
Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz
Jezioro Kiwu, leżące na granicy Demokratycznej Republiki Konga i Rwandy, ma powierzchnię 2650 km2 i głębokość 480 m. Jego woda zawiera bardzo duże stężenie metanu. Pobierany gaz przepuszczany jest przez separator gazu i transportowany na stały ląd, gdzie służy jako najtańsze źródło energii dla okolicznych miast i wsi. Na szczytach okalających jezioro w chwili obecnej budowanych jest wiele luksusowych hoteli i apartamentów. Na samym jeziorze znajduje się wiele wysp, z czego kilka jest do dziś zamieszkałych. Większość jest wykorzystywana jako pastwisko dla bydła czy miejsce zbierania owoców, takich jak mango czy gujawa. Na jednej z wysp niedaleko od Kibuye (Karongi) miejsce schronienia znalazły setki tysięcy nietoperzy. Płynąc po jeziorze, można zauważyć zatokę, gdzie cumują tradycyjne łodzie rybackie, połączone w zestawy po trzy. Łodzie te wypływają w nocy i służą do połowu bardzo małych, ale za to bardzo smacznych rybek o nazwie sambaza. Kilogram takich rybek kupionych bezpośrednio do rybaków kosztuje ok. 1500-2000 RWF. W niektórych okresach panuje na nie tak duży popyt, że są problemy z ich zakupem. Drugim niezwykle smacznym gatunkiem występującym w jeziorze są tilapie. Na jeziorze można spotkać tradycyjne małe łodzie rybackie wykonane z jednego kawałka drewna. Dodatkowo jedną z bardzo małych i bezludnych wysp zamieszkuje mała rodzina małp.


Po przyjemnym dniu kolejne dwie noce spędziłem w bardzo sympatycznym i niedrogim hotelu o nazwie Home Sint Jean, Karongi, w cenie 35 USD za noc, położonym na jednym z wielu okolicznych wzgórz. Zarówno z pokoju, jak i restauracji, która znajduje się po przeciwnej stronie niż pokoje hotelowe, rozpościera się przepiękny widok na jezioro i inne wzgórza. Restauracja hotelowa oferuje pyszne śniadania i posiłki z karty w bardzo przystępnej cenie: piwo ok. 0,9 USD, kawa – 1,80 USD, zupy – 3 USD. Bezpośrednio u podnóża góry, na której położony jest hotel, znajduje się plaża, gdzie można popływać, odpocząć czy wsiąść na zamówioną łódkę i popłynąć na jedną z kilku pobliskich wysp, w większość bezludnych.



W tym miejscu należy jeszcze wspomnieć o przepięknym miejscu położonym niedaleko mojego hotelu, tj. Kormoran Lodge Lake Kivu. To absolutnie luksusowy i świetnie położony hotel. Ceny pokoi wahają się w granicach 180 USD. Nie jest to mało, dopóki nie zobaczy się samej restauracji, pokoi hotelowych i otoczenia. Wszystko wykonane w drewnie, z zachowaniem najwyższej jakości. Pokoje świetnie wykończone, czyste, z przepięknym widokiem na jezioro są warte swojej ceny. Obsługa naturalnie miła i profesjonalna. Zaskakuje świetna kuchnia i dania oferowane w miejscowej restauracji w bardzo przyzwoitej cenie. Potrawy z ryb kształtują się na poziomie 6-10 USD dolarów za danie. Posiłki są świeże i bardzo smaczne. Na miejscu można skorzystać z leżaków położonych nad samą wodą czy wynająć kajaki i miło spędzić czas. Adres e-mail: contact@cormoranlodge.com, tel. 0728601515.

Kolejną miejscowością nad jeziorem Kivu, w której miałem okazję spędzić dzień i noc, było duże miasto Rubavu, zwane też Gisenyi. To miasto nadgraniczne, położone przy granicy z Kongo, graniczące z miastem Goma. Posiada dwa przejścia graniczne: jedno dla lokalnej ludności z obu stron granic, drugie – oficjalne – dla samochodów, ciężarówek i obcokrajowców. Będąc po stronie rwandyjskiej, można zobaczyć zabudowę slamsów po stronie Kongo.

Gołym okiem widać przepaść dzielącą oba państwa. Gisenyi jest jak pozostałe miasta Rwandy: czyste, zadbane, dobrze rozwinięte i bogate. Według przewodnika pomimo wizualnych różnic Goma jest miastem stosunkowo bezpiecznym. Z uwagi na różnice cen Kongo jest atrakcyjne, jeżeli chodzi o zwiedzanie wulkanów oraz parku narodowego, gdzie żyją goryle górskie. W lutym czy marcu cena potrafi spaść do 200 USD, co przy cenie 1600 USD w Rwandzie za wejście do parku czy 600 USD w Ugandzie, stanowi sporą zachętę. W przypadku wyjścia w góry po stronie Kongo idzie się pod eskortą uzbrojonych strażników i spędza jedną noc w górach. Wiza turystyczna w przypadku zarezerwowania wizyty w parku kosztuje według mojego przewodnika Willy’ego ok. 100 USD. Miasto Gisenyi posiada bardzo zadbane plaże miejskie, gdzie przy wielkości jeziora Kivu ma się wrażenie pobytu nad morzem. Będąc na plaży w Gisenyi, nie sposób dojrzeć drugiego brzegu jeziora. W całym mieście widać pozostałości po erupcjach okolicznych wulkanów w postaci chodników, ogrodzeń czy domów zbudowanych ze skał wulkanicznych.


Noc spędziłem w hotelu Inzu Lodge, www.inzulodge.com, tel. 00250784179203. Położony na zboczu wzgórza daje świetny widok na jezioro z każdego pokoju, w cenie ok. 45 USD. Pokój to dużo powiedziane, ponieważ goście hotelowi śpią w namiotach, nad którymi znajduje się dach obłożony bambusowymi belkami. Na terenie znajduje się także bardzo ładnie położona i wygodna restauracja. Niestety w czasie mojego pobytu w całym hotelu nie było wody, co znacznie obniżyło końcowy efekt. Hotel leży na uboczu miasta, skąd przechodząc ok. 200 m, znajdujemy się nad brzegiem jeziora. Nad nim leży wiele luksusowych hoteli i restauracji, gdzie można podziwiać np. zachód słońca nad jeziorem, popijając wino i jedząc kolację.


Nieopodal znajdują się lokalny kościół protestancki, lokalny bazar oraz przystań, gdzie cumują charakterystyczne dla Kivu potrójne łodzie rybackie, które co noc wypływają na połów małych i smacznych rybek sambaza. Bardzo przyjemnie posłuchać śpiewających rybaków wracających wcześnie rano z połowów. Kolację zjadłem w restauracji Paradis Malahide, która leży bezpośrednio nad jeziorem i bardzo przyjemną plażą. W trakcie kolacji restaurację odwiedziła lokalna grupa taneczna, która zaprezentowała świetne tańce i śpiewy afrykańskie. Po swoich występach bardzo szybko zaangażowała do tańca większość gości restauracji. W Gisenyi znajdują się także luksusowe i drogie obiekty hotelowe jak Serena Hotel, z bardzo zadbaną prywatną plażą.


Musanze
Ostatnim punktem na mojej trasie było miastoMusanze – duża i dobrze rozwinięta miejscowość u podnóża Parku Narodowego Wulkanów. Na granicy z Kongo i Ugandą znajdują się wulkany Karisimbi, Bushokoro, Sabyinyd, Gashinga, Muhabura. Z tego powodu cała okolica miasta pokryta jest fragmentami wyschniętej lawy i bomb wulkanicznych. Materiał ten służy powszechnie jako budulec w mieście i jego rejonie.
Miasto jest świetną bazą wypadową do oglądania goryli górskich w Parku Narodowym oraz do zwiedzania wielu jaskiń znajdujących się pod miastem.
Niestety od około roku cena biletu do parku, gdzie żyją te piękne zwierzęta, wzrosła z 750 USD do 1600 USD. Przed podniesieniem ceny biletu w sezonie na wejście do parku trzeba było czekać nawet dwa-trzy miesiące. Obecnie kolejki znacznie się skróciły. W mieście znajduje się świetnie rozwinięta baza hotelowa oraz wiele dobrych restauracji.

W Musanze cały czas żywa jest legenda Dian Fossey – Amerykanki, która poświęciła swoje życie na badanie i ochronę goryli górskich. Najpierw pracowała w Kongo, gdzie założyła obóz u stóp gór Virunga. Analizując zachowania goryli, była w stanie zbudować wzajemne zaufanie, co pozwoliło jej zbliżyć się nawet na odległość kilku metrów. W 1967 r. w związku z niepokojami w Kongo musiała wyjechać do Rwandy, gdzie zbudowała na terenie Parku Narodowego Wulkanów obóz Karisoke. Opisała szczegółowo życie goryli górskich, porównując ich zachowania i życie do ludzi. Przez cały czas zmagała się z kłusownikami, z którymi bardzo mocno walczyła. Ostatecznie została znaleziona martwa w swoim pokoju w obozie. Zginęła od uderzenia maczetą. Pochowano ją na terenie obozu Karisoke wśród zamordowanych goryli. Szczegółowo historię Dian Fossey można obejrzeć w filmie Goryle we mgle (Gorillas in the Mist) z 1988 r.
W dalszym ciągu w Musange działa hotel, w którym mieszkała, tj. Hotel Muhabura. Z tego, co mówił mój przewodnik, wynika, że w pokoju Dian nie zostało nic zmienione od jej śmierci, a sam pokój można wynająć. W tamtym czasie był to jedyny hotel w mieście.







Piękna Ukraina!
Opracował: Krzysztof Danielewicz, 18.08.2021r.
Część I – Lwów, Drohobycz i Truskawiec.
Podejmując decyzję o wyjeździe na Ukrainę, nie zamierzałem być kolejną osobą, która będzie szukała tam polskich śladów, ale chciałem poznać współczesny kraj. Wiele osób pytało mnie, czy nie boję się jechać z powodu panującej tam biedy i toczącej się wojny. Tak zresztą stereotypowo postrzegana jest Ukraina, często do tego dokładane są wątki historyczne, jak rzeź na Wołyniu. To wszystko razem wzięte powoduje, że nie jest to powszechnie wybierany kierunek turystyczny. Jednak, podróżując często w różne mało znane miejsca, z doświadczenia wiem, że stereotypowe postrzeganie danego kraju nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Dokładnie tak jest w przypadku Ukrainy.
Moje sprawozdanie z podróży składa się z opisu czterech odwiedzonych miejsc. Były to:. Lwów, Iwano-Frankiwsk, Jaremcze oraz Czerniowce, a każda część opisowa została wzbogacona o filmy.

Ze względu na odwoływane samoloty i ryzyko storpedowania wylotu zdecydowałem się jechać do Medyki samochodem i tam przejść przez granicę „na nogach”. W pobliżu przejścia granicznego najlepiej jechać prawie do końca lewym pasem dla samochodów osobowych, następnie na wysokości Biedronki skręcić w lewo, objechać sklep prawą stroną i zjechać w lewo w dół, a tam zostawić samochód na jednym z dozorowanych parkingów (cena to 10 PLN za dobę). Podczas kontroli strona ukraińska sprawdzała paszport, ubezpieczenie od COVID-19 oraz zaświadczenie o szczepieniu lub wykonanym teście. Samo przekroczenie granicy w ten sposób trwało kilka minut, co przy kolejkach samochodowych było dużym plusem. Z drugiej strony granicy zostałem zaczepiony przez właściciela busa i za 100 PLN zabrany prosto pod hotel we Lwowie. Cena takiego transportu będzie zawsze zależała od liczby osób w samochodzie, więc może to być nawet 50 PLN, kiedy takich osób jest cztery lub więcej.

Jeżeli mamy mało czasu na zwiedzanie Lwowa, to najszybszym sposobem jest autobus typu HipHop, tj. piętrowy autobus w stylu londyńskim. Najlepiej wybrać przystanek znajdujący się bezpośrednio przy Lwowskim Teatrze Narodowym Opery i Baletu im. S. Kruszelnickiej. Półtoragodzinna wycieczka kosztuje 150 UAH (1 PLN to około 7 UAH). Otrzymujemy słuchawki z audioprzewodnikiem, który w tym przypadku zawiera także polską wersję językową, i mamy możliwość zwiedzenia najciekawszych miejsc i ulic Lwowa oraz wysłuchania ich historii – są to m.in. stara część Lwowa, Cmentarz Łyczakowski, Akademia Wojsk Lądowych Ukrainy, Browar Lwowski, Stary Rynek, Teatr Opery, Arsenał Miejski, cerkwie, kościoły, mury obronne, pomniki, parki, plac katedralny, Uniwersytet Lwowski, ulica Zielona i Iwana Franka, tzw. dzielnica austro-węgierska (która rozwinęła się w okresie rządów Austro-Węgier), najważniejsze pomniki, kościoły, parki, zajezdnia tramwajowa. Warto również obejrzeć plac Rynkowy, Arsenał Miejski, kaplicę Boimów, kościół jezuitów, pałac hrabiów Potockich i wiele innych, których nie sposób tutaj wymienić. Mam wrażenie, że we Lwowie znajduje się więcej zabytków niż w Krakowie. Także atmosfera we Lwowie jest dużo sympatyczniejsza niż w dawnym grodzie Kraka, a na każdym rogu słychać muzykę. Ciekawostką jest duża liczba turystów z Bliskiego Wschodu, w tym ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Arabii Saudyjskiej. Związane jest to ze zniesieniem wiz dla obywateli tych państw. Dla gospodarki ukraińskiej jest to doskonały zastrzyk finansowy, ale dla pozostałych odwiedzających generuje to różnego rodzaju utrudnienia – np. większość samochodów jest już wynajęta przez gości z państw arabskich. We Lwowie tradycyjnie można też spotkać wielu turystów z Polski, których poza Lwowem jest już bardzo mało. Ukraińcy wspominali, że przed COVID-19 było ich znacznie więcej. Z komunikacją nie ma problemu, ponieważ w większości hoteli czy restauracji obsługa rozumie język polski i bardzo niechętnie mówi w języku rosyjskim, z czym np. nie ma już problemu w Czerniowcach i innych miejscach poza Lwowem.
Bardzo ładne miejsca to oczywiście pięknie odrestaurowany rynek główny, wszystkie boczne ulice, bulwar Szewczenki i aleja Niepodległości (Swobody). Miejscem wartym odwiedzenia jest oczywiście Cmentarz Łyczakowski z cmentarzem Orląt Lwowskich. Wejście na Cmentarz Łyczakowski kosztuje 50 UAH, natomiast zgoda na amatorskie fotografowanie – 10 UAH. Obok polskiego kwartału, pochowani są żołnierze ukraińscy, którzy polegli w tej samej wojnie 1918-1919, a także inni, jak żołnierze Ukraińskiej Armii Partyzanckiej (UPA). Bardzo wymowny jest kwartał, na którym znajduje się kilkadziesiąt grobów żołnierzy ukraińskich poległych w wojnie na wschodzie Ukrainy – grobów tych ciągle przybywa. Pomijając ocenę historyczną, chowanie żołnierzy z różnych okresów historycznych i różnych armii w jednym miejscu doskonale obrazuje znany fakt, że wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Odrestaurowana część Cmentarza Łyczakowskiego wygląda trochę jak galeria sztuki. Bardzo często nagrobki są ozdabiane pięknymi pomnikami. Obecnie na cmentarzu tym chowani są tylko wybitni obywatele Lwowa.
Zarówno na rynku głównym, jak i w bocznych uliczkach znajduje się bardzo dużo ładnych kawiarni i restauracji, z dużym udziałem kuchni gruzińskiej. Jeśli bardzo liczymy nasze urlopowe fundusze, to radzę omijać rynek główny, gdzie wszystko jest prawie dwa razy droższe od miejsc oddalonych niespełna o 300-500 metrów. Jeżeli chcemy się zrelaksować, to szczególnie polecam ulicę Swobody, prowadzącą do Teatru Opery. Ulica jest obsadzona starymi drzewami, które dają ochłodę i cień w okresie letnich upałów. Przed samym teatrem znajduje się fontanna, w której chłodzą się i bawią dzieci. Na rynku w byłym Pałacu Lubomirskich znajduje się palarnia kawy, którą bardzo polecam.

Koniecznie trzeba odwiedzić jeden z najstarszych browarów w Cesarstwie Austro-Węgierskim. Browar Lwowski – Lwiwska Piwowarnia – należał do jednego z trzech najlepszych w Cesarstwie. Obecnie na terenie wciąż funkcjonującego browaru można napić się pysznego piwa i zapoznać się z historią znajdującego się w nim muzeum. W pięknie urządzonej sali degustacyjnej możemy wybrać opcję degustacji na tzw. desce, gdzie otrzymujemy cztery różnego rodzaju napoju lub wybrać znany nam już smak. Można także zakupić piwo na wynos, nalewane do plastikowych butelek i oryginalnie zamykane. Osobiście polecam piwo Biłe, które miałem wcześniej okazję pić w Białowieży. Na miejscu można nabyć także różnego rodzaju gadżety związane z browarem. Browar znajduje się przy ulicy Kleparivskiej 18.

Kolejnym miejscem wartym zobaczenia jest lwowski Dworzec Główny, bardzo ładnie odrestaurowany oraz cały teren przydworcowy z ulicami dojazdowymi włącznie. Ciekawostkę stanowi fakt, że poczekalnia jest płatna 35 UAH za godzinę. W środku znajduje się punkt gastronomiczny, w którym można coś zjeść i napić się piwa, wódki czy koniaku. Wszędzie jest bardzo czysto i spokojnie. Warto w tym miejscu napisać kilka zdań na temat funkcjonowania kolei ukraińskiej. Miałem okazję poznać ten system, podróżując pociągiem z Lwowa do Iwano-Frankiwska, a później na dwóch innych trasach. W zależności od tego, jaki bilet kupimy, taki komfort otrzymujemy. Przed wejściem do wagonu u jego kierownika odznaczamy swoją obecność i oddajemy bilety, zwracane przeważnie przed stacją kolejową, na której wysiadamy. Do każdego wagonu jest wytypowana jedna osoba obsługi. W wagonach z przedziałami mamy cztery ponumerowane miejsca: dwa na dole i dwa na górze. Przy wejściu do przedziału po prawej i lewej stronie na ścianie wisi mała stalowa drabina, po rozłożeniu służąca do wejścia na górne łóżko. Większe bagaże możemy położyć pod dolne łóżka, które można unieść. Pod łóżkami znajdują się także skrzynie, idealne do mniejszych bagaży. Przedział jest zamykany od wewnątrz. Jeżeli zakupimy opcję na kawę, to przeważnie otrzymamy ją około pół godziny przed stacją docelową. Piszę „przeważnie”, bo w jednym przypadku nie otrzymałem ani kawy, ani mojego biletu – pan był zbyt zajęty siedzeniem w internecie. Pociągi jeżdżą bardzo wolno, średnio wychodzi około 50 km/h lub mniej. Dodatkowo klimatyzacja działa tylko w trakcie podróży, w trakcie postoju już nie. Jednak biorąc pod uwagę opcję leżenia czy spania w pościeli – o ile wykupimy taką opcję – to podróż nie jest taka męcząca.

Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo, to przez cały pobyt we Lwowie i innych miastach Ukrainy nie spotkałem się z ani jednym przejawem agresji, nawet chodząc w nocy bocznymi ulicami – wszędzie panował spokój. Widać często ładne samochody policyjne z nienagannie ubranymi policjantami w środku oraz dużo pojedynczych żołnierzy. Jedną z nielicznych oznak toczącej się wojny na wschodzie był częsty widok żołnierzy przemieszczających się do i z miejsc bazowania. Przykrym przypomnieniem są jednak obecne w każdej miejscowości tablice ze zdjęciami żołnierzy i policjantów ukraińskich z danej miejscowości, którzy polegli od roku 2014 do chwili obecnej. Dopiero widok tych tablic i liczba znajdujących się tam zdjęć pokazuje, jak ogromną ofiarę Ukraina płaci za próbę uzyskania niezależności od Rosji.
Ukraińcy, szczególnie we Lwowie, nie używają zazwyczaj języka rosyjskiego. Najlepiej mówić do nich po polsku lub angielsku, jednak często odpowiadają tylko po ukraińsku. Młodzi ludzie bez problemu komunikują się po angielsku. Poza Lwowem szczególnie osoby starsze nie mają problemu, aby mówić po rosyjsku.
Jadąc na Ukrainę, warto zabrać ze sobą dodatkowy aparat telefoniczny i na miejscu zakupić kartę SIM 150 UAH, która nie jest rejestrowana. Daje możliwość nielimitowanych rozmów telefonicznych oraz dostęp do internetu. Ważne, aby przy zakupie zapytać, czy możemy wykonywać połączenia na telefony stacjonarne. Jeżeli nie mamy takiej opcji, należy ją dokupić. Doładować telefon możemy w automatach znajdujących się w punktach, które są przypisane danej sieci komórkowej, jak Vodafone, Kyivstar i inne. Jeżeli mamy z tym problem, obsługa nam pomoże. W automacie płacimy tylko gotówką.
Po Lwowie można poruszać się taksówkami, których ceny są bardzo urozmaicone, np. kurs z centrum na lotnisko może się wahać od 100 do nawet 250 UAH. W mieście funkcjonują także autobusy, tramwaje i trolejbusy – cena biletu jednorazowego wynosi 10 UAH. Można je zakupić w kioskach lub bezpośrednio u motorniczego, a następnie należy skasować w mechanicznym kasowniku. Ukraińcy posiadają także bilety elektroniczne czy karty komunikacyjne, które kasują na elektronicznym kasowniku. Tramwaje lwowskie funkcjonowały wcześniej niż np. w Wiedniu. Obecnie stary tabor nieco psuje przyjemność podróżowania, szczególnie w upalne dni. Jednak dla turysty jest to ciekawa atrakcja. W przypadku mniejszych miast w autobusach i trolejbusach wchodzimy pierwszymi drzwiami i płacimy za przejazd, ale nie otrzymujemy biletów. Mankamentem, szczególnie dla osób nieznających języka obcego, może być fakt braku tablicy z godzinami przyjazdu tramwaju. Warto także za każdym razem zapytać, czy danym środkiem transportu dojedziemy tam, gdzie planujemy, bo z doświadczenia wiem, że można znaleźć się w zupełnie innym miejscu.
Ceny w restauracjach są przynajmniej dwa-trzy razy niższe od polskich. Kuchnia jest naprawdę wspaniała: zupy, szaszłyki, steki, pierogi, ryby – wszystko świeże i smaczne. Ceny w dużej mierze zależą od odległości od Starego Rynku, podobnie jak w Polsce: im dalej, tym taniej. Piwo kosztuje około 55-70 UAH, zupa – 55-75 UAH, kawa espresso – 30-45 UAH. Dla porównania ceny w Iwano-Frankiwsku czy Czerniowcach mogą być o 40-50% niższe niż we Lwowie.
Jeżeli chodzi o restauracje, to osobiście mogę polecić najlepszą we Lwowie Restaurację Baczewskiego, która znajduje się na ulicy Szewskiej 8 przy Starym Rynku. Warto w tym miejscu wspomnieć o samej firmie Baczewskich założonej w 1782 r. Od 1856 r. jej właścicielem został Józef Adam Baczewski, polski przemysłowiec i powstaniec styczniowy. Dzięki zainwestowaniu w importowaną nowoczesną aparaturę, budowie rafinerii spirytusu i przede wszystkim wprowadzeniu nowatorskich metod reklamy (zwłaszcza bardzo ozdobnych i zróżnicowanych butelek – karafek oraz etykiet) uczynił ze swojej firmy największego producenta alkoholu w Polsce i jednego z największych w środkowej Europie.

Jednocześnie wprowadził swoje produkty na rynki europejskie, zdobywając szereg nagród na międzynarodowych wystawach i rozszerzając tym samym międzynarodową renomę polskiej wódki. Eksportował ją do wielu krajów europejskich, a także na inne kontynenty – Ameryki Północnej i Południowej oraz do Australii – pod handlową marką J.A. Baczewski. Produkował m.in. wódkę dla rosyjskiej marki Smirnoff.
Firma Baczewskich istniała we Lwowie do 1939 r., gdy fabryka została zbombardowana przez lotnictwo niemieckie, a resztę sprzętu i zapasów rozgrabili Sowieci. Po 1945 r. potomkowie Józefa Adama Baczewskiego reaktywowali firmę w Wiedniu i wyroby spirytusowe są tam produkowane do dziś pod marką J.A. Baczewski. Na polski rynek alkoholowy powróciła ona najpierw w latach 90. ubiegłego wieku jako produkt Polmosu Starogard Gdański na licencji austriackiej oraz ponownie w roku 2011 ze specjalnie z tej okazji zaprojektowanymi oryginalnymi (polskie wzory odróżniają się od innych wypuszczonych na rynki europejskie) butelkami w kształcie karafek oraz etykietami.
Jedzenie w Restauracji Baczewskiego jest znakomitej jakości przy bardzo rozsądnych cenach. Ryba dorada kosztuje 401 UAH, barszcz z uszkami – 79 UAH, pierogi z mięsem – 110 UAH, 50 ml wódki Baczewskiej – 52 UAH. Doskonała obsługa i wystrój wewnętrzny dopełniają atmosfery. Warto pomyśleć o wcześniejszej rezerwacji stolika, ponieważ bardzo często jest komplet gości. Przy wejściu do restauracji po prawej stronie znajduje się sklep firmowy, w którym można zakupić dobrej jakości alkohol o różnych smakach czy słodycze.
Kolejne, godne polecenia miejsce to mała restauracja gruzińska – Restauracja Tamada, zlokalizowana przy bardzo urokliwej uliczce niedaleko rynku Braci Rogatińców 14. To typowo gruzińska kuchnia, w której znajdą się smaczne szaszłyki i inne dania kuchni gruzińskiej, dobre wino i wódka chacha.
Restauracja Barszcz leży niedaleko rynku. Oferuje wspaniały wystrój, miłą atmosferę i typowo ukraińską kuchnię ze smacznym barszczem i słoninką.
Restauracja Siedem Prosiąt znajduje się niedaleko Politechniki Lwowskiej przy ulicy S. Bandery 9. Pyszna ukraińska kuchnia, ukraiński tradycyjny wygląd oraz męska obsługa ubrana w tradycyjne stroje ludowe. Przykładowe ceny: kozacki stek – 342 UAH, barszcz – 69 UAH, szaszłyk – 255 UAH, talerz pysznej ukraińskiej słoniny jako starter – 99 UAH.

Inne ciekawe miejsce to Teatr Piwa „Prawda” – w ogromnym, kilkupiętrowym budynku oferowane jest doskonałej jakości lokalne piwo „lwiwskie” oraz przekąski, i to wszystko serwowane przy akompaniamencie małej orkiestry. Na miejscu znajduje się także sklep firmowy, gdzie można zakupić piwo i inne produkty firmowe.
Będąc we Lwowie, warto się wybrać na jednodniową wycieczkę do Drohobycza i oddalonego 8 kilometrów od Drohobycza Truskawca. Drohobycz tomiasto rejonowe, położone w odległości około 75 kilometrów od Lwowa, które obecnie liczy około 80 tysięcy mieszkańców. Jego historia sięga średniowiecza, kiedy słynęło głównie z pozyskiwania soli, sprzedawanej w całej Europie. Zamieszkiwali je głównie Żydzi, ale w związku z odkryciem w rejonie złóż ropy naftowej w XIX w. w pobliskim Borysławiu zaczęli przybywać Polacy, Niemcy czy Włosi.

Po odkryciu ropy naftowej rejon ten stał się jednym z najprężniej działającym ośrodkiem naftowym na świecie. W latach 1842-1865 miejscowi Żydzi wznieśli monumentalną, istniejącą do dzisiaj synagogę, która uchodzi za największą w Europie. W 2018 r. zakończył się jej remont i obecnie wygląda bardzo imponująco. W środku, poza miejscami modlitwy, na ścianach mamy pozostałości napisów w języku hebrajskim. Po wejściu do synagogi mężczyźni muszą założyć czapeczkę żydowską – jarmułkę, aby zwiedzić ten powszechnie dostępny dla turystów obiekt. Można wejść na pierwsze i drugie piętro, aby obejrzeć ją z góry. W sali głównej otwarta jest wystawa statyczna, opisująca całą historię obiektu od jego powstania do chwili obecnej. Jednym z najbardziej dramatycznych, okresów był oczywiście czas okres drugiej wojny światowej, kiedy to wymordowano około 10 tysięcy mieszkańców Drohobycza pochodzenia żydowskiego. Najbardziej znanym obywatelem tego miasta jest pisarz Bruno Schulz, polski prozaik żydowskiego pochodzenia, grafik, malarz, rysownik i krytyk literacki.

W Drohobyczu warto zatrzymać się na starym rynku, który pomimo niewielu oryginalnych kamienic jest świetnie odrestaurowany. Takiego rynku i bocznych uliczek nie powstydziłoby się niejedno polskie miasto powiatowe. W okolicach ryneczku znajduje się stara wieża obronna stanowiąca pozostałości systemu obronnego miasta. Obok znajduje się kościół katolicki z tablicami pamiątkowymi na cześć urodzin Adama Mickiewicza. Przed kościołem znajduje się także ponik Jana Pawła II, ufundowany z okazji wizyty w mieście Ojca Świętego.
Innymi ciekawymi obiektami znajdującymi się kilkaset metrów od rynku są cerkiew Piotra i Pawła oraz położona obok szkoła wyższa. W obiekcie tym w okresie istnienia Związku Radzieckiego znajdowała się siedziba NKWD i KGB – zamordowano tam kilka tysięcy osób, z których około 500 zostało odnalezionych w latach 90. XX w. Z tyłu postawiono pomnik pomordowanych oraz umieszczono tablice pamiątkowe z częścią nazwisk ofiar. Na terenie obiektu znajduje się także muzeum tamtych czasów, które akurat w lipcu było zamknięte.

Będąc w Drohobyczu, koniecznie należy odwiedzić pobliski Truskawiec. Najszybciej można tam dojechać, wsiadając do autobusu numer 174, który znajduje się z drugiej strony ulicy, naprzeciwko synagogi. Truskawiec jest położony w odległości około 8 kilometrów od Drohobycza, u podnóża Karpat (przedgórze Karpat Wschodnich), w dolinie Worotiszczy (dorzecze Dniestru), w odległości około 95 kilometrów od Lwowa. Historia miejscowości sięga XVI w. Obecnie jest to kurort leczniczy, którego lecznicze właściwości znane były ludności już pod koniec XVIII w. W miarę badań oraz publikacji w gazetach i czasopismach, nie tylko w Galicji, do Truskawca zaczęło zjeżdżać coraz więcej kuracjuszy.

Powstawały krok po kroku wygodne i piękne pensjonaty, bardzo często na wzór zakopiański. Przybywali tam nie tylko bogaci przemysłowcy z Drohobycza czy Borysławia, ale także z Warszawy. W 1911 r. w miejscowości podłączono prąd elektryczny oraz doprowadzono linię kolejową z Drohobycza. Tylko w okresie międzywojennym, kiedy miasto pozostawało w granicach II RP, zbudowano 286 pensjonatów. Truskawiec był najmłodszym polskim uzdrowiskiem i trzykrotnie otrzymał medal jako najlepsze uzdrowisko w Polsce. W mieście wypoczywali m.in. Stanisław Wojciechowski czy Józef Piłsudski. Gościli tu także prezydenci Austrii, Estonii czy Turcji. Obecnie uzdrowisko swoim wyglądem nie odstaje od najlepszych tego typu obiektów w Polsce czy innych miejscach Europy. Przepiękna zabudowa, pięknie odrestaurowane stare pensjonaty, nowe pasujące do starej zabudowy, wygodne i pokryte kwiatami aleje spacerowe – wszystko to powoduje, że w Truskawcu czas z automatu zwalnia i ma się ochotę na dłuższy tutaj pobyt.

Truskawiec znajduje się ekologicznie czystym regionie i jest jedną z pereł ziemi ukraińskiej. Miasto leży u podnóża ukraińskich Karpat, na wysokości 350 metrów n.p.m. Ze wszystkich stron otoczony jest licznymi wzgórzami, których zbocza pokryte są iglastymi oraz liściastymi gatunkami drzew. Kurort Truskawiec ma potężną bazę wód mineralnych, stosowanych w wielu balneologicznych zabiegach, tj. wykorzystujących lecznicze działanie wód podziemnych. W mieście pozyskuje się wodę mineralną Naftusia, która posiada unikalne właściwości lecznicze. Ze względu na to, że substancje organiczne Naftusi szybko się rozpadają przy kontakcie z powietrzem, poleca się używać jej w pijalni wód.
Obecnie w Truskawcu jest około 100 obiektów noclegowych, w tym małe wille wybudowane w stylu „zakopiańskim”, pensjonaty i duże nowoczesne hotele oraz obiekty sanatoryjne i uzdrowiskowe. Wszystko to uwzględnia oczekiwania kuracjuszy oraz ich możliwości finansowe. Badania i diagnostyka są prowadzone w 28 klinicznych i 14 biochemicznych laboratoriach, w szczególności: laboratoriach immunologicznych i kliniczno-bakteriologicznych, diagnostyce radioizotopowej, gabinetach funkcjonalnej diagnostyki układu sercowo-naczyniowego i badań endoskopowych i wielu innych. Truskawiec to także świetna baza wypadowa na różnego rodzaju wycieczki, w tym do Lwowa czy w Karpaty.



Piękna Ukraina!
Opracował: Krzysztof Danielewicz, 20.08.2021 r.
Część III – Jaremcze, Bukovel.
Będąc w Iwano-Frankiwsku, w punkcie informacji turystycznej znajdującym się w Ratuszu dowiedziałem się, że koniecznie muszę odwiedzić miejscowość Jaremcze, która jest idealnym miejscem wypadowym w Karpaty, bardzo popularnym wśród Ukraińców.

Jaremcze to piękna, licząca około 8 tysięcy mieszkańców turystyczna miejscowość, położona 66 kilometrów na południe od Iwano-Frankiwska, już w Karpatach ukraińskich. Przed wojną był to jeden z najlepiej zagospodarowanych kurortów zimowych, nieustępujący popularnym w tym okresie Zakopanemu i Krynicy. Nazywany w tamtym czasie Perłą Karpat, miał dwa hotele, pensjonaty i wille. Bardzo ciekawym obiektem w Jaremcze jest most kolejowy nad rzeką Prut, zaprojektowany przez Stanisława Kosińskiego. Został okrzyknięty mianem najszczytniejszego dzieła architektoniki drogowej na ziemiach polskich. Posiadał największą w ówczesnej Europie rozpiętość górnego łuku – 65 metrów – i stanowił wzór dla budowniczych alpejskich tras kolejowych. W 1928 r. miasto zostało uznane za uzdrowisko. Według dostępnych źródeł obecnie jest głównym ukraińskim ośrodkiem wypoczynkowo-sportowym Karpat Wschodnich. Z moich obserwacji mogę jednak stwierdzić, że takim ośrodkiem jest zbudowany praktycznie od zera kurort Bukovel – największy ośrodek narciarski Europy Wschodniej, o czym później.

Miasto jest bardzo ładnie utrzymane, są nowe drogi, chodnik, promenady i park. Z Iwano-Frankiwska można do niego dojechać taksówką za 750 UAH, busem lub pociągiem za kwotę około 137 UAH. Obecnie w mieście znajduje się mnóstwo hoteli, pensjonatów czy prywatnych kwater. Ukraińcy bardzo dużo inwestują w turystykę, która jest tutaj dla nich głównych źródłem utrzymania. Zarówno wizualnie, jak i jakościowo w żaden sposób Jaremcze nie ustępuje takim miastom jak Karpacz, Szklarka Poręba czy mniejszym polskim górskim miejscowościom turystycznym. Dla spacerowiczów niedaleko centrum miasta dostępne są urokliwe wodospady Żonka i Dziewczęce Łzy. Oba znajdują się przed mostem na rzece Prut, około 20 minut marszu ulicą Hruszewskiego.
Jak w każdym atrakcyjnym miejscu turystycznym, mamy wiele stoisk z pamiątkami i lokalnym rękodziełem. Możemy popróbować pysznych serów, wędlin czy napić się lokalnych likierów domowej roboty – cena 100 UAH za pół litra. Wybór alkoholi jest wręcz imponujący: wina białe, czerwone, lokalny bimber czy nalewki na jego bazie, które w połączeniu z lokalnymi produktami spożywczymi gwarantują świetny wypoczynek i miłą atmosferę. Można także zakupić wzorowane na ludowych motywach koszule, sukienki itp., a także bardzo dobrej jakości wyroby ze skóry i wełny. Wrażenie robią także worki suszonych prawdziwków w cenie 150 UAH za 100 g oraz grzyby marynowane.

Jaremcze jest także praktycznie pierwszą miejscowością, w której jesteśmy już w Karpatach. Wyjeżdżając z miasta w kierunku południowym, po drodze mijamy świetnie zadbane miejscowości z pięknymi domami, często drewnianymi, w stylu huculskim. Mamy nieograniczone możliwości, aby zatrzymać się w wielu lokalnych restauracjach, obejrzeć ciekawe oryginalne cerkwie czy napić się pysznego, świeżego piwa w huculskim browarze, który znajduje się w miejscowości Mikuliczin przy ulicy Gruszewskiego 68b (www.hutsulbrew.com). Mijamy wypożyczalnie rowerów, quadów, gdzie podróż odbywa się z przewodnikiem na motorze. Największą jednak atrakcją jest wyprawa w góry samochodami terenowymi, z których duża część to stare radzieckie uazy różnych wersji. Osobiście zaliczyłem dwa wypady uazem, którego skuteczność w pokonywaniu wzniesień była wręcz niewiarygodna. Moim kierowcą był Jura, który przez wiele lat pracował jako kierowca kraza w karpackich lasach. Cena oczywiście waha się od liczby osób w samochodzie – przy sześciu osobach może to być kilkaset UAH, co za kilka godzin jazdy po bezdrożach, wjazd na góry powyżej 1000 metrów n.p.m. nie wydaje się kwotą wygórowaną. W trakcie takich wycieczek zwiedzamy górskie wodospady, połoniny z serowarniami, spotykamy ciekawych ludzi, możemy skorzystać z kilkusetmetrowego zjazdu na linie, a wszystko pokonujemy trasami, których na pierwszy rzut oka żaden samochód nie ma prawa pokonać. Ostateczna cena naturalnie zależy od długości trasy czy liczby atrakcji, które chcemy odwiedzić.

Największe jednak wrażenie zrobił na mnie ośrodek narciarski Bukovel,położony niedaleko wsi Polanica, który na pierwszy rzut oka wygląda jak najlepszy kurort alpejski rodem ze Szwajcarii. Będąc tutaj, człowiek nie może uwierzyć, że znajduje się w ukraińskich Karpatach, w kraju, o którym krąży tyle negatywnych mitów i stereotypów. Żaden polski ośrodek narciarski nie może w żaden sposób równać się z Bukovelem. Jeżeli dołożymy do tego problemy na wschodzie Ukrainy oraz brak wsparcia ze strony Unii Europejskiej, to rzeczywistość wydaje się abstrakcyjna.

Działa tutaj wiele tras narciarskich o łącznej długości ponad 60 kilometrów i różnym stopniu trudności, liczne wyciągi krzesełkowe, siedem dużych hoteli (w tym Radisson), setki apartamentów, wiele restauracji i kawiarni, parkingi wielopoziomowe, etnopark „Hucuł land”, największe na Ukrainie sztuczne jezioro, park linowy, rollercoaster – Zipline, trzykilometrowy tor saneczkowy i wiele innych atrakcji.
Wszystko robi piorunujące wrażenie. Szczególnie polecam etnopark „Hucuł land”, gdzie można skosztować wszelkich potraw ukraińskich. „Hucuł land” to opowieść o życiu górali ukraińskich Karpat: Hucułów, Bojków i Łemków. Wszystko na najwyższym światowym poziomie. Po parku poruszamy się często po mostach linowych, oglądamy zagrody ze zwierzętami, budynki gospodarcze, by na koniec dotrzeć do wsi z pięknym placem, restauracjami, paleniskiem i kościołem w budowie. Wspaniała przygoda zarówno dla dorosłych, jak i dzieci. Bilet wstępu kosztuje 195 UAH, można także zakupić warzywa, aby legalnie nakarmić zwierzęta.
Inne ciekawe wydarzenie to wjazd wyciągiem krzesełkowym na najwyższą okoliczną górę za cenę 150 UAH. Z góry rozpościerają się piękne widoki na cały ośrodek Bukovel, możemy tam zjeść obiad czy zjechać z samej góry na rolce po linii o długości 1130 m i różnicy poziomów 190 m – to tzw. trolley „Bukovel”. Ma ona trzy liny i należy do dziesięciu najdłuższych w Europie i najdłuższej na Ukrainie atrakcji.

Kolejną rozrywką jest wspomniane największe sztuczne jezioro Ukrainy, nad którym można wypoczywać na plaży i pływać przy wykorzystaniu różnego rodzaju sprzętu. Cały ośrodek to idealne miejsce do aktywnego spędzania czasu, zarówno latem jak i zimą. Podczas mojego pobytu odbywały się duże zawody sportowe, w trakcie których zawodnicy biegali po okolicznych wzniesieniach, pokonywali sztuczne rzeczki czy pływali w jeziorze.
Niedaleko od ośrodka Bukovel znajduje się kolejny świetnie zrealizowany etnopark – Połonina Perci. Na terenie obiektu znajduje się wiele budynków tradycyjnej architektury huculskiej, w których znajdują warsztaty rękodzieła czy kuchni huculskiej. Warto zaplanować tam dłuższy pobyt, szczególnie jeżeli zamierzamy zjeść obiad. Można popróbować wielu przysmaków kuchni, napić się dobrych nalewek o niezliczonej ilości smaków czy posłuchać muzyki huculskiej.







Piękna Ukraina!
Opracował: Krzysztof Danielewicz, 21.08.2021
Część II – Iwano-Frankiwsk.
Po kilku dniach spędzonych we Lwowie zdecydowałem się odbyć podróż pociągiem do Iwano-Frankiwska. Sam zakup biletu to wydatek około 25 PLN. Musiałem wybrać kategorię przedziału, okazać się paszportem, a na samym bilecie umieszczono moje imię i nazwisko. Wagony były oznaczone cyfrą arabską, przedział rzymską, a miejsce kolejną cyfrą arabską. Pomimo swojego wieku – może lata sześćdziesiąte/siedemdziesiąte XX w. – wagon dawał komfort, klimatyzacja działała. Pociąg jechał dość wolno, bo 130 kilometrów, dzielące Lwów od Iwano-Frankiwska, pokonałem w prawie trzy godziny. Sama podróż była bardzo komfortowa, ale widoki miałem ograniczone, głównie ze względu na zarośla rosnące wzdłuż torów.

W Iwano-Frankiwsku wita nas piękny dworzec kolejowy, za którym stoi mnóstwo tzw. marszrutek, rozwożących ludzi w różnych kierunkach. Niestety są to stare busy, bardzo czyste, ale nieklimatyzowane. Podróż przy 40°C to prawdziwe wyzwanie. Generalnie Ukraińcy do podróży wybierają pociągi, które pomimo swojego wieku i dłuższej podróży są bardziej komfortowym środkiem podróży. Dlatego często jest tak, że nie można zakupić biletu w żądanym przez nas terminie ze względu na brak miejsc. Marszrutki są zwykle szybsze, ale brak klimatyzacji przy wysokiej temperaturze odstrasza niektórych podróżników.

Iwano-Frankiwsk to dawne polskie miasto wojewódzkie Stanisławów, założone w 1662 r. przez hetmana polskiego Andrzeja Potockiego, nazwane tak na cześć jego ojca – Stanisława „Rewery” Potockiego. Od początku przywilej lokacyjny zakładał przestrzeganie praw religijnych jego przyszłych mieszkańców, tj. rzymskich katolików, Rusinów, Ormian i Żydów. W 1663 r. król Jan Kazimierz potwierdził przywilej lokacyjny i nadał miastu prawo magdeburskie oraz przywilej jarmarków. W miarę napływu osadników ukształtowały się dzielnice – Polacy zajęli zachodnią część miasta, Rusini i Ormianie – wschodnią, a Żydzi – północną. Kupcy w 1664 r. przez 20 lat byli zwolnieni z podatków. Od 1908 r. zaczęły powstawać tam polskie organizacje paramilitarne, które w 1911 r. przekształciły się w drużyny Związku Strzeleckiego. Ich uczestnikiem był m.in. późniejszy bohater drugiej wojny światowej – generał Stanisław Sosabowski.
W latach 1918-1919 obecny Iwano-Frankiwsk stanowił rejon sporny pomiędzy Polską a Ukrainą. W wyniku rozpoczętej w 1919 r. ofensywy polskiej Ukraińcy wycofali się na wschód od Stanisławowa, a miasto zostało opanowane przez Polaków. W niepodległej Polsce Stanisławów stał się stolicą jednego z trzech województw, na jaki podzielono Galicję Wschodnią. Szybko rosła liczba mieszkańców, która w 1939 r. wynosiła ponad 70 tysięcy, z czego 46% stanowili Żydzi, 36% – Polacy, 16% – Ukraińcy, a 2% – inne narodowości, głównie Niemcy. Obecnie jest stolicą obwodu iwano-frankiwskiego i zamieszkuje je 240-250 tysięcy osób.

Iwano-Frankiwsk jest ośrodkiem przemysłu maszynowego, metalowego, drzewnego, lekkiego i spożywczego, a także ważnym węzłem komunikacyjnym z międzynarodowym portem lotniczym. Funkcjonuje w nim pięć dużych wyższych uczelni, kilka college’ów, teatr i filharmonia. Ze względu na swoje cenne zabytki miasto jest także centrum turystycznym oraz ośrodkiem skupiającym rosnący z roku na rok ruch turystyczny, kierujący się na Huculszczyznę oraz w górskie masywu Czarnohory i Gorganów. Obecnie według różnych przewodników nazywane jest przedmurzem Karpat. To dobre miejsce wypadowe do Kołomyi, Tarnopola, Jaremczy, Lwowa czy Czerniowiec.
W mieście należy obowiązkowo zwiedzić całkowicie odrestaurowany rynek, część byłych murów obronnych, w których znajduje się obecnie bardzo ładnie odnowione i prowadzone centrum handlowe, ze sklepami oferującymi wiele tradycyjnych produktów ukraińskich – jak porcelana czy tradycyjne ubiory ludowe. Praktycznie wszystkie uliczki wokół rynku są pięknie zadbane. W Ratuszu znajduje się punkt informacji turystycznej, gdzie można dowiedzieć się, co w mieście zasługuje na zwiedzenie, co ciekawego można zobaczyć w okolicy miasta itp. Niestety w punkcie tym nie ma żadnej oferty turystycznej typu wycieczki, nie można też zakupić mapy rejonu po angielsku. Z kolei mapę miasta otrzymamy w języku polskim. Ratusz oferuje także możliwość wejścia na wieżę zegarową, skąd rozpościera się widok na całe miasto.

Ciekawym historycznie miejscem jest park miejski, położony zaraz za hotelem Nadia. Do 1980 r. znajdował się tam najstarszy i najcenniejszy w Galicji Wschodniej cmentarz polski. W tym roku został zrównany z ziemią, a w jego miejscu powstał Park Miejski. Obecnie na jego tyłach znajdują się kwatery żołnierzy ukraińskich oraz poległych na wschodzie Ukrainy podczas ostatniej wojny z Rosją.
Poza rynkiem głównym i jego bocznymi ulicami koniecznie należy przespacerować się ulicą Niezależności. Na jej końcu znajduje się duża fontanna, natomiast po obu stronach jest wiele punktów handlowych czy sklepów. Ulica, służąca za deptak, daje także cień dzięki wielu rosnącym tu drzewom. Jeżeli ktoś lubi ryby, to z całego serca polecam restaurację Anchousna big Czarnomorski, która znajduje się pod adresem bulwar Niezależnosti 8, www.chernomorka.ua. Świetnie stylizowana restauracja, z oryginalnie ubraną obsługą oraz klimatyzacją powodują, że bardzo miło jest skosztować tu morskich kulinariów, popijając odeskie wino. Nawet jeżeli ktoś nie zna języka angielskiego czy ukraińskiego, można podejść do stołu z surowymi rybami i wybrać to, co wydaje nam się apetyczne. Ceny są bardzo atrakcyjne: talerz dużych krewetek czarnomorskich 200 g kosztuje 268 UAH, 150 ml wina odeskiego białego wytrawnego – 45 UAH, pyszne piwo 400 ml – 50 UAH.

Jedną z ciekawszych restauracji znajdujących się przy rynku jest panoramiczna restauracja znajdująca się na piątym piętrze centrum handlowym Legenda Centr, Rynek 18a, www.legenda.if.ua. Poza tym, że restauracja oferuje świetną kuchnię, mamy też możliwość zrobienia pięknych zdjęć centrum miasta. Ceny: sałatka Cezar – 105 UAH, deska ryb wędzonych na zimno – 131 UAH, herbata – 30 UAH.
W mieście kursują głównie autobusy i trolejbusy, w których ceny biletów wahają się w zależności od tego, czy jest to nowy czy stary tabor (tj. klimatyzowany czy nie), od 5 do 10 UAH za jeden przejazd. Możemy zapłacić w autobusie, ale nie oczekujmy biletu. Po prostu wchodzimy pierwszymi drzwiami od kierowcy, płacimy za przejazd i zajmujemy miejsce. Bardzo niedrogie są także taksówki, praktycznie w każde miejsce dojedziemy za cenę około 10 PLN.

Iwano-Frankiwsk można swobodnie porównać do dużych i nowoczesnych miast polskich. Nie ustępuje im, jeżeli chodzi o czystość, piękno czy atmosferę. Będąc tam, człowiek zastanawia się, jak Ukraińcy byli w stanie tego dokonać bez wsparcia finansowego z Unii Europejskiej i dodatkowo prowadząc konflikt zbrojny na swoich wschodnich rubieżach. Jednak, mimo tego uroku, pięknego rynku i bocznych ulic, miasto nie nadaje się na dłuższy pobyt.






Piękna Ukraina!
Opracował: Krzysztof Danielewicz, 22.08.2021 r.
Część IV – Czerniowce – Kamieniec Podolski – Chocim – Zaleszczyki.
Kolejnym miejscem, które chciałem odwiedzić, było miasto Czerniowce, Po drodze z Iwano-Frankiwska zatrzymałem się na kilka godzin w Kołomyi,liczącej obecnie około 60 tysięcy mieszkańców. Pierwsze informacje o tym głównym mieście Huculszczyzny i Pokucia oraz bramie do Huculszczyzny i Karpat sięgają roku 1240. Kołomyja bywa zwana małym Lwowem lub kawałeczkiem Wiednia. Leży nad rzeką Prut, prawie 95% jej mieszkańców to Ukraińcy, reszta to Polacy, Żydzi, Rosjanie i Białorusini. Nazwa miasta dała początek nazwie tańca ludowego zwanego kołomyjką oraz melodii do niego, która była utożsamiana z kozakiem. Jednym z ciekawszych atrakcji jest mieszczące się w centrum muzeum pisanek, zaprojektowane z okazji kołomyjskiego festiwalu kultury huculskiej w roku 2000.

Znajduje się tam około 12 tysięcy eksponatów – wśród nich najstarsza ukraińska pisanka pochodząca z XV lub XVI wieku. Można w nim obejrzeć pisanki wykonane różnymi technikami z całego świata, a także osobiście wykonane przez byłych prezydentów, takich jak Michaił Saakaszwili czy Leonid Kuczma. Jest to jedyne takie muzeum w Ukrainie i na świecie, nazywane ósmym cudem Ukrainy. W mieście znajduje się także największe na świecie muzeum sztuki ludowej Huculszczyzny i Pokucia – jedyne muzeum ukraińskie wpisane do brytyjskiej królewskiej encyklopedii jako muzeum światowych arcydzieł. Zbiory liczą około 50 tysięcy eksponatów. W samym centrum zlokalizowany jest bardzo duży ryneczek, na którym znajduje się wiele różnych targowisk specjalizujących się w danych produktach: spożywczych, mięsnych czy przemysłowych. Mankamentem jest bardzo duży ruch samochodowy w samym centrum, wynikający jednak z działalności handlowej.

Wizyta w Czerniowcach miała dla mnie wątek osobisty. Pisząc rozprawę doktorską w latach 2001-2006 na temat Lwowskiej Ekspozytury Wywiadu nr 5 we Lwowie, w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie znalazłem dokumenty dotyczące podpisania porozumienia o wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Lwowską Ekspozyturą a oddziałem wywiadowczym rumuńskiej 8 Dywizji, stacjonującej wtedy w Czerniowcach. Wyobrażałem sobie wtedy to miasto jako małe i prowincjonalne. Kiedy już je zobaczyłem, stwierdziłem, że nawet w porównaniu do Lwowa nie może mieć ono kompleksów. Oczywiście mam na myśli nie jego wielkość, ale piękno zabudowy. Nie jest podobne do żadnego polskiego czy ukraińskiego miasta, a liczba i jakość pięknych i zadbanych kamienic wręcz przytłaczają. Biorąc pod uwagę stereotypy dotyczące współczesnej Ukrainy, mam obawy, że publikując zdjęcia z Czerniowiec, nikt mi nie uwierzy, że to właśnie ten kraj.

Współczesne Czerniowce, liczące około 250 tysięcy mieszkańców, są symbolem dawnej wielokulturowości i austro-węgierskiego szyku. Miasto, położone w południowo-zachodniej części Ukrainy nad Prutem, stanowi siedzibę obwodu czerniowieckiego. Pierwsza wzmianka historyczna pochodzi z 1408 r. W 1930 r. miasto liczyło 112427 mieszkańców, ich skład wyglądał następująco: Żydzi 38%, Rumuni 27%, Niemcy 15%, Ukraińcy 10%, Polacy 8%, Rosjanie 1,3%. Według spis z 2001 r. Ukraińcy stanowili 79,95%, Rosjanie 11,3%, Rumuni 6,1% oraz Polacy 0,6%. Czerniowce były kolejno pod zwierzchnictwem mołdawskim, tureckim, polskim, znów tureckim, austro-węgierskim, rosyjskim, rumuńskim, radzieckim, znów rumuńskim, radzieckim i w końcu ukraińskim. Miasto zaczęło odzyskiwać swoją świetność po roku 1991, tj. po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę. Obecnie jest w większości zamieszkałe przez Ukraińców, choć duży odsetek mieszkańców stanowią Rosjanie i Rumuni. Polacy, Niemcy, Żydzi i Ormianie zakładają swoje stowarzyszenia kulturalne, które skupiają się wokół tzw. domów narodowych polskich, niemieckich i innych, znajdujących się przy pięknym deptaku Olgi Kobylańskiej.

Dom Polski w Czerniowcach został ufundowany w 1905 r. i działa do dzisiaj. Jako stowarzyszenie wydaje „Gazetę Polską”, której początki sięgają roku 1883. W 1910 r. społeczność polska liczyła 15 tysięcy osób. W tamtym czasie najliczniejszą narodowością byli Żydzi, następnie Ukraińcy i Polacy. Najbardziej reprezentacyjną ulicą miasta była i jest ulica Olgi Kobylańskiej, kiedyś ulica Pańska – pierwsza w pełni wybrukowana ulica w mieście. Często, aby na nią wejść, robotnicy musieli zdejmować buty.
Jednym z najlepszych burmistrzów miasta, który włożył ogromny wkład w jego rozwój, był Antonii vonKochanowski ze Stawczan. Ten wieloletni burmistrz Czerniowiec, zarządca księstwa Bukowiny, urodził się jako syn Antoniego Corvinusa Kochanowskiego (1785–1840), właściciela majątków Stawczany i Kiczera, z rodu wywodzącego się według rodzinnej tradycji od zmarłego bez potomstwa w linii męskiej Jana Kochanowskiego. Od momentu utworzenia rady miejskiej Czerniowiec w roku 1864 był jej członkiem.Ze względu na jego zdolności organizacyjne, celowość, zrównoważenie i umiejętność kierowania pracą kolegów w 1866 r. radni wybrali go na burmistrza na pozostałe dwa lata kadencji i ponownie w latach 1868 i 1872. Kiedy w 1887 r. zmarł burmistrz Czerniowiec Wilhelm von Klimesch, Kochanowski miał wprawdzie 70 lat, ale zachował młodzieńczą energię, jasny umysł i postępowe poglądy.
Te cechy, pomnożone przez ogromne doświadczenie, dały deputowanym rady miejskiej wiosną 1887 r. powód do ponownego wyboru go na burmistrza Czerniowiec, którym pozostał do roku 1905. W latach 1890-1904 był wicepremierem Bukowiny. Pod jego zarządem Czerniowce rozkwitły w sposób bezprecedensowy. 2 listopada 1895 r. oddano do użytku wodociągi i kanalizację. Wybudowano elektrownię, dzięki której 5 lutego 1896 r. na głównych ulicach zapaliły się latarnie elektryczne, a sala posiedzeń w ratuszu została po raz pierwszy oświetlona elektrycznie niecały miesiąc później, bo 3 marca. Przy tej okazji radni zgotowali burmistrzowi owację. 18 lipca 1897 r. w mieście rozpoczął się ruch tramwajowy.
Ze znanych Polaków związanych z Czerniowcami należy wymienić także malarkę Augustę Kochanowską, która przyjaźniła się z ukraińską pisarką Olgą Kobylańską. Najlepszy okres w rozwoju miasta to czasy austro-węgierskie. Wynikało to z dużej tolerancji i niczym nieograniczonej możliwości rozwoju mniejszości narodowych. Gorsze czasy nastąpiły w latach 1918-1940, tj. w okresie pozostawania Bukowiny pod rządami rumuńskimi. Był to czas agresywnej nacjonalizacji i ograniczania działalności mniejszości narodowych.
Poza Domem Polskim, który znajduje się przy ulicy Kobylańskiej, innym ciekawym miejscem związanym z Polską jest były Konsulat Polski w Czerniowcach przy ulicy Ormiańskiej 14. Konsulat ten odegrał istotną rolę w 1939 r., kiedy to do Rumunii wycofywane były polskie władze wojskowe i cywilne. Konsulat znajdował się pod adresem Ormiańska 16, będącej boczną ulicy Kobylańskiej. Opodal znajdowała się także polska szkoła. W tym czasie w Czerniowcach funkcjonowało łącznie 15 różnych konsulatów, co tylko świadczy o pozycji miasta.

Innym sławnym obywatelem Czerniowiec był Josef Hlávka (ur. 15 lutego 1831, zm. 11 marca 1908) – czeski architekt, filantrop i założyciel pierwszej czeskiej fundacji. Hlávka urodził się w Přešticach koło Pilzna w 1831 r. Studiował na Politechnice Praskiej i w Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu. Hlávka w Czerniowcach zaprojektował m.in. cerkiew ormiańską, uniwersytet oraz 40 ważnych budynków w Europie, w tym. Operę Wiedeńską i wiele kamienic w Wiedniu.
Na szczególną uwagę zasługuje Uniwersytet w Czerniowcach, który został zbudowany jako rezydencja prawosławnych metropolitów Bukowiny i Dalmacji na zlecenie prawosławnej fundacji religijnej Bukowiny i ówczesnego biskupa Jewgenija Gakmana. Początkowo była to siedziba metropolity Dalmacji, składająca się z trzech gmachów: cerkwi, klasztoru i centralnego pałacu metropolity. Do budowy obiektu finansowo przyczynili się także Żydzi czerniowieccy, co zostało odzwierciedlone na jednej z kopuł prawego skrzydła, gdzie na jednym elemencie mamy połączenie symbolu krzyża i gwiazdy Dawida. Budowę uniwersytetu rozpoczęto w 1868, a zakończono w 1882 r.
Budynek należy do jednych z najpiękniejszych w Europie i stanowi połączenie różnych stylów, w tym mauretańskiego, huculskiego i bizantyjskiego. Uniwersytet jest otoczony ogrodami w stylu angielskim i francuskim. Obecnie studiuje tam około 20 tysięcy studentów, a dodatkowo jest on odwiedzany przez 50 tysięcy turystów rocznie. Sam uniwersytet w tym miejscu został powołany w 1875 r. przez cesarza Franciszka i był jednym z pierwszych za czasów Austro-Węgier. Obecnie nosi imię ukraińskiego pisarza Jurija Fetkowicza, któryurodził się jako syn polskiego szlachcica Adalberta (Wojciecha) Hordyńskiego i córki prawosławnego duchownego. Na życzenie ojca został ochrzczony w kościele katolickim, dopiero później przeszedł na prawosławie i przybrał imię Jurij. Uniwersytet w Czerniowcach 10 lat temu został wpisany na listę UNESCO. W trakcie drugiej wojny światowej prawa strona budynku uległa zniszczeniu w związku z pożarem, spaliła się m.in. biblioteka.
Innym pięknym budynkiem jest Dworzec Centralny, bardzo podobny do teatru czerniowieckiego. Najstarszym budynkiem w mieście jest Dom Generała, innym – Dom Pułkownika, w którym znajdowało się m.in. kasyno. Interesujący jest Budynek Statek, zbudowany przez byłego marynarza, który w ten sposób okazywał tęsknotę za morzem. Zaprojektowano i usytuowano go w taki sposób, aby sprawiać wrażenie, że przebija się on przez wzburzone fale. Kolejnym ważnym obiektem jest budynek filharmonii, w którym koncertowali najwybitniejsi artyści z całego świata.
Poza wymienionymi obiektami warto także zwiedzić kościół ormiański, w którym obecnie znajduje się pięknie odrestaurowana sala koncertowa, bazylikę katedralną św. Mikołaja, drewnianą cerkiew Mikołajewską, filharmonię, cerkiew katedralną, sobór Zstąpienia Ducha Świętego, plac i most turecki, Plac Teatralny, Plac Centralny, Plac Filharmonii, Główną Synagogę Bukowiny, Ratusz, Akademik Uniwersytetu Medycznego (w przeszłości hotel Bristol), katedrę Ducha Świętego, ulicę Główną, Dworzec Kolejowy czy Uniwersytet Medyczny. Będąc w Czerniowcach, warto pospacerować w pięknym parku czy odwiedzić czerniowieckie muzeum narodowej architektury, gdzie możemy podziwiać piękne budynki architektury wiejskiej. Znajdują się tam zagrody gospodarskie z różnego okresu, młyny, kuźnia, cerkiew oraz karczma.

Ciekawym miejscem jest przepiękny Teatr Czerniowiecki im. Olgi Kobylańskiej, z placem specjalnie obniżonym o dwa metry, aby teatr był bardziej uwidoczniony. Budowę teatru rozpoczęto w 1905 r. i trwała ona 18 miesięcy.
Występowała w nim nasza rodaczka Helena Modrzejewska. Na placu przed teatrem znajduje się aleja gwiazd, w tym pisarzy, muzyków i śpiewaków związanych z Czerniowcami. Duże wrażenie robi Dom Żydowski, w którym aktualnie znajduje się Dom Kultury. Żydzi do wybuchu drugiej wojny światowej stanowili większość mieszkańców. Bogaci mieszkali w górnych, bogatych Czerniowce, natomiast biedni w dolnym.W czasie drugiej wojny światowej w dzielnicach zamieszkałych przez biedotę żydowską utworzono getto, w którym zgromadzono ponad 50 tysięcy Żydów. W 1939 r. w mieście działało 60 synagog. Obecnie czynna jest Synagoga Główna, istnieje również budynek starej synagogi, w którym znajduje się kino, i z tego powodu często jest ona nazywana „kinagoga”.
W związku z dużą liczbą wielkich literatów zamieszkałych w Czerniowcach miasto to było często nazywane tajną literacką stolicą Europy. Do największych pisarzy żydowskiego pochodzenia w tym mieście należy Paul Celan, ur. w 1920 r. Inną światowej klasy pisarką była Rose Auslander.
Zdecydowanie najładniejszą i najspokojniejszą ulicą jest wspomniana już ulica Olgi Kobylańskiej, po której przechadza się zawsze mnóstwo ludzi. Ponieważ jest ona wyłączona z ruchu i w całości odrestaurowana, cieszy się wyjątkową popularnością wśród mieszkańców miasta i turystów. Szczególnie polecam spacer od piątku do niedzieli, kiedy pojawiają się tam tysiące odświętnie ubranych ludzi, przechadzających się z jednego końca ulicy do drugiego i z powrotem.
Przy ulicy zlokalizowanych jest mnóstwo restauracji, serwujących dania kuchni ukraińskiej, gruzińskiej, ormiańskiej, włoskiej i wielu innych. Ulica ta jest także popularna wśród artystów. Muzykę można tu usłyszeć praktycznie każdego dnia, jednak w dni weekendowe artyści grają praktycznie co 50-100 metrów. Atmosfera tu panująca jest niesamowita, ludzi tańczą, wspólnie śpiewają czy spożywają posiłki. Nie widać żadnych służb porządkowych, jednocześnie czujemy się całkowicie bezpiecznie i beztrosko. Szczerze powiem, że takiej atmosfery i takiego piękna nigdzie do tej pory nie spotkałem, a widziałem już trochę świata.
Z pełną odpowiedzialnością mogę polecić kilka restauracji w Czerniowcach: Dżordżina, ul. Olgi Kobylańskiej 23 (kuchnia gruzińska), SzoSzo, ul. Główna 65, Bakłażan (kuchnia gruzińsko-ormiańska), ul. Olgi Kobylańskiej 38 oraz Rita Steinberg, ul. Uniwersytecka 48 (kuchnia żydowska).
Czerniowce stanowią także doskonałą bazę wypadową. Stamtąd odbyłem kilka jednodniowych wycieczek – m.in. do zamku w Chocimiu, miasta i zamku w Kamieńcu Podolskim, zamku w Czerwonogrodzie, Zaleszczyków czy starej sowieckiej bazy radarowej Pamir, znajdującej się w Karpatach przy granicy z Rumunią.

Zamek Chocim należy do najbardziej znanych na Ukrainie, jest to także miejsce dwóch wielkich polskich zwycięstw w 1621 i 1673 r. W 1621 r. od września do października połączone siły polsko-kozackie broniły zamku przed nacierającymi Turkami, Tatarami i Mołdawianami. Pomimo ponaddwukrotnej przewagi obrońcy zdołali utrzymać zamek, zadając Turką i ich sojusznikom ogromne straty, zabijając ponad 40 tysięcy żołnierzy strony przeciwnej. W 1673 r. pod siły tureckie podeszli Polacy dowodzeni przez hetmana Jana III Sobieskiego. Turcy, którzy bronili się w starym polskim obozie z czasów poprzedniej wojny, zostali rozbici. Obie bitwy odbiły się szerokim echem w całej Rzeczypospolitej i Europie, a zwycięstwo z 1673 r. zapewniło tron Janowi III Sobieskiemu. Zamek przez okres swojej historii wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, ostatecznie w okresie międzywojennym pozostawał w rękach Rumunii, a od 1944 r. – Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej, obecnie Ukrainy.
Obecnie zamek jest bardzo dobrze zachowany i cały czas konserwowany, przez co przyciąga wielu turystów. Jego rozmiary oraz strategiczne usytuowanie bezpośrednio nad brzegiem Dniestru powodują, że trudno sobie nawet wyobrazić jego zdobycie. Stając pod jego murami, z perspektywy potencjalnego żołnierza z tamtego okresu, czujemy się całkowicie bezradni. Do zamku prowadzi jedyny most. Jego brak całkowicie odcina zamek od otaczającego terenu, z jednej strony mamy bowiem Dniestr, natomiast z drugiej – fosę, którą płynie mała rzeczka.
Przyjeżdżając na miejsce, najpierw parkujemy na dużym parkingu, gdzie kupujemy bilet. Na parkingu znajdują się też stoiska z suwenirami i lokalnymi produktami spożywczymi. Wychodząc w kierunku Bramy Benderskiej, mijamy pomnik dowódcy kozackiego Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego, który w czasie bitwy w 1621 r., dowodząc 20 tys. kozaków, bronił Chocimia u boku Polaków. Po przejściu przez bramę mijamy po prawej stronie cerkiew garnizonową, postawioną przez Rosjan w XIX w. Droga do zamku prowadzi przez most zwodzony, wychodzący na niewielki dziedziniec. W zamkowych salach możemy zobaczyć niewielką wystawę historyczną, stroje z epoki, maszyny oblężnicze czy malarstwo współczesne nawiązujące do czasów świetności zamku. Na zakończenie warto przespacerować się po okolicy, aby zobaczyć zamek z różnej perspektywy.


Nazwa Kamieniec Podolski kojarzyła mi się (i pewnie nie jest to tylko moje skojarzenie) zawsze z zamkiem na Kresach Wschodnich, znanym z jednego z moich ulubionych filmów „Pan Wołodyjowski”, nakręconego przez Jerzego Hoffmana na podstawie trylogii Henryka Sienkiewicz. Zamek ten zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. Na miejscu okazuje się, że prowadzi do niego bardzo urokliwa trasa wychodząca wprost z kamienieckiego starego miasta. Sam historyczny Kamieniec Podolski został założony na wzgórzu, odciętym prawie w całości od reszty terenu bardzo głębokim i niedostępnym kanionem rzeki Smotrycz. Powstaje w ten sposób coś na kształt półwyspu z wąskim przesmykiem. Samo miasto także pełniło rolę twierdzy i do dzisiaj zachowały się liczne szańce, baszty i bramy, w tym Polska, Ruska, Batorego czy Wietrzna. W sytuacji zagrożenia specjalne urządzenia hydrologiczne powodowały zalewanie wody w wąwozie i odcięcie całego miasta. Przekonali się o tym m.in. Turcy, którzy w 1672 r. nie zdołali wziąć go szturmem. Obecnie stare miasto wygląda naprawdę imponująco i jest już w większości odrestaurowane.

Kamieniec Podolski uzyskał prawa miejskie w 1432 r. Zamieszkiwali go Polacy, Rusinie i Ormianie – każda z narodowości posiadała swoją świątynię, wójta i sądy. Jednak początki osadnictwa na tych terenach to dzieło Litwinów. Liczne przywileje powodowały, że kwitł handel i rozwijało się rzemiosło. Regularnie rozbudowywano także mury obronne i fortece. W czasie zaborów Rosjanie próbowali ożywić miasto, jednak bez sukcesów. Po upadku caratu o Kamieniec walczyli Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. W wyniku postanowień traktatu ryskiego miasto przypadło Rosjanom. Pod ich rządami wiele zabytków uległo zniszczeniu i dewastacji. Dzieła zniszczenia dopełnili Niemcy, którzy podczas okupacji wymordowali 20 tysięcy Żydów.
Zamek kamieniecki został usadowiony przy zakolu Smotryczy, obok drogi biegnącej do miasta od zachodniej strony. Twierdza odgrywała bardzo ważną rolę w systemie obronnym Kamieńca – to właśnie w jej okolicy znajdował się jedyny duży most prowadzący do centrum osady. Zdobycie zamku było kluczowe dla zdobycia całego kompleksu obronnego.

Na początku XV w. Kamieniec Podolski stał się głównym miastem województwa podolskiego. Potężna, ciągle rozbudowywana i praktycznie nie do zdobycia twierdza była niezbędna do ochrony polskich interesów na wschodnich granicach Rzeczypospolitej. W 1621 r. Osman II zrezygnował ze szturmu na miasto ze względu na jego fortyfikacje. Z kolei Mehmed Abaza w 1633 r. poniósł klęskę pod murami podolskiej twierdzy, mimo iż w sprzymierzonych wojskach osmańskich znajdowali się także Tatarzy i Mołdawianie. Dopiero w 1672 r. wielotysięczne wojska tureckie, po długotrwałym oblężeniu i wykonaniu wielu podkopów, wysadzając w powietrze część umocnień, zmusili załogę do poddania. Pomimo bowiem nalegań ze strony hetmana Jana III Sobieskiego król nie wzmocnił załogi zamku, przez co padł on podczas tureckiego oblężenia. Został odbity dopiero w 1699 r., ale nie odzyskał swojego dawnego znaczenia. Po drugim rozbiorze Polski w 1793 r. Kamieniec zaczął przynależeć do Imperium Rosyjskiego. Na początku XIX za murami twierdzy znajdowało się więzienie, a od 1928 r. terytorium Starego Zamku zyskało miano skansenu. Prawdziwa odbudowa twierdzy rozpoczęła się dopiero po drugiej wojnie światowej.

Obecnie zarówno stare miasto, jak i Stary Zamek robią ogromne wrażenie, z czego zamek bardziej imponująco wygląda od strony starego miasta niż od swojego wnętrza. Wnętrze Starego Zamku to obecnie duży dziedziniec, wokół którego znajduje się kilka baszt, niektóre z nich udostępnione dla zwiedzających. Dzisiejszy Kamieniec to duże i zadbane miasto, w 2017 r. mieszkało tu około 100 tysięcy ludzi. Natomiast główny plac Starego Miasta to dawny rynek polskiej społeczności Kamieńca, obok którego znajduje się barokowo-renesansowy ratusz.
Bardzo ciekawą wycieczką jest wyjazd do starej bazy radzieckiej obrony przeciwlotniczej (OPL) w Pamirach, znajdującej się w Karpatach na wysokości 1410 metrów n.p.m. Sam Pamir leży na przełęczy Semenczuk, w masywie Gór Jałowyczorskich. Z Czerniowiec można dojechać po trasie Wisznica, Putylia, Selatin, aż do wsi Szepit. Sama trasa już od miejscowości Putylia jest bardzo urokliwa. Jej znaczna część przebiega wzdłuż potoków, często bardzo szerokich. Mijamy piękne i zadbane wsie huculskie, kładki nad rzekami, wodospady oraz cerkwie. Ostatnie około 30-40 kilometrów to już droga gruntowa, gdzie prędkość autobusu bardzo spada. Przydają się tu samochody terenowe. Ze wsi Szepit możemy wejść na szczyt Pamir pieszo, ale musimy uwzględnić, że trasa ma około 5-6 kilometrów, albo wjechać samochodami terenowymi. W samej wsi zobaczymy piękny wodospad oraz zabytkową drewnianą cerkiew, podobno wykonaną bez użycia gwoździ. Wjazd samochodami terenowymi to bardzo ciekawe i pełne wrażeń przeżycie, w pewnych momentach tylko dla odważnych, ale widoki i emocje są tego warte. Na transporcie turystów na szczyt zarabia wielu lokalnych kierowców posiadających samochody terenowe. Widziałem na własne oczy stary radziecki pojazd ciężarowy kamaz, wyładowany po brzegi młodymi Ukraińcami. Niektóre firmy specjalizują się w radzieckich uazach, inne w toyotach.

Na szczycie znajdują się opuszczone ogromne instalacje radarowe – w większości tylko ich osłony, przypominające wyglądem gigantyczne białe balony. Widoczne są także opuszczone schrony i budynki po byłej bazie. Dziesiątki osób, szczególnie w weekend, wjeżdża na górę i robi sobie wspólne pikniki. Przed samym szczytem możemy spotkać stada owiec czy zobaczyć domy, gdzie w sezonie letnim górale huculscy wyrabiają owcze sery. Przy ładnej pogodzie mamy piękne widoki na ukraińskie i rumuńskie Karpaty. Zresztą część trasy przebiega bezpośrednio wzdłuż ogrodzenia oddzielającego Ukrainę od Rumunii. Gołym okiem widać, że Ukraińcy zaczynają dostrzegać ogromny potencjał turystyczny Karpat. W rejon ten przyjeżdżają turyści z całej Ukrainy, a także z Polski, Białorusi, Niemiec, USA i wielu innych zakątków świata. Nie ma tu dróg asfaltowych, jest natomiast całkowity spokój, brak zasięgu telefonów komórkowych, sympatyczni ludzie i zjawiskowe widoki. Niedaleko miejscowości Szepit znajduje się także małe schronisko dla zwierząt, gdzie poza dzikami, borsukiem i sarnami możemy zobaczyć trzy niedźwiedzie karpackie, z czego jedną wielką samicę Maszę.

Zaleszczyki to miasto malowniczo położone w zakolu Dniestru, które było polskim biegunem ciepła i jednym z najpopularniejszych wakacyjnych kurortów. Słynęło z uprawy winorośli i arbuzów. W granicach międzywojennej Polski Zaleszczyki stanowiły punkt na południowo-wschodnim krańcu kraju przy granicy z Rumunią. Jako wakacyjny cel były tak popularne wśród polskich elit, że mimo słabo rozwiniętej sieci kolejowej i drogowej na Kresach docierała tam słynna „lukstorpeda”. Przyjeżdżał tutaj pociąg nawet z bardzo odległej Gdyni. Była to jednocześnie najdłuższa trasa kolejowa w przedwojennej Polsce, licząca 1314 kilometrów. W Zaleszczykach uprawiano winorośl, brzoskwinie, a także budzące zachwyt niespotykane nigdzie w Polsce melony i arbuzy. Próbowano tam nawet uprawiać cytrusy. Znak rozpoznawczy Zaleszczyk stanowiła promenada obsadzona dwoma szpalerami równo przyciętych klonów, w nocy rozświetlona lampionami, oraz dwie główne plaże, zwane słoneczną i cienistą.
Mijając Zaleszczyki, jedziemy do ruin polskiego zamku w Czerwonogrodzie oraz wodospadu Dżurynskyi, które znajdują się na północ od miasteczka Zaleszczyki, niedaleko od wsi Nyrków. Za Zaleszczykami około godziny jazdy na północ znajduje się jaskinia Werteba, która akurat w tym dniu była zamknięta. Jaskinia jest o tyle ciekawie położona, że jadąc samochodem, widzimy najpierw ogromne żyzne pola Ukrainy, nagle w pewnym momencie ukazuje się nam nieduży lej w ziemi, zejście na jego dno, a następnie drzwi do jaskini, która jest pomnikiem kultury trypolskiej. Jaskinia Werteba to najbardziej znana z 96 jaskiń odkrytych w skałach jurajskich w obwodzie tarnopolskim. Należy także do największych jaskiń w Europie – długość podziemnych dróg wynosi 9021 metrów. Jaskinia nie znajduje się w górach, ale na płaskowyżu, a wchodzi się do niej przez dziurę w ziemi. Większość bezcennych wykopalisk pochodzących z tej jaskini znajduje się obecnie w Muzeum Archeologicznym w Krakowie. Kultura trypolska jest kulturą archeologiczną reprezentującą apogeum rozwoju kultur neolitycznych. Eksponaty z tej jaskini znajdują się także w muzeach w Warszawie, Wiedniu, Lwowie, Borszczowie i Tarnopolu. Wspomniane zabytki pochodzą z okresu szacowanego pomiędzy 3870 a 2710 p.n.e.

Zamek w Czerwonogrodzie ulokowanyjestw niezwykle malowniczej dolinie Dżuryn, w sąsiedztwie byłej wsi Czerwonogród. Przed drugą wojną światową mieszkało tam 361 osób, głownie Polaków. W 1944 r. większość z ich została wymordowana przez UON – UPA, co spowodowało zniknięcie miejscowości. Z dawnej zabudowy wzgórza ostały się jedynie ruiny pałacu i kościoła. Wzgórza otaczające wzniesienie, na którym znajdują się ruiny pałacu, zbudowane się z czerwonego piaskowca. Oblane wodami rzeki Dżuryn, dopływu Dniestru, było idealnym miejscem do założenia osady. Naturalne bariery zapewniały ochronę istniejącej tu już w IX w. siedzibie książąt ruskich. Zamek stanowił miejsce sporne między książętami ruskimi, w późniejszym czasie rządzili tutaj Tatarzy, hospodarze mołdawscy oraz władcy litewscy.

Po wejściu tych ziem w skład Rzeczypospolitej zamkiem jako królewszczyzną władali starostowie kamienieccy, początkowo buczaccy, później jazłowieccy i Daniłowiczowie. Wzrost znaczenia miejscowości w czasach Rzeczypospolitej wpłynął na wygląd siedziby. Dokładnie nie wiadomo, kiedy drewniany zamek został przekształcony w wykonany z czerwonego piaskowca. Nieopodal ruin pałacu znajduje się najwyżej położony na Podolu wodospad Dżurynskyi mający 16 metrów wysokości. Świetne miejsce do wypoczynku – można tu się wykąpać w zimnej wodzie wodospadu, zrobić dobre zdjęcia i kilka godzin wypocząć, a także zobaczyć ukraińskie żyzne i bogate pola uprawne, ciągnące się kilometrami pola słoneczników, kukurydzy czy soi. W mijanych wsiach możemy dobrze i niedrogo zjeść czy kupić lokalne produkty, takie jak wino, warzywa i owoce, na każdym kroku jest też sprzedawany kwas. Główne drogi są dosyć słabej jakości, boczne gruntowe pokrywa biały grys. Pomimo wolnego tempa przemieszczania widoki warte są odbijania w boczne drogi i ubrudzenia samochodu. Warto też podkreślić mały ruch samochodowy, który powoduje, że nie czujemy presji szybkiej jazdy. Mało jest także samochodów ciężarowych.
Dalej w miejscowości Monastyrok możemy zwiedzić starą skalną cerkiew oraz podziwiać panoramę na rzekę Seret. Generalnie rejon ten jest bardzo interesujący pod względem geologicznym. Jadąc samochodem, widzimy ogromne płaskie przestrzenie, pośród których nagle pojawiają się bardzo rozległe, zalesione i głębokie kaniony czy wąwozy – płyną tam rzeki, rosną lasy i spadają bardzo urokliwe wodospady.

Magiczna Rwanda
Opracował: Krzysztof Danielewicz
Las deszczowy Nyungwe National Park
Część II
27 grudnia, dzień piąty
Po śniadaniu zgodnie z planem wyruszyliśmy w kierunku Nyungwe National Park, tj. wspaniałego lasu deszczowego, który w całości leży na terenie Rwandy. Po drodze mijaliśmy mnóstwo miejscowości i jeszcze więcej miejsc, gdzie aż kusiło, aby się zatrzymać i robić mnóstwo zdjęć. Podróżując po Rwandzie, człowiek ma wrażenie, że nie ma tu terenu niezabudowanego. Znaleźć kilometr lub dwa bez domów jest prawie niemożliwe. Niestety, pogoda nam nie dopisała i przez większość czasu padał deszcz.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w mieście Nyuazne, gdzie w świetnej restauracji zjedliśmy obiad, popijając go sokiem z mango. W mieście tym znajduje się były pałac króla, trzy zrekonstruowane budynki, w tym jeden królewski, oraz zagroda z pięknymi królewskimi krowami. Wiem, że trudno nazywać krowy pięknymi, ale te akurat najbardziej zasługują na to miano. Ze względu na zbliżający się deszcz zrezygnowaliśmy ze zwiedzania pałacu. Zresztą byłem tam już w 2019 r. i powiem szczerze, że poza opisem historycznym i kilkoma meblami nie ma tam nic specjalnego do oglądania.

Podróżując głównymi trasami, można też zauważyć, że wokół nich skupione jest całe życie społeczne. Przejeżdżając przez wsie i miasta, widać, że wszystkie budynki rządowe czy użyteczności publicznej znajdują się właśnie przy trasie. To samo dotyczy przystanków autobusowych czy sklepów. Związane jest to oczywiście z logistyką. Praktycznie wszystkie, poza wyjątkami, drogi, które odchodzą od głównej trasy, są drogami gruntowymi, gdzie można dojechać motorkiem czy dojść pieszo, a czasami dojechać samochodem. Ze względów logistycznych łatwiej więc zaopatrzyć sklepy czy stacje benzynowe, które znajdują się przy głównej trasie, niż niszczyć podwozie na bardzo słabej jakości drogach gruntowych. Przy drodze widać pchających ogromne towary na rowerach ludzi, dzieci bawiące się lub pasące kozy czy pijących alkohol mężczyzn. Ludzie też z ogromnym zaciekawieniem reagują na białych ludzi. Potrafią przejść przez drogę, aby znaleźć się obok nas i popatrzeć na inny świat. Nie ma tu wrogości, zakłopotania, tylko czysta ludzka ciekawość świata. Kiedy się im pomacha, natychmiast odpowiadają tym samym – dotyczy to także policji czy wojska. Nie ma jednak co ukrywać, że typowy mieszkaniec wsi rwandyjskiej to osoba bardzo uboga, która pomimo ogromnej pracy ma nikłe szanse na wyrwanie się z biedy. Widać jednak, że kraj się rozwija, powstają nowe restauracje, hoteliki czy punkty gastronomiczne. Zauważyłem to nawet ja, i to tylko w perspektywie trzech lat.

Po drodze zatrzymała nas także policja, ale po zadaniu pytania, dokąd jedziemy, pozwolili jechać dalej. Mieliśmy około półtorej godziny do celu, gdy wjechaliśmy w mój absolutnie ukochany las deszczowy – Nyungwe National Park. Krótko przed nim widać było też pierwsze pola uprawne herbaty. Wrażenia są niesamowite – proszę sobie wyobrazić jazdę samochodem na wysokości ponad 3000 m, w deszczu, czasem chmury zasłaniają wszystko, a chwilami deszcz się uspokajał i wtedy naszym oczom ukazywał się niezwykły dziewiczy las, który porastał wzgórza. Po drodze spotykaliśmy co kawałek posterunki wojskowe – żołnierze w zielonych mundurach bardzo dobrze komponowali się z otoczeniem. Było widać też kilka rozbitych ciężarówek oraz – co nas zszokowało – mężczyznę, który naprawiał przy drodze uszkodzony samochód i to dosłownie składając silnik od początku, i to wszystko w lesie deszczowym.

Chwilami tempo jazdy schodziło do 10 km/h, kiedy jakaś ogromna i przeładowana ciężarówka nie mogła podjechać pod strome zbocze. Praktycznie na ostatniej prostej wyprzedziłem dwa takie kolosy i niestety radar zrobił mi zdjęcie. Wreszcie, już po zmroku, dojechaliśmy do hotelu, w którym spałem trzy lata temu. Kiedy szukałem dla nas noclegu, przypomniałem sobie jego nazwę dzięki zdjęciom wykonanym w 2019 r. Poszukałem trochę w internecie, znalazłem numer telefonu i przez WhatsApp zadzwoniłem i zarezerwowałem hotel – prosto i skutecznie.

28 grudnia, dzień szósty
Po słabo przespanej – ze względu na nowe miejsce – nocce podjęliśmy decyzję, że do lasu deszczowego pójdziemy w dniu kolejnym. Po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i postanowiliśmy przejechać cały las deszczowy i poszukać ciekawych miejsc noclegowych z drugiej strony oraz zwiedzić fabrykę herbaty i Kitabi. Wstąpiliśmy jeszcze do jednego z biur parku narodowego, gdzie zebrałem informacje o możliwych trasach oraz porobiliśmy zdjęcia na polach uprawnych herbaty. Udało mi się namówić do pozowania jedną z pań, oczywiście odpłatnie. Zauważyłem, że ludzie bardzo niechętnie pozwalają robić sobie zdjęcia, szczególnie za darmo. Ja za 1,5 USD miałem możliwość zrobienia kilku naprawdę ładnych ujęć.






Samo przejechanie lasu zajmuje pomiędzy półtorej a dwie godziny – w zależności od tego, czy się po prostu przejeżdża, czy tak, jak w naszym przypadku, podziwia przyrodę i robi zdjęcia. Po około dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do Kitabi i zajechaliśmy do dobrze wyglądającego hotelu i restauracji, położonych na zboczu jednego ze wzgórz, z pięknym widokiem na las deszczowy i pola uprawne herbaty. Na miejscu zamówiliśmy coś do picia oraz zjedliśmy obiad, przeczekując jednocześnie chwilowy deszcz. Wjeżdżając do wsi, widzieliśmy wielu lokalnych mieszkańców, których wygląd wskazywał, że są dramatycznie biedni.

W trakcie oczekiwania na posiłek udałem się z jednym z menadżerów na obejrzenie pokoi hotelowych oraz zebrałem dane kontaktowe. Pokoje były w dość wysokim standardzie, a jednocześnie dysponowały bajkowym widokiem na las deszczowy i pola uprawne herbaty. Dodatkowo menadżer na moją prośbę zadzwonił i ustalił, że jest możliwość zwiedzenia fabryki herbaty i obejrzenia całej linii produkcyjnej. W ciągu 10 minut pojawił się człowiek, który podobno był przewodnikiem po fabryce, a o którego wcale nie prosiłem. Samo zwiedzanie miało kosztować po 20 USD za osobę.

Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się wprost do fabryki. Na miejscu okazało się, że nasz pseudoprzewodnik to cwaniaczek, który wyczuł interes. Prawda była taka, że do fabryki może przyjechać każdy i za 10 USD otrzyma towar w postaci profesjonalnego oprowadzenia po fabryce. Nauczka na przyszłość, na szczęście nie za droga, bo tylko 10 USD.
W fabryce przyjął nas bardzo serdecznie jeden z menadżerów, który przez ponad dwie godziny oprowadzał nas po wszystkich zakamarkach fabryki, dokładnie tłumacząc, co i jak. Na początku zostaliśmy zarejestrowani oraz ubrani w białe fartuchy i nakrycia głowy. Wreszcie mieliśmy okazję prześledzić wszystkie etapy produkcji herbaty: od przyjęcia liści zebranych w specjalnych koszach, po kontrolę jakości liści, ich podsuszanie, mielenie, suszenie, podział ze względu na grubość czy pakowanie do worków po 75 kg. Na koniec mogłem jeszcze praktycznie przetestować wszystkie rodzaje herbaty.


Fabryka posiada swoich 700 ha upraw oraz pozyskuje liście z kilkunastu spółdzielni, które posiadają kolejne 700 ha. Ze sprzedaży herbaty 10% zysku wraca do spółdzielni. Jednym z większych importerów wytwarzanej tutaj czarnej herbaty jest Pakistan, a w Europie herbata trafia do odbiorców we Francji. W fabryce pracę znajduje 3000-5000 ludzi. Podobno za zebranie jednego kilograma herbaty zbieracz otrzymuje tylko 50 RF, natomiast dziennie może zebrać do 20 kg, zatem zarabia około jednego dolara na dobę. Muszę stwierdzić, że było to bardzo profesjonalne oprowadzenie i bardzo interesujący dzień.

Ze względu na godzinę musieliśmy wracać na naszą stronę lasu, czyli pokonać w górach i ostrych zakrętach ponad 50 km. Po drodze sprawdziłem jeszcze jedno miejsce, które w internecie wyglądało jako bardzo ciekawy punkt noclegowy, okazało się jednak przereklamowane. Poza ładnymi widokami cała reszta była słaba i niegodna polecenia.
W normalnych warunkach wracanie po górskich serpentynach i lasach byłoby zajęciem nudnym i niebezpiecznym. Tutaj to jednak zupełnie inna sprawa. Wracając tym magicznym lasem, widzimy przepiękny i dziki górski las, chmury i mgłę spowijająca drzewa, co chwilę spotykamy dobrze wyglądających rwandyjskich żołnierzy, a co najważniejsze – co kilka kilometrów można zobaczyć rodzaj bardzo małej antylopy pasącej się przy drodze lub przepiękne czarne małpy, pozwalające robić sobie zdjęcia.
Kiedy wyjechaliśmy po około półtorej godzinie z lasu, trafiliśmy na piękny zachód słońca, który pozwolił na wykonanie kilku świetnych ujęć fotograficznych polom uprawnym herbaty, przechodzącym w las deszczowy. Praktycznie skręcając już do naszego hotelu, zauważyłem jeszcze nowy hotel nieopodal wjazdu do naszego. Musiałem wykorzystać okazję do obejrzenia pokoi i zapytania o warunki finansowe. Hotel funkcjonuje od około półtora roku i posiada świetnie wykończone pokoje, co nie jest standardem w Afryce, z pięknym widokiem na pola uprawne herbaty. Po zjedzeniu pizzy oraz wypiciu świetnego piwa Virunga i kawy wróciliśmy do naszego hotelu, aby tradycyjnie spisać wrażenia z całego dnia.

29 grudnia, dzień siódmy
Po śniadaniu ze względu na delikatne opady deszczu podjęliśmy decyzję o rezygnacji wejścia do lasu na rzecz wyjazdu w rejon jeziora Kivu, które jest trzecim największym jeziorem w Afryce. Zanim jednak wsiedliśmy do samochodu, zauważyliśmy kilka małp, które odwiedziły rejon naszego ośrodka. Małpy, jak się później okazało, całkiem cyklicznie wychodzą z lasu i odwiedzają okolicę w poszukiwaniu jedzenia. Były wśród nich małpy dorosłe, młode i naprawdę malutkie. Przechodziły obok nas w odległości dwóch metrów, nie wykazując żadnego zdenerwowania, co sugeruje, że nikt im tutaj żadnej krzywdy nie robi. Zostały one oczywiście przeze mnie skrupulatnie obfotografowane.


Następnie zgodnie z planem wyruszyliśmy w kierunku jeziora Kivu. Po drodze mijaliśmy urokliwe doliny, na których uprawiany był ryż. Co chwilę musieliśmy wjeżdżać serpentynami na ogromne wzgórza, by po chwili znów z nich zjeżdżać. Generalnie tak się jeździ w prawie całej Rwandzie, na szczęście główne drogi są doskonałej jakości. Jak jest na bocznych, szybko się mogłem przekonać. Niektóre góry były tak wysokie, że dawało się odczuć niższy poziom tlenu w powietrzu i oddychało się bardzo ciężko. Cały czas mogliśmy podziwiać widoki na jezioro i jego zatoczki.

Po drodze zauważyliśmy zjazd do dużego ośrodka hotelowego Kivu Lodge, który – jak sugerowały informacje w internecie – ma nawet lądowisko dla śmigłowca. Wydawałoby się, że taki ośrodek powinien dysponować dobrym dojazdem, więc tam skręciliśmy. Do celu, zgodnie ze znakiem, pozostało 8 km. Droga cały czas była nierówna i gruntowa i co jakiś czas musieliśmy przejeżdżać przez kładki ułożone z luźnych drewnianych bali. Mijaliśmy zabudowania typowych rwandyjskich wiosek, które jednak sugerowały, że duża część społeczeństwa żyje w ogromnej nędzy, w murowanych z byle czego budynkach, bez najmniejszych udogodnień. Ponieważ droga stawała się coraz gorszej jakości, dwukrotnie zapytaliśmy napotkanych ludzi, czy dobrze jedziemy. Wszyscy oczywiście mówili, że tak. Po pewnym czasie droga była w tak dramatycznym stanie, dodatkowo stawała się bardzo miękka i podmokła, że postanowiłem zawrócić, co wcale nie było łatwe. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Toyota pokonała wszystkie bardzo nierówne i strome podjazdy i to pomimo tego, że zaczął padać deszcz. Dzięki temu doświadczeniu wiedziałem przynajmniej, na ile stać nasz 16-letni samochód.

Wróciliśmy na główną trasę i pojechaliśmy dalej na północ. Chcieliśmy zjeść obiad w bardzo luksusowym ośrodku Kormoran Lodge, w którym miałem okazję być w roku 2019. Znajduje się on nad brzegiem jeziora Kivu i składa się z drewnianych, luksusowych domków. Miałem bardzo pozytywne wspomnienia z wcześniejszego pobytu. Tym razem chyba jednak coś nie zagrało: nie dosyć, że obsługa pozostawiała wiele do życzenia, to nawet czystość toalet była nie do przyjęcia. Jedzenie jak zwykle bardzo smaczne, ale – także jak zwykle – odpowiednio drogie. Zanim jeszcze poszliśmy na obiad, ochroniarz, który pilnował bramy, zaproponował, że za 5 USD umyje mi auto, na co się zgodziłem, ponieważ wyglądało już słabo.


Po obiedzie wsiedliśmy do pięknie umytego samochodu i pojeździliśmy trochę po okolicy. Odkryłem przystań małych łódek, które można było za 20 USD na godzinę wynająć i popłynąć na dowolną wyspę na jeziorze. Całkiem przypadkowo dostrzegłem też pięknie położony nad jeziorem ośrodek hotelowy, do którego zajechaliśmy, aby zebrać dane kontaktowe i cennik pokojów. Takich informacji trudno szukać w internecie, a tu wszystko miałem na miejscu i na własne oczy mogłem ocenić urok i potencjał miejsca.
Niestety ponownie zaczęło padać i trzeba było wracać. Deszcz stawał się tak intensywny, że w pewnym momencie nawet dach naszego samochodu zaczął przeciekać, więc było bardzo wesoło. Na szczęście cali i zdrowi wróciliśmy do naszego ośrodka.




Magiczna Rwanda
Opracował: Krzysztof Danielewicz
Część III – Jezioro Ruhondo
30 grudnia, dzień ósmy
Po bardzo deszczowym dniu wcześniejszym poranek był całkiem przyjemny. Po śniadaniu mieliśmy w planach dokonać przemieszczenia do kolejnego miejsca hotelowego na północy Rwandy, nad jezioro Ruhondo. U podnóża wulkanów na granicy Rwandy i Ugandy leżą dwa jeziora – większe to Bulera, mniejsze to właśnie Ruhondo. Udało mi się zarezerwować noclegi w Hill Eco Lodge, na samym końcu półwyspu wbijającego się w jezioro Ruhondo.

W trakcie śniadania, jeszcze w starej lokalizacji, zostaliśmy odwiedzeni przez naszą zaprzyjaźnioną małpią rodzinę. Proszę sobie wyobrazić, że jecie śniadanie i do stołówki wchodzi na początku jedna, a potem więcej małp. Nasz gospodarz pozwolił nakarmić bananem jedną z nich; małpa podeszła do mnie i delikatnie wzięła banana. To wystarczyło, aby chwilę później już kilka z nich chodziło po stołówce i czekało na kolejne owoce. Widok małpy z małym oseskiem wiszącym pod brzuchem jest naprawdę fantastyczny. W pewnym momencie po stołówce chodziło siedem – osiem małp i jadło banany. Nasz gospodarz powiedział, że małpy dają jasno znać, w jakich intencjach przybywają: jeżeli podchodzą, składają ręce i delikatnie się kłaniają, to oznacza, że nie chcą walki, tylko szukają jedzenia. Małpy doskonale rozpoznają twarze ludzi i wiedzą, kto je karmi, a kto nie. Specjalnie nawet na terenie ośrodka posadzono bananowce, aby małpy miały co jeść. Generalnie, jednym z powodów, dla którego posadzono uprawy herbaty wokół Nyungwe Park, jest fakt, że małpy wyjadają ludziom plony, ale herbaty nie lubią.

Po miłych chwilach spędzonych na karmieniu małp przyszedł czas na dalszą podróż. Tego dnia musieliśmy pokonać całą trasę wzdłuż jeziora Kivu, następnie na wysokości Ribavu graniczącego z Demokratyczna Republiką Kongo skręcić w prawo, dojechać do miasta Musandze i dotrzeć do hotelu. W sumie czekało nas ponad 250 km podróży. Taka odległość w Polsce to około dwie godziny jazdy. W Rwandzie, gdzie znalezienie jednego kilometra prostej trasy graniczy prawie z cudem, a typowa prędkość to 50-60 km/h, jest to nie lada wyprawa. Dodatkowo, poza ciągłymi serpentynami, dochodzą bardzo duże różnice wysokości, powodujące chwilami zatkania uszu czy problemy z oddychaniem.




Podróż mijała bardzo spokojnie. Pierwsze prawie 80 km jechaliśmy tą samą trasą, którą pokonaliśmy dzień wcześniej, więc znaliśmy widoki. Niestety, niebo było zachmurzone. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednej z rzek, gdzie dwóch mężczyzn wydobywało łopatami żwir. Obok znajdowało się ogromne pole upraw ryżowych. Było to fajne miejsce na sesję fotograficzną.
W Kibuye zjedliśmy obiad. Wjeżdżając do miasta, zobaczyliśmy dobrze wyglądający bar i zatrzymaliśmy się na jedzenie. Okazało się, że lokal jest całkiem nowy, który dopiero się organizuje. Do wyboru mieliśmy rybę (czas oczekiwania 45 minut) lub szaszłyk z kozy (czas oczekiwania 30 minut). Wybraliśmy szaszłyk z kozy z frytkami, chociaż z góry wiedzieliśmy, że 30 minut to czas raczej mało prawdopodobny. Dla kogoś o słabszych nerwach zobaczenie kuchni oraz informacja o tym, że nie ma wody w toalecie, byłyby raczej powodem do natychmiastowego opuszczenia tego miasta. Z mojego doświadczenia wiem, że lepiej czasami specjalnie nie wnikać, jak jest robione jedzenie, tylko przepić łykiem wódki i jechać dalej, bez względu na to, czy jest się kierowcą czy nie… Jedzenie okazało się całkiem OK, może poza szaszłykiem – mięso było bardzo włókniste i pełne chrząstek. Po dokonaniu zabiegów dezynfekujących żołądek pojechaliśmy dalej. Po drodze było trochę deszczu, trochę słońca, a mięso i frytki, w połączeniu z niskim ciśnieniem, spowodowały że dość dynamicznie szukaliśmy miejsca, aby napić się kawy.

W rejonie miasta Ribavu, które graniczy z Demokratyczną Republika Konga, skręciliśmy w prawo. Kiedy w 2019 r. miałem okazję być w tym mieście, widziałem przejście graniczne z DRK. Gołym okiem było widać dramatyczną różnicę pomiędzy tymi krajami, oczywiście na korzyść dla Rwandy. Według mojego przewodnika członkowie władz DRK potrafili w czasie tylko jednego weekendu wydać po stronie rwandyjskiej nawet kilka milionów dolarów, podczas gdy Kongijczycy cierpieli ogromną nędzę. W rejonie tym było też widać na polach ogromne ilości kamieni po erupcji wulkanów. Budowano z nich domy, drogi czy ogrodzenia, jednak ich ilość była tak duża, że np. sadzono pomiędzy nimi fasolę czy kukurydzę, zamiast je posprzątać. Pozytywną stronę erupcji wulkanu stanowiła bardzo żyzna gleba.

Za miastem Ribavu trasa się wypłaszczyła i wyprostowała, ale przybyło samochodów oraz ludzi na ulicach. Jeżeli ktoś chce prowadzić auto w Rwandzie czy w innych krajach afrykańskich, to musi zapomnieć o wszelkich przepisach. Należy szybko poczuć styl jazdy w danym kraju i się do niego dostosować. W Rwandzie oznacza to np. jazdę raczej środkiem drogi, aby omijać pieszych i motocyklistów. Należy sygnałem ostrzec pojazdy omijane, aby czasami nie wjechały nam pod maskę w momencie omijania. Trzeba też bezwzględnie przestrzegać ograniczeń prędkości, ponieważ radary stoją czasami nawet co kilka kilometrów.


Kiedy do celu zostało około godzinę, okazało się, że musimy zjechać na gruntową drogę, choć nie do końca wiadomo było gdzie, bo nawigacja trochę wariowała. W końcu po trzech próbach zjechaliśmy z drogi asfaltowej na gruntową. W Polsce „droga gruntowa” nie oznacza problemów, w tym przypadku jednak rzeczywistość okazała się bardzo stresująca. Do zachodu słońca mieliśmy około godziny, jednak nawigacja sugerowała, że najbliższe 26 km do celu będziemy jechać przez około godzinę i dwadzieścia minut, co sugerowało problemy. Na szczęście dzień wcześniej, kiedy próbowaliśmy dotrzeć do Kivu Lodge, poznałem możliwości naszego cudownego samochodu.
Na początku trasy wszystko szło raczej dobrze, a napotkany człowiek potwierdził jedną z pierwszych miejscowości, do których musieliśmy dotrzeć. Jednak stan drogi, którą jechaliśmy, sugerował, że nie jest to często uczęszczana przez samochody trasa, Co rusz wspinaliśmy się pod strome podjazdy lub zjeżdżaliśmy ostro w dół, po jakimś czasie widzieliśmy po naszej lewej lub prawej stronie jezioro. Byliśmy na bardzo dużej wysokości, jadąc wąską drogą przebiegającą po zboczu wzgórz.
Co jakiś czas musieliśmy pokonać przepust wykonany z drewna eukaliptusa, ale tak zbudowany, że łatwo było się powiesić samochodem na brzuchu. Najbardziej stresujące okazały się jednak nie strome podjazdy czy zjazdy, ale przejazd przez miejscowości. Przejeżdżaliśmy przez sześć – siedem wsi. Akurat były to godziny wieczorne, więc wszyscy ludzie wychodzili na ulice i stali razem. To nie jest Polska, gdzie każdy ma TV, Netflix itp. Tu jest tak, że w domu nie ma absolutnie żadnych atrakcji, jedyną więc stanowi wyjście na ulicę i rozmowa z innymi ludźmi.

Proszę sobie wyobrazić, że wjeżdżacie w rejon około 20-30 domów i sklepów, gdzie na ulicy wieczorem stoją setki osób, droga jest dramatycznie trudna do przejazdu samochodem i słabo oświetlona, a kiedy przejeżdżacie, to wszyscy na was patrzą i nie wierzą. Nie wierzą, że ktoś przyjechał tu samochodem, a kiedy widzą, że w samochodzie siedzi trzech białych, przecierają oczy ze zdumienia. Zewsząd słychać słowo „muzungo”, czyli „biali, biali”, a dzieci biegną i krzyczą „give me money” („daj mi pieniądze”). Wyglądało to trochę jak wjazd w grupę filmowych zombie w nocy, gdzie wszyscy na ciebie patrzą jak na kogoś szalonego. Na początku nie był to problem, ale kiedy staje się coraz ciemniej, a w jednej z miejscowości dzieciak uderzył specjalnie w lusterko, humor opuścił mnie całkowicie. W pewnym momencie zrobiło się całkowicie ciemno, żadnych motorków, od godziny nie widzieliśmy żadnego samochodu, a my ciągle jedziemy, i to ostro w dół. W głowie miałem tylko dwa pytania: czy na końcu drogi jest hotel, którego szukamy, i czy będę w stanie moim samochodem z tego terenu wyjechać, bo nawet napęd na cztery koła miał chwilami problem, aby podjechać pod górę.

Wreszcie na końcu drogi, już na ostrym zjeździe, pojawiły się światła i okazało się, że to nasz hotel. Obsługa czekała na nas i była w szoku, że dojechaliśmy tu samochodem w porze deszczowej. Okazało się, że normalni ludzie dojeżdżają do parkingu położonego po drugiej stronie jeziora i dopływają do hotelu łodzią. Stwierdzenie kelnerki spowodowało jeszcze większy stres – myślałem, że jeżeli w nocy zacznie padać, to w ogóle stąd nie wyjedziemy.
Po zakwaterowaniu się poszliśmy na kolację. Miejsce wydawało się bardzo przyjemne. Nic nie widzieliśmy, bo była noc, ale mapa wskazywała, że rano przed nami roztoczą się cudowne widoki. Po jakimś czasie ktoś z obsługi rozpalił ognisko w swego rodzaju stalowym palenisku i zaprosił nas do ognia. Kiedy jedliśmy kolację, zauważyliśmy białą parę, która po kolacji poszła spać. Wtedy to sytuacja wymknęła się spod kontroli…, zmęczenie i stres plus odrobina dobrej tanzańskiej wódki Konyagi bardzo rozładowały atmosferę. Nie wiem, jak to się stało, ale pół godziny później, kiedy nie było już szefa, cała obsługa łącznie z nami tańczyła wokół ogniska, pijąc, co kto ma. Oczywiście ja zostałem głównym sponsorem, ale atmosfera była tego warta. Na przemian bawiliśmy się to przy polskiej, to przy rwandyjskiej muzyce. Musiało być bardzo głośno, bo chłopak z białej pary przyszedł ze skargą, że jest za głośno. To był naprawdę magiczny wieczór, gdzieś na końcu świata, kiedy wszyscy tańczyliśmy do polskiej i rwandyjskiej muzyki… Poznałem fajnych ludzi, z których jednego pamiętam najbardziej, bo był najstarszy. Dostał od nas ksywę Dziadzia – od piosenki rwandyjskiego artysty, w której śpiewa dziadzia, co podobnie jak w polskim języku oznacza dziadek. Od tego dnia każdego razu, kiedy go spotykałem, krzyczał do mnie „Dziadzia”, co wywoływało natychmiastową radość u reszty obsługi.

31 grudnia, dzień dziewiąty
Po szalonym wieczorze na końcu świata jeszcze w nocy budziłem się i zastanawiałem, co zrobić: czy zostawić samochód do końca pobytu, tj. na cztery dni, i się stresować, czy droga będzie mokra przez deszcze, czy też pojechać na wskazany parking, wrócić łodzią i bez stresu realizować poznawanie Afryki. Rano podjąłem decyzję: wyjeżdżamy autem, póki jest sucho, i wracamy promem.
Kiedy rano wstaliśmy, naszym oczom ukazał się cudowny widok: piękne jezioro pomiędzy wzgórzami, kilka wysp oraz widok na wulkany, na których żyją goryle górskie. Śniadanie w tych okolicznościach smakowało wyśmienicie. Trochę się tylko bałem rachunku za wieczorną imprezę…, ale nie było tak źle – 60 USD za wszystko, a wiem, że szkła też się trochę natłukło…




Po śniadaniu i zrobieniu pierwszych zdjęć w pięknych okolicznościach odpaliliśmy auto i ruszyliśmy tą samą drogą, co wieczór wcześniej. Teraz było ślicznie, sucho i mieliśmy mnóstwo czasu, więc stresu nie było. Chwilami żartowałem, że jak uda mi się stąd bezpiecznie wyjechać i dojechać do asfaltu, to uklęknę i go pocałuję.
Tym razem trasa zajęła nam ponad dwie godziny, a to dlatego, że robiliśmy mnóstwo przystanków i zdjęć. Widoki były cudowne, a przejazd przez wcześniejsze miejscowości całkiem przyjemny. Ludzie byli w pracy, dzieci także, więc nie było tych mas ludzi, co wieczór wcześniej. Dwa razy wjechaliśmy w złą drogę i musiałem zawracać, ale moje już spore doświadczenie spowodowało, że odbyło się to bez problemów. Jakie było moje zdziwienie, gdy po drodze w jednej z miejscowości zobaczyliśmy zwykłą osobową toyotę. Kompletnie nie mam pomysłu, jak facet dojechał w to miejsce zwykłym samochodem. Afrykańczycy to prawdziwi mistrzowie świata w rozwiązywaniu problemów i w przetrwaniu.

Po dojechaniu do drogi asfaltowej humory mieliśmy już wyśmienite. Skręciliśmy na kierunek Musantze, gdzie chcieliśmy coś zjeść i zwiedzić galerie różnych dzieł artystycznych z Rwandy. Po posiłku pojechaliśmy do dwóch galerii, w tym jednej, w której byłem w 2019 r. Niestety nic nam nie wpadło w oko; wielkość kilku pięknych obrazów całkowicie wykluczała ich zakup – nie zmieściłyby się do samolotu. W związku z tym, że byliśmy trochę zmęczeni po imprezie, postanowiliśmy wrócić do hotelu. Wybraliśmy w nawigacji adres wskazany nam przez właściciela hotelu i dojechaliśmy na parking. Na miejscu odstawiliśmy auto i łodzią popłynęliśmy do hotelu. Musieliśmy tylko wcześniej poczekać. Po drodze co chwilę słyszeliśmy dzieci wołające „give me money”, co po jakimś czasie wywołuje wyłącznie irytację.



Po dopłynięciu do hotelu zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Był sylwester, a ja o godz. 21.00 już smacznie spałem. Generalnie nie obchodzę żadnych świąt; bawię się, kiedy chcę i z kim chcę – to daje mi poczucie wolności i wpływu na własne życie. Przestrzeganie wszystkich świąt, rocznic, urodzin i imienin powoduje, że nie jesteśmy panami naszego życia, tylko sługami kalendarza i tradycji…
1 stycznia 2023 r., dzień dziesiąty
Poranek był wyśmienity, a po bardzo długim i dobrym śnie humory nam dopisywały. Zgodnie z wcześniejszymi planami mieliśmy wynająć przewodnika z hotelu i wspiąć się na wysoką górę, z której było widać oba jeziora. Punktualnie o godzinie 10.30 czekał na nas przewodnik, który jednocześnie w hotelu zajmował się także sprzątaniem pokoi – dwudziestoletni chłopak, który urodził się w tym regionie i znał go doskonale.

Na początku, na moją prośbę, popłynęliśmy obok kilku wysp, które mieliśmy okazję każdego dnia podziwiać z naszego tarasu. Następnie dotarliśmy do brzegu i zaczęliśmy się wspinać ostro w górę. Pogoda była wyśmienita, a słońce zmuszało nas do dbałości o poziom płynów. Chodziliśmy bardzo wąskimi ścieżkami, czy wręcz śladami na wzgórzach, mieliśmy piękne widoki na oba jeziora. Co jednak dla mnie najważniejsze – przechodziliśmy przez zagrody lokalnych biednych rolników, co pozwalało zobaczyć z bliska, jak żyją, czym się żywią czy co uprawiają na polach. Przewodnik tłumaczył, jaka roślina jest do jedzenia, jaką się leczą, kto i dlaczego ma krowy, jak się uprawia bananowce i trzcinę cukrową, skąd mają kije do fasoli itp. Okazało się, że najpopularniejszych napojem jest wino bananowe, które nam w ogóle nie smakowało. Mieliśmy okazję go spróbować w lokalnym barze, ale już sposób jego podania nie był zachęcający, smakowało przy tym słabo, jakby wywar ze zboża.

Ciekawe jest to, że na stromych wzgórzach wykopane są głębokie rowy, które mają ograniczyć tempo spływającej wody, aby nie postępowała erozja gleby. Wszędzie rosły eukaliptusy, które są bardzo cennym i wartościowym drewnem, używanym powszechnie przez Rwandyjczyków. Nie wolno ścinać drzew, ale w lesie widać, że nie ma w ogóle gałęzi na ziemi, z czego można wnioskować, że są one zbierane jako opał do gotowania. Co chwila było widać małych chłopców chodzących po lesie i zbierających chrust do pieca. Musi to być bardzo niewdzięczne zajęcie, bo wszystko jest zazwyczaj wyzbierane.
Po jakimś czasie zeszliśmy z góry, z której rozpościerał się cudowny widok na oba jeziora. Po drodze mijaliśmy też miejsca, gdzie powstawały miejsca dla turystów, zwane w Rwandzie lodge. Jedno miejsce było budowane nawet przez inwestora z Niemiec. Po zejściu z góry mieliśmy okazję wejść do centrum jednej ze wsi, gdzie znajdowały się punkty handlowo-usługowe. Tam właśnie testowaliśmy wspomniane piwo. Miła atmosfera sprawiła, że postanowiłem napić się piwa w jednym z lokalnych barów. Właściciel i jego żona byli bardzo mili, mówili po angielsku i francusku. Natychmiast ludzie zgromadzeni w okolicy podeszli do nas i robili sobie z nami zdjęcia. Po jakimś czasie opuściliśmy to miejsce, pożegnaliśmy się z Rwandyjczykami i udaliśmy się do przystani, gdzie stała nasz łódź.





Po drodze widzieliśmy np. na drzewie dwa orły afrykańskie, oglądaliśmy uprawy rolników i rozmawialiśmy o zwyczajach rwandyjskich. Oczywiście zaczepiały nas dzieci, prosząc o pieniądze, ale nie reagowaliśmy. Nasz przewodnik skutecznie studził ich emocje. W końcu dotarliśmy do naszej przystani. Chwilę wcześniej minęliśmy ochroniarza, który pilnuje samochodów osób śpiących w naszym i sąsiednim pensjonacie. Powiedział, że zgodnie z umową umył moje auto, za co zapłaciłem mu równowartość 4 USD. Samochód rzeczywiście był bardzo czysty.
Po wykąpaniu się i zjedzeniu kolacji przyszedł czas na opisanie wrażeń z trzech ostatnich dni. W hotelu zrobiło się bardzo gwarnie – przyjechała duża rodzina z Indii oraz grupa młodych ludzi z jakiegoś afrykańskiego kraju.
2 stycznia, dzień jedenasty
Poranek jak zwykle był prześliczny i spokojny. Rano tylko zamiast ptaków słyszeliśmy dwóch chłopców z rodziny hinduskiej, która dojechała dzień wcześniej. Hindusi zabrali ze sobą, poza naczyniami, także radio, które starszy Hindus puszczał na cały głos. Wszystko to wyglądało raczej komicznie.


Po śniadaniu wsiedliśmy na łódź i popłynęliśmy do przystani do samochodu, którym pojechaliśmy trochę pozwiedzać Musantze i okolice. Wstąpiliśmy do kilku galerii i zrobiliśmy małe zakupy pamiątek. W Rwandzie ceny są bardzo ruchome i należy się zawsze targować, a minimalny upust to 25-30% ceny pierwotnej.
Następnie odwiedziliśmy tzw. wioski goryli, gdzie lokalni mieszkańcy podobno przygotowali jakieś atrakcje, o czym czytaliśmy w internecie. Na miejscu nic nie wyglądało atrakcyjnie, a dodatkowo zażądano od nas po 25 USD za wstęp. Nasza odpowiedź była zgodna: w tył na lewo i wyjazd…Żądanie po 110 PLN za bilet wstępu do czegoś nieatrakcyjnego to prawdziwy rozbój.

Wreszcie pojechaliśmy znaleźć jakąś restaurację, aby zjeść obiad. Przypadkowo odkryliśmy świetne miejsce nie tylko na obiad, ale też jako miejsce noclegowe dla przyszłych turystów z Polski, jeżeli tacy będą. Ja na obiad wziąłem gotowaną kozinę, która i tym razem okazała się niesamowicie twarda, pomimo że smaczna.
Po obiedzie powróciliśmy do przystani i łodzią wróciliśmy do hotelu. Idealna pogoda zachęciła nas, aby trochę się poopalać i popływać w jeziorze, w którym nie było żadnych niebezpiecznych zwierząt.
W drodze powrotnej widzieliśmy kelnera niosącego smacznie wyglądającą rybę innym klientom, co zachęciło mnie do zamówienia takiej samej. Jedna tilapia – najbardziej powszechna ryba w jeziorze – starczyła dla całej naszej trójki, a przy tym była bardzo smaczna.
Wieczór jak zwykle upłynął na spisaniu przeżyć danego dnia i planowania tym razem ostatniego już dnia pobytu. Kolejny piękny i słoneczny dzień w Rwandzie minął.

3 stycznia, dzień dwunasty – ostatni
Jak zawsze to, co fajne, szybko się kończy. Rano zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się z pięknymi widokami. Nie pamiętam, żeby było mi tak trudno opuszczać kraj, który odwiedzałem. Ta zieleń, widok pięknej i spokojnej wody, gór i wulkanów był naprawdę kojący.
Do Kigali mieliśmy około trzech godzin, a piękna pogoda nie zachęcała do pośpiechu. Po drodze mijaliśmy jeszcze targ wiejski, na który Rwandyjczycy zwozili świnie. Było bardzo zabawne widzieć, jak wożą świnie, ważące grubo ponad 120 kg, na rowerach, kolanach czy bagażniku. Widzieliśmy też zawodnika, który siedział na świni na poboczu drogi. Nie wiem, dlaczego te świnie były takie spokojne, ale nie piszczały i nie walczyły – może były czymś odurzone. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kawkę w przydrożnej kawiarni oraz zabraliśmy na stopa ochroniarza, którego wysadziliśmy w Kigali.




W Kigali pojechaliśmy jeszcze na ostatnie zakupy do Caplaki market. Było tam mnóstwo sklepików z różnymi suwenirami, niestety w większości ten sam asortyment, ale ceny już różne. Identyczny magnesik mógł kosztować 10 lub 2 USD. Zjedliśmy tam także ostatni obiad, po czym pojechaliśmy do centrum do marketu zakupić rwandyjską kawę i herbatę. Ja jak zawsze zaopatrzyłem się w dużą ilość pysznej zielonej herbatki.
Po wszystkim wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie mieliśmy jedną dobę hotelową, pomimo tego, że w nocy wyjeżdżaliśmy. Jednak w przeciwnym razie nie mielibyśmy gdzie przeczekać kilka godzin do wyjazdu. O 18.00 przyjechał pracownik wypożyczalni samochodów odebrać toyotę. Zanim mu powiedziałem, że muszę zapłacić mandat, sam mnie sprawdził i poprosił o 35 USD. W Rwandzie jest to typowa procedura, że wypożyczalnie samochodów dzwonią na policję i przy odbiorze auta sprawdzają ewentualne zobowiązania.
Po szybkiej kolacji zamiast śniadania udaliśmy się na trzygodzinną drzemkę. O 22.30 samochód z hotelu za kwotę 20 USD zawiózł nas na lotnisko. Rwanda jest jedynym znanym mi portem lotniczym, gdzie każdy samochód jest skanowany przez odpowiednie urządzenie. W tym czasie kierowca i pasażerowie muszą opuścić pojazd. Niestety, nie wpuszczono nas do budynku sali odlotów, ponieważ nasz check-in nie był jeszcze otwarty, a sala odpraw jest bardzo mała (podobnie jak całe lotnisko). Musieliśmy więc poczekać z innymi w kawiarni poza budynkiem. Wreszcie, po pomyślnym przejściu wszystkich procedur, wsiedliśmy do samolotu. Tutaj mała niespodzianka: w samolocie siedzieli pasażerowie ze Stambułu, część z nich wysiadła, a my dosiedliśmy i polecieliśmy do Ugandy. W Ugandzie podobnie – część wysiadła, samolot został posprzątany, wsiedli nowi pasażerowie i polecieliśmy do Stambułu. Tam po kilku godzinach oczekiwania odlecieliśmy, już bardzo zmęczeni, do Warszawy. W Warszawie szybko było widać, że jesteśmy w Polsce: mokro, ciemno, zimno i depresyjnie…

Podsumowując, Rwanda jest najlepszym miejscem, aby w bezpieczny i komfortowy sposób poczuć Afrykę. Mamy tam parki narodowe pełne zwierząt, lasy deszczowe oraz góry i jeziora czy rzeki. Piękna zieleń i słońce powodują, że człowiek nie chce wracać do szarej rzeczywistości.


Zaskakujący Uzbekistan
Opracowanie: Krzysztof Danielewicz
Część I – Taszkent
Uzbekistan to państwo leżące w środkowej części Azji. Zamieszkuje go ok. 29 mln obywateli, głównie Uzbekowie (71%), ale także wielu Rosjan, Tadżyków czy Kazachów. Z kolei duża grupa Żydów w latach 90. XX w. wyjechała do USA czy Izraela. Stolicą państwa jest Taszkent, a kolejne dwa największe miasta to Namangan i Samarkanda. Uzbekistan w odległych czasach znajdował się na trasie Jedwabnego Szlaku, który łączył Daleki Wschód z Europą. W związku z późniejszymi najazdami arabskimi w VIII w. Uzbekistan został podbity, a ludność ostatecznie przyjęła islam jako religię dominującą. W XII/XIII w. tereny te kontrolował Czyngis-chan. Następnie Amir Timur stworzył Imperium Szamanidów ze stolicą w Samarkandzie. W latach 1924-1991 Uzbekistan stanowił część Związku Radzieckiego jako Uzbecka Socjalistyczna Republika Radziecka (USRR). W niepodległym obecnie kraju obowiązuje system prezydencki, działają też dwie izby parlamentu. Do śmierci byłego prezydenta Karimova państwo to było dosyć zamknięte.

Na terenie Uzbekistanu znajdują się bogate złoża złota, uranu i miedzi, kraj jest też dużym producentem bawełny. Posiada także duże zasoby ropy i gazu, co jest wykorzystywane przez rynek wewnętrzny i częściowo eksportowane. Widać to zresztą na przykładzie samochodów – praktycznie wszystkie jeżdżą na gaz. W kraju znajdują się fabryki Chevroleta (i pojazdy tej marki posiada większość obywateli), Isuzu i Mana. W przypadku sprowadzenia samochodu innej marki z zagranicy cło wynosi ponad 100% wartości samochodu, co skutecznie eliminuje konkurencję.
Najwspanialszymi miastami, pozostałościami po okresie świetności Szlaku Jedwabnego, są: Samarkanda, Buchara i Khiva. Znajduje się w nich wiele zabytków z okresu panowania władcy tych terenów – Amira Timura. Można tam podziwiać pięknie odrestaurowane madrasy czy minarety.
Dzień pierwszy (28.10.2022): podróż do Uzbekistanu
Decyzja o wyjeździe do Uzbekistanu zapadła bardzo szybko. Był to ostatni kraj Azji Centralnej, dostępny i całkowicie bezpieczny dla turystów, którego jeszcze nie odwiedziłem. Wprawdzie w 2007 r. podczas powrotu z Afganistanu trafiłem na kilka dni do znajdującej się w Uzbekistanie bazie wojskowej w Termez, jednak poza bazą niemiecką niczego więcej nie widziałem. Kiedy byłem jeszcze żołnierzem, marzyła mi się kariera dyplomaty właśnie w Azji Centralnej, która zawsze wydawała mi się słoneczna, tajemnicza i bardzo ciekawa. Kilka lat temu, będąc na dworcu autobusowym w stolicy Kirgistanu w Biszkeku, znalazłem nocne połączenie do Taszkentu za naprawdę małe pieniądze.

Bilet lotniczy w obie strony kosztował ok. 3500 PLN. Do Uzbekistanu leciałem przez Rygę, a wracałem z przesiadką w Istambule. Niestety, kiedy odprawiałem się w Warszawie, otrzymałem bilet tylko do Rygi, gdzie musiałem opuścić salę przylotów i ponownie odprawić się do Taszkentu. Na szczęście wszystko przebiegło bardzo sprawnie i po dwóch godzinach oczekiwania w Rydze doleciałem uzbeckimi liniami lotniczymi do Taszkentu.
Warunki w samolocie były bardzo przyzwoite, miałem dostęp do mediów i otrzymałem obiad. Dzień przed wylotem mój zarezerwowany przez Booking hotel w Taszkencie napisał, że nie mogą mnie przyjąć, ponieważ były ulewy i ich dach przecieka. Szybko znalazłem kolejny hotel, niestety o kilkaset złotych droższy, co automatycznie podwyższa koszt pozostałych usług.
Na stronie hotelu było napisane, że oferują transfer z lotniska za darmo. Kiedy jednak ich o to poprosiłem, otrzymałem informację, że będzie czekał na mnie kierowca z moim nazwiskiem za cenę 25 USD. Na szczęście nie czekał i wziąłem pierwszą z brzegu taksówkę za ok. 5 USD. Na lotnisku wymieniłem jeszcze dolary na lokalną walutę (sum uzbecki, UZS) – ok. 11 tys. UZS za 1 USD. Pierwsze wrażenie, kiedy jechałem przez miasto, miałem bardzo pozytywne, widać było piękne i ładnie oświetlone budynki. W hotelu szybko się zarejestrowałem i w pokoju spisałem pierwsze wrażenia.
Dzień drugi (29.10.2022): Taszkent
Dzień drugi podróży, czyli w tym przypadku pierwszy cały w Uzbekistanie, zawsze jest kluczowy. W ciągu kilku godzin trzeba wszystko ogarnąć: system komunikacji, transport do kolejnego miasta itp. Po zjedzeniu dobrego i samotnego śniadania postanowiłem iść pieszo do pomnika Amira Timura. Tutaj bardzo dobrze spisała się aplikacja Mapy z iPhone’a. Pokazuje ono miejsce pobytu oraz kierunek marszu, czyli generalnie wszystko, co najważniejsze. Wiem, gdzie jestem i gdzie idę. Po drodze miałem okazję spacerować bocznymi uliczkami, bardzo zielonymi, z dużą ilością drzew. Mijałem ogromne i nowoczesne budynki rządowe, którym nie wolno robić zdjęć. Przechodziłem przez park, gdzie zauważyłem kilka prowadzonych przez Rosjan stoisk z książkami oraz targowisko. Przy jednym z ulicznych punktów gastronomicznych zjadłem pieróg Samsa, w innym z kolei napiłem się dobrej kawki.

Pierwszym celem był plac Amira Timura, obok którego stoi słynny hotel Uzbekistan. W drodze do tego miejsca miałem czas, aby „poczuć” miasto – tj. dostroić się do tempa miejsca, obserwować, jak jeżdżą samochody, jak chodzą i jak są ubrani ludzie, co jedzą, jakie są ceny i wiele innych szczegółów, których nie da się dostrzec z pozycji pasażera taksówki. Wiem, że może to być mało zrozumiałe, ale to kluczowy moment, aby dalej bezpiecznie się poruszać. Jest to czas na obserwację najbliższego otoczenia, tempa marszu pieszych, zasad ruchu drogowego czy zasad zamawiania taxi.


Idąc w kierunku placu, odwiedziłem po drodze lokalny market i piękny park wokół pomnika. Następnie zamówiłem swoją pierwszą taxi na dworzec kolejowy. Tam ustaliłem, gdzie powinienem stać, tj. w której kolejce, bo było ich kilka. Po około pół godzinie dowiedziałem się, że jedyne miejsce do Samarkandy jest ok. 15.30 i kosztuje ok. 200 tys. UZS. Wchodząc na dworzec, mijałem miejsce odjazdu pociągów. Okazuje się, że najpierw należy kupić bilet, a dopiero po przejściu kontroli policji można wejść do pociągu.

Ostatecznie nie kupiłem biletu na pociąg i doszedłem do porozumienia z przypadkowym kierowcą taxi, że pojadę z nim do Samarkandy za 750 tys. UZS. Kierowca o imieniu Murat wspomniał też o okolicznych atrakcyjnych miejscach. W końcu ustaliliśmy, że w niedzielę 30 października pojedziemy w góry w kierunku granicy z Kirgistanem, gdzie są podobno kolejki górskie i piękne widoki.
Umawiając się na poniedziałkowy wyjazd, dojechałem z Muratem do najbardziej znanej restauracji serwującej plov, która znajduje się nieopodal wieży telewizyjnej. Po liczbie samochodów i turystów widać było, że miejsce rzeczywiście jest bardzo znane – myślę, że w każdej godzinie spożywały tę potrawę setki osób. Ogromne misy z gotowanym ryżem, rozbiórka mięsa czy pieczenie chleba na oczach gości robiły duże wrażenie.


Po bardzo smacznym posiłku udałem się w kierunku jednego z najlepszych stołecznych targowisk – Bazar Chorsu. Ten jeden z najstarszych i największych bazarów Taszkentu i Azji Środkowej mieści się w dzielnicy Stare Miasto. Bazar był znany już w średniowieczu i miał duże znaczenie handlowe, znajdując się bezpośrednio na Jedwabnym Szlaku. Na miejscu można było nabyć dosłownie wszystko: mięso, owoce, warzywa czy sery – prawdziwa uczta konesera. Szybko zostałem osaczony przez lokalnych kupców i musiałem kupić trochę suszonych owoców. Pamiętam, że kiedy kilka lat wcześniej miałem okazję być na targu w Rydze, poznałem Uzbeka, który sprzedawał tam suszone uzbeckie owoce. Naprawdę trudno chodzić po targu i nie być zmuszonym do kupna produktów lokalnych, których jest wiele, i to najwyższej jakości. Po wizycie na targu chciałem jeszcze na chwilę wrócić do centrum, ale „zagadałem się” z kolejnym taksówkarzem, który – co wyszło w trakcie rozmowy – swoją wojskową służbę zasadniczą odbył w Berlinie. Polecił mi ciekawą restaurację z lokalną muzyką. Na miejscu okazało się, że wszystko się zgadza – muzyka, jedzenie itp. – ale początek jest o 19.00, a była dopiero 17.00. Postanowiłem wrócić do hotelu i odrobinę odpocząć. Kiedy zamówiłem taxi, okazało się, że kierowca to były zawodnik kinck-boxingu, który tytuł mistrza Europy kilka lat temu stracił w Portugalii w walce z Polakiem. Udało mi się zbudować świetne relacje z kierowcą, który jak większość łączy pracę zawodową z byciem kierowcą taxi.


Po około półtoragodzinnym odpoczynku dojechałem na miejsce z nowym kierowcą, który musiał najpierw zabrać inną pasażerkę. W restauracji Tong – tel. (71) 2356530, którą bardzo polecam – panowała świetna atmosfera, co chwilę na parkiecie występowali różni artyści, którzy tańczyli, grali bądź prezentowali inny rodzaj sztuki. Obsługa nalewała na zmianę wodę i taszkencki koniak. Ludzie tańczyli w typowy dla Uzbekistanu sposób, czyli każdy sam. Po jakimś czasem okazało się, że nakręcając filmiki, rzuciłem się w oko dużej ekipie dojrzałych mężczyzn – okazało się, że byli to policjanci. Wiem z doświadczenia, że widząc łysego gościa kręcącego filmiki i pijącego w samotności koniak z Taszkentu, musieli się upewnić, kim jestem. Byłem w restauracji pół na pół rosyjskiej i uzbeckiej, byłem sam, wyglądałem na Rosjanina, robiłem zdjęcia i filmy, więc musiałem im się rzucić w oko – po prostu klasyka dla znawców tematu. Najpierw mnie zaprosili do wspólnego tańca, a następnie zapytali, skąd jestem. Kiedy się okazało, że z Polski, bardzo pozytywnie zmienili swoje nastawienie, sugerując, że gdybym miał jakiekolwiek problemy, to mam do nich dzwonić. Po wymianie numerów zostałem zaproszony do ich stolika. Ostatecznie, widząc, że atmosfera robi się coraz bardziej serdeczna, zapłaciłem rachunek i grzecznie pożegnałem się z gospodarzami. Za wszystko – tj. chleb, sałatkę Cezar, dwa szaszłyki, chleb, espresso, dwie wody borjomi i pół litra taszkenckiego koniaku – zapłaciłem ok.150 PLN.

Dzień trzeci (30.10.2022): wyjazd w góry przy granicy z Kirgistanem
Poranek był dość trudny, gdyż przypominał o sobie wypity kolacyjny taszkencki koniak. Zjadłem szybkie śniadanie, które było identyczne co dzień wcześniej, spakowałem się i wsiadłem do samochodu poznanego dzień wcześniej Murata, który punktualnie czekał przed hotelem. Niestety pogoda nie napawała optymizmem, sprawdziłem też prognozy, według których cały dzień miało padać. Mimo to uznałem, że i tak lepiej gdzieś pojechać i coś zobaczyć nawet w deszcz, niż patrzeć przez okno hotelu.
Wyjeżdżając z Taszkentu, można było obserwować jego potencjał. Ogrom inwestycji sugeruje, że miasto dopiero się rozgrzewa. W starszych dzielnicach widać brzydkie bloki mieszkalne w sowieckim stylu, natomiast w nowych pojawiają się piękne i nowoczesne apartamentowce.
Po drodze w jednej z miejscowości po prawej stronie drogi zauważyłem mnóstwo samochodów. Na moje pytanie Murat odpowiedział, że to lokalny targ zwierząt. Kiedy stwierdziłem, że to ciekawe dla mnie miejsce, natychmiast zaproponował, że możemy je odwiedzić mimo niesprzyjającej pogody. Na targu zobaczyłem setki, a może i tysiące krów, koni, owiec, które przechodziły z ręki do ręki. Było bardzo gwarnie, dzięki czemu mogłem sobie wyobrazić stare polskie targowiska, gdzie handlowano zwierzętami. W kraju, gdzie mięso spożywa się każdego dnia i jest ono bazą prawie każdej potrawy, to wyjątkowo ważne miejsce. Niestety zwierzęta zostawiały mnóstwo odchodów ze względu na stres, co w połączeniu w silnym deszczem powodowało, że chodziło się praktycznie w kloace. Po szybkiej wizycie i kilku zdjęciach pojechaliśmy dalej.


Kolejną przerwę zrobiliśmy w kurorcie górskim Amirsoy, zbudowanym na naprawdę światowym poziomie. Położony 65 km od stolicy Uzbekistanu obiekt zajmuje obszar 900 ha. Na miejscu funkcjonuje kolejka linowa, gdzie za cenę ok. 70 PLN (140 tys. UZS) można wjechać na najwyższy szczyt, z jedną przesiadką. Na pierwszej stacji znajdują się ogromny parking i wielka restauracja, prawdopodobnie z pięknymi widokami. Niestety ze względu na pogodę, tj. chmury i deszcz, nic nie widziałem. Na pierwszą stację można także wjechać samochodem. Na samej górze również są wysokiej jakości restauracja i tarasy widokowe, których także nie miałem szczęścia wykorzystać. Kiedy wjechałem na górę, wszędzie leżał topniejący śnieg, który razem z padającym deszczem tworzył wyjątkowo niesprzyjające wrażenie. Niemniej jednak cała infrastruktura była na najwyższym światowym poziomie. Widać było szlaki piesze, trasy narciarskie, trasy rowerowe czy park linowy. Murat opowiadał, że latem przebywają tam setki tysięcy turystów, a ceny zaczynają się od 100 USD za daczę (domek turystyczny). Kiedy latem w Taszkencie panują upały sięgające 55°C, wyjazd w góry daje ulgę. Piękne widoki oraz świeże powietrze powodują, że każde miejsce jest wynajmowane, a infrastruktura turystyczna bardzo szybko się rozwija. Dużo do życzenia pozostawiają jednak lokalne drogi, które są dziurawe, oraz beznadziejne pobocza. Zresztą w górach zawsze trudno rozwijać infrastrukturę ze względu na siłę cieków wodnych, które trudno regulować. W drodze powrotnej na stacji pośredniej zjadłem jeszcze smaczny szaszłyk z baraniny, popijając go uzbeckim winem i czarną herbatką. Mogłem także skorzystać z internetu.

Kolejnym celem podróży był zbiornik wodny Charvak – sztuczne jezioro z tamą oraz elektrownią wodną. Wokół niego widać cały czas miejscowości z daczami na wynajem, oczywiście w sezonie turystycznym. Podczas mojego pobytu było pusto i spokojnie. Objeżdżając jezioro, skręciliśmy w kierunku granicy z Kirgistanem, gdzie mieliśmy zobaczyć piękny wodospad. Na miejscu, już w strefie nadgranicznej, okazało się, że ze względu na budowę kolejnego zbiornika miejsce to jest niedostępne. Pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów, zrobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy w kierunku Taszkentu. Robiło się późno i czas było wracać. W Uzbekistanie na przełomie października i listopada ściemnia się ok. 18.00. Po drodze miałem okazję zrobić jeszcze kilka zdjęć posiadłości byłego, nieżyjącego już prezydenta Uzbekistanu – Karimowa. Pięknie położona, ze wspaniałym widokiem na okoliczne góry posiadłość robiła duże wrażenie.

Po drodze rozmawialiśmy jeszcze o jedzeniu. Murat zapytał, co już jadłem. Odpowiedziałem, że poza słynnym plov i szaszłykami nie miałem okazji próbować innych dań. Zapytał mnie, czy jadłem potrawę, której nazwy nie pamiętam, a która składa się z gotowanej baraniny i ziemniaków. Oświadczyłem, że zapraszam go na kolację, ale on wybiera miejsce. Zapytał, czy chcę normalną restaurację czy średnie miejsce, ale najlepsze mięso w Taszkencie. Odpowiedź mogła być tylko jedna! Kiedy wjechaliśmy już w rejon Taszkentu, Murat nagle skręcił na pobocze, gdzie było widać bardzo mały lokalny punkt gastronomiczny. Dosłownie siedem – osiem stoisk ze świeżym mięsem, tj. baraniną, kurczakami i innymi produktami. Miałem okazję spróbować kawałka baraniny, której smak był wręcz wyśmienity. Od kilku lat jestem fanem baraniny i koziny. Za kwotę ok. 80 PLN otrzymaliśmy trzy talerze najlepszego jedzenia, jakie w życiu jadłem. Poza gotowaną wyśmienitą baraniną były też gotowane żeberka oraz coś, co przypominało odrobinę naszą kaszankę, tylko dwa razy grubszą. Smak tej potrawy był absolutnie wyśmienity, nie mogłem się wręcz opanować przed nakładaniem kolejnych kawałków. Tak jak powiedział Murat, otoczenie bardzo średnie, ale kuchnia na 6 gwiazdek. Poznałem też starszą panią, która to wszystko przyrządziła. Murat stwierdził, że to miejsce funkcjonuje już od ok. 10 lat. Uwielbiam te klimaty, kiedy w jakimś obskurnym miejscu jem najlepsze potrawy na świecie i popijam koniakiem…to należy przeżyć.

Po dotarciu do hotelu postanowiłem opisać swoje wrażenia i przygotować się na wyjazd do Samarkandy – miasta, o którym słyszę od lat i które było główną motywacją przyjazdu do Uzbekistanu. Oglądając telewizję, zauważyłem też, że bardzo dużo mówi się tutaj o ekonomii, turystyce czy relacjach z Unią Europejską. Akurat w tych dniach w Taszkencie przebywał przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel, co było bardzo szeroko komentowane w mediach państwowych.





