Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

20 kwietnia mija 21. rocznica masakry w amerykańskiej szkole Columbine High School w Littleton w stanie Kolorado. To, że atak przeprowadzono w rocznicę śmierci Hitlera, było raczej przypadkiem, ponieważ pierwotnie planowano go w rocznicę zamachu w Oklahoma City[1], który wydarzył się 19 kwietnia 1995 r. Warto przyjrzeć się genezie, przebiegowi oraz konsekwencjom tego tragicznego zdarzenia, a przy tym zastanowić się, czy nasze polskie dzieci są bezpieczne w szkołach i czy nasz spokój nie wynika tylko z braku świadomości zagrożeń. Jeżeli spojrzy się na stan przygotowania polskich szkół na wypadek takich zagrożeń, które już zdarzyły się w naszym kraju, widać, że jest on całkowicie bezpodstawny…

Do strzelaniny w Columbine High School w Littleton, Colorado doszło 20 kwietnia 1999 r. W wyniku masakry dokonanej przez dwóch uczniów tej szkoły – Dylana Klebolda (17 lat) i Erica Harrisa (18 lat) – zginęło 13 osób, a 20 innych zostało rannych[2]. Na miejsce zamachu przyjechali osobnymi samochodami około 11.10. Następnie zanieśli dwie torby do kafeterii, w której w tym czasie gromadziło się średnio około 500 osób spożywających posiłek. W każdej znajdowała się bomba wykonana na bazie 20-funtowej butli gazowej z propanem. Obie zostały nastawione na godzinę 11.17. Po przetransportowaniu obu bomb nastolatkowie wrócili do samochodu, gdzie czekali na ich wybuch[3].

Pierwotnie atak był planowany jako zamach bombowy, a nie strzelanina. Po wybuchu obu bomb Klebold i Harris zamierzali strzelać do osób uciekających z miejsca eksplozji. Kolejna miała nastąpić w tłumie tych, co przetrwali – tj. pracowników służb ratowniczych i mediów – na skutek wybuchu samochodów. W każdym z nich znajdowały się po dwie
20-litrowe butle gazowe oraz ponad 20 litrów benzyny, a także inne niebezpieczne i łatwopalne składniki. Na szczęście żadna z bomb nie wybuchła, zadziałał tylko detonator jednej bomby rurowej, która także nie eksplodowała.

Korzystając z wiedzy zdobytej w internecie, skonstruowali w sumie 99 urządzeń wybuchowych o różnych rozmiarach. Dodatkowo Harris uzbroił się w strzelbę Savage-Springfield 67H oraz karabinek Hi-Point 9 mm z 13 magazynkami. Klebold miał przy sobie półautomatyczny pistolet ręczny 9 mm Intratec TEC-9 z jednym 52-, jednym 32- i jednym
28-strzałowym okrągłym magazynkiem oraz 12-strzałowym Stevensem 311D – dwulufową spiłowaną strzelbą[4]. Lufy karabinów zostały przecięte, aby ułatwić ich ukrycie pod płaszczem.

Ponieważ pierwsze ładunki umieszczone w kafeterii nie eksplodowały, o 11.19 obaj, ubrani w skórzane płaszcze, weszli na teren szkoły i zaczęli strzelać do swoich kolegów, którzy byli na zewnątrz budynku. Następnie weszli do środka, gdzie zabili wiele osób znajdujących się m.in. w bibliotece i kafeterii[5]. Klebold próbował jeszcze odpalić bomby za pomocą koktajlu mołotowa, a Harris strzelał do butli ze swojej broni palnej. Do jednej z nich przyczepiona była butla z benzyną[6]. Oszacowano, że jeśli jakakolwiek bomba umieszczona w kafeterii zdetonowałaby się prawidłowo, naruszyłaby strukturę budynku i pociągnęła za sobą setki ofiar. Po wejściu do szkoły Harris zdjął prochowiec i wystrzelił w kierunku trzech młodszych nastolatków, później do kolejnych pięciu. Klebold zszedł po schodach w stronę kafeterii, strzelając do przypadkowo napotkanych po drodze osób. Niektórym z nich udało się uciec, wielu jednak odniosło poważne obrażenia. Zamachowcy ruszyli w kierunku zachodniego wejścia, rzucając bomby rurowe, z których tylko kilka eksplodowało. Jedna z nauczycielek zauważyła zamieszanie i udała się w kierunku zachodniego wejścia z 16-letnim uczniem. Gdy zorientowała się, że to jest prawdziwa strzelanina, napastnicy zdążyli ją postrzelić. Uciekła korytarzem do biblioteki, ostrzegając wszystkich o niebezpieczeństwie i nakazując ukrycie się pod biurkami oraz zachowanie ciszy[7].

Zdjęcie 1. Columbine High School. Źródło: Gettyimages.com.

Pierwszą reakcją dyrektora szkoły na informacje od sekretarki, że w szkole jest strzelanina, była myśl, że to jest żart, że to się nie może wydarzyć w jego szkole. Mężczyzna wyszedł ze swojego biura i zobaczył na własne oczy napastnika idącego w jego kierunku – pamięta jego białą koszulkę, długą broń i czapkę bejsbolówkę odwróconą przodem do tyłu. Napastnik strzelił do niego, ale nie trafił. Zobaczył też ok. 20 dziewczyn, które wybiegły z szatni i chciały uciec do hali sportowej – niestety, drzwi były zamknięte, a one znalazły się w środku strzelaniny, co w połączeniu ze zbliżającymi się odgłosami strzałów wywołało u nich ogromną panikę. W tej niesamowicie stresującej sytuacji dyrektor wyjął z kieszeni swój pęk kluczy z 35 kluczami i jakimś cudem otworzył halę za pierwszym razem. Po wyjściu z budynku chciał do niego wrócić i ratować innych, ale nie mógł, ponieważ zgodnie z protokołem nikt nie mógł wejść do środka, zanim nie przybędzie SWAT[8].

Do godziny 11.35 napastnicy zdążyli zabić 12 uczniów i nauczyciela, a także ranić 20 innych osób. Krótko po 12.00 obaj popełnili samobójstwo. Wszystkie ofiary poza jednym nauczycielem miały pomiędzy 14 a 18 lat. Na podstawie późniejszego dochodzenia wiadomo, że cele zamachowców były wybierane przypadkowo[9]. W trakcie ataku Harris i Klebold wystrzelili w sumie 37 sztuk amunicji ze strzelby oraz 151 z broni półautomatycznejrazem 188 sztuk amunicji przy 13 osobach zabitych. Poza bombami i bronią strzelecką byli uzbrojeni także w noże[10].

Zdjęcie 2. Część broni wykorzystana zamachu. Źródło: Gettyimages.com.

Przed tym zdarzeniem Klebold nagrał film wideo, na którym chwalił się, że chcą spowodować największe straty śmiertelne w historii USA. Na innym filmie obaj zamachowcy napastnicy opowiedzieli o swoich planach i przepraszali za to swoich rodziców. Zamierzali dokonać wręcz apokaliptycznych i dewastujących zniszczeń, aby cały świat odczuwał dreszcze na myśl o ich sile. Miał to być największy zamach w szkole w historii[11]. Gdyby niesłabo przygotowany system inicjujący odpalenie bomb gazowych, śmierć poniosłoby nawet 600 osób[12].

Geneza zamachu i symptomy

Po tak dramatycznym wydarzeniu pojawia się naturalne pytanie: czy można było tej tragedii uniknąć? Czy były symptomy zbliżającego zagrożenia? W większości tego typu zdarzeń takie oznaki się pojawiają. Niestety w zdecydowanej większości szkół na świecie brak skutecznego systemu, który byłby w stanie je zebrać, przeanalizować i wyciągnąć prawidłowe wnioski, a następnie na ich podstawie podjąć skuteczne działania. Tak było i w tym przypadku.

W 2016 r. matka Klebolda, Sue Klebold, udzieliła pierwszego wywiadu telewizyjnego na temat zamachu z udziałem jej syna. Stwierdziła m.in., że nigdy nie myślała, że jej syn może dokonać czegoś tak strasznego. Zawsze była pewna, że gdyby pojawiły się jakiekolwiek symptomy ostrzegawcze, to na pewno by je zauważyła. Gdyby rozpoznała, że syn ma problemy psychiczne, na pewno by mu pomogła, i nie dopuściła do tego, co się stało. Razem z mężem nie mogą zrozumieć, jak do tego doszło. Ich syn miał dobre dzieciństwo, problemy zaczęły się później[13].

Dziennikarz śledczy Dave Cullen, autor książki Columbine, ustalił później, że pomysłodawcą zamachu był Harris. Bezpośrednio po tym zdarzeniu opinia publiczna miała dwie teorie na temat jego przyczyn: 1) brak jakiegokolwiek powodu; 2) zemsta wyrzutków w płaszczach na szkole za złe oceny. Jednak trzy miesiące po zamachu odbyło się bardzo ciekawe i ważne dla sprawy spotkanie w Leesburgu w Wirginii. Wzięli w nim udział m.in. psychiatra dr Frank Ochberg (Michigan State University) oraz specjalny agent FBI Dwayne Fuselier (dochodzeniowiec FBI, kliniczny psycholog). Pierwszy raz od zamachu podzielili się publicznie swoimi wnioskami z dochodzenia.Wszystkie wcześniejsze teorie, głównie medialne, zostały odrzucone. W większości sprawcy strzelanin w szkołach działają impulsywnie, wybierając swoje ofiary w stanie silnego wzburzenia, wściekłości. W przypadku Harrisa i Klebolda atak był planowany rok wcześniej, obaj marzyli o czymś wielkim. Szkoła posłużyła jako środek do osiągnięcia wielkiego końca, do sterroryzowania całej nacji poprzez zaatakowanie symbolu amerykańskiego życia. Celowanie do uczniów i nauczycieli nie wynikało z jakichś złych emocji czy urazów. Był to raczej wygodny cel, który ucierpiał przy okazji. W czasie ataku napastnicy śmiali się i zachowywali tak, jakby to była niewinna szkolna zabawa w strzelanki[14].

Obaj zamachowcy mieli różne osobowości, inne motywacje i pozostawali w różnej kondycji psychicznej. Łatwiej zrozumieć Klebolda, który był bardziej typowym nastolatkiem – o gorącej głowie, z depresyjną naturą i skłonnościami samobójczymi. Za swoje problemy winił tylko siebie. Harris stanowi większe wyzwanie. Zarówno dorośli, jak i inni uczniowie opisywali go jako miłego człowieka. Klebold cierpiał wewnątrz, natomiast Harris był zimny, wykalkulowany i zbrodniczy, pragnął zadawać cierpienie innym. Nie był niewinnym dzieciakiem w kłopotach, lecz psychopatą[15].

Zdjęcie 3. Zamachowcy z Columbine High School – Dylan Klebold i Eric Harris. Źródło: Gettyimages.com.

Wielu ludzi potocznie uważa, że każdy morderca to zwariowany psychopata. Tak naprawdę takie osoby rzadko zabijają. To nie są ludzie zdezorientowani, którzy utracili kontakt z rzeczywistością. Psychopaci to osoby racjonalne w swoich działaniach, świadome tego, co chcą robić i dlaczego. Zachowanie psychopatów jest rezultatem ich wyboru i wolną decyzją. Psychopata nie rozumie też takich uczuć, jak miłość, nienawiść czy strach, ponieważ nigdy ich nie doświadczył. Na takich osobach zabijanie i torturowanie ludzi robi takie samo wrażenie, co sprawianie kury na obiad[16].

Harris nienawidził ludzi i pogardzał nimi, miał ich za kretynów i pragnął ich poniżyć, czuł się lepszy od innych. Jego prywatny dziennik otwierało zdanie: „Nienawidzę tego pieprzonego świata”. Ponadto nieustannie kłamał – nawet bez powodu, jedynie dla przyjemności. Innymi cechami psychopatycznymi Harrisa były fałsz i brak jakiejkolwiek empatii. Kiedy obaj z Kleboldem zostali złapani na włamaniu do samochodu[17] w styczniu 1998 r., uniknęli postępowania karnego, zgadzając się na prace społeczne w zamian za karę, w ramach programu dla młodocianych. Harris napisał list do ofiary, wyrażający empatię, ale niezawierający przeprosin. Kłamanie przychodziło mu z ogromną łatwością. W tym samym czasie pisał w swoim dzienniku teksty pełne pogardy wobec amerykańskiego systemu i samej ofiary, wyrażając poparcie dla teorii naturalnej selekcji… Kiedy strzelał do swoich ofiar, przyglądał się im i kpił z ich potwornego cierpienia, a następnie dobijał. Dla jego psychopatycznego umysłu nie miało żadnego znaczenia, co czują ludzie, którzy dla niego stawali się tylko celem realizacji własnych potrzeb. W układzie z Kleboldem Harris był osobą dominującą, stanowili dla siebie coś w rodzaju układu komplementującego się nawzajem. Psychiatrzy uważają, że gdyby nie Columbine, Klebold mógłby nigdy nie popełnić ciężkiej zbrodni – może zostałby zatrzymany na małe przewinienia, ukarany i naprawiony przez system. Z kolei Harris był bezpowrotnie utracony: idealny morderca, pozbawiony sumienia, poszukujący najbardziej wyimaginowanych i brutalnych sposobów na zabijanie. Gdyby jeszcze pożył kilka lat, aż strach pomyśleć, co mógłby jeszcze zrobić. Być może jego śmierć w Columbine powstrzymała go przed dokonaniem czegoś gorszego[18].

Harris zaczął prowadzić dziennik w kwietniu 1998 r. Pragnął wstąpić do Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, ale jego wniosek został odrzucony na krótko przed strzelaniną, ponieważ zażywał antydepresant – fluwoksaminę – lek, który musiał przyjmować w ramach zorganizowanej przez sąd terapii agresji. Wśród ekspertów zdania są podzielone. Niektórzy twierdzą, że za niskie dawki terapeutyczne leku mogły zaostrzyć skłonność Harrisa do agresji. W kwietniu 2009 r. profesor Aubrey Immelman opublikował książkę Columbine: A True Crime Story, która zawiera profil osobowości Erica Harrisa, opracowany na podstawie jego osobistego dziennika. W raporcie pojawiają się takie określenia jak „patologiczny narcyzm”, „antyspołeczne zachowania”, „paranoidalne cechy” i „niepohamowana agresja”. Nieco inaczej prowadził pamiętnik Dylan Klebold. Chociaż pisał, że wraz z Harrisem są bardziej rozwinięci niż inni, dużo miejsca poświęcał opisywaniu swoich intencji samobójczych i skrytej miłości do Robyn Anderson. Obaj – Klebold i Harris – mieli trudności z opanowaniem gniewu, ale ten pierwszy znacznie bardziej go uzewnętrzniał. Wściekał się na nauczycieli i swojego szefa w Blackjack Pizza. Pisał, że życie nie jest zabawne bez odrobiny śmierci i że chciałby spędzić ostatnie chwile w szarpiącym nerwy rozlewie krwi, by później opuścić świat, którego nienawidził, i udać się w lepsze miejsce. Klebold został opisany jako „gorliwy, ale depresyjny i ze skłonnościami samobójczymi”[19].

Zdjęcie 4. Materiały użyte do konstrukcji bomb, umieszczonych w kafeterii. Źródło: Gettyimages.com.

Harris i Klebold nie mieli wielu przyjaciół w szkole, a ze względu na noszone długie płaszcze nazywali się „mafią długich płaszczy” („Trenchcoat Mafia”). Koledzy z klasy wspominali, że obaj padali ofiarą żartów, czasami bardzo niewybrednych. Otaczano ich, oblewano keczupem i wyzywano od pedałów. Według Browna – byłego przyjaciela Erica Harrisa – Eric urodził się z łagodnym wklęśnięciem klatki piersiowej, więc nie chciał zdejmować koszulki na zajęciach gimnastycznych. Inni uczniowie naśmiewali się z niego. Zdaniem matki Dylana najgorszym wydarzeniem w jego życiu był atak starszych kolegów, którzy obrzucili dwóch przyjaciół tamponami oblanymi keczupem[20].

Harris – chociaż Klebold także – do chwili zamachu znaleźli się kilkanaście razy w materiałach policji. Do najważniejszych incydentów należy zaliczyć: 30 stycznia 1998 – obrabowanie vana, 15 lutego 1998 – znalezienie plastikowej bomby rurowej przy ścieżce rowerowej (nigdy oficjalnie nieprzypisane Harrisowi) 3 km od miejsca zamieszkania Harrisa, 18 marca 1998 – groźby w internecie wobec kolegi Brooksa Browna, dodatkowo na nagraniu Harrisa wspomnienie o bombie rurowej, 11 kwietnia 1998 – ponowne groźby w stronę Browna. Od lutego 1997 r. Harris kilkakrotnie dzwonił do Browna i groził mu telefonicznie, co zostało uznane za nękanie. W lutym 1997 r. był także odpowiedzialny za zbicie przedniej szyby w samochodzie Browna[21].

Rodzice i rodziny ofiar twierdzą, że zamachu można było uniknąć, gdyby biuro szeryfa Jefferson County Sheriff’s Department dokonało przeszukania mieszkania Harrisa. Notatka na ten temat została sporządzona w 1998 r. przez dwóch policjantów wspomnianego biura, po tym, jak matka Brooksa Browna, ucznia z tej samej szkoły, poinformowała, że Harris straszył jej syna śmiercią. Matka dostarczyła policji 12 stron obraźliwych materiałów z internetu, które zostały zamieszczone przez Harrisa. Jedna z informacji brzmiała: „Wszystko, czego chcę, to zabić i ranić tak wielu z was… ilu tylko będę mógł, szczególnie niektórych ludzi, jak Brooks Brown”. Harris napisał także, że umieścił ładunki wybuchowe wokół miasta i zdetonował je. Opisał je jako bomby rurowe, z których jedna, jak już wspomniano w materiale, została znaleziona w polu w Jefferson County w lutym 1998 r. Wniosek o przeszukanie nigdy nie został skierowany do sądu w celu zapoznania się z nim i zatwierdzenia. Niemniej uzyskane informacje pozwoliły uznać Harrisa za podejrzanego na długo przed zamachem. Niektórzy rodzice ofiar wprost zarzucali służbom, że nie został on objęty kontrolą, ponieważ jego rodzina miała znajomości w policji[22]. W związku z tymi zaniedbaniami po zamachu rodziny uzyskały odszkodowania w łącznej wysokości kilku milionów dolarów: w ramach ugody z policją z Jefferson County Sheriff’s Office (dla córki Dave Sanders 1,5 mln USD) oraz od firm ubezpieczeniowych rodziców sprawców i dostawców broni (2,5 mln USD). Także rodziny zamachowców zostały oskarżone o to, że nic nie zrobiły w sprawie zamachu, chociaż zdaniem bliskich ofiar powinni wiedzieć, co ich synowie robią[23].

Zdjęcie 5. Materiały wykorzystane do produkcji bomby umieszczonej w samochodzie Klebolda. Źródło: Gettyimages.com.

Mankamenty w systemie bezpieczeństwa szkoły

Amerykanie doświadczali wcześniej tego typu zdarzeń, ale nigdy na taką skalę. W trakcie zamachu część uczniów otrzymała komendę, aby się schować pod stół. Ci, którzy byli blisko drzwi, wybiegli ze szkoły, inni wyszli na korytarz i stanęli twarzą w twarz z napastnikiem. Część pracowników szkoły, która była na zewnątrz, chciała wrócić do budynku, aby pomóc w ewakuacji innych uczniów, ale policja nakazała pozostawanie w bezpiecznej odległości, a sama czekała na przyjazd grup antyterrorystycznych SWAT. W tamtym czasie w USA policja nie była szkolona, aby wejść i zneutralizować niebezpiecznego napastnika tzw. aktywnego strzelca. Gdyby działania zostały podjęte natychmiast po przyjeździe na miejsce zamachu, prawdopodobnie napastnicy nie dotarliby do biblioteki, gdzie pozostawili bardzo dużo ofiar. Tymczasem stojąc przed szkołą i czekając na SWAT, policja umożliwiła napastnikom swobodne zabijanie uczniów i nauczycieli. Do momentu wejścia SWAT do budynku minęło 48 minut[24].

Kolejnym problemem była niemożliwość zamknięcia drzwi do sal lekcyjnych od wewnątrz – mogła to zrobić tylko osoba pozostająca na korytarzu, narażając tym samym swoje życie[25]. Według dyrektora szkoły Columbine High School zadziwiające jest to, że SWAT dotarł do zamachowców dopiero po czterech godzinach, z czego od trzech obaj już nie żyli, ponieważ popełnili samobójstwo[26].

Pomimo wielu konstruktywnych wniosków oraz zmian proceduralnych, wprowadzonych po zamachu w Columbine High School, przez cały czas amerykańskie szkoły mają niepoważne podejście do kwestii bezpieczeństwa. Bardzo dobrze pokazuje to przypadek zamachu na szkołę Marjory Soneman Douglas High School, Parkland w 2018 r., w wyniku którego śmierć poniosło 17 osób. Dochodzenie wszczęte po zamachu pokazuje szereg nieprawidłowości, a do najważniejszych należy zaliczyć:

  • pootwierane drzwi do budynku szkoły oraz bramy na teren obiektu;
  • brak radiowęzła obejmującego zasięgiem korytarze oraz tereny zewnętrzne, aby ostrzec uczniów i nauczycieli;
  • po strzelaninie napastnik wmieszał się w tłum innych dzieci i opuścił niepostrzeżenie budynek szkoły, a dopiero później został zatrzymany;
  • niewystarczające pokrycie monitoringiem zewnętrznych terenów szkoły;
  • oficer bezpieczeństwa, zamiast zająć się napastnikiem, sam się schował;
  • osoba nadzorująca monitoring zauważyła zamachowca w chwili wejścia do szkoły, prawidłowo rozpoznała broń i oceniła, że może być niebezpieczny, nie podjęła jednak żadnej akcji;
  • rok wcześniej w trakcie dyskusji pracowników szkoły uznano, że jeżeli ktoś kiedyś będzie strzelał w tej konkretnej szkole, to będzie to Cruz, który faktycznie później był sprawcą zamachu[27].

Zdjęcie 6. Część broni wykorzystana w zamachu. Źródło: Gettyimages.com.

Konsekwencje

Zamach w Columbine High School miał swoje bardzo poważne, wielowymiarowe konsekwencje. Do tych bardzo najbardziej negatywnych i niebezpiecznych należy zaliczyć fakt, że szkoła stała się miejscem pielgrzymek osób zakochanych w legendzie obu zamachowców – jak 19-letnia Sol Pais, która przyleciała z Florydy w 2019 r. w rocznicę zamachu. W związku z tym, że pozyskano informacje o planowaniu przez nią zamachu na Columbine High School, była poszukiwana przez setki policjantów, a sama szkoła została profilaktycznie zamknięta. Dziewczynę w końcu znaleziono martwą – popełniła samobójstwo. Pomimo tego, że była poszukiwana, zdążyła po wylądowaniu w Denver kupić legalnie strzelbę typu shotgun i amunicję w sklepie położonym niedaleko szkoły[28].

Praktycznie od dnia tragedii trwają także dyskusje na temat, czy zburzyć i wybudować od nowa szkołę Columbine High School. Związane jest to nie tylko ze wspomnieniami uczniów i rodziców z tamtego dnia, ale przed wszystkim z liczbą osób odwiedzających szkołę jako miejsce zamachu. Należy przypuszczać, że część z nich utożsamia się z zabójcami. Tylko od czerwca 2018 do maja 2019 w rejonie szkoły zatrzymano lub aresztowano 2400 osób, ponieważ ani się tam nie uczyli, ani nie mieszkali w tym obszarze. Ten trend trwa od wielu lat[29].

Najgorszym dniem jest 20 kwietnia, czyli rocznica zamachu. Propozycje przewidują wyburzenie szkoły i postawienie jej w dalszej odległości od obecnych budynków. Zwolennikiem takiego planu jest były dyrektor i szef bezpieczeństwa szkół w gminie. 60% badanych opowiedziało się przeciwko wyburzeniu szkoły i wydatkowaniu 70 mln USD na nowy budynek. Opcją jest też ogrodzenie większego terenu wokół szkoły przy okazji wartego 15 mln USD projektu jej renowacji. Także inne miasta, w których doszło do podobnych incydentów, zmagają się z tą kwestią. Została np. wyburzona szkoła Sandy Hook Elementary School, dystrykt Newtown, Conn, gdzie w 2012 r. zostało zabitych 26 osób. Podobnie Marjory Stoneman Douglas High School, w Parkland, Fla, gdzie zginęło 17 osób, a nowa szkoła ma być otwarta w 2020 r.[30]

Pomimo dużego ryzyka zaistnienia sytuacji niebezpiecznej w miejscu pracy statystyki jasno pokazują, że liczba ofiar aktywnych strzelców w USA znacznie spada od lat 90. XX w. – z 1500 w 1994 r. do 500 w 2014. Oczywiście każde życie się liczy i należy przygotować się na taką sytuację. Po wydarzeniach Columbine, kiedy policjanci z lokalnych posterunków podjechali pod szkołę i nie weszli do niej, aby zneutralizować napastników, zamiast tego czekając na SWAT, a napastnicy w tym czasie dalej zabijali, taktyka działań policji zmieniła się znacznie. Obecnie w takich sytuacjach policjanci wchodzą natychmiast – czy jest ich dwóch, czy więcej – i dążą do szybkiej neutralizacji zagrożenia. Dlatego też wożą ze sobą w samochodach niezbędne wyposażenie i broń o większej sile rażenia[31].

Tego typu zdarzenia mają ogromny wpływ na lokalną społeczność, której życie już nigdy nie będzie takie same. Dyrektor Columbine High School Frank DeAngelis powiedział w wywiadzie dla ABC News, że wcześniej nikt nie wierzył, że coś takiego może się wydarzyć w ich szkole. Zrozumiano to dopiero po tym zamachu[32].

Sam dyrektor szkoły miał ogromne problemy, aby wyjść z traumy i poczucia winy. Jednocześnie musiał pomagać innych nauczycielom i uczniom. Każdy przeżywał to wydarzenia inaczej. Zaprzestano np. serwować w szkole chińskie jedzenie, bo było ono podawane 20 kwietnia, niektórzy uczniowie nie byli w stanie uczestniczyć w treningach przeciwpożarowych, niektórzy nie mogli oglądać filmów wojennych, zakazano też nosić ubrania cywilne w kamuflażach wojskowych. Część uczniów nie potrzebowała pomocy i radziła sobie z traumą samodzielnie. Tak czy inaczej, zapewnienie wsparcia dla wszystkich, w zależności od potrzeb, stało się największym wyzwaniem po zamachu. Problemy ze snem, brak apetytu czy koszmary nocne były standardem. Sam dyrektor w ciągu kilku lat po zamachu wylądował na pogotowiu kilka razy, myląc wewnętrzne ataki niepokoju z zawałem serca. Osobiście korzystał także z wsparcia specjalisty zdrowia psychicznego, co mu bardzo pomogło[33].

Zdjęcie 7. Wieloletni dyrektor Columbine High School Frank DeAngelis. Źródło: Gettyimages.com

Od ponad dwudziestu lat Frank DeAngelis każdy poranek zaczyna od cytowania nazwisk wszystkich uczniów i nauczyciela, którzy ponieśli śmierć w trakcie masakry w Columbine, a następnie się modli. Zamierza tak robić do końca życia. Sam w pewnym momencie stanął twarzą w twarz z napastnikiem, który do niego strzelił, ale chybił. Bezpośrednio po zamachu dyrektor musiał brać udział w setkach spotkań, tłumaczyć wszystkich szczegóły itp. Jednak najcięższe chwile przyszły dopiero później. Jedna z matek, której córka została sparaliżowana w trakcie masakry, popełniła publicznie samobójstwo sześć miesięcy po zamachu. Inny uczeń, który był świadkiem zabicia nauczyciela Dava Sandersa, powiesił się. Jak to dobrze wyraził sam dyrektor: „Zostałem członkiem klubu, do którego nikt nie chce należeć (…) uświadomiłem sobie, że moje życie zmieniło się na zawsze”. W wyniku tych zdarzeń musiał się zmierzyć z poczuciem winy, żalem i innymi wewnętrznymi emocjami, polegał też na wierze w Boga, która się u nim umocniła. Po pewnym czasie sam stał się wsparciem dla innych dyrektorów szkół dotkniętych zamachami – jak Virginia Tech, Sandy Hook i Marjory Stoneman. Napisał też książkę o Columbine – They Call Me „Mr. De”: The Story of Columbine’s Heart, Resilience and Recovery. Doradzał, co i jak robić, jak się zachować w pierwszej fazie powrotu do szkoły, jakie będą problemy emocjonalne, itp.[34]

Następnego dnia po zamachu lider lokalnego kościoła powiedział dyrektorowi, że skoro przeżył, to musiał być jakiś powód, powinien więc skupić się teraz na odbudowie lokalnej społeczności. Początkowo dyrektor chciał pozostać na swoim stanowisku tylko do końca 2002 r., tj. momentu, kiedy młodzież z pierwszej klasy szkoły średniej opuści szkołę. Później stwierdził, że zostanie do chwili, aż każdy, kto był wtedy w pierwszej klasie szkoły podstawowej, opuści szkołę – czyli do 2012 r. W końcu, po namowach innych rodziców, odszedł ze stanowiska w 2014 r., 15 lat po zamachu[35].

Szkolne procedury bezpieczeństwa

Zamach w Columbine High School niewątpliwie wpłynął na większą dbałość o kwestie bezpieczeństwa w całym kraju. W wielu szkołach po zamachu wprowadzono zasadę zero tolerancji wobec każdego, kto wykazuje destruktywne zachowania lub grozi użyciem jakiejkolwiek przemocy wobec innych uczniów[36].

W latach 2014-2016 w USA rocznie doszło do 20 zdarzeń związanych z aktywnym strzelcem oraz 30 zdarzeń w 2017 r. W 2017 r. liczba ofiar wyniosła 729 w porównaniu do 214 rok wcześniej. Ma to związek z atakiem w Vegas, kiedy to śmierć poniosło 58 osób, a 489 zostało rannych[37]. W związku z powyższym, poza wprowadzeniem zasady zero tolerancji dla przemocy, w USA na masową skalę prowadzone są treningi i ćwiczenia w zakresie procedur postepowania na wypadek wtargnięcia do szkoły aktywnego strzelca. Nie jest to nowość w USA. W latach 50. XX w. uczono na masową skalę społeczeństwo amerykańskie zachowań w przypadku ataku jądrowego. Nazywano je duck-and-cover drill, a polegały na tym, aby się błyskawicznie położyć lub klęknąć na ziemię i zakryć głowę lub schować się pod stół. Symbolem tych szkoleń był żółw, który chowa się cały do pancerza w sytuacji zagrożenia. Trenowano także sposób zachowania w przypadku trzęsienia ziemi czy tornado[38].

Obecnie już 95% amerykańskich szkół organizuje treningi procedury azyl (lockdown drills), która jest odpowiednia na wypadek wtargnięcia aktywnego strzelca. W latach 2015-2016 szkół takich było 92%, natomiast w latach 2003-2004 – 79%. 94% szkół posiada także procedury na wypadek alarmu bombowego[39]. Polegają one na ucieczce, błyskawicznym zamknięciu się w sali lekcyjnej, jeżeli to możliwe – barykadowaniu drzwi oraz walce, jeżeli nie ma innego wyjścia. Szkolenia z zakresu procedury azyl prowadzi się bez względu na to, czy szkoła znajduje się w dużym mieście czy na terenach wiejskich. Przed zamachem w Columbine High School tego typu szkoleń raczej się nie realizowało[40].

Nie wszystkie szkolenia są przyjmowane ze zrozumieniem i pełną akceptacją, co często wynika ze złej metodyki ich prowadzenia. Niewątpliwie ich prowadzenie jest bardzo istotne, ponieważ dane jasno pokazują, że sprawcami w większości zdarzeń są pojedyncze osoby, z którymi można sobie poradzić. Z raportu FBI za rok 2018 można się dowiedzieć, że w tym czasie w 16 stanach doszło do 27 zdarzeń klasyfikowanych jako aktywny strzelec. W wyniku tych zdarzeń poszkodowanych było 213 osób, zginęło 85, nie wliczając sprawców, dwóch funkcjonariuszy sił bezpieczeństwa, 128 odniosło rany. Na 27 sprawców opisywanych zdarzeń 23 było mężczyznami, 3 – kobietami, jedna osoba zbiegła. Spośród sprawców dziesięcioro popełniło samobójstwo, jedenaścioro zatrzymała policja, czworo zostało zabitych przez policję, jedną osobę zabił obywatel, jedna zbiegła, dziewięć przypadków zakończyło się wymianą ognia pomiędzy sprawcami a policją. W 26 przypadkach napastnik działał sam…[41] Według danych profesor Jaclyn Schildkraut z Criminal Justice w SUNY Oswego do pięciu najbardziej śmiercionośnych zamachów w historii Stanów Zjednoczonych doszło: w 2018 – Marjory Stoneman Douglas High School (Florida), 17 osób; w 2012 – Sandy Hook Elementary School (Connecticut) – 26 osób; w 2007 – Virginia Tech University – 32 osoby; w 1999 – Columbine High School (Colorado) – 13 osób; w 1966 – University of Texas Austin – 14 osób. W każdym z tych zdarzeń zamachowcem był były lub obecny uczeń, a wszyscy sprawcy wcześniej wysyłali sygnały ostrzegawcze[42].

Samej konieczności organizowania szkoleń nikt nie kwestionuje, jednak problemem jest sposób ich prowadzenia. W niektórych przypadkach firmy szkoleniowe starają się wiernie odtworzyć atmosferę takiego zagrożenia, strzelając np. z plastikowych kul do nauczycieli i uczniów. W innych używa się sztucznej krwi, nagranych dźwięków imitujących strzelanie czy krzyków dzieci i młodzieży. Rodzice dzieci argumentują przeciwko tego typu szkoleniom, mówiąc, że zamiast obniżać ryzyko bycia poszkodowanym w trakcie zamachu, powodują one, że uczniowie nie chcą chodzić do szkoły, bojąc się bycia zabitymi[43].

Największe emocje wywołują szkolenia azylu, bez wcześniejszej informacji o ich planowaniu. Niektórzy negują nawet trenowanie takich elementów, jak barykadowanie się w pomieszczeniach, ze względu na przeżywany stres. Trudno się z tym zgodzić, ponieważ tego typu negatywne odczucia dzieci są efektem do złego doboru form i metod prowadzenia. Więcej osób z kolei popiera szkolenia, ale skierowane do samych nauczycieli, porównując je do szkoleń w samolotach przed startem. Pasażerowie nie zwracają uwagi na szczegóły, bo każdy uważa, że załoga jest na miejscu i w sytuacji kryzysowej powie, co i jak robić. Innym argumentem używanym przez krytyków jest fakt, że strzelanin w szkołach jest bardzo mało, tylko 2% zabójców to młodzi ludzie, z czego w latach 1994-2018 w 90% tego typu zdarzeń z użyciem broni strzeleckiej była tylko jedna ofiara. Liczba przypadków, w których ofiar jest więcej, jednak rośnie. Pomimo że są to rzadkie wydarzenia, to jednak efekt jest traumatyczny nie tylko dla dzieci i nauczycieli, ale także dla rodziców i lokalnej społeczności. W szkoleniach ważne jest nauczenie dzieci, co mają zrobić podczas pierwszych 15-20 sekund, które są kluczowe[44].

W związku z tym pojawia się pytanie: czy możliwe jest przygotowanie na sytuację niebezpieczną bez bycia straszonym? Według autora artykułu powodem, dla którego część opinii publicznej ma awersję do szkoleń na wypadek aktywnego strzelca, jest mylenie dwóch pojęć – tj. ćwiczenie i trening. Ćwiczenia zawierają elementy realizmu, jak sztuczna krew, dźwięki, ślepa amunicja, pozoracja itp. Trening zawiera z kolei takie elementy, jak suche powtarzanie pewnych użytecznych zachowań – ewakuacja, zamykanie się w salach, wyciszanie, chowanie itp. Oczywiście można te obie formy zrealizować w jednej szkole, ale nie tego samego dnia. Najpierw należy wypracować świadomość zagrożeń, umiejętności, nawyki, a dopiero później wprowadzić ćwiczenia i raczej nie w szkole podstawowej. Dobrym przykładem są tu treningi zachowania na wypadek pożaru. W takich szkoleniach nikt nie podpala szkoły, aby wiernie odzwierciedlić warunki i przygotować na pożar. Szkolimy się po to, aby robić prawidłowo pewne rzeczy na wypadek sytuacji stresującej i niebezpiecznej[45].

W mediach amerykańskich można znaleźć filmiki z takich szkoleń, które podobnie do polskich są prowadzone nielogicznie. Bardzo często osoby znajdujące się w sali lekcyjnej zatrzaskują (bez zamykania na klucz) lub barykadują ławkami i krzesełkami drzwi, które otwierają się na zewnątrz, co z oczywistych powodów nie ma sensu. W innych przypadkach autorzy takich szkoleń namawiają do natychmiastowego opuszczenia szkoły, co jest bardzo ryzykowne, z uwagi na to, że z reguły nie wiadomo, gdzie znajduje się napastnik. Bardzo często można spotkać wypowiedzi osób, używających terminów „ćwiczenie” i „trening” zamiennie, co jest błędem. Ćwiczenia zawierają bowiem w sobie element realizmu, wprowadzany na bazie szkolenia teoretycznego i praktycznego[46].

W 39 stanach w USA w przypadku wtargnięcia aktywnego strzelca obowiązuje procedura barykadowania się w klasach. Zgodnie z zasadami ustalonymi przez Komisję Edukacyjną Stanów Zjednoczonych (Education Commission of the State) szkolenia z procedur powinny być realizowane dwa razy do roku. Problem polega na tym, że w dalszym ciągu nie wiadomo, jak takie szkolenia powinny przebiegać. Brakuje nawet badań czy szkolenia z użyciem ślepej amunicji i symulacji są bardziej efektywne niż takie, o których uczniowie wiedzą zawczasu. W niektórych przypadkach uczniowie bardzo przeżywają takie szkolenia, szczególnie kiedy trening jest niezapowiedziany. Przeciwnicy takiego rozwiązania z kolei uważają, że uczniowie traktują takie z góry określone ćwiczenia i treningi mniej poważnie[47].

W 2007 r. psycholożki Elizabeth Zhe i Amanda Nickerson ustaliły, że kiedy treningi i ćwiczenia są prowadzone zgodnie z tzw. dobrymi praktykami (best practices), to podnoszą świadomość, jak należy się zachować bez niepotrzebnego stresu. Według Narodowego Stowarzyszenia Psychologów (the National Association of School Psychologists) te dobre praktyki szkoleń z zakresu azylu nie zawierają w sobie elementów krzyków i sztucznej krwi. Uczestnicy treningów/szkoleń i ćwiczeń powinni wiedzieć, że sytuacja, w której się znajdują, jest sztuczna, a nie realna, co pozwala uniknąć traumy. Samo szkolenie i ćwiczenia powinny być dostosowane do wieku uczestników. Nauczyciele zawsze powinni być gotowi do udzielania odpowiedzi na wątpliwości i pytania[48].

Sytuacja bezpieczeństwa w polskich szkołach

Mogłoby się wydawać, że problemy opisane w materiale nie dotyczą Polski, że winna tej sytuacji w USA jest powszechna agresja i łatwy dostęp do broni. Niestety fakty temu przeczą, a wydarzenia z polskich szkół tylko z ostatnich dwóch lat pokazują zupełnie inny obraz stanu bezpieczeństwa w polskich szkołach. Ciekawostką jest też to, że sam zamach w Columbine High School został już na świecie skopiowany kilkanaście razy. Niedużo brakowało, by doszło także do polskiego Columbine.

Jednym z dwóch najbardziej niebezpiecznych wydarzeń była sytuacja w szkole średniej na warszawskiej Pradze. W nocy z 30 na 31 stycznia 2020 r. czterech nastolatków w wieku od 15 do 17 lat, pochodzących z Warszawy i okolic, zostało aresztowanych z związku z podejrzeniem planowania zamachów terrorystycznych na jedną z warszawskich szkół średnich na terenie Warszawy-Pragi. Zatrzymani – aresztowani dzięki pracy policjantów z wydziału do walki z cyberprzestępczością – byli uczniami jednego z praskich techników[49].

Powodem ataku miała być chęć zemsty na rówieśnikach za ich znęcanie się nad nastolatkami. Potencjalni zamachowcy inspirowali się masakrą, do jakiej doszło w Columbine High School. Chcieli bardzo wiernie naśladować swoich amerykańskich pierwowzorów Erica Harrisa i Dylana Klebolda – w tym celu zakupili nawet podobne ubrania, a jeden z zatrzymanych nazwał swój profil społecznościowy „Eric Harris”. Zatrzymani uczniowie zamierzali zdetonować przygotowane przez siebie ładunki wybuchowe. Przepis na konstrukcję tzw. bomby rurowej znaleźli w internecie. Zakupili niezbędne składniki, w tym saletrę i siarkę. Zdołali przygotować trzy ładunki, które próbnie zdetonowali w lesie w Rembertowie. Jeden z trzech testowanych ładunków spełnił oczekiwania zamachowców, natomiast dwa uległy spaleniu[50].

Ciekawe jest to, że według oficjalnych komunikatów ze strony rzecznika prasowego władz Pragi Południe Andrzeja Opali „ani zatrzymani przez policję uczniowie, ani ich rodzice nigdy nie sygnalizowali problemów, które mogłyby skutkować podjęciem przez młodych ludzi tak nierozsądnych i skrajnie niebezpiecznych decyzji”. Dodatkowo, poza pomocą dla rodziców młodych ludzi, 29 stycznia oraz 5 lutego w Dzielnicowym Biurze Finansów Oświaty przy ul. Grochowskiej 262 odbyły się szkolenia dla dyrektorów placówek oświatowych w dzielnicy Praga Południe w zakresie realizacji procedur związanych z informacją o podłożeniu ładunku wybuchowego, sprawdzeniem pirotechnicznym obiektu, wystąpieniem sytuacji kryzysowych, współpracy służb oraz podziału kompetencji. Omówiono także zasady dokonywania zgłoszeń na numer alarmowy 112 oraz działalność Centrum Powiadamiania Ratunkowego[51]. Niestety większość tych szkoleń jest bezużyteczna na wypadek wtargnięcia do szkoły tzw. aktywnego strzelca, a dodatkowo obejmowała tylko dyrektorów placówek oświatowych.

Zdjęcie 8. Szkoła Podstawowa nr 1 w Brześciu Kujawskim.

Innym niebezpiecznym, ale ciekawym zdarzeniem była sytuacja z 27 maja 2019 r., która wydarzyła się w Szkole Podstawowej nr 1 w Brześciu Kujawskim. Tego dnia około godziny 10.00 18-letni były uczeń szkoły, uzbrojony w rewolwer czarnoprochowy oraz sześć ładunków wybuchowych własnej produkcji, pojawił się na drugim piętrze jednego z segmentów szkoły. Do jednej z sal lekcyjnych, która była otwarta, wrzucił ładunek wybuchowy – na szczęście po eksplozji nie zrobił on krzywdy znajdującym się w środku dzieciom. Nauczyciel podjął decyzję o natychmiastowej ewakuacji klasy do toalety z zamiarem zabarykadowania się. W trakcie ewakuacji czworo uczniów (12-latkowie) spanikowało, odłączyło się od grupy i zaczęło zbiegać klatką schodową w dół. Napastnik cały czas stał niedaleko i oddał trzy strzały do ostatniej z dziewczynek, trafiając ją za każdym razem. Dziewczynka pomimo odniesionych ran zbiegła sama do wychowawczyni na parterze. Wcześniej zamachowiec dwukrotnie postrzelił woźną, która przyszła na miejsce zdarzenia, przekonana, że huk był spowodowany upadkiem lampy. W tym czasie wszystkie sale lekcyjne zostały zabarykadowane, ponieważ szkoła miała procedury na wypadek wejścia do szkoły aktywnego strzelca. Szkolenie oraz procedury zostały wprowadzone w trakcie realizacji projektu MEN Bezpieczna Szkoła Bezpieczna Przyszłość. Prawdopodobnie brak paniki i krzyków oraz puste korytarze spowodowały, że napastnik nie wiedział, co ma robić, w konsekwencji poddał się woźnemu i został zatrzymany przez policję. Rzeczywistość i plany napastnika znacznie rozminęły się z jego oczekiwaniami[52].

Zdjęcie 9. Rewolwer czarnoprochowy, podobny do tego użytego przez zamachowca ze szkoły w Brześciu Kujawski.  Szkoła Podstawowa nr 1 w Brześciu Kujawskim.

Niestety takich szkół, jak ta w Brześciu Kujawskim – przeszkolonych i przygotowanych na wypadek wtargnięcia do szkoły osoby z niebezpiecznym narzędziem – jest bardzo mało, może kilka procent. Jeżeli byśmy wzięli pod uwagę szkoły, gdzie szkolone są także dzieci i młodzież, to jest to może ułamek procenta.

Typowa polska szkoła trenuje co roku ewakuację związaną z alarmem przeciwpożarowym – i to pomimo tego, że długo by szukać przypadku poważnego pożaru w polskiej szkole na przestrzeni wielu lat, o ofiarach nie wspominając. W tym samym czasie mamy dziesiątki sytuacji, kiedy do szkoły wchodzą osoby z niebezpiecznym narzędziem, np. nożem i dokonują czynnych napadów na nauczycieli i uczniów. Dochodzi także do zabójstw, jak to w szkole podstawowej w Wawrze, gdzie w maju 2019 r. uczeń zabił nożem innego, któremu wcześniej groził pozbawieniem życia.

Niestety nawet po dwóch wcześniej opisanych wydarzeniach brak jest informacji ze strony policji, jakie były powody i mechanizmy tych wydarzeń, a przecież taka wiedza mogłaby być bardzo cenna dla dyrekcji czy kadry pedagogicznej szkoły w pracy z dziećmi i młodzieżą. Jak życie pokazuje na przykładzie choćby Finlandii, gdzie doszło do dwóch zamachów na szkoły – w 2007 r. w szkole w Jokela oraz 2008 r. w szkole w Kauhajoki – wzorowanych na Columbine High School, prędzej czy później do takiego zdarzenia dojdzie także w Polsce.

Koszty potencjalnego zamachu w porównaniu do kosztów szkoleń teoretycznych i praktycznych są zerowe, natomiast nabyta wiedza może być wykorzystana także w życiu prywatnym.


[1] Zamach w Oklahomie nastąpił 19 kwietnia 1995 r. Pod budynkiem Alfred P. Murrah Federal Building eksplodowała ciężarówka wypełniona materiałem wybuchowym. W wyniku eksplozji śmierć poniosło 168 osób, a setki innych odniosły rany. Bomba został podłożona przez antyrządowego aktywistę Timothy’ego McVeigha, na którym w 2001 r. wykonano wyrok kary śmierci. Jego współpracownik, Terry Nicholas, został skazany na dożywocie. Do 11 września 2001 r. w Nowym Jorku był to najkrwawszy zamach na terenie Stanów Zjednoczonych. Oklahoma City bombing, „History”, 16.12.2009, https://www.history.com/topics/1990s/oklahoma-city-bombing, 04.04.2020.

[2] Columbine Shooting, „History”, 09.11.2009, https://www.history.com/topics/1990s/columbine-high-school-shootings, 03.04.2020.

[3] Columbine Shooting, „History”…

[4] M. Użarowska, Masakra w Columbine, „Rzeczpospolita”, 11.05.2019, https://www.rp.pl/Rzecz-o-historii/305099908-Masakra-wColumbine.html, 03.04.2020.

[5] Columbine Shooting, „History” …

[6] The Columbine Guide, Explore a Decade of Dave Cullen’s Research, The Bombs
The Columbine Attack, https://www.columbine-guide.com/columbine-bombs, 12.04.2020.

[7] M. Użarowska, Masakra w Columbine…

[8] E. Shapiro, Columbine principal reflects on ‘worst nightmare’ 19 years after shooting, „ABC News”, 19.04.2018, https://abcnews.go.com/US/columbine-principal-reflects-worst-nightmare-19-years-shooting/story?id=54540073, 09.04.2020.

[9] Columbine Shooting, „History”…

[10] The Columbine Guide, Explore…

[11] K. Salazar, Report of the Investigation into the 1997 Directed Report and Related Matters Concerning the Columbine High School Shootings in April 1999, 26.02.2004, https://schoolshooters.info/sites/default/files/1997_1998_columbine_report.pdf, 05.04.2020.

[12] The Columbine Guide, Explore…

[13] S. Almasy, Mother of Columbine killer Dylan Klebold gives first TV interview, „CNN”, 13.02.2016, https://edition.cnn.com/2016/02/12/us/sue-klebold-diane-sawyer-interview/, 03.04.2020.

[14] K. Salazar, Report of the Investigation…

[15] Tamże.

[16]Tamże.

[17] Tamże.

[18] D. Cullen, The Depressive and the Psychopath, 20.04.2004, https://slate.com/news-and-politics/2004/04/at-last-we-know-why-the-columbine-killers-did-it.html, 03.04.2020.

[19] M. Użarowska, Masakra w Columbine…

[20] Tamże.

[21] K. Salazar, Report of the Investigation…

[22] Affidavit: Columbine shooter posted threat on Web, „CNN”, 10.04.2001, https://edition.cnn.com/2001/LAW/04/10/columbine.evidence/index.html, 03.04.2020.

[23] Columbine High School Shootings Fast Facts, „CNN”, 3.4.2020, https://edition.cnn.com/2013/09/18/us/columbine-high-school-shootings-fast-facts/index.html, 03.04.2020.

[24] Obecnie większość policjantów w terenie wozi ze sobą cięższą broń oraz kamizelkę i hełm, jest także przeszkolona do natychmiastowej reakcji na wypadek aktywnego strzelca.

[25] E. Shapiro, 20 years after Columbine, what’s changed — and what hasn’t — for school shootings in America, „ABC News”, 20.04.2019, https://abcnews.go.com/US/20-years-columbine-changed-school-shootings-america/story?id=62248885, 09.04.2020.

[26] Część zdarzeń ze szkoły w Columbine była emitowana na żywo przez TV, co wprowadziło USA w nową erę zagrożeń i możliwości ich relacjonowania. E. Pilkington, ‘It’s just America’: Columbine’s former principal on gun control and trauma, „The Guardian”, 19.04.2019, https://www.theguardian.com/us-news/2019/apr/18/columbine-principal-20th-anniversary-frank-deangelis, 13.04.2020.

[27] E. Francis, Security failures in Parkland school shooting included unlocked doors, no PA system, 29.12.2018, https://abcnews.go.com/US/security-failures-parkland-school-shooting-included-unlocked-doors/story?id=60056864, 09.04.2020.

[28] E. Pilkington, ‘It’s just America’…

[29] J. Paul, Citing lack of consensus, Jeffco Public Schools abandons idea to tear down and rebuild Columbine High School, 24.07.2019, https://coloradosun.com/2019/07/24/columbine-high-school-tear-down-decision/, 06.04.2020.

[30] J. Healy, Columbine High School Will Not Be Torn Down and Rebuilt,The New York Times”, 24.07.2019, https://www.nytimes.com/2019/07/24/us/columbine-tear-down.html, 03.04.2020.

[31] The Truth Behind the Run-Hide-Fight Debate, 25.08.2014, https://www.psychologytoday.com/us/blog/the-act-violence/201408/the-truth-behind-the-run-hide-fight-debate, 07.04.2020.

[32] E. Shapiro, Columbine principal…

[33] Tenże, 20 years after Columbine…

[34] Columbine principal still recites victims’ names every morning, „Reuters”, 17.04.2019, https://nypost.com/2019/04/17/columbine-principal-still-recites-victims-names-every-morning/, 12.04.2020.

[35] E. Shapiro, Columbine principal…

[36] Mark Manes, który sprzedał Harrisowi broń i 100 sztuk amunicji dzień przed zamachem, trafił do więzienia na sześć lat. Inny mężczyzna – Philip Duran, który poznał Harrisa i Klebolda z Manesem – także trafił do więzienia. Columbine Shooting, „History”, 09.11.2009, https://www.history.com/topics/1990s/columbine-high-school-shootings, 03.04.2020.

[37] C. Sandell, E. Shapiro, A. Stone, B. Perlow, ‘There’s never a safe place’: Colorado school training kindergartners to high schoolers to respond to an active shooter, 18.09.2019, https://abcnews.go.com/US/safe-place-colorado-school-training-kindergartners-high-schoolers/story?id=65123554, 07.04.2020.

[38] J. Schidkraut, Do lockdown drills do any good?, 22.11.2019, https://phys.org/news/2019-11-lockdown-drills-good.html, 03.04.2020.

[39] Violence prevention, National Center of Educational Statistics, https://nces.ed.gov/fastfacts/display.asp?id=54, 09.04.2020.

[40] E. Shapiro, 20 years after Columbine…

[41] Active Shooter Incidents in the United States in 2018, Raport U.S. Department of Justice, Federal Bureau of Investigation, April 2019, https://www.fbi.gov/file-repository/active-shooter-incidents-in-the-us-2018-041019.pdf/view, 08.04.2020.

[42] J. Schidkraut, Do lockdown drills…

[43] Tamże.

[44] C. Sandell, E. Shapiro, A. Stone, B. Perlow, ‘There’s never a safe…

[45] Niniejsza opinia poparta jest kilkuletnim doświadczeniem autora w prowadzeniu szkoleń całych szkół jednocześnie – zarówno na wypadek pożaru, jak i wtargnięcia do szkoły aktywnego strzelca. Szkoleniami, które nie powodują żadnych negatywnych emocji, zostało objętych już kilkanaście tysięcy dzieci i młodzieży.

[46] J. Schidkraut, Do lockdown drills…

[47] C. Thompson, Parents question whether shooting drills traumatize kids, 10.02.2019, https://apnews.com/e8ea3acddb574f07ad3b6b3cf2278711, 08.04.2020.

[48] J. Schidkraut, Do lockdown drills…

[49] Warszawa: grupa nastolatków mogła planować zamach na szkołę, „Interia.pl”, 03.02.2020, https://fakty.interia.pl/mazowieckie/news-warszawa-grupa-nastolatkow-mogla-planowac-zamach-na-szkole,nId,4305757?fbclid=IwAR3jqfXw3Hf975k5L773FIdigXBBQ8XlSEVxzCv5Qpehshz7O6QTO2tvz6Q#utm_source=fb&utm_medium=fb_share&utm_campaign=fb_share&iwa_source=fb_share, 03.02.2020; Policja zatrzymała nastolatków. Planowali zamach w szkole w stolicy? „Polskie Radio RDC”, 03.02.2020, https://www.rdc.pl/informacje/czterech-nastolatkow-moglo-planowac-zamach-w-jednej-z-warszawskich-szkol-zatrzymala-ich-policja/, 04.02.2020.

[50] K. Zasada, To miało być polskie Columbine. Znamy szczegóły planu niedoszłego zamachu w warszawskim technikum, „RMF24.pl”, 05.02.2020, https://www.rmf24.pl/fakty/news-to-mialo-byc-polskie-columbine-znamy-szczegoly-planu-niedosz,nId,4307829, 05.02.2020; także: M. Bereza, Nastolatkowie planowali zamach w szkole? „Inspirowali się sprawcami z Ameryki”, „RadioZet”, 03.02.2020, https://wiadomosci.radiozet.pl/Polska/Warszawa/Warszawa-Nastolatkowie-mogli-planowac-zamach-w-jednej-ze-szkol-Zostali-zatrzymani, 03.02.2020.

[51]Mieli planować zamach w szkole, bo czuli się szykanowani. „Nigdy nie sygnalizowali problemów”, „TVN24”, 06.02.2020, https://tvn24.pl/tvnwarszawa/najnowsze/warszawa-oswiadczenie-wladz-pragi-poludnie-w-sprawie-nastolatkow-oskarzonych-o-zamach-3808973, 16.03.2020; także: Oświadczenie Zarządu Dzielnicy Praga-Południe m.st. Warszawy, 06.02.2020, https://www.pragapld.waw.pl/oswiadczenie-zarzadu-dzielnicy-praga-poludnie-m.st.-warszawy.html#start, 16.03.2020.

[52] Materiały własne. Autor, wspólnie z kolegami, miał okazję prowadzić szkolenie w Szkole Podstawowej nr 1 w Brześciu Kujawskim w ramach projektu finansowanego przez MEN Bezpieczna Szkoła Bezpieczna Przyszłość, a realizowanego przez Karkonoski Sejmik Osób Niepełnosprawnych.

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

14 czerwca w rosyjskim mieście Wołgograd zatrzymano podejrzanego o przygotowywanie ataku na szkołę czternastolatka. Policjanci znaleźli przygotowaną gotową bombę, 18 koktajli Mołotowa, elementy odłamkowe, broń białą oraz wiele innych elementów urządzeń wybuchowych, mogących służyć do ataku na szkołę. Znaleziono także środki łączności, odręczne notatki zawierające wskazówki, jak wykonać bombę domowej roboty oraz notatki z informacjami na temat organizacji ataków zbrojnych na placówki edukacyjne. Według nastolatka wszystkie materiały miały zostać wykorzystane tylko w celach rozrywkowych, a nie do ataku na szkołę. Przedstawiciele rosyjskiego komitetu śledczego mają jednak podstawy, aby sądzić, że materiały miały być wykorzystane w trakcie aktu zemsty na nauczycielu i jednym z rówieśników, z którymi nastolatek pozostawał w konflikcie.

Nastolatek od połowy 2019 r. był objęty indywidualnym tokiem nauczania i zajęcia odbywały się u niego w domu. Wychowywał się bez ojca, z którym miał jedynie okazyjne kontakty. Został zatrzymany 11 sierpnia pod zarzutem nielegalnego przygotowywania materiałów wybuchowych oraz przygotowania do zabójstwa dwóch lub więcej osób. Nie jest wykluczone, że działał w porozumieniu z innymi osobami, Jednym z elementów sugerujących, że mógł przygotowywać atak na szkołę, było znajdujące się na pulpicie jego komputera zdjęcie Władisława Rosliakowa, który w październiku 2018 r. dokonał zamachu na szkołę w Kierczu[1].

Warto w tym miejscu przybliżyć tamto wydarzenie. 17 października 2018 r. Rosliakow wszedł do swojej szkoły – technikum w Kerczuna Krymie – i zastrzelił z zimną krwią 21 uczniów i nauczycieli, a ponad 40 osób ranił. W trakcie zdarzenia chodził po szkole i z całkowitym spokojem strzelał do spanikowanych uczniów i nauczycieli ze strzelby typu shotgun. Miał także doprowadzić do eksplozji kilku ładunków wybuchowych, pozostałe zostały rozbrojone przez rosyjskich saperów. Po przyjeździe policji popełnił samobójstwo.

Z analizy ran osób poszkodowanych wynikało, że większość z nich ucierpiała w wyniku raz postrzałowych, a nie odłamków umieszczonych w ładunku wybuchowym. Na materiałach wideo można zobaczyć, że napastnik ubrany jest na wzór jednego z zamachowców z Columbine High School z 1999 r., Erica Harrisa, który ze swoim kolegą dokonał zamachu na szkołę w 1999 r. Atak z Columbine High School miał zresztą w kolejnych latach kilku naśladowców w USA i innych krajach[2], w tym w Polsce – w szkole średniej w Warszawie w 2020 r., na szczęście przerwany na etapie przygotowań.

Władisław Rosliakow miał 18 lat i uczył się w czwartej klasie. Naukę rozpoczął w 2015 r. Analizując media społecznościowe, z których korzystał, wynika, że lubił muzykę rockową, gry wideo, popierał też aneksję Krymu przez Rosję, idee Novorosiji i Putina. Przed zamachem usunął swoje profile z tych stron. Zdaniem świadków był zamknięty w sobie, reprezentował też typ maniaka. Główny motyw zamachu stanowiła chęć zemsty na nauczycielach, których nienawidził. Jego rodzice byli po rozwodzie, ale chłopak rzadko odwiedzał ojca. Matka pracowała jako pielęgniarka na oddziale onkologii w szpitalu, do którego trafili po zamachu ranni uczniowie – tego dnia była tam w pracy[3].

Rosliakow do ataku wykorzystał strzelbę, na którą uzyskał legalne pozwolenie pomimo restrykcyjnych przepisów dotyczących wydawania pozwoleń na broń, oraz 150 sztuk amunicji. Po ataku pojawiły się wątpliwości na temat zabezpieczeń w rosyjskich szkołach. W tym budynku była tylko portiernia, bez ochrony[4]. Padały też pytania, dlaczego pogotowie dojechało dopiero po 40 minutach, dlaczego nie reagowała ochrona z zakładu, który znajdował się po przeciwnej stronie ulicy Voikova, dlaczego nikt nie chronił szkoły przed zamachem osoby niebezpiecznej, dlaczego w mieście są tylko 2-3 karetki pogotowia, i w końcu – dlaczego w szkole nie było żadnych procedur bezpieczeństwa na wypadek tego typu sytuacji[5].

Był to najgorszy zamach tego typu w Rosji. W 2017 r. w rosyjskich szkołach doszło do 12 ataków[6], natomiast 2018 r. było ich 5. 10 maja 2018 r. siedemnastoletni uczeń z technikum w Lunina wszedł do szkoły z bronią i zastrzelił kolegę, a następnie popełnił samobójstwo. Ostatnie ataki spowodowały tworzenie w Rosji systemów ochrony wzorowanych na tych z USA, tj. używanie wykrywaczy metali, kamer czy wynajmowanie ochrony[7].

Pomimo zewnętrznych zabezpieczeń fizycznych na przykładzie szkoły w Kierczu jasno widać, że uczniowie nie szkolą się z procedur postępowania w takich sytuacjach. Rosliakow bez problemu wchodził do każdej sali lekcyjnej i strzelał do uczniów i nauczycieli. W żadnej z sal lekcyjnych drzwi nie były zabarykadowane, co z całą pewnością znacznie zmniejszyłoby liczbę ofiar. Zamach w Kierczu nie był też specjalnie omawiany w mediach rosyjskich, co wynikało z kampanii medialnej w rosyjskich mediach, które obwiniały za podobne zamachy w amerykańskich szkołach, liberalne podejście do dostępu do broni. Po sytuacji w Kierczu widać, że takie sytuacje mogą się wydarzyć w każdej szkole na całym świecie, a narzędziem zbrodni nie musi być broń palna, o czym świadczy choćby ostatni przypadek ze Słowacji.


[1] Na podstawie: У волгоградского подростка, планировавшего напасть на школу, могут быть сообщники, „Vesti.ru”, 15.06.2020, https://www.vesti.ru/doc.html?id=3273611, 15.06.2020; Подросток, готовивший нападение на школу в Волгограде, учился дома с 2019 года, „Interfax.ru”, 15.06.2020, https://www.interfax.ru/russia/713190, 15.06.2020; Волгоградский подросток планировал взорвать однокашника и работника школы, „Vesti.ru”, 15.06.2020, https://www.vesti.ru/doc.html?id=3273556, 15.06.2020; W Wołgogradzie zatrzymano nastolatka, który planował atak na szkołę, „Sputniknews.com”, 15.06.2020, https://pl.sputniknews.com/swiat/2020061512585587-w-wolgogradzie-zatrzymano-nastolatka-ktory-planowal-atak-na-szkole-sputnik/, 15.06.2020.

[2] A. Roth, Crimea college attack: student carries out mass shooting in Kerch, „The Guardian”, 17.10.2018, https://www.theguardian.com/world/2018/oct/17/crimea-college-rocked-by-deadly-bomb-blast-kerch, 10.02.2020.

[3] What we know and don’t know about the Kerch college shooting, 20.10.2018, http://uacrisis.org/69183-college-shooting, 10.02.2020.

[4] Police: Student gunman kills 19 at school in Crimea, „Mercury News”, 17.10.2018, https://www.mercurynews.com/2018/10/17/police-student-gunman-kills-19-at-school-in-crimea/, 10.02.2020.

[5] A. Nemtsova, The Crimea School Massacre Reminds Russians How Much Their Government Has Lied to Them, „The Daily Beast”, 22.10.2018,https://www.thedailybeast.com/the-crimea-school-massacre-reminds-russians-how-much-their-government-has-lied-to-them, 10.02.2020.

[6] What we know and don’t know about the Kerch college shooting, 20.10.2018, http://uacrisis.org/69183-college-shooting, 10.02.2020.

[7] R. Arnold, The ‘Russian Columbine’ Shooting in Crimea Highlights Youth Radicalization, Proliferation of Firearms, “Jamestown”, Eurasia Daily Monitor Volume: 15 Issue: 149, https://jamestown.org/program/the-russian-columbine-shooting-in-crimea-highlights-youth-radicalization-proliferation-of-firearms/, 10.02.2020.

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Virginia Tech – przed zamachem

Zamach w Virginia Polytechnic Institute and State University (Virginia Tech) różni się od pozostałych tego typu wydarzeń ze względu na jego dwuetapowość oraz wielkość placówki.

Virginia Tech jest instytucją stanową, jej główny kampus składał się z 131 budynków rozmieszczonych na ogromnym obszarze. Placówka jest miejscem łatwo dostępnym dla osób z zewnątrz – w ciągu dnia na teren kampusu każdy może wejść czy wjechać samochodem (samych bram samochodowych jest 16.) W momencie zamachu na uczelni w wielu miejscach trwały remonty i budowy nowych obiektów, co powodowało hałas. Na terenie kampusu przebywało wtedy 34 500 osób, z czego 26 370 studentów, 7133 pracowników oraz 1000 osób z zewnątrz, takich jak odwiedzający, kontraktorzy, pracownicy tymczasowi.

W kampusie na stałe funkcjonowała jednostka policji, która należała do jednych z najlepiej wyszkolonych – miała m.in. zespół natychmiastowego reagowania (ERT – Emergency Response Team) działający na zasadach jednostek specjalnych policji (SWAT – Special Weapons and Tactics Team). Szef jednostki podlegał bezpośrednio wiceprezydentowi uniwersytetu. Departament Policji Virginia Tech (VTPD – Virginia Tech Department Police) odpowiada głównie za utrzymanie porządku na terenie kampusu, pomoc i wsparcie w wypadku fałszywych alarmów bombowych, które zdarzają się dość często, reaguje na informacje otrzymane od studentów, ma dostęp do danych studentów na podstawie Family Educational Rights and Privacy Act (FERPA), wspiera plany bezpieczeństwa i oceny zagrożeń. Według stanu w dniu zamachu, VTPD liczył 35 osób; na 41 etatów 6 było nieobsadzonych. W normalnych warunkach pięć osób pracowało w terenie na dziennej zmianie plus dziewięć w biurze w godzinach od 8 do 17, co dawało średnio czternastu pracowników służb w dzień powszedni.

Na mapie oznaczono miejscowość Blacksburg, w której doszło do zamachu.

W przypadku poważnego incydentu siły te były niewystarczające, w związku z tym VTPD korzystał ze wsparcia Blacksburg Police Department (BPD). Obie jednostki razem odbywały ćwiczenia, m.in. z takich procedur, jak sposób postępowania na wypadek aktywnego strzelca. Zgodnie z przepisami, treningi odbywały się także na terenie uczelni, co miało umożliwić policjantom poznanie rozkładu i specyfiki obiektu. VTPD utrzymywał także świetne relacje z innymi jednostkami policji i służb specjalnych, jak FBI. Zostało to potwierdzone w trakcie reagowania w dniu zbrodni i podczas prowadzenia czynności już po zdarzeniu.

Aby dostać się do budynków uczelni w godzinach od 22 do 10, studenci i pracownicy potrzebowali elektronicznych kart dostępu. Karty studentów dawały dostęp tylko do ich własnych akademików i miejsc, gdzie znajdowały się ich skrzynki pocztowe. Wiele innych budynków traktowano jako pomieszczenia użyteczności publicznej, w związku z czym były ogólnodostępne 24 godziny na dobę. Miejsca te wykorzystywano do odrabiania lekcji, nieformalnych spotkań oraz działania legalnych klubów i grup. Większość sal wykładowych i biur kadry była stale otwarta, mogła je zamknąć tylko obsługa. Nie zamontowano monitoringu ani na korytarzach, ani przy wejściu do budynków – do większości z nich mógł wejść każdy. Część wyposażono w radiowęzły, przeznaczone głównie do przekazania sygnału na wypadek pożaru. Nikt nie planował ich wykorzystania przez policję. Aby z nich skorzystać, należało włączać sygnał przez panel przypisany osobno dla każdego budynku, ponieważ nie utworzono jednego centralnego panelu sterowania sygnałami alarmowymi.

Na amerykańskich uczelniach środki bezpieczeństwa bardzo często zależały od tego, gdzie znajdowała się dana uczelnia – w mieście czy na prowincji. W wybranych uczelniach, głównie w okręgach zurbanizowanych, uczelnie były całkowicie ogrodzone, a przy bramach wjazdowych znajdowali się pracownicy ochrony. W drzwiach budynków i sal wykładowych były zamontowane zamki, ale w większości przypadków działały tylko od strony korytarza. Tylko na niektórych uczelniach drzwi do budynków można było zamknąć od wewnątrz albo funkcjonował centralny przycisk dostępny w biurze bezpieczeństwa, zazwyczaj jednak zamykano je tylko ręcznie. W Virginia Tech Poziom bezpieczeństwa był typowy dla tego typu obiektów w USA, w których poziom przestępczości jest niski, charakterystyczny dla rejonów rolniczych. Różne drzwi były zamykane przez różne osoby, które należało najpierw zlokalizować. Wyjątek stanowiły akademiki – drzwi w nich były automatycznie zamykane w godzinach od 22 do 5. Do 16 kwietnia różne szkoły wyższe w Wirginii stosowały różne środki bezpieczeństwa, ale w większości były to obiekty całkowicie otwarte, co miało dawać poczucie wolności osobistej i wyznawanych poglądów. 16 kwietnia był dla uniwersytetów Wirginii swoistym 11 września, po którym wszystko się zmieniło. Wiele uczelni dokonało przeglądu procedur i rozwiązań w zakresie bezpieczeństwa, a wdrażanie niezbędnych rozwiązań znacznie przyspieszyło[1].

Ciekawe, że w 2004 r. władze stanu poleciły Komisji ds. Przestępczości Stanu Wirginia dokonać przeglądu stanu bezpieczeństwa na wyższych uczelniach. Raport opublikowany 31 grudnia 2005 r. nie sugerował pilnych planów naprawczych, nie było także żadnych wniosków ze strony rodziców, studentów czy pracowników. Większość lubiła otwartą i luźną atmosferę uczelni, mimo drobnych incydentów – rok przed zamachem na jej terenie ukrył się poszukiwany przez policję morderca, doszło także do kilku napadów, przez co część studentów zaczęła nosić broń.

W dniu ataku Virginia Tech była w trakcie wprowadzania nowych rozwiązań z zakresu bezpieczeństwa. Wdrożono m.in. system pozwalający wiceprezydentowi uniwersytetu ds. relacji na wysłanie studentom i pracownikom e-mailem informacji o zagrożeniu; mógł to zrobić z każdego miejsca, w którym miał dostęp do internetu. W przypadku Virginia Tech 96 proc. osób związanych z uczelnią miało pocztę elektroniczną; w systemie znajdowało się 36 tys. adresów mailowych. Dystrybucja sygnałów alarmowych odbywała się z prędkością 10 tys. adresów na minutę. Problem polegał na tym, że chociaż na uczelni znajdowało się wiele komputerów, również przenośnych, to nie każda osoba była w stanie odczytać maila w ciągu kilku minut, a nawet godzin, od jego otrzymania.

Uczelnia miała także stronę internetową, wykorzystywaną do przekazywania informacji innych niż alarmowe, np. związanych z warunkami pogodowymi. Były one tak pozycjonowane na stronie, że każda zalogowana osoba, bez względu na to, co w danej chwili oglądała, miała do nich dostęp. Po zamachu system zanotował 148 tys. wejść w ciągu godziny. Uniwersytet miał też możliwość przekazywania informacji za pomocą mediów. Wiceprezydent ds. relacji miał specjalny kod pozwalający mu na natychmiastowe przesyłanie informacji do stacji radiowych i telewizyjnych, które natychmiast ją nadawały. Proces ten zajmował około 20 minut, ponieważ każda stacja używała innego kodu walidacyjnego. Stacje radiowo-telewizyjne były często wykorzystywane do nadawania ostrzeżeń pogodowych. Dodatkowo w kwietniu 2007 r. 96 proc. studentów miało telefony komórkowe, które na ogół stale znajdowały się przy właścicielach. Komunikat wysłany na „komórki” prawdopodobnie szybciej dotarłby do odbiorców niż wysłany mailem. Jednak nie wszyscy studenci mieli telefon przy sobie, niektóre aparaty były wyłączone itp.

W chwili zamachu cały ten system znajdował się dopiero w trakcie instalacji. Uczelnia miała wprawdzie możliwość wysłania informacji na telefony komórkowe do osób zarejestrowanych w systemie, jednak wiązało się to z wykonaniem 11 osobnych czynności, co czyniło go mało efektywnym w sytuacjach alarmowych. Dodatkowo uczelnia nie ukończyła instalacji sześciu głośników zewnętrznych, które miały być wykorzystane do przekazywania ważnych komunikatów[2].

Przebieg zdarzenia – pierwsze morderstwo

16 kwietnia 2007 r. zamachowiec, student Seung Hui Cho, pochodzący z Korei Południowej, opuścił swój akademik i udał się do innego akademika – West Ambler Johnston (WAJ), położonego o dwie minuty marszu. Ponieważ w tym budynku znajdowała się skrzynka pocztowa Cho, miał on do niego dostęp, ale dopiero od godziny 7.30 – tak była ustawiona jego karta dostępu. Do budynku wszedł wcześniej, prawdopodobnie wykorzystując to, że ktoś z niego wychodził. W tym czasie studentka Emily Hilscher wróciła od swojego chłopaka, studenta Radford University, mieszkającego w Blacksburg, który około godziny 7 odwiózł ją do jej akademika. Cho wcześniej dopuścił się stalkingu wobec innej studentki z piętra Emily Hilscher, jednak nie ma żadnych potwierdzonych informacji, aby kontaktował się z Hilscher. Około godziny 7.15 z jej pokoju dobiegł krzyk ­– na tyle głośny, że opiekun studentów Ryan Clark go usłyszał i poszedł sprawdzić, co się stało. Na miejscu zobaczył Cho, który z bliskiej odległości mierzył z broni do Emily. Chwilę później student postrzelił ją i Clarka.

Strzały zostały zinterpretowane przez mieszkańców akademika jako odgłos upadku osoby z piętrowego łóżka, co się wcześniej zdarzało. Jednak hałas zaniepokoił innych studentów na tyle, że ktoś wezwał policję VTPD, a ta pomoc medyczną, tj. Emergency Medical Service (EMS). Policja otrzymała zgłoszenie o godzinie 7.20, na miejscu przy budynku była o 7.24, EMS – o 7.26, a w pokoju – o ­­­­­7.29. Kiedy policjant zobaczył rannych, zadzwonił po dodatkowe wsparcie. Emily została przetransportowana do Montgomery Regional Hospital, a następnie do Carilion Toanoke Memorial Hospital, gdzie zmarła. Clark był opatrywany w karetce w drodze do szpitala, ale nie było warunków do resuscytacji; jego śmierć stwierdzono krótko po przybyciu do szpitala. W tym czasie niezauważony przez nikogo Cho opuścił budynek. Buty i odzież – znalezione później w jego pokoju – miał zakrwawione, co sprawiło, że wychodząc z pokoju Emily, zostawił krwawe ślady. O godzinie 8 rozpoczęły się zajęcia jego grupy, na których się nie pojawił, nikt jednak nie miał powodu do reagowania na jego nieobecność.

Szef policji VTPD o wydarzeniu dowiedział się o godzinie 7.40, po czym wezwał wsparcie z Blacksburg Police Department (BPD), w tym dochodzeniowca i technika. Kiedy wsparcie dotarło na miejsce zdarzenia, zamknięto budynek i rozpoczęto przesłuchania studentów mieszkających w sąsiednich pokojach. Chwilę później przyszła do pokoju Emily jej koleżanka, z którą razem chodziły na zajęcia i powiedziała policjantom, że dziewczyna miała chłopaka, który często przywoził ją rano do kampusu. Poinformowała, że między nimi nie było żadnych problemów oraz że chłopak ma broń, z której często strzela na strzelnicy. Z uwagi na brak innych poszlak chłopak ofiary stał się głównym podejrzanym, tym bardziej że nikt nie widział, jak Emily wysiadała z jego samochodu.

Ponieważ nie było świadków zdarzenia i dowodów, poza ciałami ofiar, pociskami i śladami butów, obawiano się, że śledztwo może trwać bardzo długo. Na tym etapie policja popełniła błąd, zakładając prawdopodobną winę chłopaka Emily oraz to, że morderca opuścił kampus. W USA rocznie dochodzi do około 16 morderstw na 4 tys. uniwersytetów i innych wyższych uczelni, a w ciągu ostatnich 40 lat tylko raz miało miejsce masowe morderstwo na University of Texas, co usprawiedliwiało sposób dedukcji policji. Natychmiast wezwano do miasta SWAT. Policja przeszukiwała kampus pod kątem złapania mordercy, zakładając, że jest to chłopak ofiary.

Chwilę po godzinie 8 przedstawiciel uczelni wspólnie z policją powołał alarmowo grupę reagowania kryzysowego uczelni, tzw. Policy Group, aby zdecydować, jakie czynności należy podjąć. Do godziny 9.25 nie było w niej żadnego policjanta, a służby porozumiewały się z nią za pomocą telefonu. Policy Group miała bardzo trudne zadanie, posiadając mało informacji i jeszcze więcej pytań. Nie wiedziano, kto jest sprawcą i czy znajduje się na terenie kampusu. Jej członkowie twierdzili później, że z pierwszych informacji uzyskanych od policji wynikało, że mogło to być morderstwo, a następnie samobójstwo. Inna wersja zdarzenia zakładała zabójstwo dokonane przez chłopaka ofiary, który opuścił teren uczelni.

Policja przyjęła wariant, że mordercą jest chłopak Emily, który mieszkał poza kampusem. Nie wzięła pod uwagę, że sprawcą może być ktoś inny, kto nadal może znajdować się na terenie uczelni i należy w związku z tym uwzględnić odwołanie zajęć lub zamknięcie uczelni, nie przygotowała żadnej informacji ostrzegawczej, która miałaby zostać wysłana do wszystkich studentów. Skupiono się na czynnościach związanych z podwójnym morderstwem w WAJ. Obawiano się też wywołania paniki, jaka miała miejsce w sierpniu 2006 r., kiedy z więzienia uciekł Morva[3]. Policy Group musiała podjąć decyzję, czy zamknąć kampus, jak to zrobić bez paniki i jakim kanałem poinformować studentów i pracowników. Ostatecznie na podstawie posiadanych informacji krótko przed godziną 9.30 społeczność Virginia Tech otrzymała następujący mail: „W West Ambler Johnson dziś rano miała miejsce strzelanina. Policja jest na miejscu i prowadzi dochodzenie. Społeczność uniwersytetu jest proszona o ostrożność i kontakt z policją Virginia Tech, jeżeli zaobserwuje cokolwiek podejrzanego lub posiada informacje w tej sprawie. Kontakt do policji Virginia Tech 231-6411. Obserwujcie stronę www.vt.edu. Będziemy informować, gdy tylko otrzymamy więcej informacji”.

Niestety wiadomość była bardzo ogólna, nie było w niej ani słowa o podwójnym morderstwie, tylko o strzelaninie, która równie dobrze mogła być po prostu wypadkiem. Dodatkowo o tej porze odbywały się zajęcia i większość studentów nie miała szansy odczytać informacji w telefonie lub mailu. Gdyby wiadomość została wysłana pomiędzy godziną 8 a 8.30, wielu studentów odebrałoby ją przed udaniem się na kolejne zajęcia o godzinie 9.05.

Chłopak Emily Hilscher został zatrzymany około godziny 9.30. Był zszokowany informacją o śmierci swojej dziewczyny. Chętnie współpracował z policją i pozytywnie przeszedł badania na kontakt z materiałem wybuchowym czy prochem. W dalszym ciągu go podejrzewano, ale jego sprawstwo stawało się coraz mniej prawdopodobne. Zaczęto brać pod uwagę fakt, że morderca nadal jest na wolności. Kiedy informacja ta dotarła do władz uczelni, zaczęto pilnie planować czynności alarmowe, ale w tym momencie było już za późno[4].

Cho wrócił do swojego pokoju o godzinie 7.17 (według odczytu karty dostępu), zmienił zakrwawione ubrania, ale ich nie wyrzucił. Zalogował się do szkolnego maila, usunął zawartość swojej skrzynki, usunął z komputera twardy dysk, wyczyścił telefon komórkowy. Prawdopodobnie chciał zrobić to samo z bronią[5]. Następnie wyszedł, nie zabierając ze sobą żadnego dokumentu tożsamości. Po drodze do budynku Norris Hall wysłał do telewizji manifest razem ze swoim zdjęciem. Dwukrotnie, o godzinie 8.10 i 8.20, mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy, później zidentyfikowany jako Cho, był widziany przy zbiorniku wodnym (w którym w toku dalszego śledztwa próbowano, bez powodzenia, znaleźć jego telefon i dysk z jego komputera).

Około godziny 9 Cho poszedł na pocztę w Blacksburg, gdzie rozpoznał go jeden z wykładowców, który określił później jego wygląd jako przerażający. O godzinie 9.01 wysłał paczkę na adres NBC News w Nowym Jorku i list do Wydziału języka angielskiego na Virginia Tech. Paczka została podpisana przez A. Ishmaela. Napis o podobnej treści – A Ishmael – odkryto na ramieniu Cho, kiedy znaleziono jego ciało. Tym samym imieniem podpisywał także część maili. W paczce wysłanej do NBC News znajdowała się m.in. płyta CD, na której było nagranych około 20 filmów z Cho wygłaszającym radykalne skargi wobec świata oraz podpisane przez niego zdjęcia przedstawiające go z bronią i pokazujące przygotowania do masowego mordu społeczeństwa, które źle go traktowało. Starał się na nich wyglądać na silnego „mściciela”, a nawet zbawcę świata. Przesłane zdjęcia i filmy zostały zrobione kilka tygodni wcześniej, w różnym czasie i w różnych okolicznościach: w motelu, wynajętym vanie, internacie. Materiały Cho wykonał samodzielnie, było widać, jak ustawiał kamerę. Wypowiadanych przez niego słów większość znajomych nigdy nie słyszała w rzeczywistości. Chciał, aby znana była jego motywacja, chociaż teksty były niespójne, nie wiadomo także, skąd znalazło się w nich takie rozgoryczenie. Wypowiadane frazy pochodziły z Biblii, literatury i od znanych osób ze środowiska międzynarodowego, raczej bez świadomości ich znaczenia. Starał się pozować na ważną postać dokonującą masowego mordu, a nie zamachowca, który zabija prezydenta czy osobę publiczną. W paczce znajdowały się też spisane teksty, które czytał przed kamerą.

Nie udało się ustalić motywów zamordowania Emily i Clarka – niektórzy uważają, że mógł to być trening przed masowym zabijaniem. W przeszłości niektórzy masowi mordercy tak robili. Zabijając dwie pierwsze ofiary, Cho ryzykował jednak, że może zostać złapany i jego plan nie zostanie zrealizowany. Wiele rzeczy w tym czasie mogło pójść nie tak[6].

Pomnik ku czci ofiar strzelaniny przed gmachem Virginia Tech.

Przebieg zdarzenia – masakra w Virginia Tech

W chwili głównego zamachu na terenie uczelni od dwóch godzin znajdowało się wielu policjantów przybyłych w związku z pierwszym zabójstwem. Na posterunku Blacksburg Police Department (BPD) przebywały także dwa zespoły szybkiego reagowania policji – ERT, a jeden z kapitanów policji pełnił służbę jako oficer łącznikowy w Virginia Tech Policy Group.

Cho opuścił budynek poczty o godzinie 9.01 (według danych na rachunku) i udał się do budynku Norris Hall. Miał ze sobą plecak, w którym znajdowała się broń: dwa pistolety – Glock 19 i P22 Walther, 400 sztuk amunicji w magazynkach, nóż, ciężki łańcuch i młotek. Ubrany był w lekką kurtkę przykrywającą kamizelkę strzelecką. Nikt nie zwrócił na niego uwagi jako na osobę, która może stanowić zagrożenie, dopóki nie zaczął strzelać.

W budynku Norris Hall Cho założył łańcuchy na troje drzwi wejściowych używanych przez studentów, co miało uniemożliwić interwencję z zewnątrz i zapobiec ucieczce potencjalnych ofiar[7]. Do jednego z łańcuchów dołączył informację, z której wynikało, że jego usunięcie spowoduje wybuch bomby. Wiadomość została znaleziona przez jednego z pracowników uczelni. Zgodnie z instrukcją, powinien on natychmiast powiadomić o tym fakcie policję, niestety nikt nie potraktował tej informacji z należytą podejrzliwością. Gdyby tak się stało, policja mogłaby się pojawić szybciej[8]. Jedna ze studentek, widząc łańcuch, weszła do budynku przez okno. Nie poinformowała o tym nikogo, myśląc, że ma to związek z remontem. Podobnie inni studenci, wychodząc z trzeciego piętra, zauważyli łańcuch na drzwiach, ale także nie powiadomili policji czy władz uczelni.

Zamachowiec, zanim zaczął strzelać, chodził po korytarzu na pierwszym piętrze i zaglądał do różnych sal wykładowych, do niektórych więcej niż raz, co wzbudziło zdziwienie niektórych osób. Ostatecznie wszedł do sali numer 206 prof. G.V. Loganathana, gdzie dokładnie o godzinie 9.40 zastrzelił prowadzącego zajęcia wykładowcę. Na 13 studentów obecnych w sali zastrzelił 9, 2 ranił, a tylko 2 nie ucierpiało w ogóle. Żadna ze znajdujących się w sali osób nie miała szansy wykonać telefonu na policję.

Odgłosy z sali 206 nie zostały przez studentów uczących się w sąsiednich pomieszczeniach od razu zidentyfikowane jako strzały z broni. Dopiero kiedy jeden ze studentów z sali 211 (języka francuskiego) wyszedł na korytarz, zrozumiał, co się dzieje, i natychmiast zadzwonił pod numer 911. Od początku strzelaniny do momentu wykonania tego telefonu minęło około jednej minuty. Operator na centrali nie był zorientowany w rozmieszczeniu budynków na uczelni. Kolejną minutę zajęło ustalenie, że dzwoni ktoś z Virginia Tech – wtedy dyspozytor przekazał informację do VTPD. Pierwsza informacja o strzelaninie w Norris Hall dotarła do policji w Virginia Tech dopiero o godzinie 9.42. Pozostali studenci i wykładowcy także słyszeli odgłosy z sali 206, ale nie zidentyfikowali ich jako strzałów z broni. Niektórzy myśleli, że są to dźwięki z budowy, inni sądzili, że słychać eksperymenty chemiczne z parteru. W międzyczasie wykonywano kolejne połączenia telefoniczne na numer 911 z innych sal i budynków. Jeden z profesorów, słysząc strzały, kazał kontynuować zajęcia. Ponieważ strzały nie milkły, któryś ze studentów wyszedł na korytarz sprawdzić, co się dzieje, i został postrzelony.

W ciągu kolejnych minut rozegrał się prawdziwy horror. Cho po wyjściu z sali 206 wszedł do sali 207, języka niemieckiego. Postrzelił prowadzącego zajęcia prof. Christophera Jamesa Bishopa oraz kilku studentów siedzących najbliżej drzwi, z których czterech oraz prof. Bishop zmarło, natomiast sześciu odniosło rany. Jedna ze studentek chciała zbudować barykadę ze stołów, ale nie zdołała i została ranna. Studenci z sali 211, prof. Jocelyna Couture-Nowaka, po wykonaniu zgłoszenia na 911 podjęli próbę zabarykadowania drzwi stołem wykładowcy. Cho zdołał jednak ich odepchnąć, strzelił do wykładowcy i idąc dalej, strzelał do kolejnych studentów. Jednym z nich był student Collin Goddard, który pierwszy dodzwonił się na 911. Ranna została Emily Haas, która wzięła telefon Goddarda, kiedy ten został postrzelony, i przez cały czas strzelaniny pozostawała na linii. Została dwukrotnie lekko ranna w głowę, mówiła po cichu do dyspozytora. Zgodnie z instrukcjami policji udawała martwą – leżała z zamkniętymi oczami, z telefonem schowanym pod głową. Odzywała się tylko wtedy, gdy napastnik znajdował się poza salą[9].

W sali 205 studenci, słysząc strzały, zabarykadowali drzwi, trzymając je stopami i cały czas pozostając bardzo nisko nad podłogą. Cho, nie mogąc wejść do środka, kilka razy strzelił przez zamknięte drzwi, jednak w tej sali nikt nie został ranny.

Następnie Cho wrócił do sali 207, ale drzwi zabarykadowało dwóch zdrowych i dwóch rannych studentów – trzymali je rękami i nogami, unikając centralnej części drzwi. Kiedy udało mu się na kilka centymetrów uchylić drzwi, oddał pięć strzałów. Nie mogąc jednak wejść do środka, oddalił się.

Następnie wrócił do sali 211, języka francuskiego, i ponownie zaczął strzelać do studentów. Ponownie dwukrotnie strzelił do Goddarda, który cały czas udawał martwego. Ostatecznie w sali 211 zastrzelił 11 studentów i wykładowcę oraz ranił 6 osób. Woźny, który był na pierwszym piętrze, zauważył, jak Cho ładuje broń, i wykorzystał ten moment[10], żeby zbiec na dół. Cho podjął także próbę wejścia do sali nr 204, prof. Liviu Librescu[11] uczącego mechaniki. Librescu zablokował drzwi własnym ciałem i kazał studentom wyskakiwać przez okno na trawę. Studenci wybili szybę i 10 na 16 zdołało uciec. Dwóch podczas wychodzenia przez okno zostało lekko rannych. Niestety prof. Librescu odniósł poważne rany, kiedy zamachowiec strzelał przez zamknięte drzwi. W sali 204 cztery osoby zostały ranne, a jedna zginęła.

Do większości sal Cho wracał więcej niż raz. Strzelał, stojąc w drzwiach lub z bliskiej odległości, chodząc po sali. Nie mógł strzelać tylko do tych, którzy leżeli pod przewróconymi meblami. Studenci mieli bardzo ograniczone możliwości ukrycia się – sale były kwadratowe, bez żadnych zasłon czy przeszkód, w środku znajdowały się tylko lekkie stoliki i krzesełka oraz stół wykładowcy na podwyższeniu. Dodatkowo nie można było zamknąć drzwi od wewnątrz. Nie funkcjonował również żaden system alarmowania o zagrożeniach czy przekazywania informacji, a jedyną możliwość kontaktu z osobami znajdującymi się na zewnątrz stanowiły prywatne telefony studentów i wykładowców. Tylko w salach na drugim piętrze działały telefony stacjonarne.

Strzelanina trwała 10–12 minut – od pierwszego zgłoszenia na 911 i przekazania do VTPD było to jeszcze 9 minut. Cho strzelił sobie w głowę prawdopodobnie gdy usłyszał i zobaczył zbliżających się policjantów[12].

Podsumowując, w ciągu około 10 minut Cho, uzbrojony w dwa pistolety, postrzelił 47 osób, z czego 30 zmarło. Na siedmiu wykładowców śmierć poniosło pięciu – znajdowali się na pierwszej linii, kiedy napastnik wchodził do sal, z wyjątkiem dwóch: jeden został postrzelony przez drzwi, drugi na korytarzu, gdy przyszedł z innego piętra sprawdzić, co się dzieje. W budynku znajdowało się około 120 studentów, z czego 25 zostało zabitych, 17 rannych (ale przeżyło), 6 odniosło obrażenia, skacząc przez okno, 4 ucierpiało z innych powodów. W sali 211 ucierpiało 17 osób, w sali 207 – 11, w sali 206 – 11, w sali 204 – 10, w sali 205 – 1 i w sali 306 – 1. Podczas strzelaniny w budynku znajdowało się co najmniej 75 innych osób: wykładowcy, obsługa, sprzątaczki, woźny – nikt z nich nie ucierpiał. Cho wystrzelił co najmniej 174 naboje 9 mm z dwóch pistoletów, większość do osób w zasięgu ognia bezpośredniego. Na miejscu policja znalazła 17 pustych magazynków, z których każdy mógł pomieścić 10–15 sztuk amunicji, a także 203 sztuki naboi, z czego część w dwóch magazynkach. Gdyby policja nie przybyła tak szybko, Cho, mając jeszcze około 200 sztuk amunicji, mógłby kontynuować strzelanie, tak jak to robił, aż do momentu samobójstwa[13]. Pozostawił ofiary w sześciu salach lekcyjnych i na klatkach schodowych. Świadkowie opowiadali, że był niesamowicie spokojny, nie strzelał do konkretnych osób, a do tych, do których miał możliwość[14]. Praktycznie przez cały czas nic nie mówił.

W związku z porannym morderstwem i obecnością policji na kampusie w ciągu trzech minut od rozpoczęcia strzelaniny w Norris Hall na miejsce przybyły służby, przygotowane i wyszkolone w zakresie reagowania na incydenty aktywny strzelec. Szybko ustalono, że strzały padają tylko w środku budynku. Ponieważ odgłosy wydobywające się z dwóch różnych typów broni, używanych przez napastnika, nieco się różniły, pojawiło się przypuszczenie, że strzelców jest więcej niż jeden. Policjanci pobiegli do drzwi wejściowych, tam jednak był założony łańcuch, który próbowali bezskutecznie przestrzelić. Podobnie sytuacja wyglądała przy drzwiach numer dwa i trzy. Dopiero wejście numer cztery, prowadzące przez pokój sprzątaczek, było zamknięte tylko na zamek. Szybko zostały otwarte – zamek przestrzelono ze strzelby typu shotgun[15]. Do budynku błyskawicznie wbiegło pięciu policjantów. Kilkadziesiąt sekund później w budynku znalazła się druga grupa składająca się z siedmiu policjantów z różnych departamentów. Pierwszy zespół pobiegł na pierwsze piętro korytarzem do sali, skąd dochodziły odgłosy strzałów, drugi – od drugiego końca holu. Po wejściu na przeciwległym końcu zobaczyli pierwszy zespół. Zostali na miejscu, aby uniknąć ognia krzyżowego i czekali, aż Cho wyjdzie z sali lekcyjnej. Następnie pobiegli na drugie piętro.

Pierwszy zespół podążał w kierunku, z którego dobiegały odgłosy strzałów. Po drodze policjanci sprawdzali wszystkie sale i biura, widząc zabitych i rannych, w niektórych salach wyglądało to jak rzeź, wiele osób jeszcze żyło. Chociaż strzelec już został zidentyfikowany, nie było pewności, że nie ma jeszcze jednego napastnika. Jeden z policjantów powiedział później: „Jak jedna osoba mogła tego wszystkiego dokonać przy wykorzystaniu tylko krótkiej broni?”. Po ustaleniu, że zamachowiec już nie żyje, policjanci niezwłocznie rozpoczęli ewakuację rannych, chociaż wciąż nie wiedzieli, czy nie ma drugiego strzelca[16].

Niektórzy twierdzili, że policja powinna szybciej znaleźć się w środku. Jednak nie było to możliwe, ponieważ policjanci nie noszą ze sobą jako standardowego wyposażenia nożyc do cięcia metalu; w normalnych warunkach sprzęt wożony jest przez specjalne pojazdy techniczne. Dodatkowo okna na parterze były za wąskie, aby uzbrojony policjant mógł przez nie wejść.

Na miejsce tragedii, które przedstawiało najgorszy do wyobrażenia widok, przybyli ratownicy medyczni. Uczelnia miała również własną sekcję pierwszej pomocy medycznej – Virginia Tech Rescue Squad (VTRS), która należała do jednej z najstarszych uczelnianych sekcji pierwszej pomocy w całych Stanach Zjednoczonych i liczyła 38 członków. Przybyłe na miejsce zespoły musiały w pierwszej kolejności ustalić, kto żyje, a kto nie, oraz zapewnić pomoc wszystkim rannym. Pomocy rannym i poszkodowanym udzielało w sumie 14 agencji, które wysłały łącznie 27 karetek pogotowia i 120 osób[17].

Symptomy

Seung Hui Cho urodził się w 1984 r. w Seulu w Korei Południowej, mieszkał tam z rodziną w małym dwupokojowym mieszkaniu. Był dzieckiem bardzo nieśmiałym, cichym. Poważne choroby od 9. miesiąca do 3. roku życia spowodowały, że miał wątłą budowę ciała, a zabiegi medyczne, jakich wiele przeszedł w dzieciństwie, sprawiły, że nie lubił dotyku. W 1992 r., kiedy miał 8 lat, jego rodzina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych i zamieszkała w Maryland, a w 1993 r. przeniosła się do Fairfax County w Wirginii. Jego rodzice pracowali w pralni chemicznej. Kiedy w 1997 r. ukończył 6. klasę, stał się bardzo wycofany. W siódmej klasie korzystał z porad specjalistów w Centrum Usług Międzykulturowych (Multicultural Center for Human Services), które miało pomóc w zwalczaniu jego nieśmiałości. Zdiagnozowano u niego mutyzm wybiórczy[18]. Rodzice podjęli działania mające sprawić, by chłopiec lepiej się socjalizował – wysyłali go na zajęcia pozaszkolne, organizowali spotkania z rówieśnikami, ale to nie zmieniło jego zachowania.

W 1999 r., kiedy Cho był w ósmej klasie, w jednej z jego prac nauczyciel zauważył symptomy wskazujące na to, że chłopiec idealizuje samobójstwa i morderstwa. Znalazły się w niej odniesienia do zamachu w Columbine, który miał miejsce w kwietniu tego samego roku. Szkoła zażądała od rodziców, aby Cho został poddany badaniom psychiatrycznym w Centrum Usług Międzykulturowych. Po badaniach przepisano mu leki antydepresyjne. Cho zareagował na nie pozytywnie i przyjmował je regularnie przez kolejny rok.

Budynek uniwersytecki Virginia Tech.

W 2000 r. rozpoczął naukę w Westfield High School w Fairfax County. Po badaniach u Cho zostały zdiagnozowane zaburzenia emocjonalne co sprawiło, że został objęty indywidualnym programem edukacyjnym (IEP – Individual Educational Program). Miało mu to pomóc w walce z nieśmiałością i niedostosowaniem się do reguł obowiązujących w klasie. Leczony był także jego mutyzm wybiórczy za pomocą terapii sztuką w Centrum Usług Międzykulturowych. W tym czasie Cho nie stwarzał problemów, regularnie zgłaszał się na wizyty u lekarza. Miał dobre oceny i był w stanie całkiem dobrze dostosować się do środowiska szkolnego, choć w dalszym ciągu jego postępy w komunikacji były minimalne.

W 2003 r. ukończył Westfield High School i wbrew radom rodziców postanowił zapisać się na studia do Virginia Tech. Rodzice uważali, że uczelnia jest dla niego za duża i w związku z tym nie będzie mógł liczyć na odpowiednie wsparcie. Na wypadek, gdyby potrzebował pomocy w trakcie studiów, miał numer telefonu do poradni specjalistycznej ze szkoły średniej, jednak nigdy z niego nie skorzystał. Nauka na studiach szła mu dobrze, ale wdał się w spór ze współlokatorami, dotyczący utrzymania czystości i porządku, i w konsekwencji musiał zmienić pokój. Raz w tygodniu odwiedzali go rodzice. Ogólnie Cho był zadowolony z college’u.

W 2004 r. rozpoczął drugi rok studiów. Zaczął angażować się w pisanie, co sprawiało mu ogromną przyjemność. Cho myślał o wydaniu książki, ale jego pomysł na książkę został odrzucony, przez wydawnictwo w Nowym Jorku. Według rodziny wywołało to u niego depresję. W dalszym ciągu nie korzystał ze specjalistycznego wsparcia, ale też nie zachowywał się w sposób stwarzający problemy. Na jakiś czas zamieszkał w wynajętym mieszkaniu, ale w 2005 r. wrócił do akademika. W tym czasie jego problemy zaczęły się pogłębiać. Stracił też chęć do pisania, co według siostry miało być spowodowane odmową wydania książki[19].

Zaczęło się zmieniać jego zachowanie. W czasie jednej z imprez u kolegi Cho przebił nożem dywan. 15 października profesor Nikki Giovanni, zaniepokojony jego zachowaniem w trakcie zajęć, a także przebijającą się w jego pracach agresją, zawnioskował o usunięcie chłopaka z grupy, jednocześnie obiecując mu pomoc w znalezieniu innej. 18 października studenci poinformowali jednego z nauczycieli, że Cho w trakcie lekcji robi im potajemnie zdjęcia i pisze pełne przemocy opowiadania. Dzień później podczas rozmowy z wykładowcami chłopak stwierdził, że jego opowiadania były satyrą, obiecał także, że nie będzie więcej robił nieautoryzowanych zdjęć. Wykładowcy zalecili mu zmianę kierunku studiów i zasięgnięcie porady specjalisty. Podsumowanie rozmowy zostało mu wysyłane mailem. Wykładowca, dr Roy, usunął Cho z grupy i zasugerował nauczanie indywidualne. Ponieważ chłopak nie zgodził się na doradztwo, dr Roy o problemach ze studentem poinformował odpowiednie komórki na uczelni: Wydział do Spraw Studentów Centrum Doradztwa Cooka (Division of Student Affairs Cook Counseling Center – CCC), Centrum Zdrowia Schifferta, policję w Virginia Tech oraz College of Liberal Arts and Human Sciences. Podczas spotkania Virginia Tech Care Team (zespołu odpowiedzialnego za problemy studentów), na którym omawiany był przypadek Cho, dr Roy poinformował o podjętych decyzjach i sugerowanych wyjściach – na tym etapie problem uznano za rozwiązany.

W dniu 2 listopada koledzy z pokoju Cho odnieśli wrażenie, że palił on ogień w pokoju i poinformowali o tym policję. 27 listopada Jennifer Nelson, mieszkająca w akademiku West Ambler Johnston (WAJ), napisała do policji VTPD raport na temat denerwujących ją prób kontaktu, który Cho próbował z nią nawiązać zarówno w internecie, jak i osobiście. Policja przesłuchała chłopaka, jednak nie postawiono mu oficjalnych zarzutów, sugerując rozmowę dyscyplinarną. Sprawa została przekazana do Biura Prawnego odpowiedzialnego za kwestie dyscyplinarne w Virginia Tech, które poinformowało, że postępowanie może być rozpoczęte tylko na podstawie pisemnej skargi, czego dziewczyna jednak ostatecznie nie zrobiła[20].

30 listopada 2005 r. Cho podczas rozmowy telefonicznej powiadomił CCC o swojej rozmowie z VTPD. 6 grudnia inna studentka, Christina Liilizu przekazała informację o tym, że Cho, używając różnych pseudonimów, wysyła jej maile z obrzydliwymi treściami. Cho ponownie, w przebraniu, zaczął nachodzić Jennifer Nelson w jej pokoju w akademiku. Zawiadomienia o tym zostały wysłane do osób odpowiedzialnych za akademiki, wraz z informacją, że Cho ma w pokoju nóż. 9 grudnia chłopak wysłał niechciane maile do Margaret Bowman, zostawił także dla niej informacje na tablicy korkowej w pobliżu jej pokoju – były wśród nich cytaty z Szekspira. Dziewczyna powiadomiła o wszystkim policję VTPD, która przybyła do akademika, ale nie zastała Cho w pokoju.

Dyrektor CCC dr Miller na bieżąco otrzymał informacje o pobycie Cho w szpitalu psychiatrycznym, dodatkowo w styczniu 2006 r. do CCC trafił wypis ze szpitala dotyczący Cho, ale centrum nie podjęło żadnych działań. W lutym dr Miller został zwolniony ze stanowiska dyrektora CCC. Pakując się w pośpiechu, zabrał ze sobą dokumenty dotyczące studentów, między innymi Cho, co odkryto dopiero w lipcu 2009 r.

Kiedy policja opuściła kampus, jego współlokator otrzymał od Cho mail z następującą treścią: „Mógłbym się zabić także teraz”. Współlokator natychmiast powiadomił policję, która niezwłocznie przewiozła Cho do VTPD. Po rozmowie określono go jako osobę stwarzającą bezpośrednie zagrożenie dla siebie i otoczenia, podjęto decyzję o zatrzymaniu i przewieziono go do Carilion St. Albans Psychiatric Hospital na obserwację. Nikt nie skontaktował się z rodzicami Cho. 14 grudnia niezależny specjalista, psycholog Roy Crouse, ocenił stan zdrowia Cho i oświadczył – bez zebrania innych informacji – że nie stwarza on bezpośredniego zagrożenia dla siebie i innych i zalecił jedynie konsultacje okresowe. Cho został zwolniony ze szpitala z poleceniem odbywania regularnych konsultacji psychiatrycznych. Cho umówił się na spotkanie w CCC. Tego samego dnia psychiatra ze szpitala St. Albans napisał, że Cho nie wykazuje symptomów psychozy, skłonności samobójczych i zabójczych.

W kwietniu 2006 r. doszło do konfliktu pomiędzy wykładowcą pisma technicznego Carlem Beanem a Cho, który nie zaliczył pracy; w trakcie dyskusji Cho podniósł głos na wykładowcę. Wiosną 2006 r. jeden z wykładowców kreatywnego pisania scharakteryzował Cho jako osobę, której język pisarski jest pełen przemocy. Przykładem była jedna z jego prac, w której bohater, młody człowiek, nienawidzi innych studentów w szkole i planuje ich zabicie oraz samobójstwo.

 2 lutego 2007 r. Cho zamówił przez internet pistolet Walther P22, który otrzymał 9 lutego. 12 marca wypożyczył prawie na miesiąc samochód typu van. 13 marca kupił kolejny pistolet – Glock 19 oraz paczkę 50 sztuk amunicji. Między zakupem jednej i drugiej broni odczekał miesiąc, co jest zgodne z prawem Wirginii. Sklep, w którym Cho kupował broń, zweryfikował chłopaka na policji, ale w policyjnej dokumentacji nie było informacji na temat jego choroby psychicznej. 22 marca Cho ćwiczył na strzelnicy i kupił dwa magazynki do pistoletu Walther P22 po 10 naboi każdy. 23 marca kupił trzy 10-nabojowe magazynki od innego sprzedawcy. 31 marca kupił kolejne magazynki, amunicję i nóż myśliwski. 7 kwietnia znów kupił amunicję. 8 kwietnia ponownie kupił amunicję, a noc spędził w studiu filmowym, gdzie nagrał swój manifest. 13 kwietnia na uczelni w budynkach Torgersen, Durham i Whittemore ogłoszone zostały anonimowe alarmy bombowe i zarządzona ewakuacja; po zamachu nie znaleziono dowodów łączących te alarmy z Cho, chociaż związek ten nie jest wykluczony. 14 kwietnia mężczyzna, Azjata, ubrany w bluzę z kapturem, był widziany w budynku Norris Hall. 15 kwietnia Cho odbył swoją zwyczajową rozmowę telefoniczną z rodziną w Fairfax County. W jej trakcie nie wykazywał żadnych niepokojących symptomów[21].

Konsekwencje

Trzy dni po masakrze w Virginia Tech gubernator Wirginii Tim Kaine powołał zespół ekspertów do przeprowadzenia niezależnej, kompleksowej i obiektywnej oceny wszystkich informacji związanych z tragedią. Specjaliści mieli przygotować rekomendacje dotyczące poprawy przepisów prawa, procedur, polityki, systemów i instytucji – zarówno prywatnych, jak i rządowych. 18 czerwca 2007 r. gubernator Kaine wydał dyrektywę wykonawczą (Executive Order) 53, potwierdzającą powstanie The Virginia Tech Review Panel oraz precyzującą uprawnienia zespołu w zakresie dostępu do dokumentów i informacji niezbędnych do realizacji tych zadań. Każdemu członkowi zespołu powierzono zadania zgodne z jego specjalizacją, wiedzą i doświadczeniem, łącznie z takimi obszarami, jak zdrowie psychiczne, pierwsza pomoc medyczna, zarządzanie uniwersytetem, bezpieczeństwo publiczne, służby bezpieczeństwa, przepisy prawa, służby odpowiedzialne za obsługę ofiar czy system sprawiedliwości. W czerwcu niezależnej kancelarii prawnej Skadden, Arps, Slate, Meagher & Flom, LLP powierzono obsługę prawną prac zespołu, zapewniono także wsparcie logistyczne. Prawnicy kancelarii nie pobierali za tę pracę wynagrodzenia. Wsparcie kancelarii było kluczowe dla uzyskania dostępu do wrażliwych danych oraz prawidłowego poruszania się po wielu wrażliwych obszarach prawnych podlegających ochronie. Zespół, który rozpoczął pracę w maju 2007 r. i zgodnie z oczekiwaniami gubernatora do końca sierpnia 2007 r. przygotował raport, miał przeanalizować sześć problemów:

1. Dokonać przeglądu wszystkich informacji dotyczących tego, w jaki sposób Seung Hui Cho dokonał morderstwa i masakry, jak pozyskał dostęp do broni oraz ustalić, co spowodowało i zdecydowało o dokonaniu zbrodni.

2. Dokonać przeglądu historii zdrowia psychicznego Cho, jego leczenia i wsparcia zapewnionego przez system oraz symptomów w zachowaniu przed zamachem, które mogły sugerować, że dokona takiego czynu.

3. Dokonać analizy czasowej poszczególnych etapów zdarzenia zarówno w West Ambler Johnston, jak i Norris Hall, w tym działań służb mających na celu jego zatrzymanie po popełnieniu pierwszej ze zbrodni.

4. Dokonać analizy działań wszystkich służb i agencji – zarówno rządowych, jak i prywatnych – realizujących swoje zadania od momentu śmierci sprawcy.

5. Dokonać dodatkowych analiz i badań, które mogą wynikać z bieżących ustaleń.

6. Na podstawie uzyskanych informacji i dokonanych analiz przygotować rekomendacje we wszystkich przedmiotowych obszarach, mające na celu poprawę systemu, zwiększenie jego efektywności oraz uniknięcie błędów na przyszłość[22].

W konsekwencji zamachu Virginia Tech musiała zapłacić 55 tys. dolarów kary za to, że za długo czekano z ogłoszeniem alarmu w trakcie zamachu. Była to najwyższa kara, jaką departament edukacji mógł nałożyć na uczelnię za złamanie federalnego przepisu – tzw. Clery Act, który wymaga szybkiego raportowania o przestępstwach mających miejsce w kampusie. Clery Act nakłada na uczelnie wyższe, które otrzymują federalne dofinansowanie dla studentów, obowiązek meldowania o wszelkich przestępstwach oraz prowadzenia odpowiedniej polityki bezpieczeństwa w zakresie ostrzegania o zagrożeniach. Ponad dwie godziny zajęło wysłanie informacji o strzelaninie do Blacksburg Police Department, co trwało za długo. Ustalono, że wcześniejsza reakcja dałaby większe szanse na podjęcie decyzji, gdzie i w jaki sposób można było bezpiecznie się ukryć. Dodatkowo z informacji nie wynikało, że są ofiary. Władze stanu zawarły z rodzinami ugody w kwestii odszkodowań, które łącznie wyniosły 11 mln dolarów. Dwie rodziny domagały się od uniwersytetu kwoty 10 mln dolarów[23].

Po zamachu na podstawie wniosków wypracowanych przez wspomniany zespół ekspertów w Virginia Tech dokonano szeregu zmian w systemie powiadamiania o zagrożeniach. Nowy system bardzo szybko pokazał swoją skuteczność, kiedy w 2011 r. na uczelni doszło do kolejnego tragicznego wydarzenia. W kampusie znaleziono zwłoki policjanta i innego mężczyzny. Przez kilka godzin w szkole obowiązywała procedura Azyl. Policja szukała zamachowca. Po kilku godzinach odwołano alarm, kiedy okazało się, że za śmierć policjanta odpowiedzialny był drugi z zabitych – zastrzelił funkcjonariusza, kiedy ten podjął interwencję, widząc podejrzanie zachowującego się człowieka na parkingu, a następnie sam popełnił samobójstwo. Dopóki nie odwołano pościgu, przez kilka godzin setki policjantów i agentów FBI przeszukiwało budynek po budynku w poszukiwaniu zabójcy. Jedną z osób obecnych w tym czasie na uczelni był profesor Robert Denton, który przeżył także zamach 16 kwietnia 2007 r. Wspominał później, że myślał o tym, czy to jest powtórka z tamtej sytuacji oraz że wróciły tamte bardzo negatywne emocje.

Po zamachu w 2007 r. na uczelni zostały wprowadzone odpowiednie procedury alarmowe: pięć krótkich sygnałów powoduje, że 40 tys. studentów i pracowników uczelni otrzymuje informację, że ma natychmiast pozamykać się w pomieszczeniach i nie wychodzić na zewnątrz. Alarm jest także dublowany poprzez pojawienie się w ciągu 30 sekund komunikatu na monitorach wszystkich komputerów. Dodatkowo sygnał wysyłany jest na telefony stacjonarne i komórkowe, a także przez radiowęzeł. Uczelnia dwa razy do roku przeprowadza ćwiczenia praktyczne. W czasie tragicznych wydarzeń w 2011 r. cały kampus został zamknięty w ciągu trzech minut[24].


[1] Mass Shootings at Virginia Tech Addendum to the Report of the Review Panel, TriData Division, System Planning Corporation 3601 Wilson Boulevard Arlington, VA 22201, November 2009, https://scholar.lib.vt.edu/prevail/docs/April16ReportRev20091204.pdf, s. 11–19.

[2]Tamże.

[3] Morderca został złapany poza kampusem, ale przez nieporozumienie zarządzono ewakuację w kampusie, przyjechały uzbrojone jednostki SWAT. Pojawił się problem z ewakuacją całego kampusu, przez ponad półtorej godziny samochody stały w korku, a setki innych osób czekały na przystankach autobusowych. Tamże, s. 77–87.

[4]Tamże, s. 77–87.

[5] Osoby chore psychiczne zazwyczaj mają przygotowany plan, który jednak często zmieniają z tylko sobie znanych powodów.

[6]Tamże.

[7] Już po zamachu pojawiła się informacja, że mężczyzna o rysach azjatyckich, ubrany w bluzę z kapturem, był widziany dwa dni przed zamachem pod budynkiem Norris Hall. Prawdopodobnie Cho trenował przed zamachem. Cho działał, wzorując się na zamachowcach z Columbine High School. Wspominał o nich w materiałach wysłanych do NBC News oraz w swoich pracach z okresu szkoły średniej. Pisał o nich, używając ich pierwszego imienia, co jasno sugeruje, że znał przebieg dokonanego przez nich zamachu.Tamże,s. 89–99.

[8] Ciekawe, że na przestrzeni kilku tygodni przed zamachem w trzech różnych budynkach uczelni pojawiły się podobne informacje o bombie. We wszystkich przypadkach zgodnie z procedurą natychmiast zarządzono ewakuację. To mogło spowodować, że kolejna taka informacja nie została potraktowana poważnie. Tamże.

[9] Po wszystkim Emily Haas powiedziała, że przez kolejne 10 minut nie otworzyła oczu, dopóki nie przyjechała policja. W czasie całego dramatu miała świadomość, że Cho może słyszeć głos dyspozytora 911. Wiedziała jednak, że trzymając linię otwartą, pomaga policji w orientowaniu się w przebiegu sytuacji. Tamże.

[10] Ładowanie amunicji do broni trwa zazwyczaj kilka–kilkanaście sekund. W trakcie tej czynności napastnik nie ma możliwości strzelania, co można wykorzystać do prób jego obezwładnienia, ukrycia się lub ucieczki.

[11] Prof. Liviu Librescu to 76-latek, który przeżył Holocaust. Dzięki temu, że zablokował drzwi, uratował życie studentom, ale sam został śmiertelnie ranny. E. MacAskill, S. Goldenberg, Face of the campus killer,„The Guardian”, 18.04.2007 r., https://www.theguardian.com/world/2007/apr/18/highereducation.usa1, dostęp: 20.05.2020 r.

[12] Mass Shootings at Virginia…, s. 89–99, dostęp: 20.05.2020 r.

[13]Tamże.

[14] E. MacAskill, S. Goldenberg, Face of the…

[15] Rodzaj strzelby myśliwskiej lub bojowej palnej, strzelającej śrutem, loftkami lub brenekami. Strzelba przeładowywana w charakterystycznych sposób poprzez przesunięcie ruchomego łoża.

[16]Mass Shootings at Virginia Tech…, s. 89–99.

[17] Tamże, s. 101–103.

[18] Mutyzm wybiórczy to zaburzenie lękowe. Dziecko lub osoba dorosła z mutyzmem wybiórczym najczęściej swobodnie rozmawia w domu, ale milczy lub nie rozmawia swobodnie w przedszkolu, szkole czy w innych sytuacjach społecznych. Zaburzenie najczęściej pojawia się między 2. a 5. rokiem życia i powinno być diagnozowane już po miesiącu od wystąpienia pierwszych symptomów. Niestety często jest diagnozowane dopiero, gdy dziecko jest już w szkole podstawowej, w wieku 8–12 lat. Dziecko z mutyzmem wybiórczym może w ogóle nie odzywać się do nauczycieli, rówieśników lub mówić tylko do wybranych osób. Niektóre dzieci z mutyzmem wybiórczym mają problemy z jedzeniem na terenie szkoły i korzystaniem z toalety. Zazwyczaj nie mają trudności dydaktycznych, a często, w sytuacjach, gdy nie jest wymagane mówienie, mogą odnosić sukcesy szkolne. Z mutyzmu wybiórczego się nie wyrasta, ale trzeba nad nim pracować! Dzieci z mutyzmem wybiórczym często mają inne zaburzenia lękowe, ale mieszczą się w normie intelektualnej. Pozostawione bez pomocy, są narażone na fobię społeczną, izolację i depresję. Wczesna diagnoza i odpowiednia terapia mogą przyczynić się do szybszej poprawy funkcjonowania dziecka. Dlatego ważne jest, aby nauczyciele i lekarze rodzinni baczniej przyglądali się dzieciom nieśmiałym i małomównym. Co to jest mutyzm wybiórczy?, http://www.mutyzm.org.pl/czym-jest-mutyzm/, dostęp: 21.05.2020 r.

[19] Mass Shootings at Virginia Tech…, s. 21–24.

[20]Tamże, s. 21–24.

[21]Tamże, s. 24–26.

[22]Tamże, s. 5–6.

[23] Uczelnia uniknęła kary 98 mln dolarów w ramach dotacji, jakie mogła utracić z budżetu federalnego przekazywanego dla uczelni. Roczny budżet Virginia Tech to 1,1 mld dolarów, natomiast liczba stałych studentów to 30 tys. Virginia Tech fined $ 55,000 for 2007 shootings, „The Guardian”, 30.03.2011 r., https://www.theguardian.com/world/2011/mar/30/virginia-tech-fined-for-shootings, dostęp: 20.05.2020 r.

[24] Ch. McGreal, Virginia Tech shooting brings back memories of 4/16, „The Guardian”, 8.12.2011 r., https://www.theguardian.com/world/2011/dec/08/virginia-tech-shooting-memories-4-16, dostęp: 20.05.2020 r.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 22.02.2021 r.

17 lutego Sąd Okręgowy Warszawa-Praga skazał Emila B. na 25 lat więzienia. Emil B. zamordował 10 maja 2019 r. na korytarzu szkolnym, przy innych uczniach, szesnastoletniego Kubę K. Swojej ofierze zadał kilka ciosów nożem. Prokurator zarzucił mu popełnienie zbrodni zabójstwa w zamiarze bezpośrednim. Sąd orzekł wobec siedemnastoletniego dziś Emila B. najwyższy możliwy wymiar kary, czyli 25 lat więzienia. Zgodnie z artykułem 54 paragraf 2 Kodeksu karnego wobec sprawcy, który w czasie przestępstwa nie ukończył osiemnastu lat, nie wymierza się kary dożywotniego pozbawienia wolności. Chłopak będzie musiał także zapłacić 150 tys. zł zadośćuczynienia na rzecz rodziny ofiary. Wyrok jest nieprawomocny. Biegli orzekli, że odbierając życie koledze, Emil B. nie cierpiał na chorobę psychiczną i nie miał zaburzeń świadomości ani zniesionej poczytalności[1].

Warto w tym miejscu przypomnieć kilka szczegółów dotyczących całego zdarzenia, do którego doszło w SP 195 w warszawskim Wawrze 10 maja 2019 r. około 10.00. Na terenie szkoły, w trakcie przerwy, pod salą do fizyki doszło do kłótni pomiędzy dwoma uczniami. W wyniku zdarzenia zaatakowany szesnastoletni Kuba z trzeciej klasy gimnazjum został dźgnięty dziewięć razy nożem. Pomimo reanimacji zmarł. Do 16 maja 2019 r. w tej sprawie zatrzymano pięć osób. Z informacji TVN wynika, że zamordowany Kuba był wcześniej poszkodowany w innej sprawie – miał zostać pobity i pozbawiony wolności, ponieważ nie spłacił długu. W związku z tamtym zdarzeniem został zatrzymany dwudziestodziewięciolatek. Zdaniem policji obie sprawy nie miały ze sobą związku[2].

Z relacji jednego z uczniów wynika, że Kuba został najpierw pobity, a następnie dźgnięty nożem, m.in. w przeponę i plecy. Zdaniem świadków napastnik był o wiele większy i silniejszy od swojej ofiary. Początkowo doszło do kłótni, przepychania, a następnie do bójki i zabójstwa. Ofiara była winna swojemu oprawcy około 2000 zł. Według uczniów Kuba pożyczył pieniądze na komputer, służący do gier. Grali w Counter-Strike, a komputer Kuby był za słaby. Uczniowie twierdzili, że Kuba nie miał z czego oddać, a Emil pieniądze miał ze sprzedaży telefonu i słuchawek[3].

W dniu zamachu w szkole przebywała matka ofiary, która przyszła, aby zgłosić dyrekcji, że Emil B. grozi jej synowi. Na miejscu tragedii znalazła się, gdy jej syn już nie żył. Kobieta mówiła, że jej syn dostawał groźby, bał się swojego oprawcy i twierdził, że jest on bardzo agresywny. Podkreślała, że nie rozumie, jak – mimo jej ostrzeżeń – do morderstwa mogło dojść w szkole, na oczach wielu osób[4]. Nie wyciągnięto jednak żadnych konsekwencji wobec dyrekcji i grona pedagogicznego. Z początkiem nowego roku szkolnego w szkole pojawił się za to dodatkowy monitoring. Burmistrz Wawra Norbert Szczepański oświadczył, że „jeżeli będą sygnały ze strony policji czy prokuratury, że coś było nie tak, to wtedy będę podejmował adekwatne decyzje”[5].

Po tragedii Emil B. został umieszczony w schronisku dla nieletnich. Dzień po zabójstwie sąd podjął decyzję o przekazaniu sprawy prokuraturze. W tym czasie wpłynęło zażalenie obrońcy na tę decyzję, złożyli je także matka i ojciec sprawcy. Na początku października sąd rejonowy dla Warszawy-Pragi Południe zdecydował, że Emil – który nie przyznał się do popełnienia zarzucanego mu czynu[6] – będzie odpowiadał za zabójstwo jak dorosły.

Proces ruszył 12 marca 2020 r. w Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga. Prokurator w połowie grudnia 2019 r. wniósł akt oskarżenia, w którym zarzucił nastolatkowi popełnienie zabójstwa w zamiarze bezpośrednim. W trakcie śledztwa ustalono m.in., że przygotowywał się on do popełnienia przestępstwa i planował je. Opisywał także w korespondencji telefonicznej – prowadzonej ze znajomymi – spodziewane konsekwencje czynu, którymi miały być pobyt w izbie dziecka i zakładzie poprawczym. W dniu poprzedzającym zdarzenie miał wysłać do ofiary wiadomość SMS o treści: „Jutro będziesz bohaterem mediów”[7]. W trakcie całego zdarzenia napastnik znajdował się pod wpływem substancji psychoaktywnych. Z kolei z opinii sądowo-psychologicznej sporządzonej po obserwacji psychiatrycznej wynika, że dopuszczając się zabójstwa, Emil był w pełni poczytalny. Sąd oddalił także wszystkie zażalenia na postanowienie Sądu Rejonowego, co oznacza, że będzie prowadzone postępowanie i sprawca będzie odpowiadał na zasadach ogólnych przewidzianych w Kodeksie karnym, potocznie mówiąc: jak dorosły. Zabójcy groziło do 25 lat więzienia[8].

Z Emilem problemy wychowawcze były już wcześniej. Kilkakrotnie wzywano go do szkoły z rodzicami, obiecywał poprawę, ale po kilku dniach sytuacja wracała do normy. W dniu zdarzenia miał być także pod wpływem narkotyków. Według jednej z matek innego ucznia kilka miesięcy wcześniej, przy próbie rozdzielenia go z innym chłopcem, popchnął nauczycielkę tak, że ta uderzyła o ścianę. Raz w jego przypadku interweniowała w szkole policja. Przed dokonaniem zabójstwa miał problemy w nauce, w funkcjonowaniu społecznym, lubił przemoc, podejmował próby samobójcze, dokonywał samookaleczenia, nadużywał narkotyków i alkoholu. Mimo zaleceń nie kontynuował terapii[9].

Emil B. był już znany w warszawskiemu wymiarowi sprawiedliwości, ponieważ stawał przed nim dwukrotnie. Za pierwszym razem w 2017 r., gdy miał trzynaście lat, został oskarżony o naruszenie nietykalności cielesnej innej osoby. Rok później ponownie miał sprawę w sądzie – tym razem chodziło o awanturowanie się pod wpływem alkoholu. Za pierwszym razem sąd udzielił Emilowi B. upomnienia, a za drugim razem stwierdził demoralizację, ale postępowanie umorzono. Piętnastolatek nie był pod nadzorem kuratora[10]

Poza Emilem B. w sprawie zatrzymano czterech innych nastolatków. Piętnastoletni wtedy Karol K. miał zdaniem śledczych podżegać Emila B. do zabójstwa. Nastolatek lato spędził w schronisku, jednak na początku listopada 2019 r. śledczy zdecydowali, że może wrócić do szkoły, a kilka tygodni później stwierdzili, że szesnastolatek przestępstwa nie popełnił. Za podżeganie do zabójstwa i również przed sądem dla nieletnich miał odpowiadać piętnastoletni wówczas Adrii H. W tym przypadku postępowanie umorzono. U podejrzanego stwierdzono przejawy demoralizacji i zastosowano nadzór kuratora, a sam Adrii wrócił do szkoły. Wobec pozostałej dwójki (szesnastoletniej Roksany i szesnastoletniego Dawida) została podjęta decyzja o przekazaniu sprawy prokuraturze. Oboje mogli odpowiadać przed sądem za podżeganie do zabójstwa jako dorośli, jednak do tego nie dojdzie. Prokuratura akta nastolatków zwróciła do sądu. Na początku marca Prokuratura Rejonowa Warszawa – Praga Południe przekazała sądowi rodzinnemu sprawy dotyczące dwojga nieletnich, którzy usłyszeli zarzuty w związku z zabójstwem, jakiego dopuścił się Emil B. Prokurator jednak nie sporządził aktu oskarżenia i przekazał sprawę sądowi rodzinnemu. Przesłankami do odstąpienia od skierowania aktu oskarżenia w sprawie Roksany i Dawida był „stopień rozwoju sprawców oraz ich warunki osobiste”[11].

27 lipca 2020 r. prokuratura aresztowała ojca szesnastoletniego Emila B., który wraz z innym podejrzanym dokonał brutalnego ataku późnym wieczorem na trzydziestoletniego mężczyznę. Ofiara była kopana i bita po całym ciele, ugodzona nożem, przed dalszymi ranami uratowała ją ucieczka do pobliskiego lokalu gastronomicznego. Do wydarzenia doszło na tej samej ulicy, gdzie znajduje się szkoła, w której Emil B. dokonał zabójstwa. Według wstępnych ustaleń napad ma bezpośredni związek z zabójstwem dokonanym w maju 2019 r. Zatrzymanym mężczyznom grozi kara dożywotniego pozbawienia wolności[12].

W związku z opisanym zdarzeniem minister edukacji narodowej wystąpił 11 maja 2019 r. z pismem (znak sprawy DWKI-WPB.5012.25.2019.BK), zobowiązującym dyrektorów wszystkich szkół i placówek oświatowych w Polsce do:

  • „przeprowadzenia rad pedagogicznych na temat obowiązków w zakresie zapewnienia bezpieczeństwa uczniom, wynikających z przepisów prawa oświatowego, procedur zachowania w sytuacjach kryzysowych i nadzwyczajnych;
  • zorganizowania spotkań z rodzicami uczniów, podczas których zostaną przedstawione procedury bezpieczeństwa obowiązujące na terenie danej placówki oraz osoby i instytucje, do których można zgłosić się o wsparcie w sytuacjach wymagających pomocy psychologiczno-pedagogicznej i wychowawczej;
  • przeprowadzenia godzin wychowawczych z uczniami na temat czynników warunkujących bezpieczeństwo w szkole, procedur zachowania w sytuacji nadzwyczajnej oraz obowiązków wynikających z poszanowania drugiego człowieka;
  • wzmocnienia współpracy pomiędzy szkołą a rodzicami, w tym przez utworzenie formuły tzw. anonimowej skrzynki na sygnały”[13].

Zalecone czynności dyrektorzy mieli zrealizować do końca maja 2019 r., a kontrole ich realizacji miały się zacząć w czerwcu tego samego roku. W naturalny sposób pojawia się pytanie, w jaki sposób i według jakich ujednoliconych procedur przeszkolić około 43 tys. szkół i przedszkoli w Polsce w ciągu dwóch tygodni. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że nawet tak błahy element jak system alarmowania o zagrożeniach w szkole nie jest ujednolicony, to jasno widać, że dokument nie miał na celu realnego podniesienia poziomu bezpieczeństwa w szkołach, a tylko zabezpieczenie się przed zarzutami medialnymi o brak reakcji.


[1] Zabójstwo na szkolnym korytarzu. Nastolatek skazany na 25 lat więzienia,TVN24”, 17.02.2021, https://tvn24.pl/tvnwarszawa/wawer/warszawa-zabojstwo-w-szkole-w-wawrze-jest-wyrok-5022321, 22.02.2021.

[2] Zabójstwo ucznia w szkole w Warszawie. Miesiąc przed śmiercią Kuba był więziony i pobity, „Wprost”, 23.05.2019, https://www.wprost.pl/kraj/10219310/zabojstwo-ucznia-w-szkole-w-warszawie-miesiac-przed-smiercia-kuba-byl-wieziony-i-pobity.html, 9.02.2020.

[3] K. Bogdańska, Warszawa. Dramat w szkole w Wawrze. Szokujące relacje uczniów, „Wp.pl”, 14.05.2019, https://wiadomosci.wp.pl/warszawa-dramat-w-szkole-w-wawrze-szokujace-relacje-uczniow-6380785515136641a, 9.02.2020.

[4] Zabójstwo w szkole w Wawrze. 15-letni Emil B. trafił do aresztu. Nie przyznał się do zadźgania kolegi, „Metrowawarszawa.gazeta.pl”, 31.10.2019, https://metrowarszawa.gazeta.pl/metrowarszawa/7,141637,25367979,zabojstwo-w-szkole-w-wawrze-15-letni-emil-b-trafil-do-aresztu.html, 5.08.2020.

[5] Zabójstwo w szkole w Wawrze. 15-letni Emil B. będzie odpowiadał jak dorosły, „Polsatnews”, 9.10.2019, https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2019-10-09/zabojstwo-w-szkole-w-wawrze-emil-b-bedzie-odpowiadal-jak-dorosly/, 5.08.2020.

[6] Zabójstwo w szkole w Wawrze. Ruszył proces w sprawie Emila B., „RDC”, 12.03.2020, https://www.rdc.pl/informacje/dzis-ruszyl-proces-przeciwko-emilowi-b-15-latek-mial-ranic-smiertelnie-kolege-w-szkole-w-wawrze/, 5.08.2020.

[7] K. Bogdańska, Warszawa. Dramat w szkole w Wawrze…

[8] Tamże.

[9] Zabójstwo na szkolnym korytarzu…

[10] Zabójstwo w szkole w Wawrze. 15-letni Emil…

[11] K. Ziółkowska, Emil B. stanie przed sądem. Co z nastolatkami, którzy mieli „podżegać do zabójstwa”?, „TVN24”, 12.03.2020, https://tvn24.pl/tvnwarszawa/wawer/warszawa-wawer-w-czwartek-proces-emila-b-co-z-pozostalymi-zatrzymanymi-4345651, 6.08.2020.

[12] Szokujący ciąg dalszy zabójstwa w Wawrze. Emil B. zadźgał Kubę w szkole. Teraz jego ojciec też zaatakował nożem przed tą szkołą!,se.pl”, 30.07.2020, https://www.se.pl/warszawa/warszawa-emil-b-zadzgal-kube-teraz-jego-ojciec-zaatakowal-nozem-aa-1WH8-tB1c-5MvV.html, 6.08.2020.[13]Komunikat do dyrektorów szkół i placówek objętych nadzorem pedagogicznym Lubuskiego Kuratora Oświaty, 14.05.2019, http://ko-gorzow.edu.pl/komunikat-do-dyrektorow-szkol-i-placowek-objetych-nadzorem-pedagogicznym-lubuskiego-kuratora-oswiaty/

Kazimierski Park Krajobrazowy

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Pod hasłem Kazimierski Park Krajobrazowy, poza pięknymi widokami, kryje się urokliwa trasa turystyczna, którą najlepiej pokonać według układu Puławy – Janowiec – Kazimierz Dolny – Nałęczów. Obecnie rejon parku jest świetną opcją na kilkudniowy wypoczynek, a w związku z otwarciem drogi ekspresowej nr 17 z Warszawy do Lublina przejazd z Warszawy do Puław zajmuje tylko około godziny.

Kazimierski Park Krajobrazowy powstał w 1979 roku i był pierwszym z obecnych 17 parków krajobrazowych znajdujących się na terenie województwa lubelskiego. Obszar parku obejmuje bardzo cenne obszary geologiczne. Oprócz walorów abiotycznych ma też walory kulturowe i krajobrazowe. Do jednej z najważniejszych atrakcji należy zaliczyć gęstą sieć wąwozów lessowych – w okolicach Bochotnicy ich zagęszczenie jest największe w Europie i przekracza 10 km na km². Obecnie park zajmuje powierzchnię 149,74 km², a jego otulina liczy 246,44 km².

Pierwszym przystankiem na tej trasie są Puławy – największe miasto nadwiślańskie pomiędzy Krakowem a Warszawą, liczące około 47 tys. mieszkańców. Za jego najciekawszych atrakcji turystycznych należy uznać pałac Czartoryskich, wzniesiony pierwotnie przez Lubomirskich w latach 1676-1679. Pałac został spalony przez Szwedów w 1706 roku i odbudowany w latach 1722-1736 przez Sieniawskich i Czartoryskich. Obecnie wnętrza pałacu są udostępnione dla zwiedzających. Z ciekawszych ekspozycji warto wspomnieć kolekcję mundurów oraz broni, pochodzących z różnych okresów. Pałac otacza nieco zaniedbany park krajobrazowy o powierzchni 30 hektarów. W latach 1731-1736 park przybrał styl francuski, w jakim przetrwał do dziś.

Zdjęcie 1. Pałac Czartoryskich.
Zdjęcie 2. Świątynia Sybilli.

Innym bardzo ciekawym zabytkiem jest Świątynia Sybilli, zbudowana w latach 1798-1801 na wzór antycznej świątyni Westy w Tivoli pod Rzymem. W 1801 roku Izabela Czartoryska założyła tutaj pierwsze w Polsce muzeum, mające pobudzić patriotyzm w okupowanej Polsce. W jej pobliżu znajduje się Dom Gotycki, zbudowany w latach 1800-1809, z okazji pobytu w Puławach Józefa Poniatowskiego. Interesującym zabytkiem jest również dawna kaplica pałacowa, wzniesiona w 1803 roku na wzór rzymskiego Panteonu.

Zdjęcie 3. Dom gotycki.

Puławy opuszczamy odrestaurowanym zabytkowym mostem żelaznym nad Wisłą i udajemy się do pięknej miejscowości Janowiec. To dawniejsze miasto, obecnie wieś, leżąca w powiecie puławskim, na skraju Małopolskiego Przełomu Wisły oraz trójkąta turystycznego: Puławy – Kazimierz Dolny – Nałęczów, przy ujściu Plewki do Wisły, jest połączona przeprawą promową z Kazimierzem Dolnym. Miejscowość w 1325 roku była wymieniana w kronikach pod nazwą Serokomla. Zmiana nazwy na Janowiec i otrzymanie praw miejskich nastąpiło w 1537 roku na podstawie przywileju otrzymanego od króla Zygmunta Starego.

Zdjęcie 4. Odrestaurowany most na Wiśle w Puławach.

Nad urokliwą miejscowością górują ruiny zamku, należącego do najważniejszych zabytków Janowca, zbudowanego w pierwszej połowie XVI wieku przez Mikołaja Firleja. Obecnie znajduje się w nim oddział Muzeum Nadwiślańskiego, gdzie można m.in. obejrzeć kolekcję porcelany niderlandzkiej. Innymi ciekawymi zabytkami są kościół z XIV wieku w stylu gotyckim oraz zespół dworski złożony z budynków przeniesionych z pobliskich terenów Lubelszczyzny, w skład którego wchodzą: barokowy dwór z XVIII wieku, drewniany spichlerz z przełomu XVIII i XIX wieku, stodoła z końca XIX wieku oraz lamus z końca XIX wieku.

Zdjęcie 5. Ruiny zamku w Janowcu.
Zdjęcie 6. Barokowy dwór z XVIII w. znajdujący się obok zamku w Janowcu.
Zdjęcie 7. Zabytkowe budynki gospodarcze znajdujące się obok zamku w Janowcu.
Zdjęcie 8. Widok na zamek w Janowcu z perspektywy Janowca.
Zdjęcie 9. Urokliwe centrum Janowca.

Po zjedzeniu pysznego posiłku w restauracji Maćkowa Chata w centrum miejscowości polecam przeprawę promową przez Wisłę w rejon Kazimierza Dolnego. Jeżeli ktoś ma ochotę popływać, można jeszcze spędzić kilka godzin nad położonym w lesie zalewem rzeki Plewki. Będąc na promie, mamy okazję zrobić kilka pięknych ujęć Wisły, która w tym miejscu prezentuje się bardzo urokliwie. Po przeprawie, zanim pojedziemy do Kazimierza Dolnego, serdecznie polecam spacer po wsi Mięćmierz.

Mięćmierz to stara osada flisacka, dziś letniskowa wieś położona nad samą Wisłą 3 km od centrum Kazimierza. Można tu dotrzeć, idąc lasem miejskim. Dochodzimy na wzgórze, zwane od nazwiska jego byłego właściciela Albrychta Albrechtówką, gdzie znajduje się punkt widokowy na przełom Wisły. Stąd zboczem schodzimy w dół, do wioseczki Męćmierz. To jakby żywy skansen: wiele wiekowych chałup zostało tu przeniesionych z innych miejsc za sprawą nowych właścicieli posesji – inteligencji, głównie z Warszawy i Lublina. Dziś te domy, którym gdzie indziej groziłoby unicestwienie, służą za miejsca letniskowe. Mięćmierz to rzeczywiście magiczna osada – maleńka wioseczka z osłoniętą gontowym daszkiem studnią w sercu.

Zdjęcie 10. Przeprawa promowa przez Wisłę.
Zdjęcie 11. Uroki Mięćmierza.
Zdjęcie 12. Uroki Mięćmierza.

Ostatnim, moim zdaniem, najciekawszym punktem trasy, jest Kazimierz Dolny. Małe miasto, kiedyś królewskie, obecnie liczy około 2,5 tys. mieszkańców. W sezonie turystycznym przybywają tu tysiące osób, zwabione pięknem tego miejsca. Początki osady sięgają XI wieku, natomiast w kronikach nazwa Dolny została odnotowana w 1249 roku. Prawa miejskie Kazimierz Dolny uzyskał w pierwszej połowie XIV wieku. Złoty wiek zakończył się wraz ze spaleniem miasta przez króla szwedzkiego Karola Gustawa w 1656 roku.

Dzisiaj Kazimierz Dolny stanowi zespół urbanistyczno-krajobrazowy, w którym został zachowany historyczny układ ośrodka handlu położonego na szlaku wiślanym. 8 września 1994 roku. kazimierski zespół zabytkowy został uznany za pomnik historii zarządzeniem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsy. Nie sposób wymienić wszystkich znajdujących się tu atrakcji turystycznych, ale do najciekawszych należy zaliczyć: górujące nad miastem ruiny zamku, wieżę obronną, kamienicę Celejowską, kościół parafialny św. Jana Chrzciciela i św. Bartłomieja, kościół św. Anny, spichlerz Feuersteina, Króla Kazimierza i inne, kamienice Przybyłów, synagogę, jatki drewniane na Małym Rynku, drewniane domy oraz przepiękny rynek.

Zdjęcie 13. Uroki Kazimierza Dolnego.
Zdjęcie 14. Uroki Kazimierza Dolnego.
Zdjęcie 15. Widok na Kazimierz Dolny i Wisłę.
Zdjęcie 16. Uroki Kazimierza Dolnego.
Zdjęcie 17. Uroki Kazimierza Dolnego.

Po nasyceniu się pięknem Kazimierza Dolnego można pojechać do Nałęczowa, które jest jedynym w Polsce uzdrowiskiem o profilu wyłącznie kardiologicznym. W powrocie do zdrowia pomaga tutejszy mikroklimat sprzyjający naturalnemu obniżeniu się ciśnienia tętniczego krwi oraz zmniejszeniu dolegliwości serca. W mieście znajduje się wiele zabytkowych willi i innych ciekawych budowli, a w samym centrum leży 25-hektarowy Park Zdrojowy ze stawem i historyczną zabudową.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz, 18.08.2022 r.

Część III – Sa Pa i Północny Wietnam

Dzień 5 (1.05.2022) – wyjazd na północ do Sa Pa

1 maja, tj. dzień wyjazdu do Sa Pa, zaczął się trochę nerwowo. Kiedy poszedłem na śniadanie zgodnie z umową, okazało się, że jeszcze nie jest gotowe, ale szybko przygotowano dla mnie pakiet na wynos. Kiedy z kolei zszedłem chwilę po godz. 6 rano do recepcji, okazało się, że nie można zamówić taksówki, ponieważ nikt nie odbiera telefonu. Ostatecznie na skuterze dowiózł mnie na przystanek autobusowy jeden z pracowników, co wcale nie było przyjemne ze względu na padający deszcz. Okazało się też, że nie do końca potrafi on odnaleźć mój autobus. Chwilę pokrążyliśmy i w końcu znalazłem autobus. Przed autobusem pomocnik kierowcy odnalazł mnie na liście, wskazał kabinę i kazał zdjąć buty. Okazało się, że w autobusie chodzimy na boso, co nie było wcale dziwne, zważywszy na to, że był to autobus składający się z piętrowych kabin (na zdjęciu). W kabinie był pilot, którym można było sterować systemem masaży pleców. Kabina była wystarczająca dla mnie i miała długość dokładnie 175 cm, bo kiedy się wyprostowałem, to sięgałem nogami i głową jej skrajnych części. Gdybym był wysokim facetem, z całą pewnością sześciogodzinna podróż nie należałaby do przyjemności.

Po drodze mieliśmy dwa przystanki po 20 min. na toaletę i posiłek. Przystanki miały miejsce w specjalnie przystosowanych zajezdniach, gdzie były stoiska z jedzeniem, małe targowisko i toaleta. Widać było, że system wspaniale funkcjonuje. Ciekawostka była taka, że po zatrzymaniu się danego autobusu ktoś z obsługi podsuwał po drzwi koszyk z klapkami do chodzenia. Oczywiście ja ze względów higienicznych zakładałem swoje supersandały.

Zdjęcie 1. Autor na tle autobusu w trakcie postoju na dworcu autobusowym.

W trakcie podróży, kiedy już trochę pospałem, zacząłem podziwiać przepiękne górskie widoki, od których trudno było oderwać wzrok. Miałem ochotę wysiąść z autobusu na jakimś lokalnym przystanku i iść w teren. Większość czasu autobus jechał płatnymi drogami bardzo dobrej jakości. Po dojechaniu do Sa Pa doznałem szoku. Przepiękny nowoczesny kurort, po ulicach którego chodziły tysiące turystów, głównie – jak to sami lokalni mieszkańcy mówią – ludzie Hanoi. Były to ogromne tłumy i, podobnie jak nasi miejscy turyści, ubrani na „ładnie” w pantofelkach i jeżdżący lokalnymi samochodami dla turystów bez dachu.

Zdjęcie 2. Widok na centrum Sa Pa.

Na szczęście ja miałem zarezerwowany hotel w jakiejś wsi klika kilometrów poza Sa Pa. Kiedy opuściłem autobus, już czekały ubrane w lokalne stroje kobiety tzw. łowcy turystów, dokładnie tak samo jak w Zakopanem. Mówiły bardzo dobry angielskim, więc nie było problemu z komunikacją. Obiecały zabrać do swojej wsi i pokazać okolice. Wymieniłem grzeczności i zamówiłem kawę w pierwszej kawiarni. Napisałem do właścicielki hotelu, gdzie jestem, wysłałem zdjęcie kawiarni i poprosiłem o sprawdzoną taksówkę, której właściciel będzie wiedział, gdzie ma mnie zawieźć. Zresztą takie rozwiązanie sugerowała sama właścicielka. Po ok. 15 min. przybył kierowca, który w telefonie miał moje nazwisko i pojechaliśmy do hotelu. Po drodze zauważyłem, że zostawiłem w autobusie stojak pod aparat fotograficzny.

Zdjęcie 3. Widok na jezioro w centrum Sa Pa.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, kierowca skasował 200 tys. dongów, czyli ok. 40 zł i wskazał ścieżkę, którą mam dojść. Z daleka było widać małe domki na palach, zgodnie z tym, co prezentował Booking. Na miejscu czekał na mnie mąż właścicielki Loi, z którym dopełniłem formalności. Szybki prysznic i wymarsz na pierwsze rozpoznanie. Piękna wieś, osadzona na pagórkowatym terenie, wszystko pięknie zadbane i aż trudno uwierzyć, że to wieś w Wietnamie. Wszędzie było widać wielu turystów, z tym wielu o innych niż wietnamskie rysy twarzy. Po jakim czasie zlokalizowałem salon masażu, który musiałem sobie zafundować. Najpierw była kąpiel w drewnianej bani napełnionej czarną wodą, a potem masaż. Niestety masaż był słaby, a obok masowany był Wietnamczyk, któremu usta prawie się nie zamykały… Wieczorem kolacja i spać, bo kolejnego dnia planowany był pierwszy trekking z lokalną przewodniczką Mimi.

Zdjęcie 4. Domek, w którym autor spędził cztery dni, w trakcie pobytu na północy Wietnamu.
Zdjęcie 5. Widok na wieś Ta Van, w której przebywał autor.

Dzień 6 (2.05.2022) – pierwsze wyjście z Mimi i lokalne swaty

Rano o godz. 8.15 zjadłem śniadanie: potrawę składającą się z różnego rodzaju ryżu. W smaku była średnia, ale dało się zjeść. Posiłek był bardzo energetyczny i dobrze, ponieważ o godz. 9 miała pojawić się moja przewodniczka Mimi. Po przywitaniu się i przedstawieniu punktualnie o godz. 9 wyszliśmy w teren. Od razu po opuszczeniu hotelu trasa przebiegała pod górę i to przez prawie godzinę. Było bardzo stromo, droga prawie zarośnięta i dosyć śliska, ponieważ w nocy dosyć mocno padało. Po drodze spotkaliśmy starszą kobietę z koszem, która szła tą samą trasą ze swoją wnuczką.

Zdjęcie 6. Napotkana przedstawicielka Czarnych Hmongów w trakcie wycieczki pierwszego dnia. 

Po drodze miałem okazję podziwiać piękne widoki na pola tarasowe oraz fragmenty lasu bambusowego, co bardzo mnie interesowało. Pamiętam, że jako mały chłopiec zawsze chciałem mieć wędkę z bambusa, który w tamtym czasie był bardzo drogi. Więc teraz widząc, że tu bambus rośnie praktycznie wszędzie i dorasta do pokaźnych rozmiarów, nie traciłem szans na obserwacje.

Zdjęcie 7. Las bambusowy.

Po wejściu na zaplanowane wzniesienie trasa była już dużo przyjemniejsza i łagodniejsza. Po drodze spotkaliśmy pierwsze gospodarstwo, które obfotografowałem, jakbym już nie miał zobaczyć żadnego innego. Droga była bardzo wąska, chwilami wybetonowana. Oczywiście im wyżej, tym widoki ciekawsze i perspektywa piękniejsza. Po jakimś czasie doszliśmy do wsi, gdzie odwiedziliśmy znajomych Mimi. Od razu zapowiedziała, że będę mógł robić bez problemu zdjęcia w środku. Po wejściu i przywitaniu się mogłem obejrzeć wszystko od wewnątrz. Jak się okazało później, typowy dom rolników z tego rejonu, który składał się z głównej centralnej izby, służącej jako jadalnia.

Zdjęcie 8. Typowy górski dom w rejonie Sa Pa.

Na prawo było miejsce na ognisko i jedno łóżko, na którym leżała podobno 110-letnia babcia, a na lewo pomieszczenie, które było swego rodzaju kuchnią. Dodatkowo było wejście na strych, który służył za magazyn. Poza tym, że wszystko było bardzo stare i tradycyjne, to wokół panował ład i porządek. Nie było czuć żadnych przykrych zapachów, np. spowodowanych bliskością zwierząt. Kiedy weszliśmy do środka, poza babcią był gospodarz, jego żona i sąsiad. Bardzo szybko zostałem zaproszony do wspólnego spożywania lokalnego samogonu z ryżu, który mi smakował i, jak na polskie warunki, nie wydawał się być zbyt mocny.

W miarę upływu czasu przybywało coraz więcej osób i impreza… się rozkręcała. Goście co rusz wychodzili i wracali, cały czas dyskutując. Okazało się po jakimś czasie, że był to moment przeprowadzania rozmów na temat wydania za mąż 16-letniej córki gospodarzy, która także była w domu. Widziałem także jej potencjalnego męża, który siedział wyraźnie z boku, bardzo nieśmiały i trzymał w ręku telefon komórkowy.

Zdjęcie 9. Nasi gospodarze.

Ustaliłem, że jeżeli kawalerowi zależy na córce, to musi jeszcze poczekać jakiś czas. I tu nie zrozumiałem: czy 2 miesiące, czy 2 lata. Okazuje się, że w tamtej kulturze dziewczyna po zamążpójściu przenosi się do domu pana młodego. Po ślubie automatycznie dostaje wiele obowiązków, nie tylko domowych, ale i gospodarczych. Pozostając w domu rodzinnym, obowiązki dzieli z matką i rodzeństwem. Wesele u Czarnych Hmongów trwa dwa dni, z czego pierwszy dzień u pani młodej, a drugi u pana młodego. W tym czasie młodzi odwiedzani są przez sąsiadów i rodzinę – oczywiście muszą wtedy ich nakarmić i napoić alkoholem. Ciekawostka jest taka, że w typowym domu samogon z ryżu produkuje się w nowy rok w ilości ok. 100 litrów, co ma starczyć na cały rok.

Zdjęcie 10. Budowanie relacji.

Po jakimś czasie (może godzinie) gospodarze zaczęli przygotowywać obiad. Wrzucali do stalowej misy na ognisku warzywa, duże kawałki słoniny, pokrojone ziemniaki, kurczaka czy ryż. Poza prymitywnym sposobem ich przygotowywania wszystko wyglądało dosyć smacznie. Zapytałem mojej przewodniczki, czy nie powinniśmy już iść i czy nie przeszkadzamy, stwierdziła, że nie i że mamy zaproszenie na obiad. Kiedy obiad był już przygotowany, wszyscy usiedliśmy do stołu na bardzo niskich taboretach (ok. 15 cm wysokości) i przystąpiliśmy do konsumpcji. Smakowało mi wszystko, ale najbardziej duże kawałki słoniny z małymi fragmentami mięsa – były wręcz rewelacyjne. Prawdopodobnie przygotowane z czarnej świnki wietnamskiej, której mięso podobno nie zawiera cholesterolu.

Zdjęcie 11. Najsmaczniejsza słonina jaką miałem okazje jeść.

Po około trzech godzinach, lekko zmęczony, opuściłem imprezkę, pożegnałem się z gospodarzami, dziękując za gościnę. Zostawiłem też 200 tys. dongów w ramach podziękowania. Wcześniej włączył mi się tryb kupiecki i kupiłem kompletny strój Czarnych Hmongów zarówno męski, jak i żeński. Myślę, że mogę być obecnie w Polsce jedynym posiadaczem takiego zestawu. Oczywiście zależało mi na całkowicie oryginalnym zestawie, więc jak łatwo sobie to wyobrazić, wymagają one prania. Przy okazji kupiłem od jednej z pań grzebień ozdobny oraz bransoletkę.

Zdjęcie 12. Widoki na góry i pola ryżowe.

Po powrocie miałem jeszcze długą rozmowę z moim gospodarzem Loi, wymieniliśmy się mediami społecznościowymi i danymi kontaktowymi. Mój gospodarz wspólnie z żoną ma także drugi hotel w Sa Pa o nazwie Hunter. Na Bookingu mają bardzo wysokie oceny i są one w pełni zasłużone. Bardzo dbają o wszystkie potrzeby gości i robią to w sposób bardzo naturalny, a nie natarczywy. Podsumowując, muszę napisać, że był to jeden z najciekawszych dni w moim życiu. Bliskość obcych nam kultur wpływa bardzo „odżywczo” na mój mózg. Loi stwierdził, że jestem pierwszym turystą, który jadł obiad z lokalnymi mieszkańcami, był w dużym szoku.

Dzień 7 (3.05.2022) – drugie wyjście z Mimi i odwiedziny w jej domu

Drugiego dnia postanowiłem wyjść w teren z Mimi dużo wcześniej, bo o godz. 8 rano, wiedząc, że mogą mi się przydarzyć różne nieoczekiwane spotkania i przygody. Spakowałem jedno piwko na drogę oraz dwie butelki wody mineralnej. Pogoda zapowiadała się dużo ciekawiej, w nocy nie padało, więc i trasa była dużo lepsza. Dodatkowo Mimi powiedziała, że dzisiaj aż tak stromo nie pójdziemy. Po drodze pokazała mi lokalną bimbrownię przy ulicy, gdzie akurat szła produkcja. Bez problemu miałem okazję spróbować jeszcze gorącego płynu i kupiłem na użytek własny pół litra. Ceny nie pamiętam, ale była to nie duża kwota.

Zdjęcie 13. Lokalny zestaw do pędzenia bimbru ryżowego.

Następnie weszliśmy w las bambusowy i szliśmy wąską ścieżką, którą chodziły także bawoły, przez co jej jakość była bardzo słaba. Musiałem także uważać, aby asekurując się, nie dotykać młodych bambusów, ponieważ były całe pokryte kłującymi igiełkami. Niestety raz to zrobiłem i nie było to przyjemne doświadczenie. Na szczęście dało się je sprawnie usunąć. Kiedy wyszliśmy z lasu, weszliśmy na wysokie zbocze, skąd rozpościerał się przepiękny widok na dolinę. Nieco niżej pasło się kilka sztuk wietnamskich bawołów, na tle zielonych już poletek ryżu. Zaproponowałem zejście w tym kierunku i zrobiliśmy sobie przerwę, podziwiając widoki. Widok był dość ciekawy, ponieważ osoby pilnujące zwierząt osłaniały się parasolkami od słońca. Proszę sobie więc wyobrazić cudowny widok kobiety z parasolką, usuwającej insekty ze skóry śpiącej i w pełni ufającej swojej właścicielce krowy. Kiedyś bawoły służyły lokalnej ludności do obrabiania poletek ryżowych. Dzisiaj część ludzi używa już małych urządzeń spalinowych, a zwierzęta trzyma z sentymentu, podobnie jak w Polsce konie na Podlasiu.

Zdjęcie 14. Lokalna kobieta troszcząca się o swoje zwierzę.

Kiedy rano wychodziliśmy, Mimi stwierdziła, że dzisiaj na trasie spotkamy dużo więcej turystów niż dzień wcześniej i tak rzeczywiście było. Były to z reguły pary lub pojedynczy turyści, jak w moim przypadku.

Zdjęcia 15. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 16. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 17. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 18. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    
Zdjęcia 19. Widoki z drugiego dnia wycieczki.    

Schodząc z jednego ze stoków, nie uniknąłem poślizgnięcia i cały tyłek miałem w błocie. Pagórki, po których chodziliśmy, nie były skalne, ale pokryte czymś, co przypominało glinę i z czego Wietnamczycy budują ryżowe tarasy. Jakiś czas później doszliśmy do bardzo urokliwego wodospadu, gdzie przy okazji mogłem się umyć. Niestety niewiele się to zdało, ponieważ jakiś czas później kolejny raz się poślizgnąłem i wdepnąłem w poletko ryżowe całym butem. W konsekwencji przez kolejnych 5 godzin chodziłem w mokrych butach. Ciekawe jest to, że Mimi szła w białych butach sportowych i po całym dniu nie miała śladów błota. Wynika to z tego, że żyjąc w tych rejonach całe życie, wie, jak się poruszać i ma lepszą równowagę.

Zdjęcie 20. Jeden z potoków.

Kiedy weszliśmy w teren bardziej zabudowany, miałem okazję zobaczyć bardzo prymitywny, ale skuteczny i ekologiczny młyn wodny. W innym miejscu małą elektrownię wodną, produkującą energię dla jednej rodziny. W dwóch domach miałem okazję zobaczyć, jak jest zwijana włóczka, jak jest suszona i farbowana. Po drodze zaczepiało nas, oczywiście w sposób bardzo przyjacielski, wiele osób. Spotkałem też kilka grup turystów m.in. z Indii, Francji czy Norwegii. W jednym z domów spotkaliśmy znajomą staruszkę, która pozwoliła mi obejrzeć dom, porobić zdjęcia. W pewnym momencie Mimi pokazała mi stary nóż i powiedziała, że służy on do wielu czynności. Od lat jestem miłośnikiem oryginalnych noży z różnych regionów świata. Natychmiast zapytałem, czy mogę go kupić. Po chwili targowania nóż i drewniana pochwa były moje, a poziom satysfakcji był maksymalnie wysoki. Jakiś czas później miałem okazję nagrać filmik, jak lokalna ludność używa zapomnianych już u nas krosen do produkcji materiału. Przypominam, że podstawą materiału jest jeden z gatunków konopi. Ciekawe, że do lat 30. XX w. była ona podstawą wielu produktów, ubrań, butów czy opon do samochodów. Dopiero wynalezienie plastiku w 1937 r. w USA zmieniło wszystko. Rozpętano negatywną kampanię, przez którą obecnie konopia utożsamiana jest głównie z narkotykami, ale na szczęście powoli się to zmienia. Jaki jest negatywny skutek produkcji plastiku, nikogo nie trzeba dzisiaj przekonywać.

Zdjęcie 21. Zakup noża.

W końcu dotarliśmy do trzech domów, z których ostatni należał do Mimi i jej męża. Po drodze obejrzałem domy jej rodziny, poznałem prawie wszystkich. Chwilę później poznałem także sympatycznego i skromnego męża Mimi, który był w trakcie przygotowywania obiadu dla nas. Oczywiście wiedziałem już wcześniej, że będę gościem Mimi i zjem u nich obiad. Dom Mimi był pierwszym, w którym widziałem normalną toaletę czy telewizor, stary, bo stary, ale jednak. Mimi szybko zdjęła swój tradycyjny strój i przejęła obowiązki gospodyni. Powiedziała przy okazji, że mogę wszędzie zaglądać i robić zdjęcia. Powiedziała też, że tym razem zanim poczęstuje nas lokalnym samogonem, zjemy porządny obiad.

Zdjęcia 22. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 23. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 24. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 25. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 26. Mimi i jej rodzina. 
Zdjęcia 27. Mimi i jej rodzina. 

W czasie, kiedy ona wspólnie z mężem uwijała się pomiędzy kuchnią a paleniskiem, ja zaglądałem wszędzie, zadawałem pytania i oglądałem gospodarstwo Mimi. Bezpośrednio obok jej domu były położone pola ryżowe, miała też kaczki, świnkę wietnamską oraz budynek dla bawołów. Dzieci w domu nie było, ponieważ jej syn zajmował się ich drugim domem, w którym prowadzili sklep.

Po jakimś czasie, kiedy usiedliśmy do stołu, pojawił się jej teść, później siostrzenica oraz sąsiadki. Widać było, że otwarty dom jest dla nich całkowicie normalną sprawą. Część ludzi tylko zaglądała, część dołączyła do obiadu. Siedzieliśmy sobie, rozmawialiśmy i piliśmy wino ryżowe. Co jakiś czas mąż lub teść odchodzili, aby zapalić tradycyjną fajkę. Po jakimś czasie pojawił się starszy sympatyczny pan, który jak się okazało, produkował te fajki. Nie byłbym sobą, gdybym jednej z tych fajek od niego nie kupił. Fajkę normalnie zalewa się częściowo wodą, wkłada odrobinę tabaki w mniejszy otwór, odpala i zaciąga powietrze przez duży otwór, aby utrzymać płomień. Nie wolno wciągać dymu do płuc, bo powoduje kaszel, o czym miałem okazję się przekonać. Generalnie cały proces to dwa-trzy wdechy i koniec palenia.

Zdjęcie 28. Kolejny udany zakup, fajka od dziadka męża Mimi, który wykonuje je własnoręcznie.

Chwilę później dwie z kobiet zaczęły mi wciskać swoje produkty, ale oczywiście nienachalnie. Ewidentnie widać, że Hmongowie mają smykałkę do interesu. Dodatkowo, w przeciwieństwie do Wietnamczyków, całkiem nieźle mówią po angielsku, ale głównie kobiety.

Rozmawialiśmy też na temat planów Mimi w zakresie rozbudowy turystycznego biznesu. Stwierdziła, że nie ma planów sprzedaży swojej ziemi, bo chce zbudować dom dla turystów. Wyraziłem opinię, że z takim widokiem na dolinę nie będzie miała problemów z chętnymi. W rzeczywistości wychodząc z domu, ma ona wspaniały widok na całą dolinę. W miejscu, gdzie znajduje się jej dom, nie przebiega żadna droga, a jej dom jest ostatni w ciągu domów. Co w konsekwencji daje wspaniałe warunki dla biznesu.

Był to kolejny dom, w który miałem okazję przebywać, ale w żadnym nie byłem na strychu. Nie wytrzymałem i zapytałem, czy mogę tam zajrzeć. Dla Mimi nie było żadnego problemu. Na strychu miała worki z ryżem, koszyk z ryżem o wadze ok. 500 kg, trochę narzędzi i drewna. Coś, co wydało mi się nadzwyczaj mądre, to to, że bezpośrednio nad ogniskiem wisiały świńskie szynki. Krótko mówiąc, paląc w piecu, każdego dnia wędzili przy okazji mięso. Według niej niektóre części mięsa w ten sposób wędzone były nawet przez rok czy dwa. Po takim wędzeniu mięso musi się moczyć ok. dwa dni, aby nadawało się do spożycia.

Zdjęcie 29. Prymitywny młyn wodny.

Wracając, dyskutowaliśmy na temat turystyki. Według Mimi turyści z Hanoi nie chcą chodzić po górach. Przyjeżdżają na kilka dni, objeżdżają Sa Pa w specjalnych samochodach dla turystów i siedzą w restauracjach, zresztą podobnie jak w Polsce.

Zdjęcia 30. Wiejskie widoki.
Zdjęcia 31. Wiejskie widoki.
Zdjęcia 32. Wiejskie widoki.  
Zdjęcia 33. Wiejskie widoki.  
Zdjęcia 34. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 35. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 36. Wiejskie widoki. 
Zdjęcia 37. Wiejskie widoki. 

Dzień 8 (4.05.2022) – pomyłka w kalendarzu i wyjście w kierunku rzeki

3 maja kładąc się spać, byłem przekonany, że następnego dnia jadę o godz. 14 autobusem do Hanoi. Miałem nawet już kupione bilety. Rano wstałem i coś mi się wydawało, że w kalendarzu mam o jeden dzień za dużo, ponieważ z moich obliczeń wynikało, że mam dwie noce opłacone w moim pierwszym hotelu, a w kalendarzu miałem jeszcze trzy. Zadzwoniłem przez WhatsApp do menadżerki Sandy do Hanoi i potwierdziło się, że mam być dopiero następnego dnia. Była to dla mnie superinformacja, bo bardzo dobrze odpoczywało mi się na wsi. Musiałem tylko upewnić się u Lou, czy mogę zostać jeszcze jedną noc. Na szczęście nie było żadnego problemu, dodatkowo, jak się okazało później, dostałem zwrot za bilet. Nowy z kolei kupiła dla mnie Sandy.

Po śniadanku udałem się na samotny spacer po okolicach. Co rusz wchodziłem na jakiś pagórek i z niego schodziłem. Kiedy człowiek chodzi sam, dostrzega więcej szczegółów. Kilka osób spotkanych po drodze zaczepiało mnie pytaniami, skąd jestem i jak się mam. Zrobiłem sobie krótką przerwę na rzeką, w znanej mi kawiarni. Kupiłem sobie podobnie jak dzień wcześniej kawkę, orzech kokosowy i pyszne mango. Po przerwie poszedłem dalej. W pewnym momencie z daleka zobaczyłem ścieżkę w kierunku pól ryżowych, która dawała mi szansę dojścia do rzeki, która to z kolei wpadała do lasu bambusowego. Przez jakiś czas musiałem iść po wałach poletek ryżowych, doszedłem w końcu do rzeki i szedłem jej brzegiem. Po drodze widziałem małe stado bawołów wypasane na granicach pól ryżowych.

Zdjęcie 38. Pyszna kawa, mango i kokos.

W rzece było tak wiele dużych kamieni, że bez problemu mogłem kontynuować swój marsz samą rzeką. W oddali przy rzece dostrzegłem małe domki, prawdopodobnie była to jakaś baza dla turystów. Kiedy doszedłem na miejsce, zobaczyłem sześć domków, na dachu których rosła trawa i kwiaty. Przez chwilę chodziłem po tym małym ośrodku i myślałem, że nikogo tam nie ma. Po chwili pojawił się właściciel, który miał długie czarne włosy i bardziej wyglądał mi na Japończyka niż Wietnamczyka. Miejsce nazywało się Utopia. W barze wisiały bardzo ładne obrazy malowane na deskach oraz stały duże słoiki pełne jakiegoś płynu i zasypane jakimiś warzywami lub owocami. Zadałem kilka pytań, co to za miejsce i czy można je wynająć, ponieważ jest pięknie położone oraz co jest w tych słojach. Okazało się, że domki kosztują ok. 200 zł, nadają się dla jednej pary, nie ma żadnego internetu, aby ludzie odpoczęli. Natomiast w słoikach jest jakiś alkohol zalany małymi jabłkami lub kwiatami, dodatkowo mogłem się poczęstować i sprawdzić, jak to smakuje. Miejsce nazywa się bardzo wymownie Utopia. Ostatecznie zamówiłem sobie kawę i szklaneczkę zawartości jednego ze słojów.

Zdjęcie 39. Malownicza trasa wzdłuż rzeki.

Kolejne trzy godziny upłynęły na pełnym relaksie. Patrzyłem na rzekę, słuchając jej szumu i patrzyłem na las bambusowy oraz dwóch rolników ojca z synem, którzy obrabiali swoje pola i co chwilę przekraczali rzekę, aby przenosić i myć fragmenty małej maszyny-kultywatora. Później zjadłem jeszcze smażone i smaczne bataty.

Zdjęcia 40. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 41. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 42. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 43. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 44. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.
Zdjęcia 45. Widoki z samotnego zwiedzania okolic.

W związku z tym, że robiło się dość późno, udałem się w drogę powrotną. Idąc, postanowiłem, że zajrzę do najlepszego w okolicy salonu masażu. Po drodze miałem jeszcze okazję obserwować, jak dwa małżeństwa płuczą w rzece wyprodukowaną przez siebie włóczkę. Jakiś czas później siedziałem w drewnianej bani napełnionej czarną wodą i patrzyłem przez wielką szybę na góry, słuchając spokojnej muzyki. Po kąpieli oddałem się w ręce bardzo silnej pani, która spowodowała, że kilka razy odpłynąłem… Po masażu spokojnym krokiem udałem się do swojego miejsca noclegowego.

Zdjęcie 46. Restauracja z najlepszym salonem masażu w rejonie.

Dzień 9 (5.05.2022) – Sa Pa i powrót do Hanoi

W tym dniu w planach miałem wyjazd do Sa Pa i zrobienie kilku zdjęć z tego miasta oraz transport do Hanoi. Autobus miałem zaplanowany na godz. 16. Rano zjadłem śniadanie, opisałem trochę wcześniejsze dni i pojechałem taksówką, zamówioną przez właściciela, do Sa Pa. Po drodze idąc jeszcze do taksówki, spotkałem Mimi, która szła w góry z dwoma turystkami, wyglądającymi na Europejki. W Sa Pa zostawiłem wszystkie rzeczy w drugim hotelu Loi o nazwie Hunter Lodge. Bagaże zostawiłem pod opieką jego mamy.

Przez jakieś trzy godziny chodziłem po Sa Pa i robiłem zdjęcia. Miasto w żaden sposób nie wyglądało na miasto stereotypowego, komunistycznego Wietnamu. Sa Pa jest dużo większe i nowocześniejsze niż np. Zakopane. W mieście są setki restauracji i kawiarni, typowych niedrogich wietnamskich barów ulicznych, piękne parki, bardzo ładne targowisko, zadbane kamienice oraz duże jezioro w centrum miasta.

Zdjęcia 47. Sa Pa.
Zdjęcia 48. Sa Pa.
Zdjęcia 49. Sa Pa.
Zdjęcia 50. Sa Pa.
Zdjęcia 51. Sa Pa.
Zdjęcia 52. Sa Pa.
Zdjęcia 53. Sa Pa.
Zdjęcia 54. Sa Pa.
Zdjęcia 55. Sa Pa.
Zdjęcia 56. Sa Pa.

Po jakimś czasie zgłodniałem i zamówiłem w jednym z typowo wietnamskich barów rybę. Pan przyniósł wielką rybę, ale powiedziałem, że zjem tylko połowę. Ryba okazała się bardzo dobra. Dla zdrowotności popijałem czymś, co widziałem w barze w wielkim słoiku z jakimiś owocami. Pan dla towarzystwa wypił ze mną jeden łyczek. Dla otwartego i kontaktowego Polaka, do jakich się zaliczam, Wietnam jest absolutnie świetnym krajem na wyjazd turystyczny. Ludzie są tutaj bardzo towarzyscy. Jedzenie i alkohol bardzo smaczne. Po obiedzie ruszyłem w dalszy obchód miasta.

Spacerując nad jeziorem, zaczepiła mnie jakaś „zwariowana” celebrytka i przez chwilę musiałem robić za jej operatora kamery. Co rusz kazała mi robić jakieś ujęcia, nie mówiąc ani słowa po angielsku. W międzyczasie sprawdzała, co robi jej konkurencja, wyglądało to kuriozalnie. Chwilę później zaczepiła mnie jedna z handlarek z Czarnych Hmongów, do której po chwili dołączyły kolejne. W pewnym momencie siedziałem na ławeczce, a wokół mnie stało sześć handlarek, które próbowały mnie przekonać do zakupów. W miarę jak udowadniałem, że wszystko, co potrzebuję, już mam, odpuszczały.

Zdjęcie 57. Sympatyczne handlarki w Sa Pa.

Rozmawialiśmy też o tym, w jakiej miejscowości byłem i co widziałem. Okazało się, że jedna z nich pochodzi z TaVan – wsi, w której spędziłem cztery noclegi. Po jakimś czasie postanowiłem iść w swoim kierunku, ale trzy kobiety cały czas mnie nie odstępowały. W związku z tym, że całkiem nieźle mówiły po angielsku, mieliśmy duży ubaw. Generalnie skończyło się tym, że zaprosiłem je na kawę do kawiarni. Najbystrzejsza była najmłodsza, która nosiła dziecko na plecach. Stwierdziła, że ona chce „koko cafe”, a dwie pozostałe zamówiły czekoladę. Po reakcji gości kawiarni jasno było widać, że obecność handlarek w tradycyjnych strojach w kawiarni to nie lada wydarzenie, a z łysym Europejczykiem tym bardziej. W kawiarni odpuściły sobie handel i zeszliśmy na tematy bardziej przyziemne, jak zarobki czy kto rządzi u nich w domu. Tu oczywiście zdania były podzielone. Młoda stwierdziła, że u niej ona rządzi, a jedna ze starszych, że kłóci się ze swoim mężem. Stwierdziły, że czasami nic nie zarabiają, nie są za bogate i nawet nie mają toalety w domu. Niestety mój czas mijał i musiałem szybko udać się po swoje bagaże i jechać na autobus. Na szczęście dobrze zapamiętałem trasę powrotną.

Zdjęcie 58. Ostatnia kawa w Sa Pa w przemiłym towarzystwie.

Kiedy wróciłem po bagaże, chwilę później przyjechał Loi z synkiem i jego żoną San, którą do tej pory znałem tylko z korespondencji telefonicznej i z którą załatwiałem kilka już tematów. Oboje wracali od okulisty, ponieważ synek ma problem z jednym z oczu. Okazało się, że Loi oddał mi kasę za autobus, który odwołałem, myląc się co do terminów. Na przystanek odwiozła mnie taksówka zamówiona przez Loi. Na miejscu zostałem szybko odhaczony na liście i okazało się, że nie muszę płacić za bilet, chociaż Sandy z Hanoi powiedziała, że mam zapłacić w biurze firmy. Za bilet ostatecznie zapłaciłem dwa dni później. Czekając na autobus, piłem kawę i rozmawiałem z jednym z Wietnamczyków z dredami, co widziałem w Wietnamie pierwszy raz.

Po chwili inny sympatyczny i mówiący po angielsku Wietnamczyk zabrał nas do autobusu. Podobnie jak wcześniej miałem to samo miejsce A1 w autobusie, tj. bezpośrednio za kierowcą. W trakcie sześciogodzinnej podróży planowane były dwa przystanki. Na drugim z nich, jak to zawsze w moim przypadku, zaczepił mnie jeden z Wietnamczyków i stwierdził, że mieszkał osiem lat w Słowacji. Mówił do mnie po słowacku. Okazało się, że jest synem właścicielki całego parkingu i punktów handlowych, zresztą samą właścicielkę też miałem okazję poznać. Na miejscu zjadłem też szybką kolację za naprawdę nieduże pieniądze, z czego porcja była nie do przejedzenia. Po drodze popracowałem trochę na laptopie i opisałem swoje kolejne przygody. Po drodze widziałem jeszcze, że Sandy z mojego hotelu pisała na WhatsApp, czy jadę zgodnie z planem. W Hanoi poprosiłem Wietnamczyka z dredami o zamówienie dla mnie taksówki i dojechałem szybko i sprawnie do hotelu. W związku z tym, że była już godzina 22, nie było sensu iść na zwiedzanie miasta.

Dzień 10 (6.05.2022) – ostatnie zwiedzanie Hanoi

Tego dnia nie miałem żadnych innych planów, jak pochodzić po mieście i zrobić pamiątkowe zakupy. Ceny w Hanoi są bardzo różne. W jednym sklepie za magnes chcą 30 tys. dongów, a za ten sam w bocznej uliczce w odległości 100 metrów już 7-10 tys. dongów. Dla miłośników różnego rodzaju suwenirów, pamiątek czy rękodzieła Hanoi jest rajem zakupowym – dotyczy to zarówno jakości, jak i różnorodności. Oczywiście należy się targować, ale miałem okazję być w sklepie z produktami bardzo wysokiej jakości, gdzie nie było żadnej mowy o targowaniu. Niestety kolejny raz pogoda nie była perfekcyjna. Brakowało czystego światła, przez co zdjęcia nie były najwyższej jakości.

Wieczorem wybrałem się na masaż polecany mi przez poznanego w trakcie jednej z wycieczek Garego z Honkongu. Musiałem wziąć taksówkę. Kiedy pokazałem adres pani w hotelu, natychmiast potwierdziła jakość tego miejsca. Zarezerwowała też dla mnie godzinę rozpoczęcia masażu. Kiedy dotarłem na miejsce, nie było tam typowego miłego powitania, jak to ma zwykle miejsce. Wchodziło się na duży dziedziniec czegoś, co bardziej przypominało nasze sanatorium NFZ. Wewnątrz siedział pan, który wskazał mi szafę i klapki. Kazał zdjąć buty i je zostawić, założyć klapki i iść dalej. Była tak też swego rodzaju stołówko-kawiarnia, gdzie można było zjeść i się czegoś napić. Kolejny pan – wcale nie milszy – pokazał mi tylko rozpiskę masażu, od razu sugerując 120 min. dla VIP za 600 tys. dongów, czyli jakieś 120 zł. Nie dyskutując dużo, poszedłem za młodym chłopakiem na pierwsze piętro. Idąc, po drodze widziałem wiele gabinetów do masażu. Po chwili wskazał mi mój gabinet, w którym znajdowało się łóżko do masażu, drewniana bania, wanna do hydromasażu oraz szklana kabina, która, jak się później okazało, była minisauną. Kazano mi się rozebrać, założyć jedną z dwóch par bokserek i wejść do bani, którą wcześnie szybko zalano ciemną wodą. Pomyślałem sobie, że szkoda, że nie kobieta będzie mnie masowała, ale może facet ma więcej siły. Cały proces wyglądał następująco: najpierw kilka minut w drewnianej bani, później kilka minut w wannie z hydromasażem, a następnie na dłuższy okres do sauny, przy czym nogi trzymałem w plastikowym wiaderku z wodą i ziołami. Po wszystkim musiałem się wytrzeć, zmienić szorty i położyć na łóżko. Na szczęście po całym tym procesie, mycia i rozgrzewania przyszła masażystka i zrobiła jeden z lepszych masaży, jakie miałem w życiu. Co jakiś czas nakładała gorące ręczniki na różne części ciała. Była nadzwyczaj silna i używała cały wachlarz technik, których nigdy wcześniej nie widziałem. Nie ukrywam, że nie był to raczej masaż relaksacyjny, a porządny masaż sportowy, który miał usprawnić główne mięsnie i kręgosłup.

Wieczorem, na pożegnanie z Wietnamem, spędziłem kilka godzin w mojej ulubionej kawiarni na torach Spot 09. Właśnie z tego powodu, że kawiarnia znajdowała przy torach, nie było tam żadnych skuterów i panował spokój. Tego wieczora było tam dużo więcej młodych ludzi o europejskich rysach twarzy.

Zdjęcia 59. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 60. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 61. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 62. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 63. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 64. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 65. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 66. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 67. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 68. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 69. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 70. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 71. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 72. Zakamarki i życie Hanoi.
Zdjęcia 73. Zakamarki i życie Hanoi.

Na zakończenie miałem niezbyt przyjemną przygodę już na lotnisku, kiedy pani obsługująca mój lot zażądała zważenia bagażu podręcznego, który był o kilka kilogramów za ciężki. Na nic nie zdały się moje tłumaczenia, że bagaż główny jest o kilka kilogramów lżejszy, niż może być. Pierwszy raz coś takiego mi się przydarzyło. Ostatecznie dwa razy musiałem się przepakować, wyrzucić do kosza kilka rzeczy, w tym dobre trunki… Nauczka na przyszłość, aby jednak brać dużo większą walizkę na takie wyjazdy, ponieważ zawsze jest pokusa, aby przywieźć wiele pamiątek, które mimo niedużej wagi zajmują jednak dużo miejsca.

Podsumowując: Wietnam to niesamowity i różnorodny kraj, do którego na pewno wrócę. Następnym razem muszę jednak samodzielnie pojeździć po całym kraju i zobaczyć więcej natury, zwierząt i miejsc mniej turystycznych.

Wietnam – kraj dumny, piękny i dynamiczny.

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz, 18.08.2022 r.

Część II – Zatoka Ha Long i Minh Dinh

Dzień 3 (29.04.2022 r.) – Zatoka Ha Long

Zarówno wycieczkę do zatoki Ha Long, jak i Minh Dinh wykupiłem w moim hotelu już drugiego dnia. Niespecjalnie chciało mi się biegać po mieście i szukać super okazji cenowej. W hotelu zadbano o wszystko. Musiałem w godz. 9-9.30 być w gotowości w recepcji na podjęcie mnie przez autobus, który objeżdżał hotele, w których turyści wykupili daną wycieczkę. Za obie zapłaciłem ok. 500 zł. W ramach wycieczki było wszystko: transport, wejściówki do odwiedzanych miejsc oraz lunch.

Do zatoki było ok. 3 godz. jazdy. Najgorzej było wbić się na autostradę, ponieważ korki na drogach wyjazdowych z Hanoi były bardzo duże. Dopiero na autostradzie wycieczka nabrała tempa. W autobusie nasz przewodnik sprawdził obecność, przedstawił się i starał się zbudować miłą atmosferę do dalszej podróży. W autobusie byli m.in. turyści z Korei Południowej, Australii, Niemiec, Francji, Grecji, Wietnamu, Izraela. Po drodze można było na własne oczy zobaczyć, jak Wietnam się szybko rozwija i zacząć wierzyć, że przyszłość świata to Azja i Afryka.

Na ok. 30 min. przed dojechaniem do celu przejeżdżaliśmy przez gigantyczny most, z którego było widać ogromną stocznię oraz budowy nowych osiedli mieszkaniowych. Przewodnik opowiedział m.in., że ludzie, którzy mieszkali na terenach zalanych wodą, na specjalnych łodziach, są powoli przemieszczani do nowych mieszkań. Powyższe wynika z tego, że bardzo często padają oni ofiarami kaprysów natury, takich jak tajfuny czy huragany.

Zdjęcie 1. Port w zatoce Ha Long.

Kiedy już dojechaliśmy do samej zatoki, jasno było widać, że to nie jakiś lokalny port, a nowoczesny, wspaniale rozwinięty port-morena, gdzie w hotelu lub na luksusowej łodzi można spędzić nawet kilka dni. Dojeżdżając do portu, mijaliśmy ogromne i luksusowe osiedla mieszkaniowe, niewykończone, czekające na swojego nabywcę. W porcie działa także park rozrywki, taki lokalny Disneyland.

Na miejscu czekał już na nas bardzo wysokiej jakości statek oraz lunch, który skonsumowaliśmy zaraz po wejściu na pokład. Przewodnik powiedział tylko, że możemy wyjść na wyższy pokład dopiero wtedy, kiedy statek opuści zatokę.

Zdjęcie 2. Przystań wycieczkowa w zatoce Ha Long.

Zatoka Ha Long słynnie z ok. 2 tys. małych wysepek, często tylko ogromnych niezamieszkałych skał, które powstały w trakcie wybuchów wulkanów. Widoki był nieziemskie, chociaż brak słońca ograniczał możliwość robienia świetnych zdjęć. Po drodze mieliśmy małą przerwę na zwiedzanie jaskini, która była tak ogromna i przestronna, że trudno było w to uwierzyć, nawet będąc w środku. Podobno ludzie wody chowali się w nich wtedy, kiedy tajfuny nie pozwalały normalnie funkcjonować. Po wyjściu z jaskini, która znajdowała się w bardzo kameralnej zatoczce, popłynęliśmy w miejsce, w którym mogliśmy się przesiąść na kajaki. Już na kajakach popłynęliśmy przez bardzo wąskie przejście do niewidocznej zatoki wewnątrz gór. Na zakończenie popłynęliśmy jeszcze na godzinne leżakowanie na wyspę.

Wracając z całodziennych wojaży, mogliśmy obserwować piękny zachód Słońca i mijane wioski. Ostatecznie byliśmy w Hanoi po godz. 22, co nie znaczy, że nie było już ludzi na ulicach. Było dokładnie odwrotnie – człowiek miał wrażenie, że całe miasto wyległo na ulice.

Zdjęcia  3. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  4. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  5. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  6. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  7. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.
Zdjęcia  8. Widoki z rejsu po zatoce Ha Long.

Dzień 4 (30.04.2022) – Minh Dinh

Wyjazd do Minh Dinh w drugim dniu długiego weekendu Wietnamczyków nie był najlepszym pomysłem. Sandi z hotelu sugerowała, że mogą być korki – ale chyba niezbyt stanowczo, skoro pojechałem. Kiedy rano, chwilę po godz. 7, wyjeżdżaliśmy, Hanoi było bardzo spokojne, objeżdżając kolejne hotele i podejmując wycieczkowiczów, miałem okazję obserwować, jak budzi się poranny handel. Dostawcy roznosili warzywa, owoce i wszystko inne, niezbędne do wyżywienia tego wspaniałego miasta i turystów. Dramat zaczął się krótko po opuszczeniu ścisłego centrum. Z minuty na minutę przybywało samochodów chcących opuścić miasto i w konsekwencji zamiast ok. dwóch godzin podróż zajęła nam prawie pięć. Biorąc pod uwagę rozmiary siedzeń w autobusie skrojone dla Wietnamczyków, podróż była nad wyraz męcząca.

Zdjęcie 9. Pozostałości po pierwszej stolicy Wietnamu.

Od początku wyjazdu nasz przewodnik Tomi starał się budować dobrą atmosferę wycieczki i co z pełną odpowiedzialnością przyznaję, bardzo mu się udawało. Zadanie nie było łatwe, ponieważ, jak się później okazało, wspólnie podróżowali ludzie ze Szwecji, Polski, Wietnamu, Australii, Kanady, Singapuru, Hongkongu, Grecji czy Japonii. Okazało się, że matka Timiego pracowała i mieszkała w Warszawie przez prawie 10 lat, robiła jakieś badania i przy okazji handlowała na stadionie warszawskim, na długo przed jego rozbudową.

Dojeżdżając na miejsce, okazało się, że ja i kolega z Hongkongu musimy się przesiąść do innego autobusu, ponieważ mamy wykupiony wariant zwiedzania starej, tj. pierwszej stolicy Wietnamu. Jednak poza dwoma świątyniami i wielkim pustym placem niespecjalnie było co zwiedzać. Na koniec weszliśmy na wielką górę po schodach, przy okazji bardzo się męcząc i pocąc, ze względu na słońce i upał. Było nas w grupie tylko pięcioro, więc szybko zbudowaliśmy superrelację.

Zdjęcie 10. Pozostałości po pierwszej stolicy Wietnamu.

Następnie odwieziono nas do restauracji, gdzie mieliśmy zjeść obiad po przybyciu naszej oryginalnej grupy. W tym czasie bardzo zaprzyjaźniłem się z Garym z Hongkongu, napiliśmy się piwa i porozmawialiśmy o jego kraju i zmianach zachodzących po przejęciu władzy przez Chiny. W międzyczasie spotkałem moje zaprzyjaźnione i dużo starsze koleżanki z Singapuru, z którymi miałem okazję być w zatoce Ha Long.

Po przyjeździe naszej grupy zjedliśmy smaczny lunch, budując relacje z kolejnymi wycieczkowiczami, w tym przypadku z parą Ukraińców z Kanady, tj. Iną i Edwardem. Kiedy usłyszeli, że jestem Polakiem, bardzo podziękowali za wsparcie dla ich kraju. Porozmawialiśmy trochę o Kijowie, skąd pochodzi Ina, oraz miejscach, które miałem okazję zwiedzić w lipcu zeszłego roku.

Kolejnym i najciekawszym punktem wycieczki była wycieczka na łódkach po pięknej rzece oraz urokliwych zatoczkach. Ludzi tego dnia było tysiące. Chwilami sam rejs wyglądał groteskowo, ponieważ na raz pływało po 50 i więcej czteroosobowych łódek.

Zdjęcie 11. Spokojny rejs po rzece…
Zdjęcie 12. Autor w trakcie rejsu po rzece…

Pływaliśmy zatoczkami i pod skałami, pod którymi tylko nasze łódki i kajaki mogły się przecisnąć. Widziałem m.in. wyspę i zatoki, w których kręcony był film „King Kong”. Miałem dużo szczęścia, ponieważ płynąłem z Garym z Hongkongu i Matem z Australii. Z Matem zaliczyłem też wcześniejszą wycieczkę do zatoki Ha Long. Około dwugodzinny rejs upłynął na męskich opowiastkach i podziwianiu pięknych widoków. Ogromne wrażenie robiły bardzo niskie jaskinie, którymi się przepływało i wypływało w kompletnie odciętych od świata zatoczkach, po czym po przepłynięciu prze kolejną jaskinię wypływało się na otwarty teren. Labirynt jaskiń i zatoczek pozostawiał ogromne wrażenie. Pokonanie ich bez znajomości terenu byłoby niemożliwe.

Ostatnim punktem tego dnia było wejście na górę i piękny taras widokowy, gdzie można było z zapartym tchem podziwiać piękną panoramę gór i rzeki. Można by wiele mówić, ale zdjęcia pokazują najwięcej. Wspaniałe miejsce, ale niestety nie wtedy, kiedy Wietnamczycy mają długi weekend. To trochę tak, jakby pojechać w długi weekend do Zakopanego. Niby pięknie, ale nie można tego piękna w pełni przeżywać.

Zdjęcie 13. Poznani towarzysze podróży Gary i Mat.

Powrót na szczęście był już szybszy. Po drodze część osób korzystała z pomocy naszego pilota w kwestii transportu na lotnisko czy do innych miejsc turystycznych. Budujące było też to, jak obcy zupełnie ludzie pomagają sobie nawzajem, praktycznie znając się tylko kilka godzin. Takie wycieczki najlepiej pokazują, że tzw. normalni ludzie zawsze i wszędzie się porozumieją. Kiedy do głosu dochodzą polityczne hieny, zawsze pojawiają się konflikty.

Zdjęcia 14. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 15. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 16. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 17. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 18. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 19. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 20. Widoki z rejsu.
Zdjęcia 21. Widoki z rejsu.
Zdjęcie 22. Widok na rzekę z góry.
Zdjęcie 23. Autor z Garrym i Mattem.

Zaskakujący Uzbekistan

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz

Część III – Buchara

Dzień siódmy (3.11.2022): wyjazd do Shahirsabz i Buchary

Co się rzekło przy dobrym piętnastoletnim koniaczku Samarkanda, należało zrealizować. Wstałem bardzo wcześnie, odebrałem kwit meldunkowy (każdy hotel ma obowiązek nas zarejestrować i potwierdzić pobyt) i o 7.00 opuściłem hotel. Na zewnątrz czekał mój nowo poznany Tadżyk, o dziwo, ze swoją żoną. Stwierdził, że weźmie ją w góry, niech pooddycha świeżym powietrzem.

Zdjęcie 1. Widoki górskie na trasie do Shahirsabz.
Zdjęcie 2. Widoki górskie na trasie do Shahirsabz.
Zdjęcie 3. Targowisko na trasie do Shahirsabz.
Zdjęcie 4. Targowisko na trasie do Shahirsabz.

Pogoda, wbrew przepowiedniom, zapowiadała się bardzo dobrze, Mahmud trafnie stwierdził, że jeżeli jest rano mgła, to będzie słonecznie w górach. Szybko wyjechaliśmy z miasta i kierowaliśmy się na widoczne w oddali góry. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy, abym mógł zrobić zdjęcia. Pierwszym przystankiem było miejsce, gdzie kręcono znany western, którego tytułu jednak nie pamiętam. Następnie chwila przerwy na targowisku w górach, gdzie mogłem popróbować różnych smakołyków – m.in. kulek serowych, o twardej strukturze, lekko słonych, ale smacznych; są one w domach zjadane jako przekąska do herbaty.

Droga była raczej słabej jakości. Po drodze mijaliśmy małe górskie wsie i ludzi pędzących swoje zwierzęta. Na pierwszy rzut oka widać, że ludność nie jest tam bogata. W większości tereny te, graniczące z Tadżykistanem, są zamieszkane przez uzbeckich Tadżyków, którzy mają swój własny język. Kilkanaście lat temu nie były możliwe np. mieszane, uzbecko-tadżyckie małżeństwa. Obecnie nie ma problemu, aby Tadżyczka czy Uzbeczka wyszła za mąż za przedstawiciela innej religii. Nie ma też w takiej sytuacji konieczności zmiany religii. Przy okazji tematu małżeństw – dalej funkcjonuje tu zwyczaj szukania dzieciom partnerów, ale mają oni prawo odmówić. W takiej sytuacji cały proces jest zaczynany od początku. Młodzi mogą sobie także sami szukać życiowych partnerów. Kiedy para decyduje się na małżeństwo, rodzice pana młodego i on sam przekazują pannie młodej i jej rodzinie dwie skrzynie z różnymi podarkami, jak materiały, meble itp. Sama organizacja wesela jest także po stronie pana młodego, a nie są to niskie koszty – wesela trwają trzy dni i mogą liczyć setki gości. Jak powiedział sam Mahmud, w ich kraju żyje się dla dzieci, a nie dla siebie. W przypadku, gdy ktoś jest słabo sytuowany, na wesele składa się cała rodzina, a nawet społeczność lokalna. Można wtedy wspierać finansowo czy przekazywać produkty spożywcze.

Zdjęcie 5. Pomnik Timura w Shahirsabz.
Zdjęcie 6. Pomnik Timura w Shahirsabz.

Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do miasta Shahrisabz, które jest miejscem urodzenia Amira Timura. Dojechaliśmy do pięknie odrestaurowanego terenu, coś na wzór parku, otoczonego częściowo odnowionym, historycznym murem obronnym, na którym znajdują się ruiny meczetu oraz pomnik samego Amira Timura. Na spacer udałem się z żoną Mahmuda, a on sam pozostał w samochodzie. Zresztą stwierdził wcześniej, że nie będziemy płacić po
40 tys. UZS za bilet i prosił, abym dał bileterce 10 tys. UZS. Teren jest naprawdę pięknie utrzymany, zielony o obszerny, podobno 10 ha. Po powrocie okazało się, że nie dotarliśmy do muzeum Timura, które miało znajdować się gdzieś niedaleko od pomnika.

W drodze powrotnej mieliśmy zjeść najlepszy Tinder Kebab w Uzbekistanie. Zresztą punkty spożywcze z tą nazwą były co kilkaset metrów. Dojechaliśmy do tego najlepszego, z pięknym widokiem na dolinę. Po ilości samochodów było widać, że cieszy się ono uznaniem. Podobno w tym miejscu zabijanych jest minimum 75-80 baranów dziennie. Sam Tinder Kebab to upieczone w specjalnym piecu baranie mięso. W pierwszej kolejności w uszczelnionym piecu palone jest drewno, a po jego usunięciu wieszane są na stalowych hakach duże połacie poćwiartowanego świeżego mięsa. Wyjmuje się je po około trzech godzinach, a następnie ćwiartuje. Według kierowcy takie mięso kosztuje 140 tys. za kilogram. Nie poznałem dokładnej ceny, zostałem jedynie poproszony o zapłatę 100 PLN, a resztę dołożył Mahmud. Mam podstawy przypuszczać, że byłem głównym sponsorem, ale nie jest to problem. Bez tego wyjazdu nigdy bym tego miejsca nie zobaczył i nie posmakował tego pysznego mięsa, szczególnie że jestem fanem baraniny. Do samego mięsa była jeszcze sałatka z pomidorów, cebula, kiszone ogórki i pomidory, herbata oraz maślanka. Mięsa nawet trochę zostało i Mahmud zabrał je ze sobą. Siedzieliśmy w małym pokoiku, na dywanach, gdzie należało zdjąć buty, przy bardzo niskim stoliku, zwanym homtachta. Przypominam, że za samą tylko wycieczkę w góry z wcześniej poznaną przewodniczką miałem zapłacić 1,5 mln UZS. Ostatecznie za objazd po Samarkandzie, kolacje z samarkandzkim koniakiem, wycieczkę po górach i Shahrisabz, Tinder Kebab i dojazd do Buchary zapłaciłem ok. 1,2 mln UZS. To tylko pokazuje, jak niektórzy turyści zepsuli lokalnych usługodawców i jak ci są oderwani od rzeczywistości.

Zdjęcie 7. Miejsce przygotowywania Tinder Kebab.
Zdjęcie 8. Miejsce przygotowywania Tinder Kebab.

Po zjedzeniu i opłaceniu rachunku zostałem odwieziony do Samarkandy na jakiś przystanek przesiadkowy, skąd musiałem dojechać do Buchary. Pierwsze trzy godziny były trudne, ponieważ siedziałem z tyłu z dwoma kobietami – chyba babcia i wnuczka lub córka. Za wszystko miałem zapłacić 200 tys. UZS. Po około trzech godzinach kazano nam się przesiąść bez tłumaczenia do innego auta. Miałem zapłacić poprzedniemu kierowcy, a ten miał się z resztą porozliczać. Godzinę później znów kazali mi się przesiąść, ale już samemu, do kolejnego auta z innymi ludźmi. Wreszcie ostatni kierowca odwiózł mnie do hotelu, nie bez większych problemów.

Zdjęcie 9. Hotel Old Buhara Boutiq.
Zdjęcie 10. Stylowo urządzony pokój w  Old Buhara Boutiq.

Kiedy trafiłem do Old Buhara Boutiq, od razu się w sercu uśmiechnąłem. Budynek był pięknie odrestaurowany, ze ślicznym dziedzińcem, a miła obsługa od razu zaproponowała herbatę.
Po chwili przyjechał właściciel, z którym wymieniliśmy grzeczności. Okazało się, że godzinę przed moim przyjazdem grupa operatorów turystycznych z pięciu krajów oglądała jego hotel. Najciekawsze było to, że do samego najbardziej ciekawego placu na starówce jest 100 m. Szybko zostawiłem swoje rzeczy i pięć minut później byłem na starym mieście. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Samarkanda nie ma nawet 10% potencjału, jaki ma stare miasto w Bucharze.

Zdjęcie 11. Kompleks Poi Kalyan Complex w Bucharze. 
Zdjęcie 12. Kompleks Poi Kalyan Complex w Bucharze. 

Stare miasto Buchary to ogromny zespół architektoniczny Azji Środkowej, obejmujący ok. 140 obiektów. Do najważniejszych należy zaliczyć: cytadelę Ark; mauzoleum Samanidów z IX-X w.; zespół architektoniczny Po’i Kalon, obejmujący minaret Kalon (dosł. Wielki) z 1127 r. o wysokości 46 m, wzniesiony jednocześnie z niezachowanym do dziś meczetem piątkowym, meczet piątkowy Kalon zbudowany w XV wieku za panowania Timurydów, medresę Mir-i Arab z XVI w.; meczet Magoki Attari z XII-XVI w. (najstarszy zachowany w Azji Środkowej); medresy Ułun Bega, Madar-i Chan, Abd Allah Chan, Abd al-Aziz Chana z XVI-XVII w.; kompleks budowli Lab-i Hauz, skupiony wokół zbiornika wodnego, obejmujący: medresę Kukaltasz, medresę Diwana Begiego oraz hale targowe z XVI w. Zabytkowe centrum Buchary wpisano w 1993 r. na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W jej zabudowie dominują historyczne szkoły koraniczne, tzw. madrasy, których zresztą część dalej normalnie funkcjonuje. Madrasy, co widać na zdjęciach, mają bardzo podobny układ: ogromną i pięknie zdobioną ścianę frontalną oraz dwupoziomowy, zabudowany dziedziniec. Pomieszczenia dla studentów znajdują się na obu poziomach. Często naprzeciwko siebie stoją po dwa takie madrasy, a pomiędzy nimi znajduje się wielki plac. W niektórych madrasach zamiast szkół funkcjonują targowiska. Jednym z największych kompleksów w Bucharze jest Poi Kalyan Complex, z wielkim i pięknym minaretem Kalyan. Podobnych, tylko że odrobinę mniejszych kompleksów w Bucharze jest zresztą kilka.

Należy podkreślić, że w Bucharze można kupić naprawdę wszystko, często najwyższej jakości, kwestia tylko ceny. Znajdują się tutaj warsztaty rzemieślnicze, galerie obrazów, kuźnie, pracownie dywanów itp. Gołym okiem można zauważyć, że turystów w Bucharze było zdecydowanie więcej niż w Samarkandzie, niestety miałem wrażenie, że 19 na 20 to Rosjanie. Nie byli to uciekinierzy przed putinowską branką, a zwykli turyści. Przez nich też ceny w Bucharze, które jest jednym wielkim targowiskiem, były często niepoważnie wysokie,
na szczęście można się targować. Targowiska funkcjonują od najwcześniejszych godzin porannych do nawet 22.00. Kiedy ok. godz. 18.00 robi się ciemno, Buchara zmienia wystrój. Większość alejek jest pięknie oświetlona, dzięki czemu niektóre fragmenty zabudowy wyglądają lepiej niż w dzień.

Dzień ósmy (4.11.2022): Buchara

Dzień rozpocząłem od pysznego śniadania podanego przez właściciela hotelu – były owoce, ser, kiełbaska, herbata, kawa, naleśniki, słodkie pierożki, biały ser i chleb. Podaną ilością najadłyby się spokojnie jeszcze dwie osoby. Dzień wcześniej biegałem jak zwariowany po starówce i robiłem zdjęcia, ponieważ bałem się, że następnego dnia może nie być tak dobrych warunków i słońca. Kiedy rano zobaczyłem chmury, od razu pomyślałem sobie, że dobrze zrobiłem. Właściciel hotelu stwierdził jednak, że słońce będzie. Po śniadaniu popracowałem trochę na komputerze, odpocząłem i ok. 11.00 wyszedłem na kolejną turę fotograficzną. Słońce już było idealne. Poszedłem w pierwszej kolejności tam, gdzie nie zdążyłem poprzedniego wieczora, tj. do ogromnej i częściowo odrestaurowanej twierdzy Arc, która stanowi historyczne centrum Buchary. Do samej twierdzy jeszcze nie wszedłem, bo z drugiej strony drogi była stalowa wieża widokowa, zbudowana na styl meczetu, z której można było podziwiać widoki na całą Bucharę, a szczególnie samą twierdzę. Z góry widać było, że można do niej wejść i jest tam dużo turystów. Za kwotę 40 tys. UZS (ok. 20 PLN) kupiłem bilet, który dla samych uzbeckich turystów wynosi tylko 10 tys. UZS. W samej twierdzy były wystawy tematyczne, dziedziniec koronacyjny i możliwość podziwiania Buchary z murów.

Zdjęcie 13. Mury twierdzy Arc w Bucharze.
Zdjęcie 14. Buchara i twierdza Arc – widok z wieży widokowej.
Zdjęcie 15. Wieża widokowa.

Po obejrzeniu twierdzy i wykonaniu kolejnych dziesiątek zdjęć poszedłem w kierunku kolejnych madras, oddalonych ok. 500 m. Okazało się, że poza frontowymi, pięknie przygotowanymi elewacjami reszta jest w remoncie i niedostępna dla turystów. Niedaleko za to był park, z którego dobiegał odgłos muzyki, co mnie przyciągnęło, postanowiłem więc iść w tym kierunku. Okazało się, że jest tam zlokalizowane ogromne wesołe miasteczko, typowe dla postsowieckich państw.

Zdjęcie 16. Wnętrze twierdzy Arc w Bucharze.

W drodze powrotnej udało mi się w końcu znaleźć sklep z alkoholem, co wcale nie jest takie łatwe w rejonie starówki w Bucharze. Zakupiłem za bardzo rozsądną cenę (ok. 40-50 PLN) dwa dobre koniaki uzbeckie – jeden z Samarkandy, a drugi z Buchary. Po odniesieniu zakupów do pokoju postanowiłem obejść jeszcze boczne uliczki i zrobić materiał fotograficzny. Część tych uliczek jest zwyczajna, czyli trochę zaniedbana, ale część wygląda już naprawdę świetnie. W tych bardzo wąskich szlakach komunikacyjnych znajdują się także małe meczety, ale przede wszystkim żyją tam normalni mieszkańcy Buchary. Niektórzy wyczuli biznes związany z turystyką i remontują swoje domy lub zakupione nieruchomości, przerabiając
je na klimatyczne hotele. Ciekawe jest to, że prawdziwe życie toczy się za drzwiami. Idąc, poza murami praktycznie nie widzimy nic. Kiedy udało mi się zajrzeć na prywatne podwórko domu czy hoteliku, okazywało się, że jest tam piękny klimat, bardzo często drzewa i drewniane schody idące na zewnątrz budynku. Kiedy leciałem samolotem z Buchary, było widać typową zabudowę krajów wyznających islam, polegającą na tym, że życie rodzinne jest niedostępne dla oczów osób postronnych.

Zdjęcie 17. Zabytki Buchary. 
Zdjęcie 18. Zabytki Buchary. 
Zdjęcie 19. Zabytki Buchary. 
Zdjęcie 20. Zabytki Buchary. 

Zarówno w dzień, jak i w nocy jest tam co oglądać, można po kilka razy przechadzać się tymi samymi uliczkami i oglądać stragany kupców. Wszystko to jest otoczone setkami wąskich uliczek, w których łatwo się zgubić. Chodząc po uliczkach, widać bardzo często rury od gazu czy wody, niedbale poprowadzone w powietrzu pomiędzy budynkami. Ciekawa jest też sama konstrukcja budynków, które są budowane z bardzo wąskiej cegły na grubość ok. 4 cm. Tynk – mieszanka gliny i traw – jest dodatkowo bardzo nierówny, co daje bardzo ciekawy, naturalny efekt końcowy. Mieszkańcy, spotykając turystę, nie wahają się zapytać, skąd przyjechał, i wymienić grzeczności. W sezonie turystycznym podobno trudno nie tylko wynająć przewodnika (cena ok. 300 PLN za dzień), ale także znaleźć miejsce w restauracji. Osobiście polecam Old Bukhara, bardzo klimatyczne miejsce, jednak nieczynne pomiędzy 16.00 a 18.00.

Zdjęcie 21. Kramy z pamiątkami dla turystów, Buchara.

Wieczorem, po wypoczynku, zrobiłem kolejną turę nocną, odkrywając co rusz to nowe urokliwe miejsca. Miałem możliwość obserwować kupujących turystów, lokalne targowiska czy zjeść kolację przy muzyce. Ze względu na ogromną liczbę Rosjan muzyka jest grana głównie w tym języku. Zresztą przez cały mój pobyt używałem angielskiego tylko raz, w trakcie obchodu Samarkandy z przewodniczką. Słychać, że przewodnicy w Uzbekistanie nie mają problemu, aby mówić po niemiecku, włosku czy francusku, o arabskim nie wspominając.

Zdjęcie 22. Klimatyczne uliczki w Bucharze.

Dzień dziewiąty (5.11.2022): ostatnie zwiedzanie Buchary i droga powrotna z poważnymi przygodami Ostatniego dnia, ok. godz. 10.00, po zejściu mgły była idealna pogoda do robienie zdjęć. Po spakowaniu miałem jeszcze około trzech godzin na ostatnie szukanie okazji i robienie zdjęć. Kiedy oglądałem starą książkę ze zdjęciami z Buchary, byłem świadkiem sytuacji, kiedy starszy pan chciał sprzedać kramarzowi swoją pracę na temat historii Żydów w Bucharze. Nie zastanawiając się długo, natychmiast kupiłem tę książkę za 100 PLN i poprosiłem o autograf. W tym samym miejscu kupiłem jeszcze stare, nieużywane już monety sumy oraz kolejną książkę ze starymi fotografiami.

Kiedy chodziłem ponownie wąskimi uliczkami, przypadkowo wszedłem do jednego z budynków, który wydawał mi się galerią. W rzeczywistości była to szkoła malarstwa, galeria, mała przydomowa restauracja oraz miejsce, gdzie można było nauczyć się gotowania. Kiedy kończyłem posiłek, przyszły akurat trzy pary Rosjan, z których kobiety z Uzbeczką uczyły się przyrządzania narodowej potrawy Uzbeków, tj. plov.

Zdjęcie 23. Piękne miejsca turystyczne w Bucharze.
Zdjęcie 24. Piękne miejsca turystyczne w Bucharze.
Zdjęcie 25. Piękne miejsca turystyczne w Bucharze.
Zdjęcie 26. Uliczki Buchary.
Zdjęcie 27. Galeria sztuki, szkoła malarstwa, przydomowa restauracja i miejsce nauki gotowania w jednym – takie rzeczy tylko w Bucharze!

Niestety wszystko, co piękne, kiedyś się kończy. O 14.00 odebrałem od mojego gospodarza kwitek rejestracyjny i zamówioną taksówką pojechałem na lotnisko. Jeszcze rok temu każdy turysta był zobowiązany się zarejestrować, co sprowadzało się do tego, że dany hotel kserował nasz paszport i sam dokonywał tej czynności. Podobno od roku na lotniskach nikt już tego nie sprawdza, ale lepiej mieć ten dokument niż się zdziwić na lotnisku. Każdy hotel oddzielnie dokonuje tej czynności. W moim przypadku było to trzy razy. Ciekawe jest też to, że właściciel zapytał mnie, czy mogę bezkosztowo anulować rezerwację w jego hotelu – chodzi o to, że nie chce on płacić prowizji dla Booking, przez którą rezerwowałem hotel. Powiedziałem, że nie mam z tym problemu, ale wtedy nie będę mógł mu wystawić rekomendacji, a zasłużył na to.

Lotnisko w Bucharze jest małe, ale bardzo czyste i nowoczesne i w niczym nie ustępuje naszym lokalnym portom lotniczym. Lot Airbusem 280 przebiegał bardzo sprawnie. Na miejscu w Taszkencie okazało się, że lądowaliśmy na lotnisku krajowym i muszę dotrzeć
do międzynarodowego, które jest położone 5 km dalej. W kieszeni miałem już tylko 42 tys. UZS i nie wiedziałem, czy uda mi się znaleźć taxi. Wiedziałem, że to odpowiednia kwota, ale dla naganiacza mogła być za mała. Oczywiście nie pomyliłem się – kierowca chciał 100 tys. UZS, powiedziałem, że mam ile mam i jeżeli nie chce, znajdę innego kierowcę. Musiał się zgodzić, ale czekaliśmy chwilę, ponieważ chciał złapać jeszcze jedną osobę.

Zdjęcie 28. Pielgrzymi udający się do Mekki.

Na lotnisku międzynarodowym siedem godzin oczekiwania na mój samolot do Istambułu wykorzystałem na opisanie swoich wrażeń. Samo czekanie w takich ciekawych państwach także można być okazją do poznawania interesujących ludzi. Pierwszy zagadał, a potem dosiadł się starszy pan, który zapytał, skąd jestem. Okazało się, że jest on Tadżykiem z Duszanbe i leci do Nowosybirska w Rosji, gdzie mieszkają jego synowie. Porozmawialiśmy na temat Tadżykistanu, zapraszał do odwiedzenia tego kraju, mówiąc, że jest bardzo ciekawie i bezpiecznie – więc decyzja zapadła, jadę w przyszłym roku do Tadżykistanu. Rozmawialiśmy też trochę na temat polityki i Afganistanu. Mówił, że ma żal do Amerykanów o to, że zostawili Afgańczyków samym sobie. Winił też ich za przedłużenie konfliktu w Ukrainie poprzez dostarczanie broni Ukraińcom. Generalnie był to starszy i bardzo przyzwoity człowiek, który chciał mnie jeszcze później poczęstować jedzeniem.

Kolejnym miłym panem, który mnie zaczepił, był starszy Uzbek, podróżujący chyba z wnuczką, który z kolei leciał do Moskwy. Wspominał, że bardzo lubi polskie filmy, wymienił tu Znachora oraz Jak rozpętałem II wojnę światową. Zresztą dzień wcześniej, włócząc się po uliczkach Buchary, także zostałem zaczepiony przez miłego Uzbeka, który również wychwalał film Znachor. Zauważyłem też, że niektórzy Uzbecy natychmiast wyczuwają po sposobie mówienia po rosyjsku, że jestem Polakiem. Na zakończenie wymieniliśmy się z moim rozmówcom telefonami i obiecałem, że zadzwonię, jak będę ponownie w Uzbekistanie.

Zdjęcie 29. Uzbecka młodzież – ambitne i zdolne dzieci!

Później z kolei zaczepiał mnie mały chłopiec, którego wyraźnie intrygowałem. Skończyło się tym, że pokazywałem mu zdjęcia z tygrysem, które zrobiłem rok wcześniej w Tajlandii. Trochę zepsuł mi się humor, gdyż mój samolot do Istambułu był spóźniony o dwie godziny. Sprawdziłem, ile mam czasu na przesiadkę w Istambule, i uznałem, że powinienem zdążyć. Niestety później wyświetlił się komunikat, że wylot będzie o godz. 3.00 zamiast 1.15, a załadunek do samolotu – o 2.50, co już było podejrzane. Załadowanie ponad 300 ludzi do samolotu musi trochę potrwać… Im bliżej wylotu, tym sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. W moim przypadku dodatkowo była stresująca, ponieważ miałem przesiadkę do Warszawy, ale musiałem ponownie przejść przez check-in, pobrać bilet, ponownie przejść kontrolę paszportową i kontrolę bezpieczeństwa. Lotnisko w Istambule to nie w Rydze, gdzie załatwiłem to w 20 minut. Około godz. 3.30 ciągle staliśmy pod bramką, nikt jeszcze nie wsiadł do samolotu, jeden z młodych mężczyzn zaczął podnosić głos, na co dwóch innych uspakajało go, że każdy się denerwuje i żeby zachowywał się ze swoim kolegą przyzwoicie. Ostatecznie wylecieliśmy ok. godz. 4.00 – miałem już bardzo małą nadzieję, że zdążę na przesiadkę. Lecieliśmy starym rosyjskim Tu-154, dosyć wygodnym i przestronnym. Od razu było też widać, że obsługa pasuje doskonale do tamtego systemu. Dla kogoś wystarczyło poduszek, dla kogoś nie, to samo z kocykami, w przypadku próśb czy pytań nawet nie starali się być grzeczni… – stara sowiecka szkoła typu: nie mamy pana płaszcza i co nam pan zrobi.

Kiedy lądowaliśmy na lotnisku w Istambule, miałem już tylko 45 minut na wszystko, a znajdowałem się na nim pierwszy raz. Samo kołowanie do terminala zajęło nam 25 minut, więc już wiedziałem, że mam „pozamiatane”, a przypominam że miałem za sobą półtoragodzinny lot do Buchary, dziesięciogodzinne oczekiwanie w Taszkencie, pięciogodzinny lot i perspektywę tego, że nie wiem, kiedy i jak wrócę do domu.

Kiedy wchodziłem do terminala, na tablicy ogłoszeń wyświetlała się informacja, że zakończono już załadunek pasażerów do samolotu do Warszawy. I stało się to, czego najbardziej się bałem: na pełnym zmęczeniu będę musiał się uczyć, jak na lotnisku załatwić nowy bilet, kto za to zapłaci, gdzie jest mój bagaż, bo przecież miałem odebrać go już w Warszawie, a przypominam, że to wszystko na jednym z największych lotnisk na świecie.

Krok po kroku dowiadywałem się, gdzie mam iść. Musiałem przejść kontrolę paszportową, następnie przy odbiorze bagażu zostałem skierowany do okienka z obsługą odpowiedzialną za uzbeckie linie lotnicze. Tam młody i niespecjalnie aktywny człowiek powiedział, że on może mi pomóc tylko z bagażem, ponieważ za bilety odpowiada ich agent, który ma biuro już przy samym wyjściu z lotniska. Kazał mi iść i zobaczyć, czy bagażu nie rzucono na taśmę; okazało się, że go tam nie ma. Przez ponad 35 minut czekałem, aż mój bagaż zostanie zlokalizowany i dostarczony do biura, co się, o dziwo, udało. W międzyczasie naładowałem sobie w biurze telefon i zorganizowałem internet, aby zobaczyć, jakie i czy w ogóle są połączenia do Warszawy – oczywiście wiedziałem, że ceny będą wysokie. Znalazłem dwa połączenia, z czego to tańsze z przesiadką w Amsterdamie… Droższe i bezpośrednie tureckimi liniami lotniczymi kosztowało natomiast ponad 4 tys. PLN, czyli więcej niż cały mój bilet do Uzbekistanu i z powrotem. Miałem dużą nadzieję, że przedstawiciel linii lotniczej, która zawiniła, kupi mi ten bilet. Już z bagażem trafiłem w końcu do przedstawiciela Uzbekistan Airways, po drodze mijając cały szereg biur turystycznych oferujących różne wycieczki.

Zdjęcie 30. Perypetie na lotnisku były warte przeżytych w Uzbekistanie chwil!

W biurze oczywiście musiałem poczekać kolejne 15 minut, aż przyjdzie menadżer. Przedstawiłem mu sprawę i powiedziałem, że chcę, aby mi kupił bilet na lot do Warszawy o 17.25 tureckimi liniami lotniczymi. Bardzo mnie ucieszyła jego postawa, ponieważ nie było żadnego oporu z jego strony, poza małymi problemami technicznymi z zakupem. Ostatecznie otrzymałem bilet, za który nie musiałem nic zapłacić, i już spokojniejszy udałem się do okienka check-in, aby nadać bagaż główny. W tak dużym lotnisku jak Istambuł tureckie linie lotnicze mają okienka otwarte cały czas, więc można szybko pozbyć się bagażu i czuć się swobodniej. Nadając bagaż, zapytałem jeszcze młodego człowieka, czy ma sens pojechać do miasta i wrócić do 16.00. Szybko wyliczył mi, ile czasu to wszystko zajmie, więc uznałem koncepcję przejechania się po mieście i przejazdu przez most nad cieśniną Bosfor za nieopłacalną i zbyt ryzykowną. Zostało mi tylko poczekać do 17.25 i mieć nadzieję, że tym razem uda się wrócić do domu.

Podsumowując: Uzbekistan to piękny, bezpieczny kraj, pełen zabytków i atrakcji turystycznych, jak góry czy pustynie. Pyszna kuchnia i świetna infrastruktura turystyczna to jego dodatkowe walory, a przy dobrej znajomości języka rosyjskiego człowiek czuje się jak w domu.

Zdjęcie 31. Wasze zdrowie!

Tajlandia – kraj magiczny i wolny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część III – region Phuket.

31 grudnia 2021, wylot do Phuket i sylwester

Kolejnym punktem i jednocześnie bazą wypadową w mojej podróży po Tajlandii był Phuket. Miasto i region są bardzo popularne turystycznie, głównie ze względu na piękne plaże oraz świetne miejsce wypadowe do innych jeszcze piękniejszych wysp, lasów, plaż itp. Do Phuket, ze względu na odległość, polecieliśmy samolotem (około dwie godziny lotu). Na lotnisku zostaliśmy szybko przejęci przez osoby organizujące transport. Mieliśmy dwie opcje: zapłacić 800 batów za samochód osobowy tylko nasz lub 180 batów za osobę za miejsce w busie. Odległości pomiędzy lotniskiem a naszym hotelem to około 25 kilometrów. Na lotnisku, ponieważ był to lot krajowy, nie musieliśmy przechodzić żadnych dodatkowych testów czy kontroli dokumentów na COVID-19.

Po drodze samochód zatrzymał się jeszcze w „zaprzyjaźnionym” biurze podróży, gdzie pod pretekstem doprecyzowania adresów hoteli dla kierowcy chciano nam sprzedać wycieczki – dość osobliwa metoda na łapanie nowych turystów, którzy nie zdążyli zapoznać się jeszcze z cenami i możliwościami. Po jakimś czasie zostaliśmy dostarczeni pod sam hotel, świetnie usytuowany i posiadający wszelkie możliwe udogodnienia, ze wspaniałym basenem na dziedzińcu włącznie, do którego można było wejść bezpośrednio z niektórych pokoi położonych na parterze.

Zdjęcie 1. Sylwester na wyspie Phuket.

Tak się składało, że akurat był to sylwester. W rejon plaży ściągały już od około 20.00 tłumy Tajów i turystów z całego świata. Tysiące samochodów, skuterów i tuk tuków krążyły w kółko. Niektóre z nich były jeżdżącymi dyskotekami. Na plaży pośród drzew ludzie rozbijali biwaki, a następnie jedli i pili na kocykach. Co chwilę było słychać wystrzały, w powietrze leciały setki papierowych lampionów. Osobiście byłem bardzo zły, że właśnie w taki dzień odczuwam bardzo silne bóle pleców i sądziłem, że krótko po północy pójdę do pokoju spać. Jednak, jak to najczęściej bywa, najlepiej wychodzą imprezy nieplanowane. W naszym przypadku usiedliśmy na murku na plaży i podziwialiśmy widoki, ciesząc się wspaniałą pogodą. Tak się złożyło, że po prawej mojej stronie drinkowała para Rosjan, za nimi także siedzieli Rosjanie. Widziałem, jak mój sąsiad rozmawia z kolegami z Rosji, którzy stoją w czapkach i marzną, a on im pokazywał, co się dzieje na plaży. Po chwili podszedł do stojących po naszej lewej stronie tajskich kobiet mężczyzna wyglądający na Polaka.

Zdjęcie 2. Świętowanie Sylwestra na plaży.

Byliśmy tak pewni, że to Polak, że odezwaliśmy się do niego po polsku i okazało się, że mieliśmy rację. Po krótkiej rozmowie zabrał nas w inne miejsce, gdzie biesiadowali inny Polak z Litwinem. Chwilę miło porozmawialiśmy, wypiliśmy kilku toastów, a następnie poszliśmy na plażę, bo zbliżała się północ. Po wystrzałach, życzeniach itp. wróciliśmy do naszych nowo poznanych przyjaciół pożegnać się i podziękować za gościnę. Wracając do hotelu, zrobiliśmy jeszcze zakupy lokalnej, bardzo dobrej whisky. Zatrzymaliśmy jeszcze objazdową restaurację, bo zachciało się nam jeść. Mając jedzenie i picie, przejęliśmy kontrolę nad stojącym opodal stolikiem. Przechodząca obok nas para Polaków zatrzymała się, gdyż idący tam mężczyzna stwierdził, że zna Pawła. Zaprosiliśmy ich do rozmowy i poczęstunku. Impreza się rozwijała, nasi nowi znajomi zakupili sobie jedzenie, dokupili picie i rozmawialiśmy dosyć długo. Następnie stwierdzili, że niedaleko znajduje się główna ulica z restauracjami, barami i imprezami, którą powinniśmy odwiedzić, gdzie udaliśmy się po skończonej biesiadzie. Po przybyciu w to miejsce było od razu widać, że tutaj sylwester miał różny, dla niektórych ciężki, przebieg.

Zdjęcie 3. Jedna z głównych promenad w Phuket – Patong Beach.

Oczywiście dosłownie wszędzie czuło się niesamowicie sympatyczną atmosferę, żadnej przemocy czy agresji, coś niesamowitego. Po jakimś czasie pożegnaliśmy się z naszymi przesympatycznymi rodakami z Warszawy i postanowiliśmy wrócić do hotelu. W drodze jednak spotkała nas kolejna przygoda. Mijając grupę bawiących się Tajów przy prowadzonej przez nich restauracji, chciałem zrobić im zdjęcie. W tym momencie dołączył do nich mój kolega, po chwili staliśmy się już częścią biesiady, po jakimś czasie dołączyło do nas dwóch sympatycznych Niemców, i tak ostatecznie do hotelu wróciliśmy około 6.00. Gdyby nie bardzo nieprzyjemny i dokuczliwy ból pleców, byłby to mój najwspanialszy sylwester w życiu.

Zdjęcie 4. Tajscy przyjaciele – kompani sylwestrowej nocy w Phuket.

1-3 stycznia 2022, rehabilitacja

Niestety dokuczający ból pleców i problemy z poruszaniem się spowodowały, że musiałem trzy dni spędzić na odpoczynku, „samorehabilitacji” i podziwianiu morza. Generalnie okazało się to bardzo przyjemne, szczególnie dlatego, że w hotelu był basen, a do plaży miałem nie dalej jak 200 metrów. Na szczęście dla mnie z dnia na dzień czułem się coraz lepiej, więc miałem nadzieję, że jeszcze zobaczę kilka ciekawych miejsc. Ze względu na liczbę dni, która pozostała mi jeszcze w Phuket, postanowiłem zobaczyć wyspę Jamesa Bonda oraz miejsce zwane Phi Phi. Jedno z tych miejsc było na północy a drugie n– a południu w stosunku do wyspy Phuket. Wycieczki w tym kierunku sprzedawano praktycznie na każdym rogu w moim rejonie. Ceny były elastyczne, np. za wizytę na wyspie Jamesa Bonda żądano nawet 3600 batów, ja kupiłem bilet za 2000 batów. W cenę wliczano transport prosto z i do hotelu, obiad, napoje.

Zdjęcie 5. Plaża Phuket – moje miejsce rehabilitacji po upadku na skuterze.

4 stycznia 2022, wyspa Jamesa Bonda

 4 grudnia punktualnie o 7.40 pod hotel podjechał bus i zabrał nas na wycieczkę. Po drodze zatrzymał się jeszcze w dwóch hotelach i po około 45 minutach dotarliśmy do portu. Tutaj podanie danych do ubezpieczenia, kawka, ciasteczko, instruktaż i załadunek na pokład szybkiej łodzi wycieczkowej. Plan wycieczki zakładał najpierw zwiedzenie Hong Island, gdzie odwiedziliśmy małą, ale ciekawą jaskinię oraz podziwialiśmy wspaniałe formy skalne, a następnie James Bond Island, która posiadała kilka wspaniałych punktów widokowych skierowanych na pięknie wyglądającą maleńką wysepkę. W tym miejscu nakręcono jeden z filmów z Jamesem Bondem – The Man with the Golden Gun – a skała nazywa się Khao Ping Kan. Widoki w tym miejscu naprawdę zapierały dech w piersi.

Zdjęcie 6. Wyspa Jamesa Bonda.

Po krótkiej przerwie popłynęliśmy na urokliwą Panyee Island, na której znajduje się malownicza osada muzułmańska z pięknie odbijającym się z oddali meczetem. Na wyspie czekał na nas pyszny posiłek w formie szwedzkiego stołu, po czym mieliśmy trochę czasu, aby pochodzić wąskimi uliczkami pomiędzy domami, z których większość zbudowana jest na palach. W uliczkach, ze względu na liczbę turystów, znajdowało się mnóstwo straganów z suwenirami oraz sklepy spożywcze. Sama ludność lokalna czuła się bardzo swobodnie, nie zamykała okien czy drzwi, dzięki czemu można było podejrzeć, jak ludzie żyją w takich pięknych okolicznościach przyrody.

Kolejnym miejscem były wyspy, gdzie przez około 40 minut lokalni przewoźnicy dali nam szansę w spokoju popływać na dmuchanych pontonach pomiędzy skałami lub nawet pod nimi. Na koniec odwiedziliśmy piękną Naka Island, gdzie można było poleżeć na cudownej plaży. W Tajlandii urzekło mnie to, że natychmiast po tym, jak się położymy na plaży, podchodzą ludzie i oferują sprzedaż mrożonej kawy czy owoców w formie shake’a. Po bardzo przyjemnym półtoragodzinnym postoju popłynęliśmy w drogę powrotną do portu, a następnie do hotelu. Był to chyba najprzyjemniejszy dzień w trakcie całej mojej podróży po Tajlandii.

Należy podkreślić, że całość wycieczki została przygotowana w sposób perfekcyjny, naprawdę polecam ten sposób spędzania czasu.

Zdjęcie 7. Panyee Island, na której położona jest malownicza osada muzułmańska.

5 stycznia 2022, wyjazd na Phi Phi Don i Phi Phi Lae

Wyspy Phi Phi są kolejnym bardzo polecanym miejsce na tzw. jednodniowe wycieczki. Podobnie jak dzień wcześniej, także w tym przypadku zostałem odebrany bezpośrednio z hotelu i zawieziony na południe wyspy Phuket do przystani. Na miejsce zjeżdżały kolejne małe busy z turystami, których mogło być około 150-170 osób. Podzielono nas na dwie grupy: tych, którzy wyjeżdżają na wyspę Jamesa Bonda, oraz tych, którzy jak ja chcą popłynąć na wyspę Phi Phi. W ramach przygotowania każdy z mojej grupy otrzymał okulary oraz rurkę do nurkowania, a także nowy ustnik. Kto chciał, mógł sobie już sam odpłatnie wynająć kamerę do kręcenia filmów pod wodą, wodoszczelną sakwę do telefonu komórkowego czy płetwy. Osoby oczekujące mogły w tym czasie zjeść śniadanie, napić się kawy czy soku.

Kiedy wszyscy byli już zarejestrowani, ubezpieczeni i podzieleni na grupy, przy czym każdy otrzymywał opaskę w innym kolorze i swojego przewodnika, poinformowano nas, co i gdzie będziemy zwiedzać oraz na co musimy uważać. Każdy z przewodników przedstawił się z imienia i prosił, aby zapamiętać jego imię oraz nazwę firmy, co może być niezbędne, gdyby ktoś zgubił się w miejscach zwiedzania. Po pewnym czasie, kiedy już nastąpił przypływ, nastąpił moment przejścia na pomost i załadowania się do szybkich łodzi. Kto miał problemy z bujaniem łodzi, mógł wziąć sobie tabletkę, oczywiście wszystko w cenie wycieczki. Na łodzi na turystów czekały woda, pepsi i przekąski.

Zdjęcie 8. Łódź wycieczkowa na Phi Phi Don.

Po około 45 minutach płynięcia szybką łodzią dotarliśmy do wyspy Phi Phi Don i pierwszego miejsca, jakim była tzw. Monkey Beach, czyli plaża, gdzie na wolności żyją małpy, które podobno doskonale pływają i żywią się rybami. Kiedy dopłynęliśmy na miejsce, widać było wielu turystów, którzy obserwują małpy – małe i dorosłe. Ostrzegano nas, aby nie podchodzić do zwierząt, ponieważ potrafią być bardzo niebezpieczne. Rzeczywiście: na moich oczach dorosła małpa pobiegła w kierunku stojącej tyłem kobiety i jej córki. Ludzie z daleka krzyczeli, więc kobieta się odwróciła i zdążyła odskoczyć do wody. Małpa ukradła z jej kajaku plastikową butelkę z pepsi, otworzyła ją i wypiła zawartość. W pewnym momencie małpy zaatakowały innego człowieka, dopiero jeden z Tajów strzelił do nich z procy, czego bardzo nie lubią, i ją uspokoił.

Zdjęcie 9. Małpa z Monkey Beach.

Kolejny przystanek to nurkowanie w rejonie Tonsai Bay. Niestety – podobnie jak dzień wcześniej zabrakło słońca. Zmniejszało to znacznie przyjemność z nurkowania na płytkich wodach. Rafę i ryby było oczywiście widać niewyraźne, a zdjęcia wychodziły bardzo słabej jakości.

Po około 40 minutach przeznaczonych na nurkowanie popłynęliśmy na leżącą w pobliżu Phi Phi Don na lunch. Ciekawe jest to, że na Phi Phi Don w miejscu, gdzie są hotele, pas ziemi ma około 300 metrów i z jednej plaży na drugą dojście zajmuje nie więcej niż 10 minut spacerkiem. To idealne miejsce na wypoczynek dla osób, które chcą spędzić czas nad morzem, podziwiając piękne plaże, patrzeć jednocześnie na góry i wybierać się łodziami w różne ciekawe miejsca.

Zdjęcie 10. Jedna z plaż na Phi Phi Don.

Po zjedzeniu posiłku i godzinnej przerwie popłynęliśmy do laguny Pi Leh, po drodze przepływając obok jaskini zamieszkiwanej przez lokalną ludność. Pi Leh jest piękną małą zatoką, która wąskim przesmykiem pomiędzy wysokimi skałami wcina się na głębokość około 700 metrów. Nie zawsze poziom wody pozwala łodziom turystycznym tam wpływać. Na miejscu chętni mogli popływać po lagunie lub wynająć lokalną mniejszą drewnianą łódź, co dawało szansę na zrobienie ładnych zdjęć – oczywiście przy dobrej pogodzie.

Zdjęcie 11. Przepiękna laguna Phi Leh.

Po krótkiej, czterdziestominutowej przerwie wyruszyliśmy w kolejny krótki rejs do Maya Bay, które było chyba najpiękniejszym miejscem w tym dniu. Dopływaliśmy do przesmyku w skałach, wysiadaliśmy i po kładce dochodziliśmy od strony plaży do laguny. Cała zatoczka jest częścią parku narodowego i pozostawała zamknięta przez całe dwa lata ze względu na pandemię, zresztą jak cała Tajlandia. Obecnie obowiązuje zakaz wchodzenia do wody, chociaż moczenie nóg nie powodowało reakcji strażników. W tym absolutnie unikatowym miejscu kręcony był film z Leonardo DiCaprio. Można sobie tylko wyobrazić, jak romantyczny mógłby być pobyt w tej zatoczce bez obecności innych ludzi.

Zdjęcie 12. Laguna Maya Bay.

Na zakończenie po około pół godzinie dotarliśmy na Khai Island, na której spędziliśmy około 40 minut. Przyznam szczerze, że mógłbym tam leżeć cały dzień. Na tej bezludnej, mającej może z 400 metrów wyspie znajdowała się hałda białego piasku, trochę skał, kilka palm oraz bary i restauracje. Poza sezonem nikt tam nie mieszka. Nic, tylko leżeć, popijać piwko, pływać na skuterach i patrzeć w morze – coś wspaniałego. Polecam to miejsce na cały dzień.

Po krótkiej przerwie zostało nam tylko 15-minutowe przemieszczenie do portu, oddanie sprzętu i powrót do Phuket. Wszystko świetnie zorganizowane i naprawdę warte ceny. Przypominam: taka wycieczka w katalogach kosztuje 3200 batów, ale bez problemu można ją kupić za 2000 batów. Posiłki, sprzęt i napoje oraz transport są w cenie.

Zdjęcie 13. Wyspa Khai Island.

Pobyt w Phuket początkowo wydawał mi się za długi, a okolica – za tłoczna jak na moje oczekiwania. Jednak ze względu na konieczność powypadkowej rehabilitacji czas ten okazał się idealny. Miejsce to spowodowało, że bardzo mocno zwolniłem, rozkoszowałem się piękną pogodą, pięknymi widokami morza, miłą atmosferą, muzyką oraz niesamowicie różnorodną kuchnią. Phuket to też bardzo dobry punkt wypadowy do jednodniowych wycieczek w różne ciekawe miejsca. Można tu odpocząć, skorzystać z masażu, posłuchać wieczornych koncertów, popływać w morzu, popływać skuterem i wiele innych atrakcji. Gwarantowane są pogoda, atmosfera, bezpieczeństwo i piękne widoki. Warto też wykupywać wycieczki na pojedyncze wyspy i spędzać tam cały dzień. W moim przypadku miałem wrażenie, że przez napięty grafik traciłem szansę na delektowanie się miejscem i chwilą. W tym miejscu każdy znajdzie coś, co go uszczęśliwi – „plażing”, zwiedzanie pięknych bezludnych wysp, pływanie na skuterach, loty na spadochronie za motorówką, nocne życie, świetne masaże, niesamowita kuchnia, wszędzie otwartość i świetna atmosfera, niesamowita tolerancja na wszelkiego rodzaju odmienności seksualne.

9 stycznia 2022, pływający targ (floating market)

Przez dwa dni, które mi zostały do powrotu, chciałem jeszcze zobaczyć coś ciekawego, aby zebrać jak najwięcej materiału o Tajlandii. Zadzwoniłem do naszego wcześniejszego przewodnika i zapytałem o jego ofertę. Zaproponował zwiedzanie starej stolicy Tajlandii, ale głównie szlakiem świątyń, co dla mnie było nie do przyjęcia. Szczerze – wszystkie te świątynie moim zdaniem wyglądają podobnie, ociekają złotem i można w nich zobaczyć dziesiątki figur Buddy w różnych pozycjach. Drugą ofertą był wyjazd do tzw. floating market, czyli pływającego targowiska. Tu jednak problemem okazała się cena – 2 tys. batów za przewodnika, 2 tys. batów wynajem samochodu i jeszcze wynajem łodzi. Zrezygnowałem więc i postanowiłem spędzić dzień na Chatuchat Market, gdzie nie tylko można wiele ciekawych rzeczy kupić, to jeszcze pooglądać i dobrze zjeść.

Wychodząc z hotelu, zatrzymaliśmy przypadkową taksówkę, aby dojechać na Chatuchat Market. Starszy, sympatyczny kierowca, nieźle mówiący po angielsku, sam zaczął nas wypytywać, ile dni jesteśmy w Bangkoku, czy nas gdzieś nie podrzucić oraz wspomniał, że za 2 tys. zawiezie nas do floating market i oczywiście przywiezie z powrotem. Ja byłem bardzo zainteresowany, musiałem tylko skalkulować czas, bo był to mój ostatni dzień pobytu w Tajlandii. Ostatecznie umówiłem się z kierowcą na godzinę 7.30 na wyjazd.

Zdjęcie 14. Spakowana do sprzedaży sól morska.

Z centrum Tajlandii z mojego hotelu była to odległość około 100 kilometrów, czyli co najmniej półtorej godziny jazdy. Po drodze mijaliśmy rozległe pozalewane poldery, gdzie – jak powiedział kierowca – pozyskuje się sól z wody morskiej. Zresztą zatrzymaliśmy się na jednym ze straganów i kupiliśmy jej trochę. Sól była bardzo tania – duża, może 2-, 3-kilogramowa paczka soli kosztowała około 13 zł.

Po drodze widzieliśmy dużą inwestycję drogową: na bardzo wysokich podstawach układano szybką trasę do Bangkoku. Układanie tras drogowych i kolejowych na dużej wysokości jest dosyć często spotykanym rozwiązaniem, szczególnie w stolicy. Kierowca podróżujący po Bangkoku ma do wyboru darmową drogę i stanie w korkach lub zapłacenie i szybki, bezkolizyjny przejazd przez centrum miasta.

Zdjęcie 15. Budowa drogi szybkiego ruchu na trasie do pływającego targu.

Po drodze na market przejeżdżaliśmy przez miasta Maeklong, które znane jest z tego, że na normalnie funkcjonujących torach kolejowych działa bardzo duże targowisko. O określonych godzinach przejazdu pociągu ludzie muszą na chwilę przesunąć swoje stragany, a potem handlują dalej. Akurat, kiedy ja chodziłem po targowisku, nie było można zobaczyć tego spektakularnego i znanego na świecie przejazdu pociągu. Na targu można było kupić wiele odmian ryb, owoców morza, normalnych owoców, przypraw itp. Zauważyłem, że jak na ceny tajskie, niektóre owoce morza były bardzo drogie – np. żywy (wiązany sznurkiem) krab kosztował około 70 zł. Okazało się też, że miasto Maeklong jest miastem rodzinnym mojego kierowcy, więc pokazał mi m.in. dom, w którym się wychowywał, szkołę oraz świątynię, do której uczęszczał.

Zdjęcie 16. Słynne tory przy Meaklong Station.

Opuszczając miasto, po kilku minutach dojechaliśmy do przystani, gdzie czekał na nas już kokos do picia. Był też właściciel z łodzią. Cena łodzi mnie trochę zaskoczyła, liczyłem na około 1000 batów za kilka godzin. Wcześniej pytałem kierowcy o cenę, ale on, unikając jasnej odpowiedzi, stwierdził, że to zależy, na ile godzin. Łódź dla obcokrajowców kosztowała 2 tys. za pierwszą godzinę i 3 tys. batów za dwie godziny, dla Tajów odpowiednio 1 i 2 tys. batów. Musiałem się potargować, ponieważ nie byłem przygotowany na taki wydatek ostatniego dnia, i finalnie zapłaciłem 2,5 tys. batów za dwie i pół godziny. Generalnie, jeżeli łódź wynajmuje kilka osób, to nie jest duży koszt, ale ja byłem sam, więc wychodziło trochę drogo.

Przed wyruszeniem właściciel przystani pokazał mi na schemacie, jaką trasą popłyniemy i co zobaczymy. W rejonie, w którym znajdowała się przystań, wszędzie dookoła znajdowały się gaje palmowe, na których dojrzewały orzechy kokosowe. Trasa wiodła kanałami właśnie przez te lasy, co dla mnie było zupełnie nowym doświadczeniem i oceniam jako bardzo ciekawe. Po drodze mijaliśmy wiele pozamykanych straganów z suwenirami i kilka otwartych – widać, że brak turystów bardzo dotknął Tajlandię. Spowodował też, że ceny za nawet małe rzeczy stawały się nieprzyzwoicie wysokie i należało się bardzo mocno targować. Kiedy coś kosztowało na wstępie 600 batów, to nie powinniśmy zapłacić więcej jak 150-160. Miałem już doskonałe rozeznanie w cenach suwenirów, więc byłem twardym zawodnikiem.

Zdjęcie 17. Gaje palmowe, mijane po drodze na pływający targ.

Po drodze mijaliśmy też domy Tajów – bardziej i mniej zadbane, czasami nawet ruiny. Pływały też małe restauracje, oferujące owoce, mięsa oraz inne ciekawe potrawy. Po drodze zatrzymaliśmy się też w zakładzie i sklepie jednocześnie, gdzie z mleka kokosowego produkowano ciastka, będące de facto skondensowanym cukrem. Takie ciastko nadawało się nie tylko do zjedzenia, choć było niewiarygodnie słodkie, ale np. także do wykorzystania (po rozpuszczeniu) do wypieków. Produkcja ciastek przebiegała tradycyjną metodą, polegającą na odparowaniu wody w koszach podgrzewanych przez ogień ze specjalnego pieca. Przy okazji produkcji i sprzedaży ciastek można było zakupić suweniry, których całe regały czekały na swoich nabywców, tych jednak nie znajdowało się wielu.

Zdjęcie 18. Brama witająca na floating market.

Dotarliśmy wreszcie do samego centrum marketu. Miejsce jest bardzo ciekawe, klimatyczne, prawdziwe. Bezpośrednio z łodzi można zamówić posiłek, owoce, piwo czy inne produkty. Po obu stronach kanału na słońcu wygrzewały się warany. W jednej z pięknych galerii obrazów pięknie śpiewała para starszych artystów. Było naprawdę pięknie, miało się ochotę spędzić tam kilka godzin. Woda, ciepło, mili i otwarci ludzie, piękna zieleń dookoła oraz pyszna kuchnia razem wzięte powodowały, że nie chciało mi się wcale wracać do Polski.

Zdjęcie 19. Jeden ze sklepów na pływającym markecie.

W drodze powrotnej mijaliśmy kolejne wygrzewające się na słońcu warany, zadbane domy położone nad samym kanałem, hotele i lasy palmowe. Zatrzymaliśmy się jeszcze w jednej świątyni buddyjskiej, która niczym nie różniła się od innych. Ciekawostką było natomiast to, że na brzegu stał automat, w którym sprzedawano karmę dla ryb. Rzeczywiście na brzegu stało kilku Tajów dokarmiających liczne stado dużych ryb. W związku z tym, że ryby należały do świątyni, nie można było ich łowić.

Podsumowując, bardzo polecam to miejsce. Najlepiej spędzić tu cały dzień lub wynająć pokój w hotelu położonym nad kanałem. W porównaniu do Bangkoku to bardzo spokojna, urokliwa i klimatyczna okolica.

Zdjęcie 20. Floating market, sklepy po obu stronach kanału.

Bardzo Wam dziękuję za odbytą ze mną podróż! Może kiedyś wybierzemy się do Tajlandii razem? Rozważ to!

Tajlandia – kraj magiczny i wolny.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część II -Chiang Mai

27 grudnia 2021, Chiang Mai

Rano, około godziny 9.40 dotarliśmy do największego na północy Tajlandii miasta – Chiang Mai. Noc minęła bardzo spokojnie, pociąg nie był głośny, a delikatne bujanie oraz bardzo komfortowe łóżko spowodowały, że spało się bardzo przyjemnie. Kiedy obudziłem się około godziny 6.00, na zewnątrz robiło się jasno. Po pobycie w szybkim i hałaśliwym Bangkoku, bardzo chciałem zobaczyć prowincję, góry i wieś. Widoki za oknem były tak urzekające, że praktycznie już nie spałem, tylko patrzyłem przez okno i obserwowałem zmieniające się za nim coraz to nowe, piękne obrazy.

Zdjęcie 1. Dworzec kolejowy Chiang Mai, na którym wysiadłem, podróżując z Bangkoku.

Dworzec w Chiang Mai jest bardzo czysty, spokojny, pięknie udekorowany, co przy pełnym słońcu powodowało, że od razu dopisywały nam humory. Na dworcu sprawdzano dokumenty dotyczące COVID-19. Nie wiem, co okazywali Tajowie, ale w naszym przypadku Thailand Pass otworzył nam drogę do odkrywania kolejnych pięknych miejsc. Po przebiciu się przez rzeszę kierowców taksówek usiedliśmy w restauracji przy dworcu i zjedliśmy śniadanie. Oczywiście mogliśmy to zrobić również w pociągu, ponieważ co jakiś czas przechodziły panie oferujące wyroby swojej kuchni. Restauracja prowadzona była przez parę typowych tajskich gejów, tzw. ladyman – mężczyzn zachowujących się i częściowo wyglądających jak kobiety, co w Tajlandii jest czymś absolutnie normalnym. To jest wspaniały kraj, jeżeli chodzi o tolerancję i wzajemny szacunek.

Zdjęcie 2. Piękne wnętrze dworca kolejowego w Chiang Mai.

Po zjedzeniu śniadania i uspokojeniu się sytuacji wokół dworca mój kolega zniknął na chwilę i przyjechał pojazdem, który okazał się taksówką, chociaż na taką nie wyglądał. Był to motocykl z przyczepionym z prawej strony koszem, gdzie maksymalnie mogły się zmieścić dwie osoby. Po dotarciu do hotelu – bardzo spokojnego, pomimo że znajdował się w centrum miasta – musieliśmy poczekać trzy godziny na nasz pokój. Wynikało to z tego, że po prostu zjawiliśmy się za szybko. Hotel na poziomie czterech gwiazdek, za cztery noce ze śniadaniem kosztował około 800 zł. W ramach ceny był basen, barek z darmową kawą i herbatą, a także owocami i wodą mineralną bez limitu.

W związku z brakiem gotowego pokoju udaliśmy się do Centrum Informacji Turystycznej. Mapę miasta oraz adres biura otrzymałem od obsługi hotelu. Po bardzo przyjemnym spacerze w warunkach pogodowych, które w Polsce prawie nie występują, dotarliśmy na biura. Tu nastąpiło pierwsze negatywne doświadczenie. W biurze nie mieli map regionu, a młody człowiek, z którym rozmawialiśmy, nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, co ciekawego można zobaczyć w okolicy. Miałem wrażenie, że pochodzi z całkowicie innego miasta i nie ma pojęcia o rejonie, który powinien promować. Po kilku próbach otrzymaliśmy trochę materiałów reklamowych, przewodników i słabej jakości map, które okazały się w pewnym zakresie przydatne.

Reszta dnia przebiegała na planowaniu następnych etapów podróży oraz poznawania miasta, które już na pierwszy rzut oka wydawało się bardzo przyjemne. Podczas spacerów późnym wieczorem po mieście zwróciłem uwagę na smutny obraz praktycznie pustych w większości barów i restauracji, co miało związek z ograniczeniami w podróżowaniu, a co z kolei stanowiło konsekwencję COVID-19. Á propos COVID-19 – w siódmym dniu pobytu musieliśmy zrobić sobie sami test pudełkowy na obecność wirusa i wysłać go e-mailem do hotelu, w którym spędziliśmy pierwszą noc po przyjeździe. Na szczęście wynik był negatywny. Oczywiście widać było turystów z Europy, USA i innych regionów, ale było ich zdecydowanie mniej, niż jak to mówią sami Tajowie, w normalnych warunkach. W samym Bangkoku, przed epidemią, mieszkało 13 milionów ludzi, a obecnie – 9 milionów, ponieważ nie ma pracy, gdyż nie ma turystów. W Tajlandii obostrzenia są bez porównania bardziej restrykcyjne niż w Polsce. Wszyscy wszędzie noszą maseczki. Przy wejściu do wielu sklepów czy punktów użyteczności publicznej porozstawiane są urządzenia do mierzenia temperatury ciała. Zdecydowana większość nosi też maseczki zgodnie z zasadami, tj. zasłania nos i usta.

Zdjęcie 3. Chiang Mai, typowa ulica w centrum miasta, wszędzie stoiska z jedzeniem.

28 grudnia 2021, Chiang Mai – podróż po prowincji

W tym dniu postanowiliśmy wynająć skutery i pojechać na północ Chiang Mai, w rejon Srilanna National Park. Wynajęcie skuterów odbyło się bardzo szybko i sprawnie, ponieważ zostało to załatwione przez panią z recepcji. W ciągu dosłownie 15 minut skutery zostały dostarczone, sprawdzone i przyjęte na podstawie protokołu odbioru i stanu technicznego. Cena to około 30 zł za 24 godziny, maszyny – hondy o pojemności 125 cm3, z automatyczną skrzynią biegów. Oczywiście, po wystartowaniu, należało szybko zmienić orientację na ruch lewostronny. Trasa początkowo przebiegała przez miasto, były niestety korki, ale kiedy odbiliśmy z głównej trasy, ruch się uspokoił i można było się delektować pięknymi widokami lasów, miejscowości większych i mniejszych. Po drodze odbiliśmy na jedną z gór, gdzie znajduje się jedna z najważniejszych świątyń buddystów w Tajlandii – Wat Phrathat Doi Kham.

Zdjęcie 4. Autor na tle jednego z posągów Buddy.

Ze wzgórza można było podziwiać piękną panoramę rozciągającą się na okoliczne tereny i oddalone Chiang Mai. Świątynia niestety była bardzo oblegana przez turystów i wiernych. Po krótkiej przerwie wróciliśmy na główną trasę i od czasu do czasu odbijaliśmy w lewo lub prawo, jeśli coś wydawało się nam atrakcyjne. Po drodze mijaliśmy dziesiątki tzw. kuchni ulicznych, gdzie można było zjeść posiłki przygotowane przez lokalne gospodynie. We wszystkich przydrożnych restauracjach można połączyć się z Wi-Fi. Mijaliśmy także piękne hotele i pensjonaty, położone w odległości kilkuset metrów od głównej ulicy, otoczone wspaniale zadbanymi parkami, coś na wzór naszych pięciogwiazdkowych SPA. Niestety przez COVID-19 większość tych obiektów była nieczynna.

Zdjęcie 5. Jeden z luksusowych hoteli położonych z dala od Chiang Mai w otoczeniu pięknej przyrody.

Po drodze odkryliśmy teren, gdzie trzymano słonie indyjskie. Wcześniej czytałem o jednym z miejsc, gdzie żyją szczęśliwe słonie, pod opieką ludzi, ale bez łańcuchów itp. Niestety tu było inaczej: dorosłe słonie miały łańcuch i liny na nogach, służyły za atrakcję turystyczną, można też było na nich pojeździć. Jednak uważam za ciekawe doświadczenie, kiedy jadąc skuterem boczną drogą, musieliśmy się zatrzymać, bo akurat przechodził słoń, czy widząc znak drogowy: „Uwaga miejsce przechodzenia słoni”.

Zdjęcie 6. Jeden ze słoni ze swoim opiekunem.

Podczas drogi powrotnej, w miarę nabierania pewności, zwiększała się też prędkość jazdy skuterami, co w konsekwencji skończyło się dla mnie całkowitą katastrofą. Zjeżdżając bardzo stromą i krętą drogą, chciałem zredukować prędkość, niestety – bardzo poważnie upadłem razem ze skuterem. Dodatkowo prawdopodobnie wbiła mi się w plecy kierownica lub stojak pod aparat, który akurat miałem na plecach. Upadając, zdążyłem sobie tylko wyobrazić konsekwencje: zniszczony skuter, połamane i pobijane kończyny, otarcia i tragiczny koniec wakacji. Uderzyłem także bardzo mocno głową o asfalt, a pamiętam, jak jeszcze rano mówiłem, że może pojedziemy bez kasków, bo Tajowie tak jeżdżą, na co Paweł odpowiedział, że on zakłada ze względów bezpieczeństwa. Na szczęście i ku mojemu zdziwieniu skuter odpalił i nadawał się do dalszej jazdy, wyciekło tylko trochę paliwa. Po kilku minutach przerwy na pozbieranie sprzętu, telefony, gimbala i siebie, pojechaliśmy dalej, aby zatrzymać się w jakimś barze i odpocząć. W trakcie jazdy odczuwałem ogromny ból w plecach po prawej stronie – prawdopodobnie ucierpiały żebra, piekły też otarcia na łokciu i kolanie. Po drodze wyobrażałem sobie także, w jakim stanie mogą być mój aparat fotograficzny oraz obiektyw. Byłem pewien, że żaden sprzęt elektroniczny nie może wytrzymać takiego uderzenia o ziemię. Myślałem sobie, że to będą bardzo drogie wakacje… Jakie było moje zdziwienie, kiedy parkując przy przydrożnej restauracji z pięknym punktem widokowym, sprawdziłem sprzęt i okazało się, że wszystko działa bez zarzutu – prawdopodobnie dzięki temu, że każdy obiektyw i body owinąłem w folię bąbelkową, a dodatkowo na dole plecaka znajdował się kocyk. Podsumowując – poza problemami z oddychaniem, poobijanymi żebrami i 500 batami, które musiałem zapłacić za poobijany skuter – wszystko było OK… Wieczorem poszedłem jeszcze na masaż, ale nie mogę powiedzieć, że był on przyjemny. Mogłem leżeć tylko na plecach, a kiedy gorącą oliwą pani masowała plecy, musiałem siedzieć, ponieważ gdy leżałem na brzuchu, ból był zbyt duży. Dodatkowo, kiedy pani masowała poobijane miejsca, musiałem poprosić, aby przestała, ponieważ ból był nie do zniesienia.

Zdjęcie 7. Miejsce feralnego upadku.

29 grudnia 2021, Chiang Mai – zwiedzanie okolicznych atrakcji turystycznych

Po wycieczce skuterami miałem zaplanowany dzień na zwiedzanie miasta. Spacerując ulicą blisko hotelu, zwiedzałem świątynie buddyjskie, których rozmach i piękno po prostu wbijały w ziemię. Większość z tych najpiękniejszych znajduje się w starej części miasta. Po drodze zaciekawiło mnie biuro turystyczne i oferta wycieczek jednodniowych. Po krótkiej rozmowie okazało się, że za 500 batów można pojechać samochodem osobowym z przewodnikiem w kilka miejsc. Całość miała zająć nie więcej niż trzy – cztery godziny. W ramach wycieczki oferowano zwiedzanie farmy węży, tygrysów, małp oraz wsi zamieszkiwanej przez kobiety z wydłużanymi szyjami.

Zdjęcie 8. Autor w towarzystwie dwóch pięknych kobr tajskich.

Na farmie węży znajdowało się kilkanaście klatek z wężami oraz mała arena do pokazów kobr i innych węży. W trakcie przedstawienia, prowadzonego przez dwóch treserów przy akompaniamencie muzyki i komentarza prowadzonego przez starszą panią, pokazano nam kobrę tajską, królewską, węża wodnego i pytona. Można było z bardzo bliska zrobić sobie zdjęcie, dotknąć węży i zobaczyć, jak wydobywany jest jad kobry tajskiej. Od dziecka zawsze miałem niechęć do gadów typu węże czy żmije, pomimo że nigdy nie spotkało mnie nic złego ze strony tych ciekawych zwierząt. Myślę, że to wynikało z treści bajek i filmów, które jako dziecko oglądałem. Bardzo mi zależało, żeby stanąć obok tych zwierząt czy nawet ich dotknąć. Wolno było dotknąć pytona i kobry tajskiej, a także założyć sobie na szyję pytona. Powiem szczerze, że nie czułem żadnego lęku, natomiast same gady są zimne w dotyku. Kosztowało to 200 batów. Jeżeli ktoś nigdy nie widział z bliska tych zwierząt, to uważam, że warto. Oczywiście dyskusyjne jest tu jak zawsze trzymanie zwierząt w klatkach.

Zdjęcie 9. Mało przyjemny widok małpy na rowerze…

Drugim przystankiem były małpy (cena 200 batów). Wchodząc do tego miejsca, zwróciłem uwagę na napis obok kasy, że nie ma zwrotu pieniędzy. Pomyślałem, że musi być jakiś tego powód. Kiedy wszedłem na mały teren, byłem jedynym odwiedzającym. Na wprost znajdowały się scena oraz trybuny dla kilkudziesięciu osób. Po obu stronach trybun stały klatki z małpami – wtedy zrozumiałem informację przy kasie. W trakcie przedstawienia widziałem, jak małpy są uczone strącać orzechy kokosowe. Według trenera wytresowana małpa jest w stanie strącić 500-600 kokosów dziennie, a najlepsze – nawet 1000. O ile jestem w stanie zrozumieć naukę małp w zakresie strącania kokosów, bo to pomaga lokalnej ludności – warto sobie tylko wyobrazić, jaki byłby to wysiłek dla jednej osoby, aby strącić 100-200, nie mówiąc już o 1000 kokosów – to trudno mi zrozumieć sens uczenia małp robienia pompek, brzuszków, jeżdżenia na rowerze czy rzucania piłki do kosza, czego także miałem okazję być świadkiem. Po obejrzeniu całości wiem, że wiele osób – jak ja – może mieć ochotę, aby szybko to miejsce opuścić i chcieć swoje pieniądze z powrotem. Oczywiście daleki jestem też od ostrej krytyki ludzi, którzy się tym zajmują, ponieważ jest to dla nich jedyne źródło dochodu, a z kolei, gdyby nie było chętnych, aby to oglądać i za to płacić, nikt by się tą działalnością nie zajmował.

Następnie odwiedziłem farmę tygrysów. Na zdjęciach reklamowych widziałem piękne zwierzęta, głaskane przez ludzi, i tak sobie to miejsce wyobraziłem. Samo wejście do farmy, parking, restauracja czy budynek z kasami wyglądały dość profesjonalnie. Natomiast cena biletu – 900 batów w wersji „wypasionej” – dawała nadzieję na coś naprawdę ciekawego. Droższe były tylko bilety z możliwością zrobienia zdjęcia z gepardem. Przy zakupie biletu musiałem podpisać dokument, że mam świadomość niebezpieczeństwa i za wszelkie obtarcia czy kontuzję nie będę miał pretensji do farmy. Po wejściu widok był dość mało ciekawy – dookoła same kraty i bardzo małe klatki, w których przebywało ponad 30 dorosłych tygrysów różnego umaszczenia, wieku czy gatunku. Wszystkie trzymane tam zwierzęta urodziły się w niewoli, dziennie zjadają 4 kilogramy mięsa, głównie z kurczaka. Zdecydowanie klatki, w których mieszkały były za małe, co tworzyło dosyć przygnębiający widok. Poinstruowano mnie, jak i gdzie mogę głaskać tygrysa. Można było go głaskać, poklepywać, ale raczej ruchami „konkretnymi”, dotykać ogona, ale nie głowy i przednich łap. W ramach biletu miałem zagwarantowanego fotografa, który robił mi zdjęcia swoim aparatem fotograficznym i moim telefonem komórkowym. Samo przebywanie tak blisko tego pięknego kota to ogromna przyjemność. Człowiek ma pełną świadomość, że gdyby to zwierzę chciało, to bez większego wysiłku może zabić człowieka. Możliwość dotknięcia i przytulenia tygrysa uważam bardzo ciekawe doświadczenie życiowe, a ja spełniłem kolejne marzenie z lat dzieciństwa.

Zdjęcie 10. Wspaniały tygrys bengalski.

Na koniec tego dnia znalazłem się w wiosce (chociaż to za dużo powiedziane, bo był to raczej rodzaj skansenu, gdzie płaci się 500 batów za wejście) plemienia tzw. długich szyi. Mieszkające tam kobiety wydłużają je sobie poprzez dokładanie odpowiednich obręczy. Po przejściu 100 metrów trafiłem na typowy ryneczek z kilkoma straganami z suwenirami, przy czym wszędzie było one identyczne. Przy każdym straganie siedziała jedna kobieta, ubrana w tradycyjny strój i oczywiście w obręcz na szyi, która miała ją wydłużyć. Dalej znajdowały się jakieś rozwalające się drewniane domki, ale trudno nazwać to wsią, tym bardziej że wszystko to znajdowało się w lesie. Wracając, dowiedziałem się od mojej przewodniczki, że nie są to ludzie z Tajlandii, tylko z Birmy. Podobno to wydłużanie szyi miało chronić przed atakiem tygrysa i powodować, że ludzie wydawali się inni niż pozostali. Kobiety przy stoiskach pozowały do zdjęć bez żadnej dodatkowej opłaty. Miało się wrażenie, że ktoś wpadł na genialny pomysł: produkował suweniry, wynajął kilka kobiet, które należały do plemienia lub nie, ale za drogi bilet wstępu pozowały do zdjęć, i każdy był zadowolony.

Zdjęcie 11. Jedna z kobiet z plemienia „długich szyi” przy swoim stoisku.

30 grudnia 2021, Chiang Mai – zdobycie najwyższego szczytu Chiang Mai

Pomimo bólu związanego z upadkiem podjąłem kolejne wyzwanie i pojechałem skuterem na najwyższy szczyt na północ od Chiang Mai. Droga, pomimo że bardzo kręta, była bardzo dobrej jakości, dzięki czemu nie odczuwałem dodatkowych dolegliwości po upadku. Po drodze zauważyłem bardzo ładną świątynię buddyjską. Prowadziły do niej gigantyczne schody, ale wysiłek się opłacał – widok z góry był wspaniały, nie wspominając już o samych budynkach. Oczywiście podobnie jak w przypadku innych religii znajdowało się tam wiele skarbonek… w końcu ktoś musi utrzymać niepracujących mnichów. Wielkie targowisko, bary, restauracje oraz parking położone przy wejściu do schodów prowadzących do świątyni potwierdzały, że miejsce to jest bardzo popularne.

Zdjęcie 12. Jedna ze świątyń buddyjskich mijanych po drodze, oblegana przez Tajów.

Na wyżej położonym terenie, pilnowanym przez wojsko, znajdował się Bhubing Palace. Po drugie stronie zaniedbaną ścieżką odchodzącą od wielkiego parkingu można było dojść do zagubionej w lesie wioski. Sama wioska i jej naturalne położenie robiły świetne wrażenie, jakby świat zapomniał o żyjących tam ludziach. Tak naprawdę prawdopodobnie mieszkali tam pracownicy obsługujący wspomniane miejsca.

Ostatnim, najwyżej położonym obszarem (1570 metrów nad poziomem morza) było Doi Pui Campsite Visitor Center – dobrze przygotowane miejsce biwakowe, gdzie Tajowie rozbijali namioty, wyposażone w bieżącą wodę, toalety, restaurację, parking samochodowy. Stanowi świetny punkt wypadowy do pieszych wycieczek po okolicznych górach i lasach. Okolica jest bardzo urokliwa, świetnie zaprojektowana i utrzymana. W przyszłości, gdybym miał tu wrócić, z pewnością zostałbym tu na dwie noce i cieszył się wspaniałym górskim klimatem, czystym powietrzem i spokojem.

Zdjęcie 13. Zagubiona w lesie wioska.
Zdjęcie 14. Doi Pui Campsite Visitor Center pole kampingowe.
Zdjęcie 15. Piękne widoki Tajlandii.