Rwanda – kraj przepiękny i bezpieczny 

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz

Podróż do Rwandy zrealizowałem w dniach 14-29 grudnia 2019 r. Całość zebranego materiału została podzielona na sześć części opisowych, wzbogaconych filmami i zdjęciami: Rwanda – kraj przepiękny i bezpieczny, Kigali, Park Narodowy Agakera, Park Narodowy Nyungwe,Jezioro Kivu oraz Park Narodowy Wulkanów. 

Na początek kilka słów na temat samego państwa. Rwanda (Republika Rwandy, dawniej Ruanda) ze stolicą w Kigali leży w środkowo-wschodniej Afryce. Jej powierzchnia wynosi 26,4 tys. km². Graniczy z Burundi (290 km), Demokratyczną Republiką Konga (217 km), Tanzanią (217 km) i Ugandą (169 km). W 2016 r. w Rwandzie mieszkało 11,901 mln mieszkańców. Językami urzędowymi są rwanda, angielski i francuski, a walutą – frank rwandyjski (1 USD to około 915-940 RWF). Od 2006 r. Rwanda dzieli się na 12 prowincji. 

Zdjęcie 1. Centrum Kigali, rejon Sali Kongresowej.

Do chwili wyjazdu 14 grudnia 2019 r. Rwanda kojarzyła mi się z ludobójstwem dokonanym przez Hutu na Tutsi w 1994 r. Poczytałem trochę i pooglądałem kilka filmów na YouTube, gdzie różni podróżnicy podkreślali duże zmiany w tym kraju, szczególnie jeśli chodzi o czystość i bezpieczeństwo. Za kwotę nieco ponad 4000 PLN zakupiłem bilet lotniczy wraz z ubezpieczeniem do Kigali. Lot zrealizowałem liniami Brussels Airlines przez Brukselę. Po wylądowaniu wieczorem 14 grudnia w Kigali musiałem przejść kontrolę paszportową i zakupić wizę za 50 USD. Kolejka do kontroli zajęła około 40 minut, następnie ponad pół godziny czekałem na swój bagaż. Wyglądało to trochę chaotycznie, ale zakończyło się pomyślnie. W trakcie kontroli paszportowej urzędnik bardzo grzecznie zapytał o cel wizyty, wykonywany zawód, czy wracam bezpośrednio z Rwandy, nazwę hotelu oraz termin powrotu. 

Zdjęcie 2. Targ świąteczny w dzielnicy Town.

Po wyjściu z sali przylotów nie spotkałem typowych naganiaczy taksówkowych – przeciwnie, spokojnie i bez presji grzecznie zapytano, czy potrzebuję taksówki i po ustaleniu dobrej ceny (ok. 17 USD) zostałem zawieziony do Yambi Geusthaus, adres. KK272 ST, Gikondo, www.yambitours.com, tel. 00250788301801. Hotel świetny, bardzo spokojny, na uboczu, w odległości ok. 5 km od centrum Kigali. Składał się z pokoi hotelowych, kuchni, recepcji oraz wewnętrznego i zewnętrznego tarasu, a także małego zielonego ogrodu. Wprawdzie na zdjęciach zamieszczonych na Booking.com pokoje wyglądały na bardziej zadbane, ale nie można narzekać. Małymi mankamentami są dostęp do internetu (tylko w barze) oraz czasowe wyłączenia prądu w nocy, co skutkuje nienaładowanym telefonem. Śniadanie było bardzo smaczne: dużo owoców – mango, ananasy, arbuzy i papaja, oraz omlet lub placki do wyboru. Dobra kawa i herbata. W hotelu można sobie wieczorem w restauracji/barze zamówić także obiad czy kolację.

Pierwsze wrażenie następnego dnia było bardzo pozytywne, a kolejne dni tylko je potwierdzały. Równe chodniki i perfekcyjny asfalt bez dziur, wszędzie bardzo czysto i zielono, ludzie czyści i schludnie ubrani, niezwracający specjalnie uwagi na białego turystę. Pojedynczy żebracy są przeganiani przez przypadkowe osoby. 

Wiedziałem już wcześniej, że w Rwandzie koniecznie trzeba zobaczyć takie miejsca, jak: stolicę Kigali, Muzeum Ludobójstwa, Park Narodowy Akagera, Park Narodowy Nyungwe,jezioro Kivu, Park Narodowy Wulkanów czy siedzibę króla w Nyanza. Żeby to jednak zrobić sprawnie, należało znaleźć dobrego przewodnika. W tym przypadku miałem ogromne szczęście. Już w drugim dniu pobytu rano podczas śniadania zobaczyłem, jak lokalny przewodnik przyjechał po parę turystów. Usłyszałem także ich rozmowę, że przyjechali tylko na jeden dzień i wyjeżdżają do Tanzanii. Skorzystałem z okazji i poprosiłem przewodnika o namiary na siebie. Wieczorem, kiedy przywiózł turystów, umówiliśmy się na wyjazdy do Parku Narodowego Agakera, Parku Narodowego Nyungwe,Parku Narodowego Wulkanów i nad jezioro Kivu. 

Zdjęcie 3. Słonie w Parku Akagera.
Zdjęcie 4. Antylopy w Parku Akagera.

Użyteczne informacje dotyczące Rwandy

W Rwandzie rodzi się rocznie 400 tys.[1], a umiera ok. 100 tys. osób, 42% z nich to osoby do 14 r.ż., 56% – 15-64 r.ż., 2% – mający ponad 65 lat. W 2018 r. ponad 3 724 678 osób miało dostęp do internetu, co stanowi 32% społeczeństwa. Średnia długość życia to 68 lat; kobiet – 69,9 lat, mężczyzn – 66 lat. 30% społeczeństwa stanowią analfabeci. Większość ludzi (prawie 80%) żyje na wsi. Z powodu niedożywienia cierpi 40% społeczeństwa, pomimo tego w Kigali i innych miastach Rwandy widać dużo dobrze sytuowanych osób.

W sklepach funkcjonują tylko papierowe torby, nie ma możliwości kupna plastikowych. Jednak w dalszym ciągu można nabyć wodę w plastikowych butelkach. W niektórych hotelach pojawiają się już informacje, że odchodzi się od plastikowych butelek na korzyść automatów z wodą pitną. Przy kupnie piwa w sklepie np. za cenę 700 RWF kaucja za butelkę wynosi 200 RWF. Zdjęcie 5. Żyrafa w Parku Akagera.

Zdjęcie 5. Żyrafa w Parku Akagera.

Minimalna dniówka wynosi 500-1000 RWF, czyli ok. 0,5 do 1 USD (dane z 2013 r.). 81% populacji żyje za mniej niż 12 PLN dziennie. Średnie miesięczne wynagrodzenie netto wynosi 730 PLN. Na plantacjach herbaty każdy zbiera tyle, ile zdoła i wieczorem odstawia do określonego puntu, gdzie wszystko jest ważone. Na końcu miesiąca otrzymuje się wynagrodzenie za całość zebranej herbaty. Zysk to 40 RWF za kilogram. 

Dozwolona prędkość w terenie zabudowanym to 40 km/h, a poza terenem zabudowanym – 80 km/h. Autobusy mają pozakładane ograniczniki do 60 km/h.

Łatwo zauważyć, że zasady te są przestrzegane, zwłaszcza że z uwagi na bardzo górzyste ukształtowanie terenu w Rwandzie – a przez to kręte drogi – nie są dokuczliwe. 

Zdjęcie 6. Plantacje herbaty przy Park Narodowy Nyungwe. Kolekcja autora.
Zdjęcie 7. Wodospad w Parku Narodowym Nyungwe.
Zdjęcie 8. Łodzie rybackie na jeziorze Kiwu.
Zdjęcie 9. Łodzie rybackie na jeziorze Kiwu.

W trakcie ludobójstwa zabito również wiele słoni i innych zwierząt. Słonie słyną z świetnej i długiej pamięci. W Rwandzie znana jest historia słonia Mutware, który stracił kły i był ranny. Poznał swojego oprawcę po 23 latach, ranił go i zniszczył mu dom, w którym ten schował się przed nim. 

W przyszłości w Rwandzie ma być wybudowana pierwsza linia kolejowa z Tanzanii. Tanzania i Kenia są bardzo ważnymi partnerami dla Rwandy ze względu na porty przeładunkowe, gdzie dokonuje się także przeładunku towarów przeznaczonych dla Rwandy.

W restauracjach należy się przygotować na bardzo długi okres oczekiwania na zamówienie, nawet do ponad godziny. Jednak po otrzymaniu dania szybko mija nam zły humor, ponieważ potrawy są świeże i smaczne. Często napiwek jest dodawany automatycznie do rachunku, na co należy zwracać uwagę, aby nie płacić podwójnie. 

W każdą ostatnią sobotę miesiąca w Rwandzie wszelka aktywność zawodowa zamiera, a całe społeczeństwo przystępuje do prac społecznych, takich jak sprzątanie, pomoc osobom biednym w budowie domu itp. Godziny sprzątania to 7-12, z czego od 10.00 do 11.30 odbywają się spotkania, w trakcie których omawia się sprawy bieżące oraz planuje przyszłą aktywność społeczną.

Rząd w Rwandzie wprowadził cały szereg ułatwień dla ludności, które mają zachęcić ją do dobrowolnego zakładana wspólnot, zwanych kooperatywami. Powyższe cieszy się dużą popularnością, ponieważ integruje społeczeństwo, pozwala szybciej uzyskać kredyt czy niezbędne pozwolenia, a także daje większą szansę na odniesienie sukcesu komercyjnego niż w przypadku działalności w pojedynkę.

10% wszystkich zysków z turystyki przekazywane jest lokalnej społeczności, na terenie której znajduje się dana atrakcja turystyczna. Po wprowadzenia tych przepisów ludność stała się bardzo aktywna w zakresie ochronie przyrody oraz troski o turystów. Obecnie nikomu nie trzeba tłumaczyć, dlaczego sektor turystyczny jest taki ważny dla kraju. 

Zdjęcie 10. Widok na jezioro Kiwu.

Każda pierwsza niedziela miesiąca przeznaczona jest na uprawianie sportów, w związku z czym wszystkie drogi w centrum Kigali zostają zamknięte. 

W Rwandzie funkcjonują dwa systemy opłat za telefony. Osoby poniżej 25 r.ż. płacą ok. 500 RWF za pięć godzin rozmów, które muszą wykorzystać w ciągu tygodnia. Osoby starsze płacą więcej, czyli ok. 200 RWF za 30 minut.

Doładowania można kupić w żółtych budkach rozsianych po całym kraju. Doładować telefon można przez zakup tradycyjnych kart zdrapek lub elektroniczne przekazanie impulsów.

W Rwandzie tylko 64 produkty z 39 firm mają prawo używać marki Made in Rwanda. Pomimo tego ponad 400 firm próbuje sprzedawać produkty z tym oznaczeniem. Dokładne wytyczne w zakresie obowiązujących standardów, niezbędnych, aby używać oficjalnie tego oznaczenia, zostały określone w sierpniu 2019 r. W większości są to towary z sektora rolniczego. Biznesmeni, głównie właściciele startupów, narzekają na przewlekłość i niejasność procedur. W celu przyznawania marki został powołany specjalny urząd – Rwanda Standard Board (RSB).

Zdjęcie 11. Taksówki rowerowe w rejonie targu Kimironko w Kigali.

Podróżować można zwykłą taksówką,motorem – tzw. moto-taxi (ok. 5001500 RWF), a w niektórych miejscach taxi rowerem. Właścicieli moto-taxi można poznać po ponumerowanych zielonych lub czerwonych kaskach. Zawsze mają ich dwa, z czego jeden przeznaczony dla pasażera. W tym przypadku najlepiej mieć jakąś czapkę pod kask dla pasażera, którego przed nami używało już tysiące, często spoconych ludzi. W przypadku rowerka kierowców można poznać po kamizelkach – w większości żółtych – oraz specjalnie na miękko przygotowanych siodełkach. Ceny taxi na tej samej trasie w Kigali mogą się kształtować pomiędzy 5 a 20 tys. RWF, dlatego najlepiej ustalać koszt przejazdu zanim wejdziemy do samochodu. Godne polecenia są taksówki korporacji Yegocabs, tel. 9191. Zawsze należy negocjować cenę, ponieważ bez problemu schodzą o 2-3 tys. Dodatkowo kierowcy z reguły bardzo dobrze orientują się w układzie miasta. Mają trudności w posługiwaniu się mapą, więc lepiej podać nazwę dzielnicy, a o miejsce z reguły sami dopytują się, gdy znajdą się już w okolicy. W Kigali i innych miastach płatne są także w większości przypadków parkingi w centrum miast, cena to 100-200 RWF. 

Zdjęcie 12. Targ Kimironko w Kigali.
Zdjęcie 13. Targ Kimironko w Kigali.

Podróżować można także bardzo zadbanymi autobusami w Kigali, ale tu trzeba mieć specjalną kartę miejską. W przypadku linii międzymiastowych autobusy mają pozakładane ograniczniki do 60 km/h, przez co podróż może trwać bardzo długo. 

Nie należy przywozić do Rwandy banknotów mniejszych niż 50 USD i starszych niż z 2013 r. Banknoty o niższych nominałach są wymieniane po dużo gorszych kursach. Odradzam też wymianę w bankach, ponieważ operacja taka może trwać nawet 20 minut. Zabierany i skanowany jest paszport, spisywane i rejestrowane imię i nazwisko, numer paszportu, a dodatkowo dużo gorszy jest kurs. Najlepiej wymienić walutę w zwykłych kantorach, ustalając wcześniej, który oferuje najlepszy kurs. 

Od piątku do niedzieli w wielu restauracjach w Kigali grana jest muzyka na żywo. Jeżeli chce się mieć dobre miejsce, należy wcześniej zarezerwować sobie stolik. W większości wypadków muzyka grana jest od 20.00-20.30. 

Bezpieczeństwo

Rwanda jest krajem wyjątkowo bezpiecznym, co widać i czuć na każdym kroku. Wszędzie widać uzbrojonych w broń długą policjantów i żołnierzy. Przed wejściem do każdej instytucji publicznej, centrum handlowego i większości dużych i dobrych restauracji stoi ochrona, która sprawdza nasze torby. Widać, że społeczeństwo nie boi się swoich sił bezpieczeństwa, które prezentują się bardzo profesjonalnie – zarówno żołnierze, jak i policjanci są dobrze i czysto ubrani, zachowują się też w nienaganny sposób. Żołnierze bardzo często stoją w miejscach mało widocznych, w taki sposób, aby sami widzieli i kontrolowali sytuację, nie będąc jednocześnie widocznymi. Sytuacja taka ma miejsce nie tylko w Kigali, ale także na prowincji. 

Policjanci posiadają także radary do pomiaru prędkości. Kierowcy, podobnie jak w Polsce, mają swój własny system ostrzegania o obecności policji czy radaru. Ograniczenia prędkości w Rwandzie mają swoje uzasadnienie, wynikające z ukształtowania terenu. Rwanda w zdecydowanej większości jest krajem górzystym i z tego powodu ma bardzo kręte drogi. Duże zagrożenie mogą stwarzać pędzący z góry rowerzyści, którzy przewożą bardzo ciężkie i duże gabarytowo towary i nie są w stanie hamować w sytuacji niebezpiecznej. Jakość głównych dróg w Rwandzie jest wprost rewelacyjna, rzadko można spotkać jakąkolwiek dziurę, drogi są także pomalowane w pasy. Zagrożenie, szczególnie w tracie ulew lub po ich wystąpieniu, mogą stwarzać osunięcia skał i ziemi na drogi, co miałem okazję zauważyć. W takich przypadkach droga może być zamknięta na kilka godzin, do czasu usunięcia przeszkody. Ma to znaczenie, ponieważ w wielu przypadkach nie ma możliwości objazdu zablokowanej drogi. Większość ludzi mieszka na wzgórzach, do których prowadzą tylko piesze ścieżki. Rwanda jest krajem bardzo gęsto zaludnionym i ludzie są praktycznie wszędzie. W związku z tym po głównych drogach poruszają się tysiące osób, w tym dzieci, które muszą transportować produkty, wodę czy opał.

Ludzie są wzajemnie dla siebie życzliwi. Przez całe dwa tygodnie nawet nie widziałem sytuacji, żeby ktoś do innej osoby mówił uniesionym głosem.

Bardzo dużą uwagę zwraca się na bezpieczeństwo lotniska w Kigali. Przed wjazdem na teren lotniska wszystkie bagaże muszą być wypakowane z samochodu, a następnie obwąchane przez psy pod kątem obecności materiałów niebezpiecznych. Sprawdzane są także dokładnie samochody. Po sprawdzeniu bagaży i samochodów, bagaże mogą być ponownie załadowane do samochodu i dopiero wtedy można wjechać na teren lotniska. 

Ludobójstwo

Ważnym miejscem w Rwandzie, które powinien odwiedzić każdy turysta, jest Muzeum Ludobójstwa, dla turystów z zagranicy otwarte od 14.00.

Ekspozycja zawiera szczegółowy opis najważniejszych faktów, które doprowadziły do ludobójstwa, oraz samego zdarzenia. W muzeum jest także ekspozycja pokazująca inne przykłady ludobójstwa na świecie, m.in. Holokaust, Bałkany czy Kambodżę. Za odpowiednią opłatą można robić zdjęcia wewnątrz muzeum. Warto w tym miejscu krótko przypomnieć genezę i przebieg ludobójstwa w Rwandzie.

Zgodnie z komunikatami prezentowanymi w muzeum w latach 1931-1959 rządził król Mutara III Rudahigwa. W większości przypadków ziemia i władza należała do Tutsi. Od początku król współpracował bardzo blisko z belgijskimi kolonistami. W 1946 r. Rwanda przyjęła chrześcijaństwo, co miało wpływ na przyjęcie przez społeczeństwo rwandyjskie europejskich i chrześcijańskich wartości. W rezultacie czystek etnicznych sprowokowanych przez belgijskich kolonizatorów ponad 700 tys. Tutsi zostało wygnanych z kraju. W 1959 r. zmarł król Rudahigwa, a krótko po tym doszło do masakry na Tutsi. Tysiące z nich zostało zabitych, inni uciekli do sąsiednich państw jako uchodźcy. W 1961 r. odbyły się wybory i wybrano pierwszego premiera – Grégoire Kayibandę, który zapoczątkował funkcjonowanie partii Parmehutu (partii wyzwolenia Hutu). Rok później Rwanda odzyskała niepodległość i stała się krajem scentralizowanym, represyjnym, z systemem jednopartyjnym.

Zdjęcie 14. Muzeum ludobójstwa w Kigali.

Nowy reżim charakteryzował się prześladowaniami i czystkami etnicznymi wobec Tutsi. Dodatkowo poza podziałami etnicznymi reżim Kayibanda ukształtował podziały regionalne, które stworzyły warunki do zamachu wojskowego generała dywizji Juvénala Habyarimany w 1973 r. Belgowie Nahimana. Propaganda nienawiści była zainicjowana przez czynniki rządowe. Dodatkowo wydawano ponad 20 magazynów i dzienników nawołujących do nienawiści wobec Tutsi. Jednym z przodujących był dziennik „Kangura” pod kierownictwem Hassana Ngeze. Dziennik ten sugerował, że Hutu powinni zabezpieczyć się przed planującymi wojnę Tutsi, z której nikt nie ocaleje. Od 1990 r. Tutsi w Rwandzie zaczęli być coraz bardziej prześladowani. Mężczyzn i kobiety Tutsi więziono i torturowano. Nastąpiła fala masakr, które stały się wstępem do ludobójstwa. Prześladowania, chociaż były tak ekstremalne, że umiarkowani Tutsi i Hutu zaczęli opuszczać swoje domy i emigrować do sąsiednich krajów, pozostały prawie niezauważone przez świat zewnętrzny. 

Zdjęcie 15. Muzeum ludobójstwa w Kigali – widok z zewnątrz.

W lipcu 1992 r. nastąpiło zawieszenie broni pomiędzy Habyarimaną i Rwandyjskim Frontem Patriotycznym (RPF). W sierpniu 1993 r. rząd rwandyjski i RPF podpisali porozumienie zwane Arusha Peace Accords. Zgodnie z nim Rwanda miała powołać rząd tymczasowy, który przygotuje warunki do powołania demokratycznie wybranego rządu. Siły neutralne powinny zostać rozmieszczone w Rwandzie. Siły francuskie miały zostać wycofane, a w ich miejsce wejść siły ONZ UNAMIR. Siły RPF miały zostać rozbrojone, zdemobilizowane i zintegrowane w ramach armii rwandyjskiej. Uchodźcy powinni otrzymać prawo powrotu do domów, a batalion RPF miał stacjonować w Kigali. Pomimo podpisanego porozumienia Habyarimana i jego polityczni sojusznicy nie chcieli wprowadzenia Arusha Peace Accords w życie, ponieważ traktowali je jako poddanie się RPF. Rząd tymczasowy nie został powołany. W międzyczasie reżim Habyarimany podpisał największy w historii Rwandy kontrakt na dostawę broni z Francją wart 12 mln USD oraz pożyczkę gwarantowaną przez rząd francuski. 

Zdjęcie 16. Milicja Habyarimana w okresie ludobójstwa.

Duże znaczenie w szerzeniu nienawiści pomiędzy Tutsi i Hutu odgrywała propaganda. Skupiała się ona na tym, jak Hutu powinni postrzegać swoich współobywateli Tutsi. W efekcie jej działania nawet członkowie rodzin byli traktowani jako wrogowie. Kiedy ludobójstwo było niewystarczające, Radio Télévision Libre des Mille Collines wykorzystywano do szerzenia nienawiści oraz przekazywania instrukcji, jak usprawiedliwiać zabójstwa. Społeczeństwo zachęcano do akceptacji i dołączania do zbrodniczych działań, zanim będzie za późno. Opracowano nawet 10 przykazań Hutu opublikowanych w „Kangura” w 1990 r.:

  1. Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że wszystkie kobiety Tutsi, gdziekolwiek by nie były, muszą służyć grupie etnicznej Hutu, w konsekwencji każdy Hutu, który nie przestrzega tych przykazań, jest uznawany za zdrajcę, szczególnie jeżeli posiada żonę Tutsi, posiada kochankę Tutsi i posiada sekretarkę Tutsi.
  2. Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że nasze córki Hutu są więcej warte jako kobiety, partnerki i matki. Czy nie są piękniejsze? Czy nie są lepszymi sekretarkami? I czy nie są bardziej szczere?
  3. Kobiety Hutu, bądźcie bardziej czujne i cenniejsze dla swoich mężów, braci i synów, aby dotrzeć do ich rozumów.
  4. Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że Tutsi nie mają honoru w biznesie. Dla nich jedynym celem jest etniczna dominacja. 

W konsekwencji każdy Hutu, który dopuszcza się poniższego, jest zdrajcą:

  • każdy, który wchodzi w sojusze biznesowe z Tutsi,
  • każdy, który inwestuje swoje pieniądze lub pieniądze państwowe w biznes z Tutsi,
  • każdy, który pożycza pieniądze od Tutsi lub Tutsi,
  • każdy, który sprzyja w biznesie (zapewnia licencję importową, pożyczki bankowe, działki budowlane, zamówienia publiczne).
  • Wszystkie strategiczne stanowiska, polityczne, administracyjne, ekonomiczne, wojskowe i bezpieczeństwa, muszą być zarezerwowane dla Hutu.
  • Sektor edukacyjny (studenci, nauczyciele) muszą być w większości dla Hutu.
  • Rwandyjskie Siły Zbrojne muszą być całkowicie dla Hutu. Doświadczenia wojenne z 1990 r. nauczyły nas dużo, żaden mężczyzna, żaden żołnierz nie powinien poślubić kobiety Tutsi.
  • Hutu muszą przestać odczuwać litość wobec Tutsi.
  • Hutu, gdziekolwiek są, muszą być zjednoczeni i zależni oraz troszczyć się o los swoich braci Hutu:
  • Hutu, zarówno z kraju, jak i spoza Rwandy, muszą cały czas dbać o swoich przyjaciół i sojuszników z Hutu,
  • Hutu muszą cały czas przeciwstawiać się propagandzie Tutsi,
  • Hutu muszą być silni i czujni przeciwko ich wspólnemu wrogowi Tutsi.

10. Rewolucja socjalna z 1959 r., referendum z 1961 r. oraz ideologia Hutu muszą być wpajane wszystkim Hutu na wszystkich szczeblach. Wy wszyscy Hutu musicie szeroko propagować tę wiedzę. Każdy Hutu, który prześladuje swojego brata Hutu za to, że czyta, rozprzestrzenia i uczy tej ideologii, jest zdrajcą.

Zdjęcie 17. Narzędzia zbrodni używane w trakcie ludobójstwa.

10 stycznia 1994 r. informator o pseudonimie Jean-Pierre, który był członkiem straży bezpieczeństwa prezydenta, przekazał płk. Lukowi Marchalowi, że 1700 osób z milicji Interahamwe zostało przeszkolonych w obozach armii rwandyjskiej. Osoby te zarejestrowały wszystkich Tutsi z Kigali z zamiarem ich eksterminacji. Byli przygotowani do zabijania 1000 osób co 20 minut. Jean-Pierre uważał, że prezydent stracił kontrolę nad radykałami. Informator był zdecydowany na przekazanie prasie informacji o planach Hutu, w zamian za zagwarantowanie bezpieczeństwa. UNAMIR nie był jednak w stanie zapewnić mu ochrony i Jean-Pierre zniknął. Informator opisał także plan zabicia wszystkich belgijskich żołnierzy ONZ, aby zmusić ONZ do wycofania się z Rwandy. 11 stycznia 1994 r. gen. Romeo Dallaire przekazał zaszyfrowaną informację do sekretarza generalnego ONZ w Nowym Jorku oraz członków biura misji pokojowych na temat informatora oraz uzyskanych informacji. W tym samym czasie Hassan Ngeze opublikował dwa artykuły w magazynie „Kangura”, przewidujące śmierć prezydenta Habyarimany w marcu 1994 r. 

Zdjęcie 18. Wejście do Kigali Genocide Memorial.

6 kwietnia 1994 r. prezydent Rwandy Juvénal Habyarimana i prezydent Burundi Cyprien Ntaryamira lecieli do Kigali, gdzie w trakcie lądowania o godzinie 20.23 ich samolot został zestrzelony. Do godziny 21.15 zbudowano w Kigali blokady drogowe, a domy przeszukano. W ciągu kilku godzin było słychać pierwsze strzały – listy śmierci zostały przygotowane wcześniej. 

W tym samym czasie Interahamwe przeszukiwali dom po domu i zabijali Tutsi z wcześniej przygotowanych list. Mordercy używali maczet, pałek, broni i innych tępych narzędzi, powodujących jak najwięcej bólu u ofiar. To był pierwszy dzień ludobójstwa. Bezpośrednim celem morderców stały się kobiety i dzieci. Kobiety Tutsi systematycznie gwałcono i okaleczano. Bardzo często gwałcili je mężczyźni zarażeni wirusem HIV, aby – jeśli ich ofiary unikną śmierci – w przyszłości cierpiały. Gwałty i ćwiartowanie miały zagwarantować, że nowe pokolenie Tutsi nigdy się nie odrodzi. Kobiety z Hutu z mieszanych małżeństw były gwałcone za karę. Okrucieństwo sprawców polegało też na zmuszaniu kobiet i dzieci do stania się sprawcami ludobójstwa. Kazano im zabijać swoich przyjaciół i sąsiadów, ukochanych, zanim sami zostali zabici. Kobiety Hutu i Tutsi zmuszano też do zabijania swoich własnych dzieci. W miejscowości Nyange 2000 wiernych znalazło schronienie w kościele, kiedy ojciec Seromba wydał rozkaz zburzenia kościoła i zamordował własnych wiernych w swoim kościele.

Ofiary ludobójstwa nierzadko pozbawiano części ciała, ćwiartowano z zamiarem zadania jak największych cierpień. Mordercy bardzo często okaleczali ciała swoich ofiar zanim je zabili, np. podcinali im ścięgna, żeby nie mogli uciekać, wiązali i bili. Ofiary czekały beznadziejnie, aż zostaną pobite, zgwałcone lub pocięte maczetą.

Członkowie rodziny musieli patrzeć, jak ich dzieci czy rodzice są torturowani, bici i gwałceni. W niektórych sytuacjach ofiary wrzucano żywe do latryn i kamienowano tak długo, aż przestawały dawać oznaki życia. W innych przypadkach ofiary wrzucano do latryn w takiej ilości, że zapełniały ją całą, dusząc się wzajemnie. 

Podczas ludobójstwa zamordowano prawie milion osób. Nie były to jednak jedyne ofiary – dziesiątki tysięcy innych osób było torturowanych, okaleczonych, gwałconych, okaleczonych maczetami, odniosło rany postrzałowe, zostało zarażonych lub cierpiało głód. W kraju zapanowały bezprawie, rabunek i chaos. Infrastruktura została zniszczona, kraj utracił zdolność zarządzania. Domy zostały zniszczone, a majątek zrabowany. W rezultacie było 300 tys. sierot, a ponad 85 tys. dzieci stało się głowami rodzin dla swojego młodszego rodzeństwa. Było tysiące wdów, wiele ofiar gwałtów, nadużyć seksualnych lub świadków śmierci własnych dzieci. Wiele rodzin całkowicie zniknęło – do tego stopnia, że nie było nikogo, kto by udokumentował ich śmierć. Ulice były zasłane ciałami zabitych i zamordowanych. Psy jadły gnijące ciała swoich właścicieli. Kraj cuchnął śmiercią. Wreszcie siły RPF rozpoczęły swój marsz na Kigali, stopniowo przejmując kontrolę nad krajem i zatrzymując ludobójstwo. 

W trakcie podróży po Rwandzie mój przewodnik Willy przyznał się, że jest ocalałym z ludobójstwa dzieckiem Tutsi. Zaczął o tym mówić, kiedy wjeżdżaliśmy do miasta Nyanza, gdzie mieści się Muzeum Ludobójstwa, w którym znajdują się także dane dotyczące członków jego rodziny. W trakcie ludobójstwa zostali zamordowani jego ojciec i brat bliźniak. W masakrze zginęło wielu innych jego krewnych, z których część została zamordowana w trakcie jednodniowej rzezi w Murambi. Przyznał się, że kiedy był małym chłopcem, chciał w przyszłości zemścić się na mordercy jego ojca i brata, który dalej mieszka w Nyanza. Po latach doszedł do wniosku, że wtedy nie będzie się niczym różnił od oprawcy. Kiedy raz w życiu z nim rozmawiał, tamten cały czas powtarzał, że jest mu przykro. W chwili obecnej morderca jego rodziny ma już problemy psychiczne, ponieważ w trakcie rzezi zamordował bardzo wiele dzieci. Willy stwierdził, że i tak ma szczęście, ponieważ tysiące dzieci do dzisiaj nie wiedzą, kim są, kim byli ich rodzice itp.

Zdjęcie 19. Murambi Genocide Memorial. Kolekcja autora.

Po drodze do tego miejsca w mieście Butare Willy pokazał mi pola uprawne ryżu i pracujących tam więźniów. Nosili oni pomarańczowe stroje i nie byli pilnowani przez nikogo. Z reguły odsiadywali krótkie, kilkuletnie wyroki, duża część z nich za udział w ludobójstwie. Bardzo wielu morderców dopiero po latach zostało schwytanych i osądzonych. Krótkie wyroki powodują, że więźniowie nie mają motywacji do ucieczki, co skończyłoby się dla nich dłuższymi wyrokami. Inni oprawcy, chcąc wrócić do społeczeństwa i odkupić swoje winy, przez lata pracowali za darmo przy budowie dróg, budynków czy sprzątali wyznaczone miejsca.

Zdjęcie 20. Zmumifikowane zwłoki w Murambi Genocide Memorial.   

Innym tragicznym miejsce, które miałem okazję zwiedzić, również związanymzludobójstwem, jest Murambi Genocide Memorial w mieście Murambi. To miejsce śmierci 50 tys. Tutsi, także członków rodziny mojego przewodnika Willy’ego. Przyznał, że był tam raz w życiu, po czym wylądował w szpitalu ze względu na emocje, jakie w nim wywołało to, co zobaczył. 19 kwietnia 1994 r. prefekt Laurent Bucyibaruta rozkazał żandarmerii i milicji wymordować 50 tys. Tutsi zgromadzonych w obozie na jednym ze wzgórz w Murambi. Znajdowały się tam prominentne rodziny Tutsi z rejonu Gikongoro, podstępnie zebrane w tym miejscu, aby udaremnić im możliwość ucieczki z zaplanowanej i zorganizowanej masakry. Jeszcze przed rzezią zostali oni odcięci od wody i żywności. W nocy z 20 na 21 kwietnia 1994 r. żandarmeria wsparta wojskiem z pobliskiego garnizonu oraz oddziałami milicji przystąpiła do mordowania Tutsi. Poza tradycyjną bronią używano wszelkich innych narzędzi i przedmiotów, w tym rolniczych. Na podstawie decyzji władz prefektury zmasakrowane ciała Tutsi zostały wrzucone w ciągu czterech dni do masowych grobów przez więźniów z więzienia Gikongoro, a następnie zasypane przez dwa buldożery z Ministerstwa Spraw Publicznych. 

Obecnie w kilku budynkach na stołach znajduje się kilkaset odpowiednio zmumifikowanych i opisanych pod kątem przyczyny śmierci ciał. Są tam nawet kilkumiesięczne dzieci. Widok tych ciał i odniesionych przez nich ran może u bardziej wrażliwych osób zakończyć się wizytą w szpitalu. Jeżeli widzi się roztrzaskaną czy rozrąbaną czaszkę kilkuletniego dziecka… czy szkielet zgwałconej kobiety z charakterystycznie rozwartymi nogami…, to trudno o tym później zapomnieć… Ciągle myślę, jakie cierpienia spotkały tych ludzi i jak to musiało wyglądać w praktyce – zamordowanie w kilka godzin na jednej górze ponad 50 tys. ludzi, przy użyciu często bardzo prymitywnych narzędzi. Takich miejsc jak Murambi jest w całym kraju wiele, praktycznie w każdym większym mieście w tym kraju jest jakiś pomnik upamiętniający ofiary ludobójstwa.

 Ludobójstwo w Rwandzie jasno pokazuje, że ludzkość nie wyciągnęła wniosków z Holokaustu i w odpowiednich warunkach tego typu rzeczy wydarzą się ponownie. Pamięć ludzka jest bardzo krótka, młode pokolenie znające fakty z podręczników nie jest w stanie zrozumieć bezmiaru ludzkich cierpień. Dla młodych ludzi są to tylko cyfry, które nic im nie mówią…

Rwanda – Park Narodowy Nyungwe

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz

Park Narodowy Nyungwe, leżący na południowym zachodzie Rwandy, częściowo graniczący z Burundi, został założony w 2005 r. Obejmuje ok. 970 km2 lasu deszczowego, będącego miejscem życia wielu gatunków zwierząt i roślin. Park ten jest największym afrykańskim chronionym górskim lasem deszczowym. Średnie roczne opady to 200 mm. Otaczają go ogromne plantacje herbaty, których jedną z funkcji jest stanowienie naturalnej bariery pomiędzy lasem a uprawami rolniczymi. W przypadku, gdyby zamiast herbaty rolnicy uprawiali warzywa czy owoce, dochodziłoby do konfliktów z małpami, które kradłyby plony. Herbata zbierana w rejonie parku cieszy się ogromnym uznaniem na całym świecie. Ciekawostką jest fakt, że nawet w okresie pory deszczowej w parku nie było żadnych komarów.

Zdjęcie 1. Uprawy herbaty przy parku oraz luksusowym hotelu.
Zdjęcie 2. Uprawy herbaty przy Parku.

Przez park przebiega wododział rzeki Kongo i Nil. W lesie tym żyje wiele gatunków małp, szympansów i ptaków. Do parku prowadzi przepiękna kręta droga o wzorowej nawierzchni. Po drodze co kilkaset metrów na przestrzeni wielu kilometrów stoją żołnierze armii rwandyjskiej. Nie wolno im robić zdjęć. Ich obecność ma związek z napiętą sytuacją pomiędzy krajami oraz obecnością grup zbrojnych w Burundi ukrywających się na terenie lasu po stronie rwandyjskiej. Od czasu do czasu zdarzają się napady na wsie rwandyjskie.

Zdjęcie 3. Park Narodowy Nyungwe.
Zdjęcie 4. Park Narodowy Nyungwe.

Do parku nie wejdziemy bez przewodnika. Płacić można tylko w sposób elektroniczny; cena za osobę dorosłą to 60 USD za trasę zwaną Canopy Walkway. Jest to niedługi, za to bardzo przyjemny, około dwugodzinny szlak prowadzący do trzech mostów wiszących, o łącznej długości 170 m. Najdłuższy z nich jest rozpięty na wysokości 70 m i ma długość 86 m. Ważna informacja – na trasę wychodzi się o pełnych godzinach, co dwie godziny, rozpoczynając od 9.00. Nawet podczas tak krótkiej wycieczki udało mi się zobaczyć stado małp, spożywające posiłek na drzewach. Park oferuje także kilka innych tras w zależności od oczekiwań, mogą to być trasy obserwacyjne śladem małp, śladem ptaków czy wspinaczkowe. Najdłuższa trasa to trzy dni obecności w parku z obozowaniem w wyznaczonych miejscach, koszt to ok. 100 USD od osoby, przy założeniu, że jest minimum osiem osób. 10% wszystkich zysków z turystyki jest przeznaczone dla społeczności lokalnej, co ma dać im motywację do dbałości o środowisko naturalne oraz florę i faunę.

Zdjęcie 5. Most wiszący w Parku Narodowym Nyungwe.

Zarówno infrastruktura parku, jak i obsługa znajdują się na najwyższym poziomie, co świadczy o dużej wadze przywiązywanej do rozwoju turystyki.

Sama jazda przez park była bardzo przyjemna i dawała możliwość obcowania z przyrodą i zwierzętami. Widziałem dwa rodzaje małp, które grasowały wzdłuż głównej trasy prowadzącej do wejścia do parku. Zarówno po jednej, jak i drugiej stronie parku rozciągały się plantacje herbaty. Noc spędziłem w Ken Barham Guest House – to bardzo ładnie położony na zboczu góry hotel i restauracja, z pięknym widokiem na uprawy herbaty. 

Zdjęcie 6. Park Narodowy Nyungwe.

Inną bardzo ciekawą i godną polecenia wycieczką jest szlak prowadzący do wodospadu. Trasa przebiega obok bardzo drogiego, luksusowego i niedostępnego dla „zwykłego” człowieka hotelu. Według mojego przewodnika cena doby hotelowej wynosi 3000 USD. Hotel posiada nawet lądowisko dla śmigłowców.

Wokół niego z jednej strony znajdują się plantacje herbaty, a z drugiej – park narodowy. Trasa zajmuje w obie strony około czterech godzin. W ciągu dnia odbywają się tylko dwie wyprawy w kierunku wodospadu z przewodnikiem – o godzinie 9.00 i 13.00. Trasa jest średnio trudna, a po drodze znajduje się kilka ławek, gdzie można odpocząć, jeśli ktoś ma gorszą kondycję. Szlak prowadzi na przemian w górę i dół, pokonuje się między innymi most na rzeczką, przez cały czas podziwiając piękno natury. Przy odrobinie szczęścia można spotkać na drzewach różne gatunki małp i ptaków. Sam wodospad jest niewiarygodnie piękny – mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że przez całe życie nie widziałem piękniejszej okolicy. Miejsce spadu wody otoczone jest kilkusetmetrowymi wzgórzami porośniętymi bujną roślinnością. Po przeciwnej stronie znajduje się wielka jaskinia, do której nie ma żadnego dojścia. 

Zdjęcie 7. Wodospad w Parku Narodowym Nyungwe.
Zdjęcie 8. Parku Narodowym Nyungwe.
Zdjęcie 9. Parku Narodowym Nyungwe.

W trakcie podróży do parku z Kigali miałem jeszcze okazję zwiedzić pałac króla w Nyanza. W chwili obecnej na terenie muzeum znajduje się rekonstrukcja tradycyjnego pałacu oraz dwóch domów – tzw. domu mleka i piwa. Mieszkały tam osoby odpowiedzialne za wytwarzanie piwa, mleka i przetworów z mleka.

Ciekawostką jest to, że mleczarka była wybierana z najbliższego otoczenia króla i nie mogła wyjść za mąż, dopóki on żył. W domku mleka można zobaczyć cały zestaw naczyń przeznaczonych do produkcji mleka, sera i masła. W przypadku domku piwa wyznaczano chłopca, który musiał na swoim organizmie testować piwo, zanim było ono podawane królowi. Wewnątrz znajduje się osobna część dla kobiet i sypialnia króla, do której kobiety wchodziły osobnym wejściem. Panuje tu bardzo przyjemny chłód i miły zapach świeżości. 

Zdjęcie 10. Zrekonstruowane budynki pałacu króla.

Dodatkowo z tyłu pałacu znajduje się zagroda krów gatunku Inyambo. Bydło pełniło funkcje raczej reprezentacyjne niż użyteczne, ponieważ dawało bardzo mało mleka i nie zabijało się go dla mięsa. Obecna rekonstrukcja pałacu jest nieco mniejsza od oryginału, ale za to świetnie wykonana. Jednak pomimo zewnętrznej solidności konstrukcja wymaga ciągłej obsługi, co jest związane z wymianą pokrycia dachu, wykonanego z trawy. Trawa musi być wymieniana co dwa lata, w przeciwnym razie dach zaczyna przeciekać. 

Zdjęcie 11. Królewskie bydło Inyambo.

Obok zrekonstruowanego pałacu znajduje się oryginalny, nowy murowany pałac króla, który służył mu aż do przegranego referendum i końca monarchii w 1961 r. Ciekawostką jest, że król podczas podróży po Europie zauważył, iż jego pałac jest za mały i nie przystaje do pełnionej funkcji. W związku z powyższym podjął decyzję o wybudowaniu nowego na wzgórzu położonym kilka kilometrów dalej, ale nigdy w nim nie zamieszkał. Niestety, w nowym pałacu zachowało się bardzo mało elementów oryginalnego wyposażenia, większość została rozgrabiona w tracie ludobójstwa w 1994 r. W nowym pałacu na ścianach można obejrzeć mapy przedstawiające rozwój królestwa na przestrzeni kilkuset lat. Nie wolno robić tam zdjęć.

Zdjęcie 12. Pałac króla.
Zdjęcie 13. Autor na tle królewskich krów.
Zdjęcie 14. Królewska wioska.

Park Narodowy „Ujście Warty” – Puszcza Notecka

Opracował: dr  Krzysztof Danielewicz, 31.08.2020 r.

Park Narodowy „Ujście Warty” oraz jego okolice są bardzo atrakcyjnym miejscem na kilkudniowy „wypad” weekendowy. Najlepiej w tym celu udać się do Kostrzyna nad Odrą i w tym rejonie znaleźć nocleg. Jadąc od strony Poznania, warto zjechać z autostrady A2 na Świebodzin i po drodze odwiedzić kilka ciekawych miejsc. Gorąco polecam kierować się na Niesulice i odwiedzić przepiękne jezioro Niesłysz.

Zdjęcie 1. Jezioro Niesłysz.

 Jezioro Niesłysz jest największym i najczystszym akwenem Pojezierza Lubuskiego. Jego linia brzegowa ma długość 20 km, powierzchnia liczy 496,6 ha, długość – 4,7 km a szerokość – 1,7 km. Maksymalna głębokość sięga 35 m. Największym atutem jeziora jest jego niespotykana czystość wody, co ma wpływ na obecność wielu gatunków ryb. Brzegi są w większości porośnięte lasem. Na jeziorze znajdują się także trzy wyspy o powierzchni 10,4 ha. Rejs możemy rozpocząć w Niesulicach, w jednej z wielu przystani, a następnie popłynąć lewym brzegiem do pałacu w Przełazach. Zarówno do Niesulic, jak i Przełaz jest dojazd samochodowy. Wybierając drogę przez Złoty Potok, można zobaczyć pole golfowe czy zatrzymać się w Pensjonacie Złoty Potok, pięknie położonym w lesie nad Jeziorkiem.

Nad jeziorem Niesłysz znajdują się liczne ośrodki turystyczno-wypoczynkowe: Niesulice, Przełazy, Krzeczkowo. Trzy miejsca przeznaczone do kąpieli cieszą się dużą popularnością: dwie plaże w Niesulicach (tzw. policyjna i lumelowska) oraz jedna w Przełazach. Zarówno w Niesulicach, jak i Przełazach działają wypożyczalnie sprzętu pływającego. Jezioro Niesłysz jest też jednym z ulubionych akwenów żeglarzy i można tutaj zdobyć uprawnienia do pływania pod żaglami. Ze względu na przejrzystość wody i sporą głębokość chętnie schodzą tutaj pod wodę płetwonurkowie. Bardzo dobrze oznaczone trasy zachęcają do pieszych spacerów i wycieczek rowerowych[1].

Zdjęcie 2. Pałac w Przełazach nad jeziorem Niesłysz.

W Przełazach możemy zobaczyć także piękny, odrobinę zaniedbany, Pałac Przełazy, w którym obecnie mieści się Ośrodek Rehabilitacyjno-Wypoczynkowy.

Kolejny przystanek na drodze do Kostrzyna nad Odrą polecam zrobić w malowniczo położonej wsi Łagów, zwanej perłą województwa lubuskiego. Wieś jest zabytkowa, bardzo urokliwa i pięknie położona pomiędzy dwoma jeziorami – Łagowskim i Trześniowskim. Pierwsze wzmianki o Łagowie pochodzą z 1251 roku. Wieś była pierwotnie własnością zakonu templariuszy, który w 1285 roku utworzył tutaj swoją komandorię. W 1300 roku Łagów dostał się w ręce margrabiów brandenburskich, którzy jeszcze tego samego roku sprzedali osadę Albertowi von Klepitz. Do rozwoju wsi najmocniej przyczynił się kolejny właściciel – zakon joannitów. Swój zamek wybudowali na wzgórzu ponad wodami w XIV wieku. Miejscowość przechodziła z rąk do rąk, w zależności od wydarzeń historycznych, jednakże nigdy nie została zniszczona i przez cały czas utrzymała swój wypoczynkowy charakter.

Zdjęcie 3. Zamek Joannitów w Łagowie.

Pomimo dużej liczby turystów, szczególnie w sezonie, to idealne miejsce na wypoczynek. Znajduje się tu wiele szlaków pieszych, nordic walking czy miejsc, gdzie można uprawiać sporty wodne, w tym nurkowanie. Woda jest bardzo czysta, a okolica pięknie zalesiona. Poza walorami przyrodniczymi w miejscowości znajdują się zadbane zabytki. Do najcenniejszych należą; średniowieczny zamek joannitów, w którym obecnie mieszczą się hotel i restauracja, oraz bramy Polska i Marchijska[2].

Kolejny przystanek to Kostrzyn nad Odrą, w pobliżu którego leży Park Narodowy „Ujście Warty”. Liczące około 18 tysięcy mieszkańców miasto uznawane jest za najbardziej dotknięte skutkami wojny na terenie dzisiejszej Polski. Na skutek zaciętych walk w 1945 roku zostało zniszczone w 100%, przez co często nazywa się je „polską Hiroszimą”. Na kostrzyńskiej starówce, obecnie całkowicie zarośniętej zielenią, można jeszcze spotkać resztki ruin dawnej zabudowy.

Zdjęcie 4. Bastion Filip w Kostrzynie.

W Kostrzynie znajdują się też pozostałości potężnej twierdzy pruskiej, której zasadniczą część wzniesiono w XVI wieku. Odrestaurowane zostały niektóre obiekty miasta twierdzy: Brama Berlińska, Brama Chyżańska, bastion Filip, bastion Brandenburgia oraz promenada Kattego. Ciekawostką jest to, że w 1958 roku Kostrzyn zamieszkiwało 4856 osób, z tego ledwie 2,5% mieszka na miejscu nieprzerwanie od 1946 roku, 29,7% pochodziło z Kresów Wschodnich, 26,4% – z Wielkopolski, znaczny udział miały również Kujawy i Mazowsze.

Zdjęcie 5. Park Narodowy „Ujście Warty”.

Główną atrakcją tego regionu jest jednak Park Narodowy „Ujście Warty”, który został utworzony 1 lipca 2001 roku i obejmuje 8074 ha. Ochroną objęto tu unikatowe w skali Europy tereny podmokłe, położone w dolinie Warty. W krajobrazie dominują łąki i pastwiska poprzecinane licznymi starorzeczami i kanałami. Rzeka Warta dzieli park na dwie części: południową – stanowiącą zbiornik zalewowy, w którym roczne wahania wody dochodzą do 4 m, oraz oddzielony od Warty wałem przeciwpowodziowym Polder Północny, gdzie warunki hydrologiczne są bardziej stabilne. Na obszarze parku zaobserwowano około 280 gatunków ptaków, a lęgi stwierdzono u ponad 170 z nich. Poza dziką przyrodą można tam spotkać wielkie, liczące setki zwierząt stada krów i koni. W większości są one własnością miejscowego rolnika potentata, który dzierżawi tereny od Parku Narodowego. Pomimo wielkiego wrażenia, jakie robi widok choćby setek wolnych koni, to stada te niszczą także gniazda wielu obecnych tu ptaków.

Zdjęcie 6. Stada koni w Parku Narodowym „Ujście Warty”.

Ciekawym i godnym polecenia miejscem do odwiedzenia w tym rejonie jest wieś Chwarszczany, leżąca na trasie Kostrzyn – Boleszkowice. Wieś słynie z założonej w 1232 roku przez zakon templariuszy komandorii (siedziby zakonu), która miała bardziej charakter folwarku niż zamku. Po kasacji zakonu templariuszy przez papieża Klemensa w 1312 roku komandoria w Chwarszczanach została przejęta przez joannitów[3].

Templariusze zostali zaproszeni przez Władysława Odonica i Henryka Brodatego. Pierwszą komandorią była ta w śląskiej Oleśnicy Małej. Wkrótce pojawili się w lubuskiej Leśnicy, kilkanaście kilometrów na zachód od Górzycy, gdzie otrzymali od Henryka Brodatego 250 łanów. Nadanie zostało potwierdzone przez biskupa lubuskiego, który zrzekł się prawa pobierania dziesięcin. Kilka lat później Władysław Odonic nadał templariuszom dobra w Wielkiej Wsi na zachodnich rubieżach Wielkopolski i w Chwarszczanach, za opłotkami Kostrzyna. Piastowie, zapraszając templariuszy, z jednej strony uważali, że zapewniają sobie zbawienie, z drugiej – ulegli tak modnemu wówczas ruchowi krucjatowemu. I najprawdopodobniej doceniali korzyści ekonomiczne z obecności zakonników z mieczami, którzy byli znakomitymi biznesmenami i bankierami.

Zdjęcie 7. Kościół Templariuszy w Chwarszczanach.

Tak czy inaczej dobra zakonników rozrastają się dzięki nadaniom w szybkim tempie, przede wszystkim na Pomorzu Zachodnim i na północy ziemi lubuskiej. W 1241 roku komes Włast uposażył chwarszczańskich templariuszy posiadłościami z ośrodkiem w Oborzanach oraz Lubnie. W 1238 roku miała miejsce jeszcze jedna istotna fundacja księcia wielkopolskiego – tym razem chodziło o Myślibórz. W 1244 roku śląski komes Mroczek nadał templariuszom dobra z ośrodkiem w Sulęcinie. Centrum tego świata stanowiły Chwarszczany. Zakonnicy otrzymali tutaj 1000 łanów ziemi, czyli ponad 16 tys. ha. A że chwilę później podarowano im jeszcze 200 łanów, w ich władaniu w tym rejonie znalazło się 20 tys. ha. We wschodniej części Ziemi Lubuskiej, w pobliżu granicy z Wielkopolską, templariusze od lat czterdziestych XIII wieku posiadali znaczne posiadłości, zwane przez historyków kluczem sulęcińskim. Niektórzy historycy są przekonani, że była to osobna komandoria, której centrum stanowił właśnie Sulęcin, Ostrów lub Łagów[4]. Poza Chwarszczanami kościoły templariuszy można w tym rejonie spotkać w Cychrach, Dargomyślu, Dębnie, Obodrzanach i zapewne jeszcze innych wsiach.

Zdjęcie 8. Miodosytnia, świetny hotel oraz stary młyn w Chwarszczanach.

W Chwarszczanach można także dobrze zjeść w zabytkowej, ale pięknie odrestaurowanej Oberży Templum. Inną atrakcją jest hotel i manufaktura miodu pitnego – Miodosytnia. Bardzo sympatyczni właściciele, świetne warunki hotelowe w rozsądnej cenie oraz pyszne wino czekające w pokoju to najlepsza zachęta, aby się tam zatrzymać. Na miejscu można kupić fantastyczne miody oraz miody pitne trójniaki. Właściciele zakupili także stojący obok stary, ale w pełni wyposażony i oryginalny młyn, w którym w przyszłości będzie się mieścić muzeum oraz kolejne pokoje hotelowe.

Jeżeli mowa o wspomnianym już Sulęcinie, to po następcach templariuszy został w mieście, pięknie odrestaurowany dom joannitów, położony przy bardzo zadbanym parku. Samo miasteczko także jest godne odwiedzin: bardzo czyste, spokojne – idealne na wypoczynek. Niedaleko Sulęcina znajduje się miejscowość Lubniewice, położona pomiędzy jeziorami Krajnik, Lubiąż i Lubniewice. Oferuje wiele atrakcji wypoczynkowych, związanych ze sportami wodnymi oraz ścieżki piesze i rowerowe w otaczających jeziora lasach. Woda jest czysta, ale już nie tak, jak nad jeziorem Niesłysz.

Zdjęcie 9. Lubniewice w tle nad jeziorem Lubiąż.

Wracając w kierunku na Poznań, warto wybrać inną, bardzo ciekawą i zaskakującą spokojem i przyrodą drogę wzdłuż rzeki Warty. W tym celu po opuszczeniu Kostrzyna należy drogą 22, a następnie 24 jechać aż do Skwierzyny. Po drodze mijamy po lewej stronie Park „Ujście Warty” oraz kilka ciekawych i ładnych wsi. Po dotarciu do Skwierzyny wybieramy północną stronę Warty i drogami 199, 198, 150, 182 przemierzamy trasę Skwierzyna – Sieraków – Wronki – Oborniki. Przez większość czasu jedziemy południową stroną Puszczy Noteckiej, mijając po drodze małe, ciche, urokliwe wsie i trzy przeprawy promowe przez Wartę (z których oczywiście nie korzystamy). Po wjeździe do Puszczy Noteckiej, ze względu na piękne otoczenie, noga sama nam schodzi z gazu.

Zdjęcie 10. Pałac Wiejce.

Puszcza Notecka została utworzona zarządzeniem Dyrektora Generalnego Lasów Państwowych 14 października 2004 roku. Obejmuje swoim zasięgiem nadleśnictwa: Potrzebowice, Wronki, Krucz, Sieraków, Oborniki, Karwin, MiędzychódSkwierzyna. Stanowi wielki kompleks leśny w Kotlinie Gorzowskiej, zajmujący około 1372 km² i porastający wydmowy obszar międzyrzecza warciańsko-noteckiego. Ciągnie się na długości ponad 100 km od Santoka i Skwierzyny na zachodzie po Oborniki i Rogoźno na wschodzie przy średniej szerokości 20 km. Krajobraz puszczy urozmaicają potężne wały wydm, które tworzą labirynt dolin i pagórków. Wysokość wydm wynosi średnio około 20 m, często jednak przekracza 30 m, a największą osiąga na Wielkiej Sowie – 42 m wysokości względnej i 93 m n.p.m.[5]

Przy drodze 199 za Krobielewkiem, 25 km od Skwierzyny, leży osada Wiejce, a w niej piękny majątek ziemski Pałac Wiejce, który w tej chwili pełni funkcję hotelu. Na miejscu znajduje się park o powierzchni 120 tys. m². Do dyspozycji gości jest pałacowy hol i oranżeria. Restauracja serwuje dania kuchni polskiej.

Zdjęcie 11. Przeprawa promowa przez Wartę.

Po drodze można zatrzymać się na wypoczynek nad Jeziorem Mierzyńskim, położonym na północny zachód od Międzychodu, za miejscowością Mierzyn przy drodze 199. W tym rejonie znajduje się kilka jezior, poza wymienionym są jeszcze Jezioro Radogoskie i Głęboczek. Najlepiej dojechać do wsi Radogoszcz, gdzie dobrze przygotowana infrastruktura turystyczna pozwala się zrelaksować i najeść. Całość kompleksu wypoczynkowego usytuowana jest w lesie. Nad Jeziorem Mierzyńskim znajduje się zadbana i pilnowana plaża, wypożyczalnia sprzętu wodnego i molo. Po opuszczeniu Radogoszczy od razu wjeżdżamy na drogę 198.

Zdjęcie 12.

Zapraszam także na reportaż filmowy – 


[1] Na podstawie: D. Chajewski, Malownicze jezioro Niesłysz kryje niejedną tajemnicą. Powiat Świebodzin, https://plus.gazetalubuska.pl/malownicze-jezioro-nieslysz-kryje-niejedna-tajemnica-powiat-swiebodzin/ar/c7-14235299, 31.08.2020.

[2] Na podstawie: Łagów, https://www.polskieszlaki.pl/lagow.html, 31.08.2020.

[3] Kaplica zakonu templariuszy we wsi Chwarszczany, http://www.naszewycieczki.pl/woj-zachodniopomorskie/38-ciekawe-miejsca/5-kaplica-zakonu-templariuszy-we-wsi-chwarszczany, 2.09.2020

[4] D. Chajewski, Lubuscy templariusze byli bardziej biznesmenami niż wojownikami. Jakie było ich zadanie? „Gazeta Lubuska”, 6.03.2019, https://gazetalubuska.pl/lubuscy-templariusze-byli-bardziej-biznesmenami-niz-wojownikami-jakie-bylo-ich-zadanie-ile/ar/13939275, 2.09.2020.

[5] https://pl.wikipedia.org/wiki/Puszcza_Notecka, 3.09.2020.

Magiczna Rwanda

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – stolica Kigali i Park Narodowy Agakera

23 grudnia 2022 r., dzień pierwszy

Tym razem ponownie udałem się do Rwandy, którą odwiedziłem już w 2019 r. Wtedy poznałem ją pobieżnie i – jak to zawsze bywa – słono zapłaciłem za naukę. Za wynajęcie przewodnika z samochodem płaciłem wtedy 200 USD dziennie, co nie było łatwe do przełknięcia. Wielu turystów z Polski chciałoby poczuć prawdziwą Afrykę, ale ciągle panicznie się jej boją. Planując rozwój turystyki na kierunku rwandyjskim, muszę być w stanie pokazać ten kraj w rozsądnej cenie, a na dodatek w ciekawy sposób. Zaplanowałem więc zwiedzanie Rwandy całkowicie samodzielnie, z wynajmem samochodu włącznie.

Zdjęcie 1. Lotnisko w Kigali.

Wybrałem się w towarzystwie dwojga moich studentów Akademii Nauk Stosowanych w Gnieźnie, kierunku „Analityka Bezpieczeństwa” – Kasi i Mateusza, którzy bardzo ciężko i ambitnie pracowali dla mnie prawie półtora roku, pisząc teksty dotyczące Afryki czy bezpieczeństwa w placówkach oświatowych. Ich materiały analityczne były bardzo ciekawe, a przy tym rozwinęły ich umiejętności analityczne, co gwarantowało, że wyjazd będzie dla nich optymalny ze względu na ich rozwój osobisty.

Zdjęcie 2. Załoga w komplecie.

Problem z podróżami na kierunku Afryki Centralnej stanowi cena biletu lotniczego, która po podwyżkach i wzroście inflacji na świecie sięga już ponad 5 tys. PLN. Kilka tygodni przed wyjazdem wyrobiłem sobie jeszcze międzynarodowe prawo jazdy, które podobno pozwala na wynajem samochodu w Rwandzie i samodzielne poruszanie się po tym kraju.

Ze względu na ograniczony czas na przygotowanie wyjazdu miałem zaplanowane trzy bazy noclegowe – Kigali, Las Nyungwe i jezioro Ruhondo na północy, natomiast całą resztę, jak zwykle, miałem zamiar zrealizować spontanicznie, w myśl hasła: Krzysztofa podróże bez planu. Uwielbiam ten sposób zwiedzania innych państw, ponieważ zawsze daje mi możliwość dokonywania wyborów w miarę poznawania ciekawych ludzi. W przeciwnym razie jestem skazany na kopiowanie czyjegoś wyjazdu.

Dzień przed wyjazdem odczuwałem trochę stresu, ponieważ nie otrzymałem biletów, które powinny trafić do mnie na mail w ciągu 8-24 godzin do chwili wylotu. Dodatkowo, kiedy obudziłem się o pierwszej w nocy, co wynikało z konieczności dojazdu do Warszawy, okazało się, że dostałem dziwnego SMS-a z tureckich linii lotniczych, z którego wynikało, że jakiś lot został odwołany i mam się zwrócić do ich biura w Istambule…

Zdjęcie 3. Stolica Rwandy – Kigali.

Wyjeżdżając po Kasię i Mateusza, dawałem nam 5% szans, że w ogóle wylecimy. Humory mieliśmy dosyć słabe. W Warszawie okazało się, że wszystko jest OK i zgodnie z pierwotnym planem, dolecieliśmy do Kigali, z sześciogodzinną przesiadką w Stambule. Na miejscu przeszliśmy kontrolę paszportową, zakupiliśmy wizy, wymieniliśmy dolary na franki rwandyjskie (RF) i pojechaliśmy taxi do hotelu. Pogoda na miejscu od razu poprawiła nam humory i nie chciało się nam, pomimo zmęczenia, nawet iść spać.

Zdjęcie 4. Okolice naszego hotelu w Kigali.

Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od pysznego śniadania, a następnie wybraliśmy się na długi spacer do centrum Kigali. Po godzinie marszu i przerwie na pyszną kawkę pojechaliśmy taxi-skuterami za 1,5 USD do muzeum ludobójstwa. W przypadku korzystania z tego bardzo znanego w Kigali środka transportu należy dla higieny mieć swoją czapkę, na którą wkładamy kask. W przeciwnym razie zakładamy na głowę kask, z którego korzystało już kilka tysięcy obcych nam ludzi. Po zwiedzeniu tego smutnego, ale bardzo ważnego miejsca, dopadł nas deszcz i przez godzinę musieliśmy czekać na poprawę pogody.

Kiedy pogoda się poprawiła, kolejną taksówką pojechaliśmy do znanej mi restauracji Car Wash, którą pamiętam z pysznych dań mięsnych. Po kilkunastu minutach jazdy i kilku telefonach wykonanych przez naszego kierowcę okazało się, że ta oryginalna restauracja została zamknięta w związku z COVID-19. Nowa jest położona obok stacji benzynowej i nie prezentuje się już tak dobrze jak oryginał. Zjedliśmy żeberka z koziny, pieczonego banana, frytki i ugali, dodatkowo sok z mango oraz cztery piwa. Wszystko bardzo smaczne, a przy tym niedrogo – kosztował nas to w sumie 20 USD.

Zdjęcie 5. Kasia i Mateusz na skuterach taxi.

Po sytym posiłku udaliśmy się na ponadgodzinny spacer w rejon Sali Kongresowej, nie mogąc się nadziwić, jak piękne i zadbane jest Kigali. Po drodze mijaliśmy rejon funkcjonowania kilku ministerstw i ambasad, ze względów bezpieczeństwa objęty zakazem fotografowania. W rejonie Sali Kongresowej zwiedziliśmy dwa nieduże centra handlowe, gdzie znajduje się wiele restauracji i kawiarni. Wszędzie panowała bardzo miła i pozytywna atmosfera oraz niespotykany porządek.

Po wszystkim ponownie na skuterach wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie czterech młodych chłopaków komponowało muzykę. Pogoda była bardzo przyjemna – około 18°C, spokój, cisza i relaks… i to wszystko w grudniu.

Zdjęcie 6. Rejon Sali Kongresowej w Kigali.

24 grudnia, dzień drugi

Po pysznym śniadaniu, składającym się z różnego rodzaju owoców oraz pankejków, szybko się spakowaliśmy i udaliśmy na największy w Kigali targ – Kimironko. W drogę wybraliśmy się tradycyjnie na trzech taxi-skuterkach. Pogoda bardzo się poprawiła i zapowiadał się słoneczny i gorący dzień.

Na targowisku byłem już drugi raz i wiedziałem, że jest to miejsce bardzo gwarne i pełne ludzi. Można tam kupić dosłownie wszystko – od owoców po przedmioty gospodarstwa domowego czy pamiątki. O ile kilka lat temu nie udało mi się znaleźć sektora z pamiątkami, to tym razem miałem więcej szczęścia. Kiedy chcieliśmy już wychodzić, zaproponowałem jeszcze jedną alejkę i to był strzał w dziesiątkę. Znaleźliśmy sektor z dziesiątkami straganów całkowicie wypełnionymi pamiątkami i suwenirami, idealnymi dla turystów.

Zdjęcie 7. Targowisko Kimironko w Kigali.
Zdjęcie 8. Świeże owoce na targowisku Kimironko.

Po dokonaniu kilku zakupów, oczywiście targując się za każdym razem, postanowiliśmy znaleźć jakiś bar, aby napić się kawy. Po chwili marszu w pełnym słońcu zauważyliśmy przy stacji benzynowej kawiarnię UKcofee shops. Poza pyszną kawą była tam także możliwość zjedzenia szaszłyków z wieprzowiny, wołowiny czy koziny. Po jakimś czasie podszedł do nas jeden z pracowników, który świetnie mówił po angielsku. Rozmowa układała się bardzo dobrze, więc poprosiłem go o kilka wskazówek odnośnie do interesujących miejsc, wartych zwiedzenia, i to zarówno w Kigali, jak i Rwandzie.

Po jakimś czasie poczęstowałem naszego nowego kolegę Bruno polskim bimberkiem, który przywiozłem do Rwandy. Nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda…Pozyskaliśmy kilka ciekawych informacji, np. dotyczących zarobków zwykłych pracowników w sklepie czy barze. Zaczynają się one od kwoty 50 USD, co jest naprawdę niskim wynagrodzeniem. Z kolei wynajęcie pokoju z dostępem do wody kosztuje minimum 18 USD. Tak więc życie zwykłych Rwandyjczyków nie jest łatwe, dlatego Bruno mówił, że jego marzeniem jest wyjazd do Europy. On sam pracuje w barze swojego wujka od 7 rano do 22 wieczorem, siedem dni w tygodniu.

Zdjęcie 9. Barwne stragany w centrum w Kigali.

Do hotelu wróciliśmy normalną taksówką, po drodze odwiedzając jedno z poleconych przez Bruno miejsce, gdzie każdego dnia grana jest muzyka rwandyjska. Okazało się, że impreza zaczyna się dopiero po 18.00. Postanowiliśmy więc odpocząć i wieczorem tam wrócić.

Kiedy wieczorem ponownie wyszliśmy w miasto, byliśmy trochę głodni, więc wstąpiliśmy do pierwszego dobrze wyglądającego baru na zupę i sok z mango. Czekaliśmy dramatycznie długo – ponad godzinę. Generalnie czas oczekiwania na obiad w Rwandzie wynosi minimum godzinę i należy się z tym pogodzić.

Po posiłku pojechaliśmy taksówką do klubu z muzyką. Na miejscu okazało się, że jesteśmy dużo za wcześnie. Sam wstęp kosztował 10 USD. Okazało się, że poza pracownikami i ochroną prawie nikogo tam nie było. Obsługa powiedziała, że najwięcej ludzi przybywa dopiero po 22.00-23.00. W związku z powyższym zrezygnowaliśmy i wróciliśmy do hotelu odpocząć i spisać wrażenia z całego dnia.

Zdjęcie 10. Kigali nocą.

25 grudnia, dzień trzeci

Po śniadaniu, jak zwykle składającym się z pysznych owoców i pankejków, udaliśmy się do jednego ze zgromadzeń ojców pallotynów, które znajdowało się pół godziny marszu od naszego hotelu. Konieczność odwiedzenia tego miejsca wynikała z faktu, że znajoma rodzina z Polski przekazała mi kartkę świąteczną dla jednego z chłopców rwandyjskich. Projekt polega na tym, że wpłacając określoną kwotę, finansujemy na odległość edukację jednego z dzieci rwandyjskich.

Zdjęcie 11. Msza w odwiedzonym przez nas kościołów.

Po drodze usłyszeliśmy piękny śpiew w jednym z kościołów, co zachęciło nas do jego odwiedzenia. W środku było bardzo dużo ludzi, a na ołtarzu/scenie śpiewały i tańczyły kobiety. Chcieliśmy zająć miejsca na końcu, ale jedna z nich zaprosiła nas bliżej ołtarza. Jeśli ktoś nigdy nie brał udziału w afrykańskiej mszy, to dozna prawdziwego szoku. W Afryce widać energię i entuzjazm w trakcie nabożeństwa. Ogromna dawka energii powoduje, że nie chce się stamtąd wychodzić, bez względu na to, czy ktoś jest wierzący czy nie. Po chwili jeden z prowadzących ogłosił wszystkim, że na sali są osoby z innych krajów i poprosił o przedstawienie się. Nie pozostało mi nic innego, jak wstać, wejść na scenę i wygłosić kilka grzecznościowych zdań do zgromadzonych w kościele Rwandyjczyków. Na początku przeprosiłem za swój strój, tłumacząc się tym, że nie spodziewałem się być w kościele. Następnie powiedziałem, skąd przyjechaliśmy, że kochamy ten kraj i jego obywateli oraz życzyłem wszystkim wesołych świąt i najlepszego w nowym roku.

Zdjęcie 12. Zgromadzenie ojców pallotynów w Kigali.

Po jakimś czasie opuściliśmy kościół i udaliśmy się w dalszą drogę do zgromadzenia pallotynów. Na miejscu okazało się, że jest to ogromny kompleks, w skład którego wchodziły kościół, budynki zgromadzenia oraz duży hotel. Po znalezieniu kilku księży i zakonnic, którzy akurat spożywali posiłek, przekazałem listy. Następnie poprosiłem o pokazanie kilku pokoi hotelowych oraz wziąłem dane kontaktowe do hotelu. Hotel bardzo dobrze prowadzony, czysty i niedrogi (50 USD za dwuosobowy pokój).

Kolejnym etapem tego dnia była wizyta w najsłynniejszym hotelu w Rwandzie – Des Mille Collines Hotel. Bardziej znany pod nazwą Hotel Rwanda, stał się słynny dzięki filmowi o tej samej nazwie. W 1994 r. w trakcie rzezi Hutu na Tutsi schroniło się w nim ponad tysiąc osób. Obecnie hotel jest luksusowym obiektem, gdzie np. w niedzielę jest tzw. otwarty bar. Za kwotę 40 USD można spożywać bez limitu wiele przepysznych potraw, zarówno kuchni rwandyjskiej, jak i europejskiej – z całego serca polecam. Trudno nawet opisać smaki potraw, które tam były, o kozinie z grilla nawet nie wspominając. Dodatkowo przez cały czas spożywającym towarzyszyła muzyka grającego na żywo zespołu. Widać było, że goście, w większości czarnoskórzy, to wyższa klasa społeczna Rwandy. Miło było obserwować odświętnie ubrane kobiety, dzieci i mężczyzn. Po około trzech godzinach i spożyciu nieprzyzwoitej ilości pysznego jedzenia udaliśmy się pieszo w drogę powrotną do hotelu.

Zdjęcie 13. Wnętrze hotelu the Mille Collines w Kigali.

Mijając luksusową dzielnicę Town City, stopniowo oddalaliśmy się od rządowej i luksusowej dzielnicy, która poza tym była trochę nudna. Wszędzie stali żołnierze i policjanci, pilnując Ministerstwa Obrony Narodowej, rezydencji premiera czy budynków ambasad. Po przejściu około 3 km zeszliśmy z jednej z gór, z których zresztą składa się całe Kigali, i skierowaliśmy się skrótem na inną górę, na której znajdował się nasz hotel. Decyzja, że idziemy pieszo, okazała się rewelacyjna. Pogoda była wyśmienita, słońce idealne do robienia zdjęć, a my wchodziliśmy w coraz to węższe uliczki tzw. slamsów Kigali. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć na własne oczy, jak żyje biedota. Nawet w najbardziej niepoukładanej uliczce ani przez chwilę nie czuliśmy się zagrożeni. Oczywiście widzieliśmy po reakcjach, że żaden turysta się tam nie zapuszczał, ale ludzie byli bardzo mili i często nas pozdrawiali.

Zdjęcie 14. Biedniejsze dzielnice w Kigali.
Zdjęcie 15. Biedniejsze dzielnice w Kigali.

Po powrocie do hotelu daliśmy sobie godzinę na wypoczynek i doprowadzanie się do gotowości „bojowej”. Następnie taksówką udaliśmy się w rejon targu Kimironko, gdzie miałem odebrać od Bruna pendrive z muzyką rwandyjską. Dzień wcześniej wszedłem do przypadkowego punktu papierniczego i elektronicznego, zakupiłem pendrive i poprosiłem sprzedawcę, aby nagrał mi na nim muzykę rwandyjską. Kiedy to zrobi, miał dostarczyć ją do Bruna, którego restauracja była oddalona o około 100 m.

Po odbiorze muzyki tą samą taksówką udaliśmy się do klubu Papyrus, gdzie według Bruna grana jest często muzyka na żywo. Na miejscu okazało się, że była to dobra decyzja. Przez około dwie godziny słuchaliśmy różnych artystów i popijaliśmy piwko. Następnie taksówką wróciliśmy do naszego hotelu.

Zdjęcie 16. Klub Papyrus i muzyka na żywo, Kigali.

26 grudnia, dzień czwarty

Dzień czwarty zaczął się trochę nerwowo. Poprzedniego dnia pisałem do wypożyczalni samochodów, że jadę do parku Agakera i potrzebuję auto najwcześniej jak to możliwe. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, więc sprawdziłem na stronie i okazało się, że mają dzień wolny. Rano około 8.30 zadzwoniłem i zapytałem, czy wszystko w porządku z autem. Odpowiedzieli, że zostanie podstawione około 9.00. W Rwandzie znaczy to nie wcześniej niż o 9.30, i tak też było. Po podpisaniu kontraktu i sprawdzeniu auta szybko wyruszyliśmy w drogę.

Zdjęcie 17. Nasza Toyota RAW4 w Parku Agakera.

Przed samym parkiem zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę w bardzo dobrej jakości hotelu, a ja przy okazji obejrzałem pokoje, zebrałem kontakty i ceny za pokoje. Teraz już wiem, że nie ma sensu jechać do parku i wracać z Kigali, bo to jest zmarnowane sześć godzin i koszty paliwa. Należy spędzić minimum jedną noc obok lub w samym parku, gdzie także jest hotel.

Po około trzech godzinach dojechaliśmy na miejsce i tu niespodzianka – pada pytanie, czy mamy test COVID-19…Byłem trochę w stresie i mówię, że przyjechaliśmy z Kigali. Na szczęście okazało się, że musimy się cofnąć do wsi, do tzw. Agakera Community, gdzie znajduje się punkt pobrań. Po uzyskaniu prawidłowych wyników wjechaliśmy do parku. Po około trzech minutach dotarliśmy do głównej recepcji i kupiliśmy bilety. Trzy bilety, auto na parkingu i przewodnik to kwota 330 USD.

Zdjęcie 18. Brama wjazdowa do Parku Agakera.

Przewodnik pochodził z rejonu parku, więc znał go jak własną kieszeń. Muszę z perspektywy trzech lat stwierdzić, że dużo lepiej wynająć przewodnika na miejscu niż cwaniaka w Kigali, który z prędkością 50 km/h n pędzi główną drogą przez park. Zobaczyliśmy piękne miejsca i widoki, nie do końca poszczęściło się nam ze słońcem, ale nie ma co narzekać. Widzieliśmy żyrafy, zebry, słonie w trzech miejscach, mnóstwo pawianów, gazele oraz piękne ptaki.

Niestety ze względu na późny start musieliśmy poruszać się w rejonie bramy wjazdowej. W normalnych warunkach można przejechać cały park i wyjechać bramą północną. W tej sytuacji nie było takiej możliwości. Wyjeżdżając, podwieźliśmy do wsi naszego przewodnika. Wzięliśmy od niego kontakt, ponieważ okazało się, że w przyszłości mamy prawo poprosić o naszego przewodnia. Ciekawostka, pensja przewodnika to około 250 USD. Na pożegnanie daliśmy mu 10 USD napiwku i pojechaliśmy dalej.

Zdjęcia 19. Park Agakera.
Zdjęcia 20. Park Agakera.
Zdjęcia 21. Park Agakera.
Zdjęcia 22. Park Agakera.
Zdjęcia 23. Park Agakera.
Zdjęcia 24. Park Agakera.
Zdjęcia 25. Park Agakera.
Zdjęcia 26. Park Agakera.
Zdjęcia 27. Park Agakera.
Zdjęcia 28. Park Agakera.

Dla niewtajemniczonych informacja: jazda samochodem w Rwandzie w nocy jest dramatyczna… Proszę sobie wyobrazić tysiące czarnoskórych Afrykańczyków idących i nieoświetlonych obiema stronami drogi czy pędzącego z naprzeciwka z prędkością minimum 50 km/h kompletnie nieoświetlonego, załadowanego towarem rowerzystę. Na początku powiedziałem sobie, że to absolutnie niemożliwe, abym kogoś nie zabił. Na dodatek 40 minut od naszego hotelu zaczął padać bardzo intensywny deszcz… Podsumowując, dzień wspaniały i ciekawy, ale podróż w nocy po Rwandzie należy do rozrywek dla naprawdę odważnych kierowców. Ogólnie w terenie zabudowanych jeździmy 40 km/h, a poza – 60 lub 80, w zależności od znaków.

Lublin – Zamość – Szczebrzeszyn – Roztoczański Park Narodowy

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Kolejną ciekawą alternatywą na kilkudniowy wyjazd turystyczny po Polsce jest rejon Zamościa i Roztoczańskiego Parku Narodowego. Podróżując od strony Warszawy w kierunku Zamościa nowo otwartą drogą S17, warto zrobić sobie kilkugodzinną przerwę w Lublinie, a następnie wycieczkę po Krzczonowskim Parku Krajobrazowym, który został utworzony w 1990 r. i ma 14,421 hektarów.

Lublin liczy dzisiaj około 340 tysięcy ludności i jest stolicą województwa lubelskiego. W ostatnich latach miasto dokonało wielu inwestycji, wykorzystując na ten cel m.in. fundusze europejskie. Szczególnie polecam obejrzeć Rynek Starego Miasta z Trybunałem Koronnym, Bramę Krakowską, Zamek Lubelski, gotycką basztę obronną, Wieżę Trynitarską, Plac po Farze, Kościół Katedralny, Pałac Czartoryskich, Plac Litewski czy Ogród Saski. Zwiedzanie najlepiej zacząć od Rynku Starego Miasta, następnie udać się do Zamku Lubelskiego, cofnąć się i wyjść Bramą Krakowską na Krakowskie Przedmieście, przejść do Placu Litewskiego i zakończyć spacer w Ogrodzie Saskim.

Zdjęcie 1. Brama Krakowska.
Zdjęcie 2. Rynek Starego Miasta z Trybunałem Koronnym.
Zdjęcie 3. Zamek Lubelski.
Zdjęcie 4. Plac Litewski.

Po zwiedzeniu Lublina polecam minimum trzydniowy pobyt w Zamościu. Miasto jest w Polsce coraz lepiej znane, ale ciągle niewystarczająco, biorąc pod uwagę jego historię i piękno. O Zamościu napisano już książki, niemniej jednak i tutaj postaram się krótko przekonać do jego odwiedzenia[1].

Akt lokacyjny miasta, potwierdzony przez króla Stefana Batorego, został wydany 10 kwietnia 1580 roku. Za projekt architektoniczny i nadzór budowlany odpowiadał włoski architekt Bernardo Morando. Teren pod budowę wyznaczono przy skrzyżowaniu dwóch traktów komunikacyjnych: lwowskiego i ruskiego. Takie położenie i determinacja Jana Zamoyskiego zaowocowały zadziwiającymi efektami. W 1981 roku wykopano pierwszą studnię, uruchomiono młyn i browary, a po 10 latach nowo założone miasto liczyło już ponad 200 domów. Dzięki przywilejom lokacyjnym założyciela Zamość stał się miastem wielonarodowościowym, w którym obok siebie żyli i pracowali Polacy, Rusini, Ormianie, Żydzi, Grecy, Włosi, Szkoci, Niemcy i Węgrzy. W trosce o swoje dzieło, w roku 1589, hetman ustanowił Ordynację Zamojską, w której nowo powstałe miasto pełniło funkcję stolicy. Dalszą rozbudowę Zamościa przerwała śmierć hetmana, a jego dzieło po uzyskaniu pełnoletności kontynuował syn – drugi ordynat Tomasz Zamoyski.

Zdjęcie 5. Mapa Zamościa.

Warto w tym miejscu przybliżyć także nietuzinkową postać fundatora miasta i pierwszego ordynata – Jana Sariusza Zamoyskiego. Syn Stanisława Zamoyskiego i Anny Herburtówny urodził się w 1542 roku w małej wsi Skokówka, którą opuścił jako mały chłopiec, by udać się w szeroki świat w poszukiwaniu wiedzy. Przygoda z nauką rozpoczęła się w Krasnymstawie, gdzie mały Jan wyróżniał się szczególną pilnością i bystrością wśród swoich rówieśników. W wieku 13 lat wyruszył do Paryża i Sorbony, później do Strasburga, Włoch, a w końcu na uniwersytet w Padwie, gdzie w 1563 roku piastował stanowisko rektora. Po powrocie do kraju przed starannie wykształconym młodym człowiekiem otworzyły się podwoje Wawelu, co zapoczątkowało kolejny rozdział w jego życiu. Kariera na dworze królewskim, która rozpoczęła się w 1565 roku od funkcji królewskiego sekretarza, doprowadziła 39-letniego Jana do objęcia w roku 1581 urzędu hetmana wielkiego koronnego. Piastowane wysokie godności, koligacje z najznakomitszymi rodami i znaczne powiększenie majątku stały się bodźcem do założenia nowej, wspaniałej siedziby rodu Zamoyskich. Tak zrodził się plan budowy pierwotnego miasta, miasta idealnego, które kilkaset lat później nazywano „Perłą Renesansu” czy „Padwą Północy” i wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.

Zdjęcie 6. Ratusz w Zamościu.

Warto przytoczyć kilka faktów dotyczących samej powołanej ordynacji Zamoyskich. Jan Zamoyski swoją karierę zaczynał z czterema wsiami, odziedziczonymi po ojcu – kasztelanie chełmskim Stanisławie Zamoyskim. Statutem ordynacji mógł objąć 2 miasta i 39 wsi, natomiast pod koniec jego życia ordynacja obejmowała już 23 miasta i 816 wsi i nazywana była „państwem zamojskim”. W 1939 roku na ordynację składało się 56 199 hektarów lasów, dwa klucze ziemskie: michałowski (1484 ha) i zwierzyniecki (3242 ha), dwa folwarki: Zwierzyniec (104 ha) i Florianka (54 ha), szkółka ogrodnicza, kilka cegielni, trzy tartaki, trzy młyny, wapienniki, browar, cukrownia w Klemensowie, fabryka wyrobów drzewnych, klinkiernia, kopalnia kamienia, kopalnia piasku i wyłuszczarnia nasion. Zreorganizowany majątek przynosił około 2 miliony złotych czystego zysku rocznie. Folwarki i zakłady przemysłowe dawały zatrudnienie wielu mieszkańcom.

Kres funkcjonowaniu ordynacji położył w 1944 roku dekret o reformie rolnej. Ostatni ordynat Jan Zamoyski został aresztowany i trafił do więzienia, które opuścił na mocy amnestii w końcu 1956 roku. Mimo wojen, rozbiorów kraju i kryzysów gospodarczych ordynacja istniała nieprzerwanie przez okres 350 lat.

Syn ostatniego ordynata, Marcin Zamoyski, urodzony w 1947 roku, również jest związany z Zamościem. W latach 1992-1994 pełnił funkcję wojewody zamojskiego, następnie był przewodniczącym rady miasta Zamość (1994-1998). W 2002, 2006 i 2010 roku w bezpośrednich wyborach samorządowych jako niezależny kandydat był ponownie wybierany na urząd prezydenta Zamościa.

Zdjęcie 7. Kamienice ormiańskie na Rynku w Zamościu.

Z Zamościem związane jest pochodzenie powiedzenia „stół szwedzki”. W czasach napaści Szwedów na Rzeczpospolitą, kiedy wojska króla szwedzkiego Karola Gustawa podbijały ziemie polskie, w 1656 roku zdarzyła się pewna historia. Najeźdźcy byli niepokonani i odnosili ogromne sukcesy, zajmując kolejne tereny. Znalazły się jednak trzy twierdze, które nie uległy Szwedom: Gdańsk, Jasna Góra i Zamość, w którym rezydentem był wówczas wnuk fundatora miasta – Jan Sobiepan Zamoyski. Wojska szwedzkie stanęły pod murami dobrze ufortyfikowanego i uzbrojonego Zamościa. Kiedy mimo ciągłego ostrzału twierdza nie uległa, Karol Gustaw uciekł się do podstępu. Przekazał Zamoyskiemu wiadomość, że wycofa swoje wojsko spod Zamościa i w związku z tym chciałby zjeść z dzielnymi obrońcami posiłek pożegnalny w murach twierdzy. Sobiepan przejrzał podstęp Szweda. Wiedział, że wpuszczając wojska, straci miasto, jednak gościnność nakazywała podjąć tak znamienitą postać. Nakazał więc rozstawić stoły, a na nich wystawić najlepsze trunki i półmiski z wykwintnym jedzeniem. Nie dano jednak ław ani krzeseł, stąd król i jego armia musieli jeść na stojąco, trzymając talerze w rękach. Od tej pory poczęstunek na stojąco nazywany jest stołem szwedzkim[2].

Zdjęcie 8. Typowa urokliwa uliczka w Zamościu.

Zabytki Zamościa to w zasadzie całe miasto. Znajduje się w nim idealny Rynek o wymiarach 100 na 100 m, piękne kamienice, urokliwe uliczki, ciekawe muzea, forty dostępne dla zwiedzających zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, kościoły, synagoga, restauracje mieszczące się w pięknie odrestaurowanych piwnicach, piękny park i wiele innych godnych polecenia miejsc. Warto wykupić kilkugodzinną wycieczkę po Zamościu z profesjonalnym przewodnikiem.

Po nasyceniu się pięknem Zamościa koniecznie należy spędzić dwa-trzy dni w istniejącym od 10 maja 1974 roku Roztoczańskim Parku Narodowym, położonym na Roztoczu w województwie lubelskim. Aktualna powierzchnia wynosi 8483 hektarów, z czego 95,5% zajmują lasy – jest to więc najbardziej zalesiony park w Polsce. Można spotkać wielu przedstawicieli flory i fauny, a wśród nich hodowanego na wyznaczonym obszarze konika polskiego, który jest symbolem parku. Przez park płynie rzeka Wieprz, w okresie turystycznym masowo wykorzystywana do spływów kajakowych.

Zdecydowanie warto zrobić też przystanek w Szczebrzeszynie, mieście znanym każdemu Polakowi za sprawą wiersza Jana Brzechwy, który rozpoczyna się słowami: „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie…”. Symbol ten wykorzystywany jest w promocji miasta, które prawa miejskie posiada od 1352 roku. Usytuowanie Szczebrzeszyna w miejscu krzyżowania się ważnych węzłów komunikacyjnych – wschodniego z Kijowa do Krakowa i północnego znad Bałtyku do Bizancjum, tzw. Szlaku Bursztynowego – stwarzało szansę jego szybkiego i systematycznego rozwoju oraz wzrostu znaczenia jako ośrodka handlowego i kulturalnego. Położenie to miało także i swoje wady, gdyż tędy szły najazdy na Polskę Turków, Tatarów, Kozaków, Szwedów i innych nieprzyjaciół, którzy przy okazji niszczyli miasto i zabytki. W taki sposób zniszczone zostały zamek i otaczające miasto mury, których znaczne partie przetrwały do drugiej wojny światowej, a znikome resztki znajdują się nadal w obrębie szpitala. Dziś resztki zamku pozostają w rękach prywatnych i są niedostępne dla turystów. Z ciekawszych atrakcji turystycznych można wymienić: pomnik Chrząszcza u podnóża góry zamkowej i drugi na Rynku, jedną z najstarszych synagog w Polsce przy ulicy Sądowej, prawosławną cerkiew, cmentarz żydowski czy kościoły. Szczebrzeszyn jest otoczony przez liczne wąwozy lessowe, idealnie nadające się na spacery[3].

Zdjęcie 9. Pomnik Chrząszcza na rynku w Szczebrzeszynie.

Przebywając na Roztoczu, warto zatrzymać się też w Zwierzyńcu, liczącym 3200 mieszkańców. Miasto, pięknie usytuowane nad rzeką Wieprz, jest bardzo popularne wśród turystów i leży tylko 30 km od Zamościa, co powoduje, że można tu przyjechać, śpiąc w Zamościu lub na odwrót: zwiedzać Zamość, zatrzymując się w Zwierzyńcu. Do ciekawszych atrakcji turystycznych należą: kościół na wyspie, który pierwotnie był teatrem i powstał na życzenie Marysieńki, późniejszej żony Jana III Sobieskiego, w czasach, gdy jej mężem był Jan Sobiepan Zamoyski; budynek zarządu Ordynacji Zamoyskich, Pałac Plenipotenta (gdzie znajduje się siedziba dyrekcji Roztoczańskiego Parku Narodowego) czy browar w Zwierzyńcu, który obecnie dalej prowadzi działalność i daje możliwość w bardzo przyjemnym otoczeniu przyrody napić się dobrego piwa. Zwierzyniec całkowicie otoczony jest lasami, a od południa przylega do czterech stawów Echo o łącznej powierzchni 40 hektarów. Warty polecenia jest jeszcze Ośrodek Edukacyjno-Muzealny Roztoczańskiego Parku Narodowego, gdzie można obejrzeć wystawy związane z przyrodą okolic. Ciekawostka – muzeum w trakcie tworzenia było wzorowane na Muzeum Naturalnym z Białowieży. Trzeba wspomnieć także o możliwości spływów kajakowych po rzece Wieprz czy ciekawych szlakach pieszych i rowerowych w parku, z Górą Bukową na czele.

Zdjęcie 10. Czynny browar z Zwierzyńcu.

Polecam także bardzo urokliwą trasę po Krasnobrodzkim Parku Krajobrazowym, który został utworzony 11 maja 1988 roku. Park o powierzchni 9390 hektarów, z otaczającą go strefą ochronną zajmującą powierzchnię 30794 hektarów, obejmuje części obszarów gmin: Adamów, Józefów, Krasnobród, Krynice, Susiec, Tarnawatka i Tomaszów Lubelski. Północno-zachodnią granicę parku stanowi otulina Roztoczańskiego Parku Narodowego, która przebiega wzdłuż drogi Zamość – Józefów. Trasę najlepiej rozpocząć, jadąc ze Zwierzyńca przez Krasnobród do Tomaszowa Lubelskiego. Po drodze znajdują się liczne miejsca, gdzie możemy popływać kajakiem po rzece Wieprz. Warto zatrzymać się w Zagrodzie Guciów we wsi Guciów i spróbować lokalnych smakołyków, w tym pysznych podpłomyków, przywołujących smaki dzieciństwa. Polecam także odwiedzić miejscowość Józefów, która leży w centrum Roztocza i Puszczy Solskiej, gdzie znajduje się m.in. dobrze odrestaurowana dziewiętnastowieczna synagoga i cmentarz żydowski.

Zdjęcie 11. Rzeka Wieprz.
Zdjęcie 12. Zagroda Guciów.

Zaprasza także na relację fotograficzną – https://securityinpractice.eu/roztoczanski-park-narodowy-film/


[1] Opis Zamościa przygotowano na podstawie: Zamość i Roztocze, Wydawnictwo Maki, Lublin, ISBN 978-83-63990-01-5.

[2] Legenda stołu szwedzkiego, http://zci.zamosc.pl/page/392/legenda-stolu-szwedzkiego.html, 22.08.2020.

[3] Na podstawie: Szczebrzeszyn https://www.polskieszlaki.pl/szczebrzeszyn.html, 23.08.2020.

Kirgistan – woda i góry w jednym 

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz 

– „nie ma złych nacji, są tylko źli ludzie” – 

Wyjazd do Kirgistanu był drugą częścią dwutygodniowej podróży po Kazachstanie i Kirgistanie. Pierwsza część podróży zakończyła się na jednodniowym wyjeździe do Biszkeku 3 maja 2019 r. i pożegnaniu pięciu towarzyszy podróży, którzy następnego dnia przez Kijów odlecieli do Polski. Podobnie jak w przypadku Kazachstanu, poza kilkoma noclegami w Biszkeku nie miałem żadnych planów, jak spędzić ten czas. W niniejszym materiale przedstawię krok po kroku, jak układała się podróż i w jaki sposób, dzięki uprzejmości ludzi, udało mi się spędzić wspaniałe i bezpiecznie dni w tym pięknym kraju. Oczywiście znajomość języka rosyjskiego była kluczowa. 

Dzień pierwszy: Ałmaty – Centralny Meczet i Zielony Targ, 4.05.2019 r.  

W związku z tym, że wyjazd do Biszkeku miałem zaplanowany na poniedziałek 6 maja 2019 r., po dłuższym wypoczynku postanowiłem zwiedzić w Ałmaty kilka miejsc, na które zabrakło nam wcześniej czasu. Sobotę 4 maja rozpocząłem zatem od zwiedzania Centralnego Meczetu, do którego bez problemu może wejść każdy turysta i robić tam zdjęcia, oczywiście z zachowaniem pewnym zasad, jak np. zdjęcie obuwia. Polecam obejrzenie tego miejsca, pięknego nie tylko z zewnątrz, ale także i w środku. 

Kolejnym miejscem, które chciałem zobaczyć tego dnia, był znajdujący się niedaleko Centralnego Meczetu Zielony Market – ogromne centrum handlowe, w którym można praktycznie kupić wszystko: zarówno produkty spożywcze, jak i przemysłowe. Zielony Market jest tak ogromny, że łatwo można się w nim zgubić. Na szczęście po pierwszym szoku wystarczy czytać strzałki kierunkowe i sobie poradzimy. Całość jest podzielona na sektory, w których można kupić produkty jednego rodzaju, np. odzież, produkty ogrodnicze, kwiaty, nabiał, owoce, mięso itp., można się także targować czy spróbować produkty spożywcze. Przykładowo szklanka świeżo wyciskanego soku z granatu kosztuje 500 tenge (1 dolar to 381 tenge). Sprzedawcy są nienachalni i bardzo grzeczni.

Reszta dnia upłynęła mi na wypoczynku w hotelu ze względu na padający deszcz.

Zdjęcie 1. Centralny Meczet w Ałmaty. 
Zdjęcie 2. Centralny Meczet w Ałmaty.
Zdjęcie 3. Zielony Bazar.
Zdjęcie 4. Zielony Bazar.
Zdjęcie 5. Zielony Bazar.
Zdjęcie 6. Zielony Bazar.

Dzień drugi: Ałmaty – Centralny Park Ałmaty, ZOO oraz metro, 5.05.2019 r. 

Drugiego dnia pobytu w Ałmaty postanowiłem odwiedzić Centralny Park Ałmaty, ZOO oraz przejechać się metrem, które słynie z tego, że jest bardzo głębokie. Centralny Park Ałmaty jest miejscem godnym polecenia, znajduje się niedaleko od centrum miast, 25 minut spacerem od mojego hotelu Renion Park. Park jest pięknie zadbany, znajduje się w nim też mnóstwo atrakcji dla dzieci, co oczywiście może „zaboleć” finansowo, w tym: zamek strachu, karuzela, park linowy, strzelnica pneumatyczna, kinoteatr itp. W parku znajduje się też bardzo duże oczko wodne, nad którym położone są restauracje. Z parku płynnie przechodzimy do ZOO, które jest zdecydowanie za małe do liczby trzymanych w nim zwierząt. (Zresztą jestem przeciwnikiem trzymania zwierząt w takich miejscach). Klatki dużych zwierząt są dramatycznie małe, już nie wspominając o braku wybiegu w wielu przypadkach, w tym dla niedźwiedzi. Niemniej jednak duże wrażenie zrobił na mnie właśnie ogromny zbiór niedźwiedzi – był tam m.in. czarny, himalajski, brunatny czy polarny, a także wielkich kotów, w tym: lwów, tygrysów, panter, lampartów. Przykładowe ceny atrakcji: bilet na karuzelę to wydatek rzędu 300-500 tenge, a wejścia do ZOO – 700 tenge.  

Zdjęcie 7. Centralny Park Ałmaty. 
Zdjęcie 8. Centralny Park Ałmaty.
Zdjęcie 9. Centralny Park Ałmaty.

Po spacerze po parku i ZOO poszedłem pieszo do centrum miasta z zamiarem pojechania metrem do stacji Moskwa, skąd spacerem chciałem dojść do znajdującego się w jej pobliżu jeziora Sairan. Bilet na metro kupujemy przy wejściu, gdzie po zapłaceniu otrzymujemy specjalne plastykowe żetony, które wrzucamy, aby przez otwartą w ten sposób bramkę wejść na teren dworca. W pociągu przez głośniki cały czas powtarzane są komunikaty, aby ustępować miejsca osobom starszym, inwalidom, kobietom w ciąży. Przy wejściu na stację metra ustawione są skanery, gdzie musimy zdać nasz bagaż, dodatkowo cztery osoby w nienagannych mundurach nadzorują wszystko, co się dzieje przy wejściu. Stacje metra są monitorowane. Komunikaty, powtarzane w językach kazachskim, rosyjskim i angielskim, informują też o zakazie na terenie stacji metra picia lub znajdowania się pod wpływem alkoholu.

Po wyjściu ze stacji Moskwa i dojściu do jeziora Sairan okazało się, że to, co na mapie wygląda na jezioro, w rzeczywistości jest tylko miejscem na nie. Ogromny zbiornik wodny w tym dniu był prawie całkowicie wyschnięty. Do jeziora wpływa co prawda rzeka, ale szybko stamtąd wypływa. Prawdopodobnie w okresie wiosennych roztopów wody jest tam dużo więcej. Generalnie nie polecam tego miejsca, nic ciekawego. 

Zdjęcie 10. Metro Ałmaty.
Zdjęcie 11. Stacja Moskwa – metra Ałmaty.

Wieczorem w hotelu za pośrednictwem Wi-Fi zadzwoniłem do właściciela mieszkania w Biszkeku, Aleksandra. Mieszkanie znalazłem przez Booking.com. O dziwo, po pierwszym zdaniu po rosyjsku w telefonie usłyszałem polski język. Okazało się, że miałem przyjemność rozmawiać z Panem Dariuszem, który z żoną i córką gościł u Aleksandra. Pan Dariusz opowiedział mi, że powinienem jechać nad jezioro Issyk-Kul, podał mi nazwę miejscowości – Kadżi Sai, w której mieszkał u Pani Eleny, przyjaciółki Aleksandra, a także namawiał do przejażdżki konnej. Podziękowałem i prosiłem o przekazanie informacji, że będę jutro w godzinach popołudniowych.

Dzień trzeci: podróż Ałmaty – Biszkek, 6.05.2019 r.  

W poniedziałek 6 maja spakowałem rzeczy niezbędne na kilka dni, a resztę z bagażem głównym zostawiłem w przechowalni hotelu, informując, kiedy wrócę. Do Biszkeku postanowiłem pojechać tzw. marszrutką, czyli kilkunastoosobowym busem. Busy do Biszkeku odjeżdżają z dworca autobusowego Sairan (Sairan Awtobaza). Żeby tam dotrzeć, należy wsiąść w autobus miejski numer 19 (bilet 150 tenge). Ja skorzystałem z przystanku, który był niedaleko, naprzeciwko Zielonego Targu. Na dworcu autobusowym bilety należy kupować nie w kasach głównych, a specjalnie przeznaczonych dla marszrutek. Bilet do Biszkeku kosztował mnie 1800 tenge, tj. ok. 4,72 dolarów, czyli około 20 zł za 220 km. Po znalezieniu odpowiedniego busa, co nie stanowiło problemu, ponieważ kierowcy cały czas nawołują i pomagają, usiadłem i czekałem, aż ruszymy. Bus ruszył po około 45 minutach, kiedy wszystkie miejsca były już zajęte – w moim busie zmieściło się 18 osób. Kierowca, zanim wyjechał z dworca autobusowego, przeszedł kontrolę dokumentów. Wyjechaliśmy o 9.55 i o 11.23 mieliśmy przerwę w przydrożnej restauracji Ewroazja, specjalnie przygotowanej do obsługi podróżnych. Do granicy dojechaliśmy około godziny 12.30. Przed granicą należało opuścić marszrutkę i przejść na drugą stronę pieszo, dopełniając formalności, natomiast kierowca powinien przejechać samochodem granicę i po drugiej stronie nas ponownie zabrać – ale to teoria. W rzeczywistości po kilkunastu minutach poszukiwania kierowcy i busa wsiadłem do marszrutki po drugiej stronie granicy i za 30 som (1,5 zł, 1 euro to 79 som) dojechałem pozostałe ok. 20 km do centrum, wysiadając obok Centralnego Domu Towarowego (CUM – Centralnyj Uniwermag), który znałem już dzięki piątkowej podróży. Kierowca stwierdził, że pozostawianie podróżnych po drugiej stronie granicy jest bardzo częste, ponieważ kierowcy z Kazachstanu nie chcą nocować w Biszkeku. Nie przekraczając granicy, zbierają kolejnych podróżnych i wracają do Ałmaty. Zalecił, aby w drodze powrotnej wziąć marszrutkę do granicy, przejść granicę i wsiąść do innej, jadącej do Ałmaty. Jest to dużo szybszy sposób niż jechać na dworzec autobusowy w Biszkeku, czekać godzinę, aż się zbierze grupa ludzi, potem znowu przejście granicy itp. – w sumie zajmuje to dwie godziny dłużej. 

Obok CUM-u znalazłem mały bar, gdzie zjadłem pyszny obiad – zupa soljankowa (kawałki kiełbasy, pomarańcza, oliwki i warzywa), pierogi manty oraz piwo, za wszystko płacąc 345 som (ok. 18 zł).

Miałem już mapę Biszkeku, zakupioną w piątek, i wiedziałem mniej więcej, gdzie jest adres mojego apartamentu, który powinien być w centrum w posowieckim bloku. Po pół godzinie marszu rozłożyłem mapę, ustaliłem swoją pozycję względem ulic i wykorzystując telefon komórkowy (chociaż nie miałem internetu!), wyznaczyłem kierunek marszu.

Zdjęcie 12. Wnętrze mojego pokoju w Biszkeku.
Zdjęcie 13. Posowiecki blok, w którym miałem wynajęty apartament w Biszkeku.

Szybko dotarłem do ogromnego posowieckiego bloku, który według moich ustaleń powinien być moim miejscem zamieszkania przez kolejnych kilka dni. Okazało się, że wejścia do klatek schodowych są odcięte ogrodzeniem od ulicy i nie mogłem się do nich zbliżyć, aby nacisnąć domofon, a nie chciałem dzwonić na numer komórkowy, ponieważ nie miałem lokalnej karty a połączenia zaczynają się od 8 zł za minutę. Po chwili oczekiwania jakaś osoba wychodziła z podwórka, więc wszedłem na tzw. cwaniaka. Po zlokalizowaniu klatki schodowej okazało się, że nie ma w niej typowego domofonu i nie ma jak zadzwonić do właściciela, zresztą nie było gwarancji, że jest w środku, ponieważ mieszkanie jest wynajmowane turystom. Na szczęście dla mnie przed blokiem siedziała miła starsza pani i dwóch młodych chłopców, których poprosiłem, aby zadzwonili na wskazany przez mnie numer telefonu i powiedzieli Aleksandrowi, że pod blokiem czeka polski turysta. Po nawiązaniu połączenia chłopiec podał mi telefon i okazało się, że mieszkanie Aleksandra jest nie do użycia, ponieważ zostało zalane przez sąsiada. Sam Aleksander był zaskoczony, że Dariusz mi o tym nie powiedział. Poinformował mnie także, że zgłaszał rezygnację w Booking.com. Na szczęście dla mnie Aleksander zaproponował, że pomoże mi, ponieważ ma kolegę Aleksieja, który także wynajmuje mieszkania i w interesujących mnie terminach ma dostępne lokale. Aleksander przeprosił za sytuację i powiedział, że mieszkanie Aleksieja jest trochę dalej od centrum niż jego własne. Poprosił także, abym poczekał, bo zaraz po mnie przyjedzie. W międzyczasie miałem okazję miło spędzić czas na rozmowie ze starszą panią. Po kilku minutach Aleksander się pojawił i pojechaliśmy do Aleksieja, którego mieszkanie także znajdowało się w posowieckim bloku. Mieszkanie za cenę 30 dolarów składało się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki, wszystko w pełni wyposażone i bardzo czysto. Przy wejściu do apartamentu zostałem poproszony, abym zdjął buty, bo takie są u nich zwyczaje. Zarówno Aleksander, jak i Aleksiej byli bardzo uprzejmi i pomocni. Aleksander obiecał, że zadzwoni do Eleny do Kadżi Sai i zarezerwuje dla mnie pokój. Cała sytuacja z mieszkaniem była mi bardzo na rękę, ponieważ mogłem spokojnie pojechać na kilka dni poza Biszkek, nie płacąc podwójnie za nocleg. Zarezerwowałem sobie jeszcze u Aleksieja nocleg z czwartku na piątek. 

Po krótkiej przerwie udałem się na szybkie zwiedzanie Biszkeku, szczególnie chciałem zobaczyć wewnątrz Centralny Meczet, zasponsorowany i wybudowany przez Turcję w 2018 r. Już przy wejściu do meczetu poznałem przemiłego studenta z Pakistanu o imieniu Farhad, który oprowadził mnie po meczecie i zrobił kilka ładnych zdjęć swoim telefonem komórkowym. Mój telefon niestety w pomieszczeniach nie robi ładnych zdjęć. Zwiedzanie meczetu polecam z całego serca, jest ogromny, całkiem nowy, robi wielkie wrażenie. Przed wejściem do meczetu należy bezwzględnie zdjąć obuwie, ponieważ może to zostać odebrane jako brak szacunku i skończyć nieprzyjemnościami. Na koniec wymieniliśmy się z Farhadem numerami telefonów i udałem się w drogę powrotną. Wracając, zrobiłem jeszcze zdjęcie piekarzowi, który wypiekał chleb tradycyjną metodą w wielkim piecu, gdzie ciasto przyklejał do ściany pieca. Chleb – rzanar, na wzór afgański, bardzo smaczny (ok. 1 zł). Po drodze zauważyłem jeszcze wiele punktów, gdzie sprzedawano napoje z trzech różnych dużych pojemników. Spróbowałem kwasu, który smakował odrobinę jak nasz kwas chlebowy, i jest bardzo smaczny i orzeźwiający (0,5 zł).

Zdjęcie 14. Centralny Meczet w Biszkeku.
Zdjęcie 15. Centralny Meczet w Biszkeku.
Zdjęcie 16. Wypiek tradycyjnego chleba w Biszkeku.

Ostatnim akcentem wieczoru był wizyta w bardzo miłym barze z internetem nieopodal mojego mieszkania o nazwie „No name bar” (Bar bez nazwy), prowadzonym przez młodych ludzi, może studentów, mówiących świetnie po angielsku. Za piwo i podwójne espresso zapłaciłem ok. 20 zł. Należy pamiętać, że w Kazachstanie do każdego rachunku automatycznie doliczane jest 10% napiwku, natomiast w Kirgistanie nie jest to praktykowane. 

Zdjęcie 17. No name bar w Biszkeku. 

Dzień czwarty: podróż nad jezioro Issyk-Kul i Kadżi Sai, 7.05.2019 r.  

We wtorek 7 maja przyszedł czas na wyjazd poza Biszkek, który generalnie jest ładnym, zielonymi przyjaznym miastem, jednak po dwóch dniach nie ma już w nim co robić. Dużo więcej turyście oferuje Kirgistan poza dużymi miastami. Dzień wcześniej poprosiłem Aleksieja o zamówienie taksówki na Zachodni Dworzec Autobusowy (Zapadnyj Abtowakzał), skąd odchodzą marszrutki nad jezioro Issyk-Kul. Rano Aleksiej odprowadził mnie do taksówki, upewniając się, że wsiadam do tej, którą zamówił. Kurs z apartamentu na dworzec, kilka kilometrów, kosztował 6 zł. Zanim dotarłem do dworca autobusowego, zostałem przejęty przez jednego z wielu kierowców, nagabujących podróżnych do swoich marszrutek. Wiedziałem wcześniej, ile powinienem zapłacić za 300-kilometrowy kurs, było to ok. 22 zł. Podobnie jak w Ałmaty, należało poczekać ok. 30 minut, aż zbierze się zadowalająca liczbą podróżnych. Wreszcie, ok. godz. 8.30., ruszyliśmy pomimo dwóch miejsc wolnych. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się na tankowanie i tu ponownie zaskoczenie – benzyna kosztuje ok. 2 zł, podobnie olej napędowy. Po drodze nasz kierowca został zatrzymany przez policję za przekroczenie prędkości i ukarany mandatem ok. 50 zł. Pomimo jego pośpiechu po ok. 100 km cały ruch na nowoczesnej autostradzie został zatrzymany, ponieważ na przesmyku Bom dokonywano kontrolowanego zrzucania głazów z gór. Po drodze był jeszcze półgodzinny postój na parkingu dla podróżnych, żeby mogli zapalić papierosa, załatwić potrzeby fizjologiczne czy zjeść posiłek. 

Zdjęcie 18. Miejsce postoju na drodze do Kadżi Sai.

Ciekawe jest to, że niektórych podróżnych marszrutka zawoziła prawie pod dom, nawet za cenę odbicia z trasy na głębokość kilku kilometrów bardzo złej drogi, tzw. tarki, i 40 minut opóźnienia. Miałem okazję zobaczyć miejscowość położoną daleko na uboczu, nad samym brzegiem jeziora. Gdy dojechaliśmy, było widać tylko jednego człowieka, siedzącego pod budynkiem, który służył jako sklep i punkt medyczny w jednym. Miało się wrażenie, że było to całkowicie opuszczone miejsce z kilkoma złej jakości budynkami murowanymi lub z płyty drewnianej. Ostatecznie dojechaliśmy do Kadżi Sai około godz. 13.00. Wykorzystałem „system kirgiski” i poprosiłem, aby kierowca zadzwonił na wskazany przez mnie numer telefonu i zapytał właścicielkę Elenę, gdzie dokładnie znajduje się jej ośrodek wypoczynkowy Skazka. Było to o tyle ważne, że miejscowość okazała się bardzo rozległa. Po kilku próbach kierowca podwiózł mnie praktycznie pod sam dom. Właścicielka – Rosjanka Elena – była bardzo miła, pokazała mi mój dwupoziomowy, bardzo komfortowy apartament, składający się z pokoju, łazienki i sypialni na drugim poziomie. Za dwudniowy pobyt z jednym śniadaniem zapłaciłem 20 dolarów – cena rewelacyjna, ale oczywiście nie był to jeszcze sezon. Latem taki pokój kosztuje 100 zł za noc.

Zdjęcie 19. Wnętrze restauracji na punkcie postoju marszrutek. 

Po rozlokowaniu się i krótkim odpoczynku udałem się na zwiedzanie okolic, które już na pierwszy rzut oka wydały się bardzo piękne, co widać na zdjęciach. Z jednej strony miejscowość Kadżi Sai graniczy z jeziorem Issyk-Kul, które ma niewiarygodnie czystą, delikatnie słoną wodę. Wielkość jeziora powoduje, że często nazywane jest morzem. Issyk-Kul otoczone jest dwoma pasmami gór: Kungej Ałatau i Terskej Ałatoo, których najwyższe szczyty sięgają 4000-5000 m n.p.m. Długość akwenu z zachodu na wschód wynosi 182 km, a od północy na południe – 58 km. 

Po opanowaniu pierwszych emocji zjadłem jeszcze obiad w miejscowej restauracji. Miałem okazję skosztować smacznej potrawy o nazwie kuurdak, na którą składały się kawałki mięsa, ziemniaków i cebuli. W restauracji nie było piwa, na które miałem ochotę, ale pani powiedziała, że mogę je sobie przynieść z sąsiadującego sklepu, co oczywiście zrobiłem, kupując piwo szachterskoe (3 zł). Za obiad, którego nie byłem w stanie przejeść, kawę i chleb zapłaciłem 20 zł.

Rysunek 20. Pensjonat Skazka.
Zdjęcie 21. Widok po wyjściu z mojego pokoju.
Zdjęcie 22. Widok drogi prowadzącej do Skazki.
Zdjęcie 23. Jezioro Issyk-Kul.
Zdjęcie 24. Jezioro Issyk-Kul wieczorem.
Zdjęcie 25. Droga prowadząca ze Skazki do miejscowości Kadżi Sai.
Zdjęcie 26. Autor na tle Kadżi Sai.
Zdjęcie 27. Lenin wiecznie żywy… 

 Po obiedzie udałem się na bardzo długi spacer po okolicznych górkach i miejscowości Kadżi Sai, po drodze odwiedzając jeszcze muzułmański cmentarz. Podróżując po różnych krajach, zawsze staram się zaglądać na cmentarze, które dużo mówią o danym społeczeństwie. Sam sposób chowania zmarłych także jest ciekawy, na cmentarzach widać też ewolucję związanych z tym zwyczajów. Samo miasteczko jest bardzo spokojne, znajduje się w nim m.in. pomnik Lenina, mauzoleum ofiar Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, mały park i skromne domy. Główna ulica jest w bardzo dobrym stanie, reszta wygląda gorzej. Miasteczko to w czasach ZSRR było całkowicie zamknięte dla obcych, ponieważ w okolicy czynna była kopalnia uranu. 

Po spacerze zakupiłem dobre piwo i udałem się na plażę. Proszę sobie wyobrazić prawie całkowitą ciszę, piaszczystą plażę, przed wami „morze kirgijskie”, lewego i prawego brzegu nie widać, na wprost po kilkudziesięciu kilometrach krystalicznie czystej wody ogromne góry z ośnieżonymi szczytami. Za wami droga, a za drogą duże i spokojne miasteczko, za którym są kolejne góry. Słychać tylko fale, a piękne słońce ogrzewa twarz. Na plaży ja pijący piwo, kilkadziesiąt metrów dalej młody człowiek robiący dokładnie to samo. Dwieście metrów dalej czterech młodych Rosjan podróżujących toyotą land cruiser przygotowuje się do kolacji i spędzenia nocy na plaży.

Zdjęcie 28. Autor na tle jeziora Issyk-Kul.

Po jakimś czasie podszedłem do wspomnianego młodego człowieka z prośbą o zrobienie mi kilku zdjęć. Młodym mężczyzną okazał się Rosjanin o imieniu Paszka, który zaprosił mnie do wspólnego wypicia piwa i poczęstował wędzoną rybą. Porozmawialiśmy chwilę o podróżowaniu po Kirgistanie, zapytałem, czy pochodzi z Moskwy, powiedział, że z okolicy, tj. 700 km od Moskwy… co mnie bardzo rozbawiło. Powiedziałem, że jestem z Poznania, tj. 90 km od… Po powrocie upewniłem się u Pani Eleny, czy wszystko w porządku z moją wcześniej uzgodnioną wycieczką górską w siodle, którą planowałem na następny dzień. 

Dzień piąty: góry w siodle nad jezioro Issyk-Kul, 8.05.2019 r.  

Piąty dzień mojej podróży zapowiadał się bardzo interesująco. Był to jeden z tych dni, których człowiek nigdy w życiu nie zapomina, a emocje i ich smak życia zostają na lata. Nie myślałem o jeździe konnej w Kirgistanie, dopóki nie porozmawiałem przez telefon z wspomnianym Panem Dariuszem z Polski. Rano pobudka, piękny słoneczny poranek, cisza, tylko jakiś piesek poszczekuje, gdzieś ktoś puszcza muzykę, po prostu bajka. Gospodyni Elena pojechała po świeże jajka dla mnie, ponieważ powiedziałem, że sam zrobię jajecznicę. Po śniadaniu Pani Elena odprowadziła mnie na marszrutkę, idąc z psami na spacer. Otrzymałem od niej instruktaż, gdzie mam się zgłosić i gdzie będzie na mnie czekał przewodnik, z którym pojadę w góry. Marszrutką musiałem się dostać z Kadżi Sai do miasteczka Bokonbajewo, a następnie odnaleźć w nim żółty murowany budynek, znajdujący się przy skrzyżowaniu ze światłami. W nim na pierwszym piętrze mieści się biuro turystyczne, gdzie będzie czekał na mnie przewodnik. Pani Elena zamówiła dokładnie tego samego przewodnika, z którego usług korzystał Pan Dariusz z rodziną. Byli z niego bardzo zadowoleni. Dzień wcześniej Pani Elena zadzwoniła do zaprzyjaźnionego „Wani”, który zażądał za kurs 20 zł, ale za marszrutkę zapłaciłem 1,5 zł (ceny poza sezonem są fantastyczne). Zanim odnalazłem biuro turystyczne, miałem okazję przyjrzeć się próbie generalnej młodzieży szkolnej do uroczystości z okazji zakończenia II wojny światowej. Stroje i dyscyplina jak za najlepszych czasów ZSRR – osobiście nie mam nic przeciwko odrobinie dyscypliny i musztry…

Na miejscu czekał na mnie mój przewodnik o imieniu Bekzad, który kazał na siebie mówić Beka. Koszty związane z przejażdżką konną to 80 zł łącznie za dwa konie i 100 zł za przewodnika. Nie jest to tanio, ale też nie jest to wygórowany koszt, poza tym przy większej grupie koszty przewodnika rozkładają się na więcej osób. Żeby dojechać na miejsce, musieliśmy z Beką przejechać jego samochodem kilkanaście kilometrów w góry. Konie wynajmowaliśmy od jego kolegi, będącego zarazem właścicielem większości terenu, po którym mieliśmy jeździć. Sam Beka też posiada kilka koni, i jeżeli ktoś chce jeździć po jego terenie, to zasady są takie same: czyj teren, tego konie. O tym, jakie cudowne widoki miałem okazję podziwiać, pisać nie będę, zdjęcia są warte więcej niż milion słów. 

Zdjęcie 29. Przygotowania do 9 maja.
Zdjęcie 30. Budynek, w którym był punkt turystyczny.
Zdjęcie 31. Góry w siodle… 
Zdjęcie 32. Widoki z perspektywy końskiego siodła.
Zdjęcie 33. Góry w siodle.
Zdjęcie 34. Widok na jezioro Issyk-Kul.
Zdjęcie 35. Typowy widok w górach Kirgistanu.

Po drodze mieliśmy okazję porozmawiać na różne tematy. Beka opowiadał, jak dwa lata temu pojechał z grupą Duńczyków na 28 dni przez góry do Chin i z powrotem. Była to ciężka przeprawa: deszcz, śnieg i mróz, cały czas w siodle. Opowiadał też o sobie: ma żonę, dwie córki i syna, sam skończył ekonomię w Biszkeku. Przez kilka lat uprawiał także boks, ale po wypadku samochodowym musiał zaprzestać. Po trzech godzinach na wysokości 2500 m n.p.m zrobiliśmy sobie przerwę na obiad, jednak jadłem tylko ja. Beka jako muzułmanin nie mógł, ponieważ był ramadan i obowiązywał go post do godziny 20.00.

Dowiedziałem się również, że w sezonie turystycznym Kirgizi organizują różne pokazy tradycyjnych konkurencji sportowych czy zabaw, jak np. buksaszi. Gra, polegająca na wrzuceniu ciała kozła z obciętą głową w narysowane koło, jest niezwykle dynamiczna i niebezpieczna, podobną miałem okazję oglądać w Kabulu w Afganistanie. 

Beka opowiadał także, że konie odgrywają bardzo ważną rolę w życiu Kirgizów: dają mleko, mięso i służą jako wierzchowce. Jeżeli jakiś koń nie nadaje się pod siodło, jest przeznaczany na mięso. Pod koniec pięciogodzinnej przejażdżki cudownymi szlakami spotykamy jeszcze lokalnego rolnika, który na wysokości 3000 m n.p.m szukał zagubionych zwierząt. Większość koni ma wypalony symbol, przypisany danemu właścicielowi. Każdy okoliczny rolnik wie, które zwierzęta należą do kogo. Jeżeli widzą zagubione zwierzęta, po prostu dzwonią do właściciela. Dowiedziałem się jeszcze, że w sezonie nocleg w jurcie kosztuje 60 zł.

Po zakończonej wyciecze konie zostały nakarmione. Ciekawe jest to, że w trakcie karmienia wiąże się im nogi, aby nie przewracały pojemnika z jedzeniem. Po nakarmieniu i schowaniu całej uprzęży konie zostały puszczone wolno a właściciel pojechał razem z nami. Na pytanie, czy nie boją się, że ktoś ukradnie konia, uzyskałem informacje, z której wynika, że może to kosztować złapanego złodzieja utratę życia, ponieważ większość tamtejszej ludności ma w domu broń.

Zdjęcie 36. Stajnia naszych koni.

Na zakończenie dnia zjadłem jeszcze obiad w poleconej prze Bekę restauracji w Bokonbajewie. Należy pamiętać, że restauracje w Kirgistanie noszą nazwę „kafe”. Beka zasugerował, abym spróbował tradycyjnej kirgiskiej potrawy o nazwie beszbarmak. Danie było mieszanką smacznego mięsa, makaronu i cebuli. Za obiad, herbatę i sałatkę zapłaciłem łącznie 8 zł. Bilet powrotny do Kadżi Sai kosztował mnie 1,50 zł.

Dzień szósty: powrót do Biszkeku, 9.05.2019 r.  

Czwartek 9 maja 2019 r. był dniem mojego powrotu do Biszkeku. Po zjedzeniu pysznego śniadania w mojej ulubionej już lokalnej restauracji zrobiłem sobie jeszcze krótki spacer nad jeziorem Issyk-Kul i wróciłem do mojego pensjonatu Skazka, aby się spakować. W międzyczasie zostałem zaproszony przez Panią Elenę na czekoladki i herbatę. Na miejscu w małej stołówce dla turystów była para kirgiska, przyjaciele z pracy Pani Eleny. Przez chwilkę porozmawialiśmy sobie. popijając herbatę, podziękowałem za gościnę, po czym udałem się na marszrutkę do Biszkeku. Dowiedziałem się od Pani Eleny, że nie przyjmuje ona wszystkich gości, którzy by tego chcieli. Na wstępie dokonuje swego rodzaju selekcji i jeżeli ktoś się jej nie podoba, to mówi, że nie ma wolnych miejsc.

Po dłuższym oczekiwaniu na drodze okazało się, że marszrutka nie przyjechała. W związku z powyższym zdecydowałem się przemieścić inną marszrutką do Bokonbajewa, a tam złapać coś do Biszkeku. Bokonbajewo jako większe miasto ma lepsze połączenia z Biszkekiem, jest tam swego rodzaju dworzec autobusowy. Za 270-kilometrowy kurs do Biszkeku zapłaciłem ok. 13 zł. Należy też pamiętać, że jeżeli kierowca planuje wyjazd za 5 minut, to w praktyce oznacza to 40 minut. W moim przypadku dłuższy okres oczekiwania mi nie przeszkadzał, pogoda była piękna i miałem okazję poprzyglądać się odświętnie ubranym ludziom, którzy wracali po uroczystości z okazji zakończenia II wojny światowej. Można było też zauważyć wiele osób noszących tradycyjne stroje kirgiskie lub przynajmniej ich elementy, jak np. czapki. Widziałem też, że marszrutka to nie tylko środek transportu osobowego – niektórzy ludzie wykorzystywali go, aby zrobić zakupy na wsi, np. worek ziemniaków. Atmosfera była bardzo odświętna, ludzie bardzo spokojni, idealne miejsce na wakacje poza sezonem. 

Zdjęcie 37. Bokonbajewo 9 maja.
Zdjęcie 38. Centrum Bokonbajewa, okolice dworca autobusowego.

Z trzydniowego pobytu w Kadżi Sai najbardziej zapamiętałem jedno stwierdzenie, powtarzane bardzo często, a mianowicie: „Nie ma złych nacji, są tylko źli ludzie”, z czym trudno się nie zgodzić. 

W trakcie pięciogodzinnej podróży do Biszkeku mieliśmy tradycyjnie przerwę w punkcie obsługi turystów, gdzie ponownie skosztowałem pysznych pierogów z ziemniakami oraz samsów na ciepło, za zawrotną kwotę 3 zł… Polecam także bardzo smaczną wodę mineralną Zalalabad, o smaku podobnym do gruzińskiej wody Borjomi. W restauracji obowiązuje system tacy, na którą każdy nakłada sobie potraw, ile chce, i płaci na końcu przy kasie. Restauracja jest bardzo czysta i ładnie urządzona. Nikt się nie musi spieszyć, jest wystarczająco czasu, aby każdy zjadł i napił się tego, na co ma ochotę. 

Około godz. 17.00 byłem na miejscu. Na Zachodnim Dworcu Autobusowym, gdzie kończyliśmy trasę, sprawdziłem jeszcze połączenia do Taszkentu w Uzbekistanie, gdzie wybieram się w przyszłym roku. Okazało się, że jest połączenie o 23.30, czas podróży to 13 godzin, a koszt – ok. 53 zł. Następnie poszedłem na przystanek autobusowy, gdzie chciałem złapać marszrutkę do CUM. Dowiedziałem się, że do centrum jeżdżą marszrutki o numerach 24, 111 oraz autobus miejski o numerze 7, cena marszrutki do centrum to wydatek 50 groszy. Należy zauważyć, że w Kirgistanie nie ma możliwości podróżowania na gapę, ponieważ kierowca kasuje natychmiast po wejściu do pojazdu. Po dotarciu zrobiłem ostatnie zakupy kirgiskiego koniaku, który jest najlepszym koniakiem, jaki w życiu miałem okazję degustować. Ceny najlepszego koniaku Kirgistan to wydatek rzędu 30 zł. Polecam też pyszne wino czerwone i białe Atalyk w cenie 25 zł. Następnie poszedłem do mojego ulubionego pubu nieopodal mojego apartamentu, gdzie korzystając z Wi-Fi, wysłałem Aleksiejowi informację, o której będę czekał pod furtką, z prośbą, aby mnie wpuścił.

Zdjęcie 39. Widok na dworzec autobusowy, z którego odjeżdżają autobusy m.in. do Issyk-Kul i Taszkentu.

Dzień siódmy: powrót do Ałmaty, 10.05.2019 r.  

Piątek 10 maja był ostatnim dniem mojego pobytu w Kirgistanie. Rano taksówką pojechałem na przejście graniczne znajdujące się w odległości ok. 20 km, za co zapłaciłem ok. 20 zł. Po przejściu granicy natychmiast zostałem przejęty przez właściciela innej taksówki, który oczywiście twierdził, że za 5 minut startujemy. Ustaliliśmy cenę ok. 30 zł do Ałmaty. Jak się okazało, w samochodzie czekałem przez kolejne 25 minut, ponieważ kierowca szukał jeszcze dwóch osób, aby mieć komplet. W toyocie camry siedziała z przodu młoda Kazaszka, z tyłu mieszkająca w Ałmaty starsza pani o imieniu Olga, ja oraz starsza pani Czinara z Biszkeku. Droga okazała się niezwykle interesująca. Przez cały czas rozmawialiśmy o różnych sprawach, jak problemy językowe Kazachów i Rosjan żyjących w Kazachstanie, prawa kobiet w islamie czy sytuacja w Uzbekistanie, który to temat był dla mnie bardzo ważny. Mąż pani Olgi jest kierowcą ciężarówek i jeździ m.in. do Tadżykistanu i Afganistanu. Okazało się, że nasz kierowca taksówki co roku jeździ do Taszkentu i zna uzbecki. Mówił, że w kraju tym mało kto mówi po rosyjsku lub angielsku, tylko po uzbecku. Kraj ten był bardzo zamknięty w związku z panująca tam do 2016 r. dyktaturą Isloma Karomova. Uzbekistan nadal jest zamknięty dla turystów, nawet robienie zdjęć może stanowić problem. Pani Czinara powiedziała, że sytuacja tam będzie się zmieniać, podobnie było w Kirgistanie. Podobno Uzbekistan „wpuścił” biznes japoński do siebie, co już jest dużą zmianą. Według kierowcy Uzbekistan, a szczególnie Taszkent, jest krajem wybitnie czystym i poukładanym, co ma też wynikać z odbudowy miasta po trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło to miasto w kwietniu 1966 r. Pani Czinara zapraszała do Kirgistanu w przyszłości, ponieważ jej rodzina prowadzi kwatery dla turystów. Polecała także wycieczkę z Kirgistanu do Chin, które są oddalone tylko o 8 godzin jazdy samochodem.

Zdjęcie 40. Restauracja Gosti w Ałmaty.
Zdjęcie 41. Wnętrze restauracji Gosti w Ałmaty.

Dowiedziałem się także, gdzie w Ałmaty kupować najlepszą koninę i że mam prosić o kazy – tak się nazywa końskie mięso, a można je kupić na Zielonym Targu. W Ałmaty wspólnie z młodą Kazaszką i panią Czinarą musieliśmy znaleźć inną taksówkę, ponieważ nasz kierowca odmówił rozwiezienia nas do miejsc docelowych. Za kurs do hotelu zapłaciłem kolejne 300 tenge, czyli ok. 3 zł. Po drodze „zaprzyjaźniłem” się z kierowcą Renatem, u którego zamówiłem nocny kurs na lotnisko w cenie 15 zł.

Po dotarciu do mojego hotelu i pobraniu bagażu udałem się jeszcze na zakupy koniny oraz zjadłem pyszny obiad w rosyjskiej restauracji Gosti, która była nieopodal mojego hotelu. Restauracja serwuje specjały kuchni rosyjskiej, w związku z czym skosztowałem potrawy o nazwie plow, oczywiście kawa i piwo były także, za wszystko zapłaciłem ok. 40 zł. Rano o godz. 5.00 miałem lot do Kijowa, a tam po 40 minutach – do Warszawy, gdzie wylądowałem cały, zdrowy i szczęśliwy, że miałem okazję zwiedzić kolejne dwa piękne kraje i złamać pewne stereotypy.

Podsumowanie

1.         Kirgistan jest krajem bardzo otwartym na turystów z zagranicy. W sezonie kraj ten odwiedzają zarówno Kirgizi, Kazachowie, Rosjanie, jak i Francuzi, Niemcy, Duńczycy i wielu innych cudzoziemców. 

2.         Wybierając się do Kirgistanu, nie trzeba korzystać z usług biur podróży, których ceny zaczynają się od 5-6 tys. zł za dwa tygodnie. Jak pokazałem w moim materiale, ceny są tu naprawdę niskie, a poziom usług turystycznych oraz kuchnia są na najwyższym poziomie. 

3.         Do Kirgistanu można spokojnie pojechać z podstawową znajomością języka rosyjskiego. W Biszkeku działa także policja turystyczna, której celem jest pomoc turystom. Policjanci mówią świetnym angielskim i dodatkowo są bardzo mili. 

4.         Przez cały pobyt nie spotkałem się z żadną sytuacją, w trakcie której czułbym, że moje bezpieczeństwo jest zagrożone. 

5.         Ludzie są tu bardzo mili, pomocni i otwarci. Polecam okres maj–czerwiec, kiedy nie ma jeszcze sezonu, natomiast większość atrakcji jest już dostępna, a ceny są konkurencyjne.

Zdjęcie 42.
Zdjęcie 43.
Zdjęcie 44.

Kigali – nowoczesna stolica Rwandy

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz

Poruszając się po stolicy Rwandy, najlepiej zaopatrzyć się w mapy, które można kupić na ulicy od sprzedawców lub w punktach z suwenirami. Cała stolica jest podzielona na dzielnice, w ramach których wszystkie ulice są oznaczone cyframi – nie ma ulic oznaczonych nazwiskami czy innymi nazwami własnymi.

Do najbardziej luksusowych dzielnic należy zaliczyć: Town (Hotel des Milles Collins, pałac prezydenta czy Bank Centralny Rwandy), Rugando (Sala Kongresowa i wiele ważnych urzędów czy instytucji) oraz Kimihurura, która leży pomiędzy wcześniej wymienionymi. Dzielnice te wyróżniają się czystością, piękną zielenią, parkami oraz wieloma bardzo dobrymi restauracjami. Im dalej od centrum, tym dzielnice są skromniejsze, ale za to możemy obserwować zwyczajne życie stolicy. 

Zdjęcie 1. Targ Kimironko.

Ciekawym miejscem godnym odwiedzenia jest największy w stolicy targ Kimironko, znajdujący się w dzielnicy o tej samej nazwie, niedaleko stadionu.

Można tam zakupić absolutnie wszystko: od ciuchów i elektroniki po warzywa, owoce, ryby. Wszystko w bardzo dobrych cenach; oczywiście należy się – jak wszędzie w tym kraju – targować. Nigdy nie wolno płacić początkowej ceny. 

Innym ważnym miejscem na trasie turysty jest targ rękodzieła i suwenirów Caplaki. Było tam ponad dwadzieścia zadbanych sklepików, niestety w większości z bardzo podobnym asortymentem. Bardzo często dobrej jakości sklepy z suwenirami znajdują się przy wejściach do najlepszych restauracji, jednak ceny w tym przypadku są znacznie wyższe. Ładne pamiątki można także zakupić w innych miastach Rwandy, z reguły w lepszych cenach niż w Kigali.

Zdjęcie 2. Targ Caplaki.

Kuchnia – należy zauważyć, że kuchnia rwandyjska jest bardzo smaczna, a wiele potraw w smaku przypomina polskie potrawy. Rwandyjczycy gustują w zupach; szczególnie popularne są zupy z kurczaka à la rosół, grzybowa czy zupa warzywna. Można także zamówić zupę rybną z rybkami sambasa. Innymi potrawami są dania z grilla – zarówno kurczak, królik, jak i wołowina, jagnięcina, kozina czy wieprzowina. Popularne są szaszłyki, które jednak często są dosyć mocno spieczone. Śniadania w większości hoteli składają się głównie z pysznych owoców, z których najlepsze są chyba ananasy i mango. Można zjeść także arbuzy, małe banany, papaje czy marakuje. Do śniadania można zamówić kawę czarną lub z mlekiem, otrzymując z reguły wielki kubek kawy. Często kawa czy herbata podawane są w termosach. Jeżeli chodzi o herbaty, to powszechne są czarna, zielona, z imbirem i po afrykańsku, czyli z mlekiem i imbirem. Oczywiście w większości dobrych restauracji zjemy dania europejskie, takie jak pyszna pizza, hamburgery, spaghetti itp. Powszechny w godzinach lunchu jest posiłek nie z karty, a otwarty bufet, który pozwala nam skosztować wielu dań jednocześnie w bardzo rozsądnej cenie: 30-50 PLN. Jeżeli chodzi o alkohole mocne, to popularne i dobre są wódki Konyagi i Speranza Waragi, piwa lokalne to Mutzig, Skol, Virunga, Gatanu czy Primus. W Rwandzie produkowane jest też bardzo mocne piwo bananowe, czasami występujące pod nazwą wina ze względu na 14% alkoholu, o nazwie Akarusho. W ostatnich dniach mojego pobytu udało mi się w centrum Kigali na świątecznym kiermaszu kupić prawdziwe wina rwandyjskie z banana i ananasa, oba bardzo smaczne. Należy podkreślić, że na półkach sklepowych znajduje się bardzo mało produktów spożywczych wyprodukowanych w Rwandzie, jednak szczególnie godne polecenia sią herbaty i kawy rwandyjskie. Dominują towary z USA, Europy, a także Ugandy, Tanzanii i Kenii.

Zdjęcie 3. Typowy asortyment małego sklepiku.

W trakcie swojego pobytu w Kigali miałem okazję odwiedzić kilka restauracji, z których mogę z pełną odpowiedzialnością polecić kilka. 

Hotel des Mille Collines –2 KN 6 Ave, Kigali. Bardzo znany hotel, w którymdziała się akcja słynnego filmu o ludobójstwie w Rwandzie pt. Hotel Rwanda. Hotel absolutnie luksusowy, czysty, z basenem i pięknym ogrodem. Wszędzie piękna zieleń, spokój i mili ludzie. Akurat byłem w niedzielę, więc zjadłem obiad à la bufet. W jednej cenie 25 USD można jeść do woli. Wszystko było smaczne, szczególnie szaszłyki z kurczaka i wołowiny. Do obiadu przez cały czas grał zespół muzyczny. Hotel jest bardzo bezpieczny: ma ochronę i kontrolę dostępu. W odległości kilkuset metrów od hotelu znajdują się siedziba Banku Centralnego Rwandy oraz siedziba prezydenta, co dodatkowo pozytywnie wpływa na bezpieczeństwo całej dzielnicy Town.

Zdjęcie 4. Hotel des Milles Collines (znany jako Hotel Rwanda).
Zdjęcie 5. Hotel des Milles Collines.

Restauracja Carwash bristo – KN7 Poids Lourds, 4157 Kigali, tel. 00250733330002, carwashbristo@gmail.com. Przed wejściem do restauracji stoi ochrona, która w sposób grzeczny i profesjonalny sprawdza zawartość toreb i zabiera wszelkie napoje, butelki – zarówno puste, jak i pełne, które można odzyskać po wyjściu. Szyby do kuchni są przejrzyste, dzięki czemu każdy widzi, w jaki sposób są przygotowywane potrawy. Obsługa kuchni jest ubrana na biało, kuchnia lśni czystością, tak samo naczynia i sztućce podawane przez kelnerów. Goście restauracji to najczęściej osoby zamożne i bardzo dobrze sytuowane. Należy być przygotowanym na bardzo długi okres oczekiwania na zamówienie – nawet godzinę. Ja zamówiłem pieczoną kozinę z warzywami i frytkami, którego smaku nie zapomnę nigdy. Jestem wielbicielem jagnięciny i koziny, ale jeszcze nigdy nie jadłem tak smacznego mięsa, które rozpuszczało się w ustach. Mała porcja kosztuje 9 USD, duża – ok. 13 USD. Ceny są śmiesznie niskie, jeżeli uwzględni się jakość i ilość tego smacznego mięsa. Kolejną potrawą, którą skosztowałem, była Chicken Noddle Soup w cenie 4 USD. Oba dania były wyśmienite. To samo mogę powiedzieć o herbacie z imbirem i czarnej kawie. Miejsca siedzące to konstrukcja z drewnianych palet obłożona materacami, wszędzie duże, zadbane zielone rośliny, a w tle gra muzyka. To świetne miejsce na spotkanie z przyjaciółmi lub biznesowe. Ceny są niskie lub średnie, a sama restauracja jest znana i szanowana w Kigali.

Zdjęcie 6. Restauracja Carwash bristo.

Restauracja Pili Pili – 12 KG, 303 st. Kibagabaga, Kigali, www.analicreations.rw, tel. 00250789053000. Restauracja, leżąca na północy Kigali, jest absolutnie godna polecenia. Przy wejściu znajduje się sklep z rzemiosłem rwandyjskim najwyższej jakości. Pomimo tego, że ceny nie są niskie, to ze względu na jakość produktów, ich wzornictwo czy kolorystykę są godne polecenia. Po minięciu sklepu stoi ochroniarz, który sprawdza zawartość toreb. Po wejściu do restauracji od razu daje się zauważyć miłą i swobodną atmosferę, powiązanie europejskich klimatów z afrykańskim wzornictwem i spokojem typowym dla Rwandy. Dwa poziomy restauracji dają szansę na spożywanie posiłków i jednoczesne delektowanie się pięknym widokiem na stolicę kraju. W centralnej części restauracji znajduje się także basen. 

Zdjęcie 7. Restauracja Pili Pili.

W tym samym momencie w pełnej harmonii spożywały posiłek całe rodziny z dziećmi, ludzie pływali w basenie, część leżała i czytała książki a inni podziwiali piękny widok nowoczesnego i czystego miasta. Kuchnia jest bardzo urozmaicona, oferuje dania włoskie – pizzę i spaghetti, burgery, sałatki, przekąski, zupy, steki, ryby, oraz dania afrykańskie. Osobiście zjadłem pyszne spaghetti oraz steka w sosie grzybowym, popijając piwa rwandyjskie. Ceny raczej wysokie jak na Rwandę, spaghetti – ok. 6 USD, stek – 8 USD. Wszystko pyszne, a obsługa bardzo profesjonalna. Podsumowując, miejsce absolutnie godne polecenia, najbardziej klimatyczne, jakie do tej pory widziałem, a zjedzenie obiadu przy muzyce, patrząc na piękną panoramę miasta – bezcenne. Pili Pili oferuje także miejsca noclegowe. 

Zdjęcie 8. Restauracja Pili Pili.

Restauracja Heaven – No. 7, Street KN 29, Kigali, tel. 00250780483766, www.heavenrwanda.com. Restauracja, położona w centrum miasta niedaleko hotelu Mille Collines, jest bardzo ładna, oferuje świetne, urozmaicone jedzenie i zapewnia profesjonalną obsługę. Czystość zarówno restauracji, jak i otoczenia jest na najwyższym poziomie. W dniu, w którym miałem okazję tam być, zjadłem obiad à la szwedzki stół w cenie ok. 20 USD. W tej cenie oferowano możliwość zjedzenia wielu różnych potraw, w tym: ryb, koziny, pieczonego kurczaka, warzyw, owoców, ziemniaków, pieczonych bananów. Szwedzki stół jest typowym w Rwandzie rozwiązaniem w godzinach lunchu, cieszącym się dużą popularnością, jest to też bardzo dobre rozwiązanie, jeżeli chodzi o ceny. W cenie 20 USD były też do wyboru sangria biała i czerwona oraz napój z owoców marakui i szampan. Posiłki spożywa się na zadaszonym, bardzo przyjemnym tarasie, przystającym do spokojnej i zadbanej ulicy, w rejonie dzielnic Town i Kiyovu. Bezpośrednio przed wejściem do restauracji jest mały dziedziniec, gdzie można kupić wyroby rękodzieła, w tym: drewniane rzeźby, obrazy, torebki, magnesy itp. 25 grudnia obsługa, przebrana w stroje św. Mikołaja, obdarowywała dzieci małymi prezentami. Jeżeli chodzi o ceny z karty, są jak na warunki Rwandy raczej wysokie: w granicach 13-20 USD za danie główne. 

Zdjęcie 9. Restauracja Heaven.
Zdjęcie 10. Restauracja Heaven.

RepubLounge znajduje się w bardzo ładnej dzielnicy Kimihurura, Kicukiro, tel. 0788303030, 0788388333. W rejonie tym mieści się także kilka innych dobrze prezentujących się restauracji. Restauracja jest w stylizacji afrykańskiej, dwupoziomowa, z ładnymi tarasami, szczególnie tarasem widokowym na pierwszym piętrze. 

Zdjęcie 11. Restauracja RepubLounge.

W piątek z uwagi na koncert muzyki na żywo wszystkie miejsca na tarasie są bardzo szybko rezerwowane. Muzyka grana jest na pierwszym piętrze. Ceny są bardzo umiarkowane lub niskie, obsługa szybka i profesjonalna. Na danie z koziny i ryżu czekałem niespełna 20 minut, co w Kigali jest niewiarygodnie szybko. Kawa kosztuje 2000 RWF (1 USD – 915-930 RWF), kozina z ryżem – 8000 RWF, piwo – 1500 RWF. Najdroższe dania nie przekraczają kwoty 12 tys. RWF. Bardzo czysta i zadbana toaleta.

Zdjęcie 12. Restauracja Old Tangren.

Old Tangren Restaurant to chińska restauracja z rwandyjską obsługą, oferująca dania afrykańskie i chińskie, położona kilkaset metrów od centrum kongresowego w centrum miasta, tel. 00250788940608. Standard średni, ale polecam osobom, które lubią bardzo dużo zjeść za bardzo małe pieniądze, przy okazji nie czekając za długo na danie. Średnia zupa z wołowiną i grzybami, która kosztowała 3600 RWF, starczyłaby spokojnie dla dwóch głodnych osób, piwo – 1500 RWF. 

Zdjęcie 13. Kawiarnia Camellia.

Kawiarnia Camelliawww.camelliarw.com, tel. 00250788309808, dzielnica Town. W kawiarni można napić się pysznej kawy, soków z różnych świeżych owoców, zjeść pyszne zupy, dania główne itp. Wszystko jest bardzo smaczne i dobrze podane przez profesjonalną obsługę. W środku kawiarni jest bardzo czysto. Ma ona ładny, artystyczny wystrój, ale najlepiej usiąść na tarasie zewnętrznym, bo wtedy mamy widok na bardzo ładną panoramę Kigali. Obok znajduje się Centrum Simba Supermarket – doskonałe miejsce dla osób chcących zakupić produkty spożywcze – zarówno rwandyjskie, jak i importowane. W markecie jest wydzielone stoisko z produktami z Rwandy, gdzie można dostać m.in. różne rodzaje kawy i herbaty rwandyjskiej. W Simba można też zjeść, wymienić pieniądze, kupić suweniry czy ustalić plan podróży po tym kraju w znajdującej się tam informacji turystycznej. Simba supermarkety działają także w innych dzielnicach Kigali, ale ja polecam akurat ten.

Ceny 

Ogólnie można stwierdzić, że ceny są w Rwandzie bardzo atrakcyjne dla polskiego turysty. Przykłady: piwo u mnie w hotelu kosztowało 2000 RWF, w mieście – od 700 do 1000, półlitrowa woda mineralna w hotelu – 1000 RWF, duża w mieście – ok. 1300 RWF, cena taxi po Kigali za cały dzień – 50 USD, wynajem dobrego przewodnika – od 100 do 200 USD za dzień, wino w kartoniku 3 l – 24 tys. RWF, woda 5 l – 2000 RWF, obiad à la szwedzki stół – 2500 RWF (w skromnej restauracji), 25 tys. – w dobrym hotelu, kawa – 2000 RWF. 

Wstęp do pałacu króla w Nyanza kosztuje 9000 RWF, wstęp do parku Nyangwe: trasa do mostu Canopi Walkway – 60 USD, a do wodospadu – 50 USD. Kilogram rybek sambasa od rybaków – 2000 RWF, kiść 12 bananów – ok. 500 RWF, 6 ananasów – ok. 1500 RWF, 4 kg pomidorów plus kg papryki na wiejskim targu to wydatek ok. 3000 RWF. Cała wielka kiść kilkudziesięciu bananów – ok. 3000-4000 RWF. Cała pieczona koza dla 15 osób to wydatek rzędu 150 tys. RWF. Natomiast zakup żywej kozy na prowincji to tylko 20 tys. RWF. 

Kawa w sklepie 500 gramów kosztuje 4500 RWF, herbata – 4650 RWF, wódka Konyagi 0,5 l – 4500 RWF.

Zdjęcie 14. Wybór lokalnych, pysznych herbat w markecie.
Zdjęcie 15. Wybór kaw ziarnistych.