Piękna Ukraina!

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 21.08.2021

Część II – Iwano-Frankiwsk.

Po kilku dniach spędzonych we Lwowie zdecydowałem się odbyć podróż pociągiem do Iwano-Frankiwska. Sam zakup biletu to wydatek około 25 PLN. Musiałem wybrać kategorię przedziału, okazać się paszportem, a na samym bilecie umieszczono moje imię i nazwisko. Wagony były oznaczone cyfrą arabską, przedział rzymską, a miejsce kolejną cyfrą arabską. Pomimo swojego wieku – może lata sześćdziesiąte/siedemdziesiąte XX w. – wagon dawał komfort, klimatyzacja działała. Pociąg jechał dość wolno, bo 130 kilometrów, dzielące Lwów od Iwano-Frankiwska, pokonałem w prawie trzy godziny. Sama podróż była bardzo komfortowa, ale widoki miałem ograniczone, głównie ze względu na zarośla rosnące wzdłuż torów.

W Iwano-Frankiwsku wita nas piękny dworzec kolejowy, za którym stoi mnóstwo tzw. marszrutek, rozwożących ludzi w różnych kierunkach. Niestety są to stare busy, bardzo czyste, ale nieklimatyzowane. Podróż przy 40°C to prawdziwe wyzwanie. Generalnie Ukraińcy do podróży wybierają pociągi, które pomimo swojego wieku i dłuższej podróży są bardziej komfortowym środkiem podróży. Dlatego często jest tak, że nie można zakupić biletu w żądanym przez nas terminie ze względu na brak miejsc. Marszrutki są zwykle szybsze, ale brak klimatyzacji przy wysokiej temperaturze odstrasza niektórych podróżników.

Iwano-Frankiwsk to dawne polskie miasto wojewódzkie Stanisławów, założone w 1662 r. przez hetmana polskiego Andrzeja Potockiego, nazwane tak na cześć jego ojca – Stanisława „Rewery” Potockiego. Od początku przywilej lokacyjny zakładał przestrzeganie praw religijnych jego przyszłych mieszkańców, tj. rzymskich katolików, Rusinów, Ormian i Żydów. W 1663 r. król Jan Kazimierz potwierdził przywilej lokacyjny i nadał miastu prawo magdeburskie oraz przywilej jarmarków. W miarę napływu osadników ukształtowały się dzielnice – Polacy zajęli zachodnią część miasta, Rusini i Ormianie – wschodnią, a Żydzi – północną. Kupcy w 1664 r. przez 20 lat byli zwolnieni z podatków. Od 1908 r. zaczęły powstawać tam polskie organizacje paramilitarne, które w 1911 r. przekształciły się w drużyny Związku Strzeleckiego. Ich uczestnikiem był m.in. późniejszy bohater drugiej wojny światowej – generał Stanisław Sosabowski.

W latach 1918-1919 obecny Iwano-Frankiwsk stanowił rejon sporny pomiędzy Polską a Ukrainą. W wyniku rozpoczętej w 1919 r. ofensywy polskiej Ukraińcy wycofali się na wschód od Stanisławowa, a miasto zostało opanowane przez Polaków. W niepodległej Polsce Stanisławów stał się stolicą jednego z trzech województw, na jaki podzielono Galicję Wschodnią. Szybko rosła liczba mieszkańców, która w 1939 r. wynosiła ponad 70 tysięcy, z czego 46% stanowili Żydzi, 36% – Polacy, 16% – Ukraińcy, a 2% – inne narodowości, głównie Niemcy. Obecnie jest stolicą obwodu iwano-frankiwskiego i zamieszkuje je 240-250 tysięcy osób.

Iwano-Frankiwsk jest ośrodkiem przemysłu maszynowego, metalowego, drzewnego, lekkiego i spożywczego, a także ważnym węzłem komunikacyjnym z międzynarodowym portem lotniczym. Funkcjonuje w nim pięć dużych wyższych uczelni, kilka college’ów, teatr i filharmonia. Ze względu na swoje cenne zabytki miasto jest także centrum turystycznym oraz ośrodkiem skupiającym rosnący z roku na rok ruch turystyczny, kierujący się na Huculszczyznę oraz w górskie masywu Czarnohory i Gorganów. Obecnie według różnych przewodników nazywane jest przedmurzem Karpat. To dobre miejsce wypadowe do Kołomyi, Tarnopola, Jaremczy, Lwowa czy Czerniowiec.

W mieście należy obowiązkowo zwiedzić całkowicie odrestaurowany rynek, część byłych murów obronnych, w których znajduje się obecnie bardzo ładnie odnowione i prowadzone centrum handlowe, ze sklepami oferującymi wiele tradycyjnych produktów ukraińskich – jak porcelana czy tradycyjne ubiory ludowe. Praktycznie wszystkie uliczki wokół rynku są pięknie zadbane. W Ratuszu znajduje się punkt informacji turystycznej, gdzie można dowiedzieć się, co w mieście zasługuje na zwiedzenie, co ciekawego można zobaczyć w okolicy miasta itp. Niestety w punkcie tym nie ma żadnej oferty turystycznej typu wycieczki, nie można też zakupić mapy rejonu po angielsku. Z kolei mapę miasta otrzymamy w języku polskim. Ratusz oferuje także możliwość wejścia na wieżę zegarową, skąd rozpościera się widok na całe miasto.

Ciekawym historycznie miejscem jest park miejski, położony zaraz za hotelem Nadia. Do 1980 r. znajdował się tam najstarszy i najcenniejszy w Galicji Wschodniej cmentarz polski. W tym roku został zrównany z ziemią, a w jego miejscu powstał Park Miejski. Obecnie na jego tyłach znajdują się kwatery żołnierzy ukraińskich oraz poległych na wschodzie Ukrainy podczas ostatniej wojny z Rosją.

Poza rynkiem głównym i jego bocznymi ulicami koniecznie należy przespacerować się ulicą Niezależności. Na jej końcu znajduje się duża fontanna, natomiast po obu stronach jest wiele punktów handlowych czy sklepów. Ulica, służąca za deptak, daje także cień dzięki wielu rosnącym tu drzewom. Jeżeli ktoś lubi ryby, to z całego serca polecam restaurację Anchousna big Czarnomorski, która znajduje się pod adresem bulwar Niezależnosti 8, www.chernomorka.ua. Świetnie stylizowana restauracja, z oryginalnie ubraną obsługą oraz klimatyzacją powodują, że bardzo miło jest skosztować tu morskich kulinariów, popijając odeskie wino. Nawet jeżeli ktoś nie zna języka angielskiego czy ukraińskiego, można podejść do stołu z surowymi rybami i wybrać to, co wydaje nam się apetyczne. Ceny są bardzo atrakcyjne: talerz dużych krewetek czarnomorskich 200 g kosztuje 268 UAH, 150 ml wina odeskiego białego wytrawnego – 45 UAH, pyszne piwo 400 ml – 50 UAH.

Jedną z ciekawszych restauracji znajdujących się przy rynku jest panoramiczna restauracja znajdująca się na piątym piętrze centrum handlowym Legenda Centr, Rynek 18a, www.legenda.if.ua. Poza tym, że restauracja oferuje świetną kuchnię, mamy też możliwość zrobienia pięknych zdjęć centrum miasta. Ceny: sałatka Cezar – 105 UAH, deska ryb wędzonych na zimno – 131 UAH, herbata – 30 UAH.

W mieście kursują głównie autobusy i trolejbusy, w których ceny biletów wahają się w zależności od tego, czy jest to nowy czy stary tabor (tj. klimatyzowany czy nie), od 5 do 10 UAH za jeden przejazd. Możemy zapłacić w autobusie, ale nie oczekujmy biletu. Po prostu wchodzimy pierwszymi drzwiami od kierowcy, płacimy za przejazd i zajmujemy miejsce. Bardzo niedrogie są także taksówki, praktycznie w każde miejsce dojedziemy za cenę około 10 PLN.

Iwano-Frankiwsk można swobodnie porównać do dużych i nowoczesnych miast polskich. Nie ustępuje im, jeżeli chodzi o czystość, piękno czy atmosferę. Będąc tam, człowiek zastanawia się, jak Ukraińcy byli w stanie tego dokonać bez wsparcia finansowego z Unii Europejskiej i dodatkowo prowadząc konflikt zbrojny na swoich wschodnich rubieżach. Jednak, mimo tego uroku, pięknego rynku i bocznych ulic, miasto nie nadaje się na dłuższy pobyt.

Piękna Ukraina!

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 22.08.2021 r.

Część IV – Czerniowce – Kamieniec Podolski – Chocim – Zaleszczyki.

Kolejnym miejscem, które chciałem odwiedzić, było miasto Czerniowce, Po drodze z Iwano-Frankiwska zatrzymałem się na kilka godzin w Kołomyi,liczącej obecnie około 60 tysięcy mieszkańców. Pierwsze informacje o tym głównym mieście Huculszczyzny i Pokucia oraz bramie do Huculszczyzny i Karpat sięgają roku 1240. Kołomyja bywa zwana małym Lwowem lub kawałeczkiem Wiednia. Leży nad rzeką Prut, prawie 95% jej mieszkańców to Ukraińcy, reszta to Polacy, Żydzi, Rosjanie i Białorusini. Nazwa miasta dała początek nazwie tańca ludowego zwanego kołomyjką oraz melodii do niego, która była utożsamiana z kozakiem. Jednym z ciekawszych atrakcji jest mieszczące się w centrum muzeum pisanek, zaprojektowane z okazji kołomyjskiego festiwalu kultury huculskiej w roku 2000.

Znajduje się tam około 12 tysięcy eksponatów – wśród nich najstarsza ukraińska pisanka pochodząca z XV lub XVI wieku. Można w nim obejrzeć pisanki wykonane różnymi technikami z całego świata, a także osobiście wykonane przez byłych prezydentów, takich jak Michaił Saakaszwili czy Leonid Kuczma. Jest to jedyne takie muzeum w Ukrainie i na świecie, nazywane ósmym cudem Ukrainy. W mieście znajduje się także największe na świecie muzeum sztuki ludowej Huculszczyzny i Pokucia – jedyne muzeum ukraińskie wpisane do brytyjskiej królewskiej encyklopedii jako muzeum światowych arcydzieł. Zbiory liczą około 50 tysięcy eksponatów. W samym centrum zlokalizowany jest bardzo duży ryneczek, na którym znajduje się wiele różnych targowisk specjalizujących się w danych produktach: spożywczych, mięsnych czy przemysłowych. Mankamentem jest bardzo duży ruch samochodowy w samym centrum, wynikający jednak z działalności handlowej.

Wizyta w Czerniowcach miała dla mnie wątek osobisty. Pisząc rozprawę doktorską w latach 2001-2006 na temat Lwowskiej Ekspozytury Wywiadu nr 5 we Lwowie, w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie znalazłem dokumenty dotyczące podpisania porozumienia o wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Lwowską Ekspozyturą a oddziałem wywiadowczym rumuńskiej 8 Dywizji, stacjonującej wtedy w Czerniowcach. Wyobrażałem sobie wtedy to miasto jako małe i prowincjonalne. Kiedy już je zobaczyłem, stwierdziłem, że nawet w porównaniu do Lwowa nie może mieć ono kompleksów. Oczywiście mam na myśli nie jego wielkość, ale piękno zabudowy. Nie jest podobne do żadnego polskiego czy ukraińskiego miasta, a liczba i jakość pięknych i zadbanych kamienic wręcz przytłaczają. Biorąc pod uwagę stereotypy dotyczące współczesnej Ukrainy, mam obawy, że publikując zdjęcia z Czerniowiec, nikt mi nie uwierzy, że to właśnie ten kraj.

Współczesne Czerniowce, liczące około 250 tysięcy mieszkańców, są symbolem dawnej wielokulturowości i austro-węgierskiego szyku. Miasto, położone w południowo-zachodniej części Ukrainy nad Prutem, stanowi siedzibę obwodu czerniowieckiego. Pierwsza wzmianka historyczna pochodzi z 1408 r. W 1930 r. miasto liczyło 112427 mieszkańców, ich skład wyglądał następująco: Żydzi 38%, Rumuni 27%, Niemcy 15%, Ukraińcy 10%, Polacy 8%, Rosjanie 1,3%. Według spis z 2001 r. Ukraińcy stanowili 79,95%, Rosjanie 11,3%, Rumuni 6,1% oraz Polacy 0,6%. Czerniowce były kolejno pod zwierzchnictwem mołdawskim, tureckim, polskim, znów tureckim, austro-węgierskim, rosyjskim, rumuńskim, radzieckim, znów rumuńskim, radzieckim i w końcu ukraińskim. Miasto zaczęło odzyskiwać swoją świetność po roku 1991, tj. po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę. Obecnie jest w większości zamieszkałe przez Ukraińców, choć duży odsetek mieszkańców stanowią Rosjanie i Rumuni. Polacy, Niemcy, Żydzi i Ormianie zakładają swoje stowarzyszenia kulturalne, które skupiają się wokół tzw. domów narodowych polskich, niemieckich i innych, znajdujących się przy pięknym deptaku Olgi Kobylańskiej.

Dom Polski w Czerniowcach został ufundowany w 1905 r. i działa do dzisiaj. Jako stowarzyszenie wydaje „Gazetę Polską”, której początki sięgają roku 1883. W 1910 r. społeczność polska liczyła 15 tysięcy osób. W tamtym czasie najliczniejszą narodowością byli Żydzi, następnie Ukraińcy i Polacy. Najbardziej reprezentacyjną ulicą miasta była i jest ulica Olgi Kobylańskiej, kiedyś ulica Pańska – pierwsza w pełni wybrukowana ulica w mieście. Często, aby na nią wejść, robotnicy musieli zdejmować buty.

Jednym z najlepszych burmistrzów miasta, który włożył ogromny wkład w jego rozwój, był Antonii vonKochanowski ze Stawczan. Ten wieloletni burmistrz Czerniowiec, zarządca księstwa Bukowiny, urodził się jako syn Antoniego Corvinusa Kochanowskiego (1785–1840), właściciela majątków Stawczany i Kiczera, z rodu wywodzącego się według rodzinnej tradycji od zmarłego bez potomstwa w linii męskiej Jana Kochanowskiego. Od momentu utworzenia rady miejskiej Czerniowiec w roku 1864 był jej członkiem.Ze względu na jego zdolności organizacyjne, celowość, zrównoważenie i umiejętność kierowania pracą kolegów w 1866 r. radni wybrali go na burmistrza na pozostałe dwa lata kadencji i ponownie w latach 1868 i 1872. Kiedy w 1887 r. zmarł burmistrz Czerniowiec Wilhelm von Klimesch, Kochanowski miał wprawdzie 70 lat, ale zachował młodzieńczą energię, jasny umysł i postępowe poglądy.

Te cechy, pomnożone przez ogromne doświadczenie, dały deputowanym rady miejskiej wiosną 1887 r. powód do ponownego wyboru go na burmistrza Czerniowiec, którym pozostał do roku 1905. W latach 1890-1904 był wicepremierem Bukowiny. Pod jego zarządem Czerniowce rozkwitły w sposób bezprecedensowy. 2 listopada 1895 r. oddano do użytku wodociągi i kanalizację. Wybudowano elektrownię, dzięki której 5 lutego 1896 r. na głównych ulicach zapaliły się latarnie elektryczne, a sala posiedzeń w ratuszu została po raz pierwszy oświetlona elektrycznie niecały miesiąc później, bo 3 marca. Przy tej okazji radni zgotowali burmistrzowi owację. 18 lipca 1897 r. w mieście rozpoczął się ruch tramwajowy. 

Ze znanych Polaków związanych z Czerniowcami należy wymienić także malarkę Augustę Kochanowską, która przyjaźniła się z ukraińską pisarką Olgą Kobylańską. Najlepszy okres w rozwoju miasta to czasy austro-węgierskie. Wynikało to z dużej tolerancji i niczym nieograniczonej możliwości rozwoju mniejszości narodowych. Gorsze czasy nastąpiły w latach 1918-1940, tj. w okresie pozostawania Bukowiny pod rządami rumuńskimi. Był to czas agresywnej nacjonalizacji i ograniczania działalności mniejszości narodowych.

Poza Domem Polskim, który znajduje się przy ulicy Kobylańskiej, innym ciekawym miejscem związanym z Polską jest były Konsulat Polski w Czerniowcach przy ulicy Ormiańskiej 14. Konsulat ten odegrał istotną rolę w 1939 r., kiedy to do Rumunii wycofywane były polskie władze wojskowe i cywilne. Konsulat znajdował się pod adresem Ormiańska 16, będącej boczną ulicy Kobylańskiej. Opodal znajdowała się także polska szkoła. W tym czasie w Czerniowcach funkcjonowało łącznie 15 różnych konsulatów, co tylko świadczy o pozycji miasta.

Innym sławnym obywatelem Czerniowiec był Josef Hlávka (ur. 15 lutego 1831, zm. 11 marca 1908) – czeski architekt, filantrop i założyciel pierwszej czeskiej fundacji. Hlávka urodził się w Přešticach koło Pilzna w 1831 r. Studiował na Politechnice Praskiej i w Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu. Hlávka w Czerniowcach zaprojektował m.in. cerkiew ormiańską, uniwersytet oraz 40 ważnych budynków w Europie, w tym. Operę Wiedeńską i wiele kamienic w Wiedniu.

Na szczególną uwagę zasługuje Uniwersytet w Czerniowcach, który został zbudowany jako rezydencja prawosławnych metropolitów Bukowiny i Dalmacji na zlecenie prawosławnej fundacji religijnej Bukowiny i ówczesnego biskupa Jewgenija Gakmana. Początkowo była to siedziba metropolity Dalmacji, składająca się z trzech gmachów: cerkwi, klasztoru i centralnego pałacu metropolity. Do budowy obiektu finansowo przyczynili się także Żydzi czerniowieccy, co zostało odzwierciedlone na jednej z kopuł prawego skrzydła, gdzie na jednym elemencie mamy połączenie symbolu krzyża i gwiazdy Dawida. Budowę uniwersytetu rozpoczęto w 1868, a zakończono w 1882 r.

Budynek należy do jednych z najpiękniejszych w Europie i stanowi połączenie różnych stylów, w tym mauretańskiego, huculskiego i bizantyjskiego. Uniwersytet jest otoczony ogrodami w stylu angielskim i francuskim. Obecnie studiuje tam około 20 tysięcy studentów, a dodatkowo jest on odwiedzany przez 50 tysięcy turystów rocznie. Sam uniwersytet w tym miejscu został powołany w 1875 r. przez cesarza Franciszka i był jednym z pierwszych za czasów Austro-Węgier. Obecnie nosi imię ukraińskiego pisarza Jurija Fetkowicza, któryurodził się jako syn polskiego szlachcica Adalberta (Wojciecha) Hordyńskiego i córki prawosławnego duchownego. Na życzenie ojca został ochrzczony w kościele katolickim, dopiero później przeszedł na prawosławie i przybrał imię Jurij. Uniwersytet w Czerniowcach 10 lat temu został wpisany na listę UNESCO. W trakcie drugiej wojny światowej prawa strona budynku uległa zniszczeniu w związku z pożarem, spaliła się m.in. biblioteka.

Innym pięknym budynkiem jest Dworzec Centralny, bardzo podobny do teatru czerniowieckiego. Najstarszym budynkiem w mieście jest Dom Generała, innym – Dom Pułkownika, w którym znajdowało się m.in. kasyno. Interesujący jest Budynek Statek, zbudowany przez byłego marynarza, który w ten sposób okazywał tęsknotę za morzem. Zaprojektowano i usytuowano go w taki sposób, aby sprawiać wrażenie, że przebija się on przez wzburzone fale. Kolejnym ważnym obiektem jest budynek filharmonii, w którym koncertowali najwybitniejsi artyści z całego świata.

Poza wymienionymi obiektami warto także zwiedzić kościół ormiański, w którym obecnie znajduje się pięknie odrestaurowana sala koncertowa, bazylikę katedralną św. Mikołaja, drewnianą cerkiew Mikołajewską, filharmonię, cerkiew katedralną, sobór Zstąpienia Ducha Świętego, plac i most turecki, Plac Teatralny, Plac Centralny, Plac Filharmonii, Główną Synagogę Bukowiny, Ratusz, Akademik Uniwersytetu Medycznego (w przeszłości hotel Bristol), katedrę Ducha Świętego, ulicę Główną, Dworzec Kolejowy czy Uniwersytet Medyczny. Będąc w Czerniowcach, warto pospacerować w pięknym parku czy odwiedzić czerniowieckie muzeum narodowej architektury, gdzie możemy podziwiać piękne budynki architektury wiejskiej. Znajdują się tam zagrody gospodarskie z różnego okresu, młyny, kuźnia, cerkiew oraz karczma.

Ciekawym miejscem jest przepiękny Teatr Czerniowiecki im. Olgi Kobylańskiej, z placem specjalnie obniżonym o dwa metry, aby teatr był bardziej uwidoczniony. Budowę teatru rozpoczęto w 1905 r. i trwała ona 18 miesięcy.

Występowała w nim nasza rodaczka Helena Modrzejewska. Na placu przed teatrem znajduje się aleja gwiazd, w tym pisarzy, muzyków i śpiewaków związanych z Czerniowcami. Duże wrażenie robi Dom Żydowski, w którym aktualnie znajduje się Dom Kultury. Żydzi do wybuchu drugiej wojny światowej stanowili większość mieszkańców. Bogaci mieszkali w górnych, bogatych Czerniowce, natomiast biedni w dolnym.W czasie drugiej wojny światowej w dzielnicach zamieszkałych przez biedotę żydowską utworzono getto, w którym zgromadzono ponad 50 tysięcy Żydów. W 1939 r. w mieście działało 60 synagog. Obecnie czynna jest Synagoga Główna, istnieje również budynek starej synagogi, w którym znajduje się kino, i z tego powodu często jest ona nazywana „kinagoga”.

W związku z dużą liczbą wielkich literatów zamieszkałych w Czerniowcach miasto to było często nazywane tajną literacką stolicą Europy. Do największych pisarzy żydowskiego pochodzenia w tym mieście należy Paul Celan, ur. w 1920 r. Inną światowej klasy pisarką była Rose Auslander.

Zdecydowanie najładniejszą i najspokojniejszą ulicą jest wspomniana już ulica Olgi Kobylańskiej, po której przechadza się zawsze mnóstwo ludzi. Ponieważ jest ona wyłączona z ruchu i w całości odrestaurowana, cieszy się wyjątkową popularnością wśród mieszkańców miasta i turystów. Szczególnie polecam spacer od piątku do niedzieli, kiedy pojawiają się tam tysiące odświętnie ubranych ludzi, przechadzających się z jednego końca ulicy do drugiego i z powrotem.

Przy ulicy zlokalizowanych jest mnóstwo restauracji, serwujących dania kuchni ukraińskiej, gruzińskiej, ormiańskiej, włoskiej i wielu innych. Ulica ta jest także popularna wśród artystów. Muzykę można tu usłyszeć praktycznie każdego dnia, jednak w dni weekendowe artyści grają praktycznie co 50-100 metrów. Atmosfera tu panująca jest niesamowita, ludzi tańczą, wspólnie śpiewają czy spożywają posiłki. Nie widać żadnych służb porządkowych, jednocześnie czujemy się całkowicie bezpiecznie i beztrosko. Szczerze powiem, że takiej atmosfery i takiego piękna nigdzie do tej pory nie spotkałem, a widziałem już trochę świata.

Z pełną odpowiedzialnością mogę polecić kilka restauracji w Czerniowcach: Dżordżina, ul. Olgi Kobylańskiej 23 (kuchnia gruzińska), SzoSzo, ul. Główna 65, Bakłażan (kuchnia gruzińsko-ormiańska), ul. Olgi Kobylańskiej 38 oraz Rita Steinberg, ul. Uniwersytecka 48 (kuchnia żydowska).

Czerniowce stanowią także doskonałą bazę wypadową. Stamtąd odbyłem kilka jednodniowych wycieczek – m.in. do zamku w Chocimiu, miasta i zamku w Kamieńcu Podolskim, zamku w Czerwonogrodzie, Zaleszczyków czy starej sowieckiej bazy radarowej Pamir, znajdującej się w Karpatach przy granicy z Rumunią.

Zamek Chocim należy do najbardziej znanych na Ukrainie, jest to także miejsce dwóch wielkich polskich zwycięstw w 1621 i 1673 r. W 1621 r. od września do października połączone siły polsko-kozackie broniły zamku przed nacierającymi Turkami, Tatarami i Mołdawianami. Pomimo ponaddwukrotnej przewagi obrońcy zdołali utrzymać zamek, zadając Turką i ich sojusznikom ogromne straty, zabijając ponad 40 tysięcy żołnierzy strony przeciwnej. W 1673 r. pod siły tureckie podeszli Polacy dowodzeni przez hetmana Jana III Sobieskiego. Turcy, którzy bronili się w starym polskim obozie z czasów poprzedniej wojny, zostali rozbici. Obie bitwy odbiły się szerokim echem w całej Rzeczypospolitej i Europie, a zwycięstwo z 1673 r. zapewniło tron Janowi III Sobieskiemu. Zamek przez okres swojej historii wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, ostatecznie w okresie międzywojennym pozostawał w rękach Rumunii, a od 1944 r. – Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej, obecnie Ukrainy.

Obecnie zamek jest bardzo dobrze zachowany i cały czas konserwowany, przez co przyciąga wielu turystów. Jego rozmiary oraz strategiczne usytuowanie bezpośrednio nad brzegiem Dniestru powodują, że trudno sobie nawet wyobrazić jego zdobycie. Stając pod jego murami, z perspektywy potencjalnego żołnierza z tamtego okresu, czujemy się całkowicie bezradni. Do zamku prowadzi jedyny most. Jego brak całkowicie odcina zamek od otaczającego terenu, z jednej strony mamy bowiem Dniestr, natomiast z drugiej – fosę, którą płynie mała rzeczka.

Przyjeżdżając na miejsce, najpierw parkujemy na dużym parkingu, gdzie kupujemy bilet. Na parkingu znajdują się też stoiska z suwenirami i lokalnymi produktami spożywczymi. Wychodząc w kierunku Bramy Benderskiej, mijamy pomnik dowódcy kozackiego Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego, który w czasie bitwy w 1621 r., dowodząc 20 tys. kozaków, bronił Chocimia u boku Polaków. Po przejściu przez bramę mijamy po prawej stronie cerkiew garnizonową, postawioną przez Rosjan w XIX w. Droga do zamku prowadzi przez most zwodzony, wychodzący na niewielki dziedziniec. W zamkowych salach możemy zobaczyć niewielką wystawę historyczną, stroje z epoki, maszyny oblężnicze czy malarstwo współczesne nawiązujące do czasów świetności zamku. Na zakończenie warto przespacerować się po okolicy, aby zobaczyć zamek z różnej perspektywy.

Nazwa Kamieniec Podolski kojarzyła mi się (i pewnie nie jest to tylko moje skojarzenie) zawsze z zamkiem na Kresach Wschodnich, znanym z jednego z moich ulubionych filmów „Pan Wołodyjowski”, nakręconego przez Jerzego Hoffmana na podstawie trylogii Henryka Sienkiewicz. Zamek ten zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. Na miejscu okazuje się, że prowadzi do niego bardzo urokliwa trasa wychodząca wprost z kamienieckiego starego miasta. Sam historyczny Kamieniec Podolski został założony na wzgórzu, odciętym prawie w całości od reszty terenu bardzo głębokim i niedostępnym kanionem rzeki Smotrycz. Powstaje w ten sposób coś na kształt półwyspu z wąskim przesmykiem. Samo miasto także pełniło rolę twierdzy i do dzisiaj zachowały się liczne szańce, baszty i bramy, w tym Polska, Ruska, Batorego czy Wietrzna. W sytuacji zagrożenia specjalne urządzenia hydrologiczne powodowały zalewanie wody w wąwozie i odcięcie całego miasta. Przekonali się o tym m.in. Turcy, którzy w 1672 r. nie zdołali wziąć go szturmem. Obecnie stare miasto wygląda naprawdę imponująco i jest już w większości odrestaurowane.

Kamieniec Podolski uzyskał prawa miejskie w 1432 r. Zamieszkiwali go Polacy, Rusinie i Ormianie – każda z narodowości posiadała swoją świątynię, wójta i sądy. Jednak początki osadnictwa na tych terenach to dzieło Litwinów. Liczne przywileje powodowały, że kwitł handel i rozwijało się rzemiosło. Regularnie rozbudowywano także mury obronne i fortece. W czasie zaborów Rosjanie próbowali ożywić miasto, jednak bez sukcesów. Po upadku caratu o Kamieniec walczyli Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. W wyniku postanowień traktatu ryskiego miasto przypadło Rosjanom. Pod ich rządami wiele zabytków uległo zniszczeniu i dewastacji. Dzieła zniszczenia dopełnili Niemcy, którzy podczas okupacji wymordowali 20 tysięcy Żydów.

Zamek kamieniecki został usadowiony przy zakolu Smotryczy, obok drogi biegnącej do miasta od zachodniej strony. Twierdza odgrywała bardzo ważną rolę w systemie obronnym Kamieńca – to właśnie w jej okolicy znajdował się jedyny duży most prowadzący do centrum osady. Zdobycie zamku było kluczowe dla zdobycia całego kompleksu obronnego.

Na początku XV w. Kamieniec Podolski stał się głównym miastem województwa podolskiego. Potężna, ciągle rozbudowywana i praktycznie nie do zdobycia twierdza była niezbędna do ochrony polskich interesów na wschodnich granicach Rzeczypospolitej. W 1621 r. Osman II zrezygnował ze szturmu na miasto ze względu na jego fortyfikacje. Z kolei Mehmed Abaza w 1633 r. poniósł klęskę pod murami podolskiej twierdzy, mimo iż w sprzymierzonych wojskach osmańskich znajdowali się także Tatarzy i Mołdawianie. Dopiero w 1672 r. wielotysięczne wojska tureckie, po długotrwałym oblężeniu i wykonaniu wielu podkopów, wysadzając w powietrze część umocnień, zmusili załogę do poddania. Pomimo bowiem nalegań ze strony hetmana Jana III Sobieskiego król nie wzmocnił załogi zamku, przez co padł on podczas tureckiego oblężenia. Został odbity dopiero w 1699 r., ale nie odzyskał swojego dawnego znaczenia. Po drugim rozbiorze Polski w 1793 r. Kamieniec zaczął przynależeć do Imperium Rosyjskiego. Na początku XIX za murami twierdzy znajdowało się więzienie, a od 1928 r. terytorium Starego Zamku zyskało miano skansenu. Prawdziwa odbudowa twierdzy rozpoczęła się dopiero po drugiej wojnie światowej.

Obecnie zarówno stare miasto, jak i Stary Zamek robią ogromne wrażenie, z czego zamek bardziej imponująco wygląda od strony starego miasta niż od swojego wnętrza. Wnętrze Starego Zamku to obecnie duży dziedziniec, wokół którego znajduje się kilka baszt, niektóre z nich udostępnione dla zwiedzających. Dzisiejszy Kamieniec to duże i zadbane miasto, w 2017 r. mieszkało tu około 100 tysięcy ludzi. Natomiast główny plac Starego Miasta to dawny rynek polskiej społeczności Kamieńca, obok którego znajduje się barokowo-renesansowy ratusz.

Bardzo ciekawą wycieczką jest wyjazd do starej bazy radzieckiej obrony przeciwlotniczej (OPL) w Pamirach, znajdującej się w Karpatach na wysokości 1410 metrów n.p.m. Sam Pamir leży na przełęczy Semenczuk, w masywie Gór Jałowyczorskich. Z Czerniowiec można dojechać po trasie Wisznica, Putylia, Selatin, aż do wsi Szepit. Sama trasa już od miejscowości Putylia jest bardzo urokliwa. Jej znaczna część przebiega wzdłuż potoków, często bardzo szerokich. Mijamy piękne i zadbane wsie huculskie, kładki nad rzekami, wodospady oraz cerkwie. Ostatnie około 30-40 kilometrów to już droga gruntowa, gdzie prędkość autobusu bardzo spada. Przydają się tu samochody terenowe. Ze wsi Szepit możemy wejść na szczyt Pamir pieszo, ale musimy uwzględnić, że trasa ma około 5-6 kilometrów, albo wjechać samochodami terenowymi. W samej wsi zobaczymy piękny wodospad oraz zabytkową drewnianą cerkiew, podobno wykonaną bez użycia gwoździ. Wjazd samochodami terenowymi to bardzo ciekawe i pełne wrażeń przeżycie, w pewnych momentach tylko dla odważnych, ale widoki i emocje są tego warte. Na transporcie turystów na szczyt zarabia wielu lokalnych kierowców posiadających samochody terenowe. Widziałem na własne oczy stary radziecki pojazd ciężarowy kamaz, wyładowany po brzegi młodymi Ukraińcami. Niektóre firmy specjalizują się w radzieckich uazach, inne w toyotach.

Na szczycie znajdują się opuszczone ogromne instalacje radarowe – w większości tylko ich osłony, przypominające wyglądem gigantyczne białe balony. Widoczne są także opuszczone schrony i budynki po byłej bazie. Dziesiątki osób, szczególnie w weekend, wjeżdża na górę i robi sobie wspólne pikniki. Przed samym szczytem możemy spotkać stada owiec czy zobaczyć domy, gdzie w sezonie letnim górale huculscy wyrabiają owcze sery. Przy ładnej pogodzie mamy piękne widoki na ukraińskie i rumuńskie Karpaty. Zresztą część trasy przebiega bezpośrednio wzdłuż ogrodzenia oddzielającego Ukrainę od Rumunii. Gołym okiem widać, że Ukraińcy zaczynają dostrzegać ogromny potencjał turystyczny Karpat. W rejon ten przyjeżdżają turyści z całej Ukrainy, a także z Polski, Białorusi, Niemiec, USA i wielu innych zakątków świata. Nie ma tu dróg asfaltowych, jest natomiast całkowity spokój, brak zasięgu telefonów komórkowych, sympatyczni ludzie i zjawiskowe widoki. Niedaleko miejscowości Szepit znajduje się także małe schronisko dla zwierząt, gdzie poza dzikami, borsukiem i sarnami możemy zobaczyć trzy niedźwiedzie karpackie, z czego jedną wielką samicę Maszę.

Zaleszczyki to miasto malowniczo położone w zakolu Dniestru, które było polskim biegunem ciepła i jednym z najpopularniejszych wakacyjnych kurortów. Słynęło z uprawy winorośli i arbuzów. W granicach międzywojennej Polski Zaleszczyki stanowiły punkt na południowo-wschodnim krańcu kraju przy granicy z Rumunią. Jako wakacyjny cel były tak popularne wśród polskich elit, że mimo słabo rozwiniętej sieci kolejowej i drogowej na Kresach docierała tam słynna „lukstorpeda”. Przyjeżdżał tutaj pociąg nawet z bardzo odległej Gdyni. Była to jednocześnie najdłuższa trasa kolejowa w przedwojennej Polsce, licząca 1314 kilometrów. W Zaleszczykach uprawiano winorośl, brzoskwinie, a także budzące zachwyt niespotykane nigdzie w Polsce melony i arbuzy. Próbowano tam nawet uprawiać cytrusy. Znak rozpoznawczy Zaleszczyk stanowiła promenada obsadzona dwoma szpalerami równo przyciętych klonów, w nocy rozświetlona lampionami, oraz dwie główne plaże, zwane słoneczną i cienistą.

Mijając Zaleszczyki, jedziemy do ruin polskiego zamku w Czerwonogrodzie oraz wodospadu Dżurynskyi, które znajdują się na północ od miasteczka Zaleszczyki, niedaleko od wsi Nyrków. Za Zaleszczykami około godziny jazdy na północ znajduje się jaskinia Werteba, która akurat w tym dniu była zamknięta. Jaskinia jest o tyle ciekawie położona, że jadąc samochodem, widzimy najpierw ogromne żyzne pola Ukrainy, nagle w pewnym momencie ukazuje się nam nieduży lej w ziemi, zejście na jego dno, a następnie drzwi do jaskini, która jest pomnikiem kultury trypolskiej. Jaskinia Werteba to najbardziej znana z 96 jaskiń odkrytych w skałach jurajskich w obwodzie tarnopolskim. Należy także do największych jaskiń w Europie – długość podziemnych dróg wynosi 9021 metrów. Jaskinia nie znajduje się w górach, ale na płaskowyżu, a wchodzi się do niej przez dziurę w ziemi. Większość bezcennych wykopalisk pochodzących z tej jaskini znajduje się obecnie w Muzeum Archeologicznym w Krakowie. Kultura trypolska jest kulturą archeologiczną reprezentującą apogeum rozwoju kultur neolitycznych. Eksponaty z tej jaskini znajdują się także w muzeach w Warszawie, Wiedniu, Lwowie, Borszczowie i Tarnopolu. Wspomniane zabytki pochodzą z okresu szacowanego pomiędzy 3870 a 2710 p.n.e.

Zamek w Czerwonogrodzie ulokowanyjestw niezwykle malowniczej dolinie Dżuryn, w sąsiedztwie byłej wsi Czerwonogród. Przed drugą wojną światową mieszkało tam 361 osób, głownie Polaków. W 1944 r. większość z ich została wymordowana przez UON – UPA, co spowodowało zniknięcie miejscowości. Z dawnej zabudowy wzgórza ostały się jedynie ruiny pałacu i kościoła. Wzgórza otaczające wzniesienie, na którym znajdują się ruiny pałacu, zbudowane się z czerwonego piaskowca. Oblane wodami rzeki Dżuryn, dopływu Dniestru, było idealnym miejscem do założenia osady. Naturalne bariery zapewniały ochronę istniejącej tu już w IX w. siedzibie książąt ruskich. Zamek stanowił miejsce sporne między książętami ruskimi, w późniejszym czasie rządzili tutaj Tatarzy, hospodarze mołdawscy oraz władcy litewscy.

Po wejściu tych ziem w skład Rzeczypospolitej zamkiem jako królewszczyzną władali starostowie kamienieccy, początkowo buczaccy, później jazłowieccy i Daniłowiczowie. Wzrost znaczenia miejscowości w czasach Rzeczypospolitej wpłynął na wygląd siedziby. Dokładnie nie wiadomo, kiedy drewniany zamek został przekształcony w wykonany z czerwonego piaskowca. Nieopodal ruin pałacu znajduje się najwyżej położony na Podolu wodospad Dżurynskyi mający 16 metrów wysokości. Świetne miejsce do wypoczynku – można tu się wykąpać w zimnej wodzie wodospadu, zrobić dobre zdjęcia i kilka godzin wypocząć, a także zobaczyć ukraińskie żyzne i bogate pola uprawne, ciągnące się kilometrami pola słoneczników, kukurydzy czy soi. W mijanych wsiach możemy dobrze i niedrogo zjeść czy kupić lokalne produkty, takie jak wino, warzywa i owoce, na każdym kroku jest też sprzedawany kwas. Główne drogi są dosyć słabej jakości, boczne gruntowe pokrywa biały grys. Pomimo wolnego tempa przemieszczania widoki warte są odbijania w boczne drogi i ubrudzenia samochodu. Warto też podkreślić mały ruch samochodowy, który powoduje, że nie czujemy presji szybkiej jazdy. Mało jest także samochodów ciężarowych.

 Dalej w miejscowości Monastyrok możemy zwiedzić starą skalną cerkiew oraz podziwiać panoramę na rzekę Seret. Generalnie rejon ten jest bardzo interesujący pod względem geologicznym. Jadąc samochodem, widzimy ogromne płaskie przestrzenie, pośród których nagle pojawiają się bardzo rozległe, zalesione i głębokie kaniony czy wąwozy – płyną tam rzeki, rosną lasy i spadają bardzo urokliwe wodospady.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023

Decyzja o wyborze Armenii jako kolejnego miejsca do odkrycia nie była przypadkowa. W 2017 r. byłem w Erywaniu na meczu Polska – Armenia, ale był to wyjazd tylko trzydniowy. Już wtedy wiedziałem, że na pewno tu wrócę, aby zwiedzić ten kraj bardziej szczegółowo. Jak zawsze, nie miałem żadnych szczegółowych planów i wykupiłem tylko trzy noclegi w Erywaniu. Reszta miała sama się zrealizować.

Ze względu na bezpośredni lot z Warszawy o 22.50, który trwa trzy godziny, Armenia jest dla naszych turystów łatwo dostępna. Już na lotnisku zauważyłem, że na lot czeka mnóstwo ludzi. Samolot LOT-u, wcale nie mały, był szczelnie wypełniony pasażerami, głównie Ormianami. Szczerze powiem, że dziwiła mnie nieduża liczba Polaków, pomimo długiego weekendu. Pewnie dlatego, że Kaukaz, choć nas przyciąga, ciągle nie jest oblegany turystycznie. Wojna z Azerbejdżanem i brak znajomości języków obcych też robi swoje.

Dzień pierwszy (29.04.2023 r.) – Erywań

Po wylądowaniu w Erywaniu musiałem odczekać ponad 40 minut w długiej kolejce do kontroli paszportowej. W jej trakcie poza pytaniem o cel przyjazdu pogranicznik znowu wnikał, dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Z kolei, kiedy jestem w Azerbejdżanie, Azerowie dopytują, po co byłem w Armenii. Swój konflikt graniczny w głupi sposób przenoszą na turystów. Dla mnie oba te narody są podobne pod względem, gościnności, wyglądu, kuchni, poza religią, którą w Armenii jest chrześcijaństwo. Zresztą jest to pierwszy kraj, który przyjął chrzest.

Po załatwieniu formalności podszedłem jeszcze do wypożyczalni samochodu wypytać o warunki wynajmu, bo taki miałem plan po 2 maja. Później dałem się złowić taksówkarzowi, który za około 100 PLN zawiózł mnie do małego i schowanego w uliczce hotelu. Tam szybko otrzymałem klucz i poszedłem trochę odespać zarwaną noc.

Zdjęcie 1. Hotel Daniel w Erywaniu.

Po późnym śniadanku jako pierwszy cel zwiedzania wybrałem muzeum koniaku Ararat, którego nie udało mi się odwiedzić kilka lat wcześniej ze względu na brak wcześniej rezerwacji. Z mojego hotelu miałem tam około 30 minut wolnego spacerku. Miałem dwie opcje wizyty: tańszą za około 80 PLN i droższą za około 120 PLN, ale z degustacją trzech dziesięcioletnich koniaków. Jako miłośnik tego alkoholu musiałem wybrać droższą, na którą dodatkowo czekałem godzinę. W międzyczasie porobiłem zdjęcia w świetnie przygotowanym sklepie firmowym czy pokoju-poczekalni.

Zdjęcie 2. Muzeum Ararat.

Zdjęcie 3. Wejście do muzeum Ararat.

Zdjęcie 4. Najważniejsze koniaki w ofercie firmy.

Zdjęcie 5. Świetnie wyposażony sklep firmowy.

Zdjęcie 6. Pokój-poczekalnia, bardzo ciekawie przygotowany.

Ponieważ inna wycieczka nie dojechała, byłem jedyną osobą na tę godzinę i miałem tylko dla siebie miłą Ormiankę Lię jako przewodniczkę. Po kolei opisała mi historię firmy założonej w 1887 r. oraz proces produkcji koniaku. Miałem okazję zobaczyć także Aleję Prezydencką, gdzie znajdują się beczki pełne koniaka, opisane nazwiskiem głowy obcego państwa, która odwiedziła Armenię. Widziałem beczki z nazwiskami Lecha Wałęsy i Bronisława Komorowskiego, które podobno należą do nich i ich rodzin. Była też sala, a w niej beczka koniaku tzw. porozumienia mińskiego, która ma zostać otwarta w momencie, kiedy zakończy się pokojowo konflikt w Górskim Karabachu pomiędzy Azerbejdżanem i Armenią. Z oczywistego powodu wszyscy chcą ją jak najszybciej otworzyć… Widziałem też beczkę znanego piosenkarza francuskiego, ormiańskiego pochodzenia, Charlesa Aznavoura, który ma nawet swoją linię o nazwie Aznavour, z podpisem na butelce. Niestety zmarł dwa tygodnie przed uroczystością wypuszczenia jego linii koniaku.

Zdjęcie 7. Beczki z koniakiem.

Zdjęcie 8. Aleja Prezydencka.

Zdjęcie 9. Beczka prezydenta Lecha Wałęsy.

Zdjęcie 10. Beczka prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Zdjęcie 11. Beczka Charlesa Aznavoura.

Zdjęcie 12. Beczka pokoju.

Zdjęcie 13. Wnętrze muzeum.

Na zakończenie odbyła się degustacja trzech rodzajów 10-letniego koniaku: odmian Akhtamar, Armenia i ulubionego koniaku Churchilla – Dvin. Premier Wielkiej Brytanii podobno uważał, że aby żyć długo, trzeba palić cygara, pić koniak i nigdy nie uprawiać sportu. Chociaż każdy koniak miał 10 lat, smakował zupełnie inaczej. Najmocniejszy, bo o zawartości 50% alkoholu, był ten ulubiony przez Churchilla. Ciekawe, że koniak przechowywany jest zawsze w dębowych beczkach, wytwarzanych z dębu pochodzącego z północnej Armenii. Beczki wykorzystuje się przez 80 lat, a następnie służą do produkcji nowych beczek, które muszą być podgrzewane od wewnątrz, aby dąb był plastyczny i pozwalał zamknąć beczkę. Nie wykorzystuje się do uszczelniania żadnych związków czy klei chemicznych, wszystko jest produkowane w stary, tradycyjny sposób.

Zdjęcie 14. Sala degustacji.

Zdjęcie 15. Przygotowane trunki do degustacji.

Zdjęcie 16. Koniak Otborny z naklejką „Krzysztofa podróże bez planu”.

Po wizycie w muzeum, uradowany i wyluzowany, udałem się na obiad do restauracji Taverny, w której jadłem w 2017 r. Pamiętałem, że była tam genialna kuchnia ormiańska za rozsądną cenę. Polecam z całego serca – Tavern Yerevan, ulica Amiryan 5, www.pandokyerevan.com. Ze smakiem zjadłem świński szaszłyk i jagnięcy kebab, o smaku nie do zdobycia w Polsce. Dodatkowo pyszna sałatka letnia, tradycyjny chleb, które popijałem czerwonym winem, kawą espresso i wodą. Za wszystko zapłaciłem około 140 PLN. Cena w stosunku do jakości i ilości jedzenia bardzo uczciwa. Aby dostać się do restauracji, lepiej mieć zarezerwowany stolik, mi się udało bez, ale czekałem ponad 20 minut. Na kolejny dzień już zrobiłem rezerwację, która następnego dnia była jeszcze potwierdzana przez lokal. Widać, że mają bardzo duże obłożenie.

Zdjęcie 17. Taverna Erywań.

Zdjęcie 18. Smaczny świński szaszłyk.

Zdjęcie 19. Delikatny i smaczny barani kebab.

Po pysznym obiedzie udałem się na obchód miasta w rejon teatru. Zauważyłem wielu młodych ludzi, którzy szli w jakimś kierunku, więc poszedłem za nimi. Niespecjalnie byłem przygotowany do zwiedzania Erywania, więc obserwowałem, gdzie udają się młodzi ludzie. Okazało się, że niedaleko od teatru na placu odbywają się tradycyjne tańce ormiańskie. Wiele razy widziałem to w internecie i zawsze chciałem zobaczyć na żywo. Okazało się, że tego dnia odbywało się jakieś święto tańca i wspólnie przez prawie dwie godziny tańczyło kilkaset osób, głównie młodych Ormian. Do tańczących dołączali także turyści. Całość była prowadzona przez wodzireja i kilkunastu profesjonalnych tancerzy, ubranych w tradycyjne stroje ormiańskie. Ogromna porcja pozytywnej energii. W tym kraju śpiew i taniec są powodami do dumy. Do dzisiaj pamiętam, jak kiedyś w ósmej klasie zapisałem się do zespołu tanecznego, gdzie bardzo brakowało chłopców i pani bardzo mnie prosiła o pomoc. Jednego dnia przyprowadziłem jej 22 kolegów, a pani oniemiała na ich widok. Tutaj mężczyźni tańczą publicznie i są z tego dumni, gdyż wspaniale buduje to relacje społeczne i dumę narodową. Aż by się tak chciało w Polsce…

Zdjęcie 20. Gmach teatru w Erywaniu.

Zdjęcie 21–22. Wspólne tańce Ormian.

Zdjęcie 22.

Zdjęcie 23. Sklep z souvenirami.

Po tańcach, kiedy zrobiło się ciemno i trochę popadało, udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zobaczyłem jednak, że w jednym z barów o nawie Atmosphere śpiewa piękna Ormianka. Zresztą ormiański typ urody bardzo mi się podoba. Wszedłem na chwilę i utknąłem tam na ponad dwie godziny. Przez ten czas co kilka minut na scenę wchodzili kolejni artyści i pięknie śpiewali. Występy artystów śpiewających muzykę na żywo odbywają się tu codziennie. Atmosfera przemiła, w środku głównie Ormianie. Zauważyłem także mężczyznę z kobietą, po jej stroju było widać, że to muzułmanka. Jak się później okazało, byli to goście z Iranu. Kiedy wchodziłem około godziny 21.30, w barze znajdowało się kilkanaście osób, kiedy zaś wychodziłem około 24.00, klub był pełen ludzi i wszyscy świetnie się bawili. To był naprawdę udany dzień. Po co więc planować – wystarczy iść z ludźmi, a życie nas zaskoczy.

Dzień drugi (30.04.2023) – Erywań

Rano zrobiłem krótki trening, aby wypocić wczorajszy koniak, i zjadłem późne śniadanie. Po śniadaniu trzeba było posiedzieć i opisać wrażenia z dnia poprzedniego. Tyle się dzieje, że każde zaniedbanie powoduje utratę ważnych informacji czy spostrzeżeń.

Po śniadaniu udałem się na plac Republiki i spacerowałem ulicą Północną, najbardziej reprezentacyjną w Erywaniu, pełniącą funkcję deptaku. Zaczyna się ona na placu Republiki, gdzie położone są Muzeum Historii Armenii i budynki rządowe, biegnie do placu Teatralnego, a następnie przechodzi w plac Francuski i słynne wodospady na górze dominującej nad Erywaniem. Po drodze wykupiłem sobie jeszcze wycieczkę na kolejny dzień, w ramach której była planowana wizyta w winiarni, połączona z degustacją.

Zdjęcie 24–25. Ulica Północna w Erywaniu.

Zdjęcie 25.

Zdjęcie 26. Ulica Północna w Erywaniu oraz zejście do centrum handlowego.

Zdjęcie 27. Centrum handlowe pod ulicą Północną w Erywaniu.

Po spacerze zjadłem obiad w mojej sprawdzonej Tavernie, gdzie miałem tylko godzinę na posiłek. Niestety, lepsze restauracje niechętnie rezerwują stolik dla jednego gościa na dłużej niż godzinę, rachunek ekonomiczny bierze górę. Po obiedzie, podczas którego ponownie zjadłem szaszłyk i kebab, ale z innych rodzajów mięsa, oczywiście popijając dobre czerwone wino, udałem się na kolejny spacer. Tym razem chciałem obejść północno-wschodni rejon starego miasta. Po drodze mijałem wiele ciekawych budynków i restauracji.

Zdjęcie 28. Moje ulubione danie: czerwone wino, szaszłyk, kebab i chleb.

W rejonie placu Francuskiego zauważyłem obecność sceny, gdzie najwyraźniej przygotowywano się do koncertu. Dookoła gromadziło się mnóstwo ludzi, którzy na chwilę rozpierzchli z uwagi na chwilowy deszcz. Około godziny 18.00 rozpoczął się koncert jazzowy w ramach Erywańskiego Międzynarodowego Dnia Jazzu. Po godzinnym słuchaniu muzyki udałem się do mojego sprawdzonego już klubu muzycznego Atmosphere, gdzie codziennie można posłuchać muzyki na żywo. W klubie utknąłem na kolejne dwie i pół godziny, słuchając muzyki. Część artystów już znałem z poprzedniego dnia, część natomiast była nowa. Spędziłem miły wieczór przy pięcioletnim koniaczku i wspaniałych artystach. Widać było, że do klubu przychodzi wielu miłośników ormiańskiej muzyki, którzy w miłej atmosferze klubu oddawało się prawdziwej uczcie muzycznej.

Zdjęcie 29. Erywańskie Międzynarodowe Dni Jazzu.

Zdjęcie 30. Klub Atmosphere.

Dzień trzeci (1.05.2023) – wyjazd poza miasto na wykupioną wycieczkę

Po dwóch dniach w Erywaniu przyszedł wreszcie czas na wyjazd poza miasto. Erywań oczywiście jest bardzo ciekawy, ale osobiście wolę prowincje, gdzie jest większy spokój i można zauważyć wiele ciekawostek.

Wycieczkę wykupiłem dzień wcześniej (za około 80 PLN, z czego przedpłata to 30 PLN) od jednego z wielu ulicznych organizatorów wycieczek jednodniowych, który znajdował się obok znanej mi restauracji Taverna Erywań. Rano okazało się, że są tylko cztery osoby i chcą nas wcisnąć do osobówki, ale jedna para oponowała, że będzie niewygodnie. W związku z powyższym kazano nam chwilę poczekać. Po jakichś 15 minutach pojawiła się młoda dziewczyna i podstawiono nam osobówkę, ale o trzech rzędach siedzeń, dzięki czemu wszyscy wygodnie siedzieli i udaliśmy się na wycieczkę.

Zdjęcie 31. Typowy punkt sprzedaży wycieczek turystycznych.

Pierwszym przystankiem był monastyr Khor Virap, bardzo blisko tureckiej granicy, skąd normalnie rozpościera się piękny widok na świętą górę Ararat, która leży w Turcji. Zresztą prowincja także posiada nazwę Ararat. Piszę „normalnie”, bo nam szczęście nie sprzyjało i górę zasłaniały chmury. Sam kompleks powstał w miejscu, gdzie według historii przez 13 lat zamknięty był na głębokości 6 m św. Grzegorz. Podobno stąd wywodzą się początki państwowości ormiańskiej i chrześcijaństwa, które Armenia przyjęła jako pierwsza na świecie. Obecnie znajdują się tu – poza monastyrem – mur otaczający cały kompleks i domy księży. Nieopodal jest cmentarz, którego stara część pokazuje, jak kiedyś chowano ludzi, czyli – podobnie jak u muzułmanów – kładąc tylko blok skalny na miejscu pochówku. Nad całością góruje wzgórze z ogromnym masztem z flagą, które jest dobrym punktem widokowym.

Zdjęcie 32. Monastyr Khor Virap.

Zdjęcie 33. Widok na całość zabudowaną monastyru.

Po około godzinie udaliśmy się w dalszą podróż na południe. Po drodze mieliśmy okazję obserwować armeńską prowincję, która niestety nie wygląda za dobrze. Wsie sprawiają wrażenie, jakby czas się zatrzymał w okresie upadku ZSRR. Widać po dziurawych dachach, że część domów jest opuszczona, a bloków nie remontowano od momentu ich oddania. W jednej z miejscowości o nawie Bociania Wieś widzieliśmy dziesiątki bocianich gniazd zajętych przez te piękne ptaki, wysiadujące jaja. Mijaliśmy też ogromny kompleks szklarni, skonfiskowany byłemu premierowi, siedzącemu aktualnie w więzieniu. Dalej mijaliśmy też wielki kompleks stawów rybnych zarządzany przez firmę państwową. W pewnym momencie na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo, ponieważ jadąc prosto, wjechalibyśmy na terytorium Azerbejdżanu, które jest enklawą bez bezpośredniego połączenia z głównym terytorium Azerbejdżanu. Po prawej stronie widać było na wzgórzach punkty straży granicznej i ciągnące się kilometrami okopy czy stanowiska ogniowe, przygotowane na wypadek wybuchu wojny. Gdzieniegdzie dawało się zauważyć, że system cały czas jest rozbudowywany.

Po przejechaniu kolejnego odcinka wjechaliśmy do innej prowincji i drogi win. Teren ten – wyraźnie ładniejszy i bardziej górzysty – słynie z tego, że mieszkańcy zajmują się produkcją wina z różnych owoców. Zgodnie z planem zatrzymaliśmy się u jednej starszej pani, gdzie nasz kierowca Artur przygotował nam degustację. Zaczęliśmy od różnych win owocowych, następnie piliśmy koniaki, aż doszliśmy do wódki, z której najmocniejsza, zwana tutowką, miała 75% i podobno jest używana w małych ilościach w celach leczniczych. Wódka jest powszechnie produkowana w całej Armenii z owoców morwy. Nasz przewodnik opowiedział dobry dowcip dotyczący tutowki. Według uczonych chińskich mieszkańcy Górskiego Karabachu żyją prawie 100 lat, bo piją codziennie małą ilość tutowki, natomiast angielscy badacze udowodnili, że gdyby jej nie pili, żyliby 200 lat.

Zdjęcie 34. Sympatyczna właścicielka posesji.

Zdjęcie 35. Degustowane pyszności.

W trakcie degustacji atmosfera wyraźnie się rozluźniła i ludzie stali się bardziej rozmowni. Okazało się, że pozostałe osoby to Rosjanie. Jedna para i jedna dziewczyna to rodzina, natomiast młoda Rosjanka podróżuje sama i pochodzi z Moskwy. Nie obyło się bez wątków politycznych. Okazało się, że nasza trójka Rosjan bardzo krytykuje to, co robi Putin, co też było zgodne z poglądami naszego przewodnika Artura. Młoda Rosjanka natomiast wyraźnie stroniła od wydawania jakichkolwiek opinii. Nawet w pewnym momencie, kiedy wyjęła telefon, Rosjanin Andriej zażartował, że ma nadzieję, że nie melduje do FSB i nie będzie aresztowany, gdy tylko wyląduje w Rosji. Nasz przewodnik powiedział, że brał w 2020 r. udział w wojnie w Karabachu, gdzie wspierali młodych żołnierzy ormiańskich. Powiedział, że jeżeli ktoś chociaż raz widzi umierających 18-letnich chłopców, to nigdy nie będzie uważał, że życie jest warte, aby je oddawać za terytorium. Według niego na świecie jest dosyć miejsca dla wszystkich. Zresztą pierwszy toast w Armenii zawsze pije się za pokój. Stwierdził też, że pomimo propagandy sukcesu i potężnej armii podczas ostatniej wojny z Azerbejdżanem okazało się, że armia jest beznadziejnie słaba. Dowódcy wojskowi w niektórych przypadkach uciekali do lasu, bo nie wiedzieli, jak dowodzić podległymi jednostkami. Wynikało to z korupcji w armii i kupowania stopni wojskowych. W jego opinii obecny premier Armenii cieszy się dużym poparciem społecznym i Ormianie w końcu nie boją się głośno prezentować swoich opinii. Za czasów poprzednika zdarzało się bowiem, że osoby głośno wyrażające niezadowolenie znikały bez śladu.

Po degustacji pojechaliśmy jeszcze odwiedzić winiarnię, gdzie poza kolejną degustacją mogliśmy przejść się po winiarni, oglądając tysiące pięknie ułożonych butelek i beczek z winem. Można było też kupić wino na miejscu. Rejon ten słynie z produkcji czerwonych winogron odmiany Areni, które są podobno jednymi z najstarszych szczepów na świecie. Zresztą w jaskiniach w Armenii odnajdywano miejsca produkcji win stare na kilka tysięcy lat. Uważa się, że rejon Armenii i Gruzji to początki światowego winiarstwa.

Zdjęcie 36–40. Winiarnia Areni.

Zdjęcie 37.

Zdjęcie 38.

Zdjęcie 39.

Zdjęcie 40.

Kolejnym punktem było zwiedzanie jaskini, pięknie położonej w ścianie wysokiej i stromej góry. Odkryto w niej jedne z najstarszych butów wykonanych z jednego kawałka skóry, datowanych na 6000 lat, a także wiele artefaktów z okresu brązu, który służyły m.in. do produkcji wina i życia codziennego. Można też tam zauważyć małe, śpiące nietoperze, pochowane w szczelinach skalnych.

Zdjęcie 41–44. Jaskinia, w której znaleziono pozostałości produkcji win.

Zdjęcie 42.

Zdjęcie 43.

Zdjęcie 44.

Po zwiedzeniu jaskini udaliśmy się na posiłek do miejscowości Arpi. Była to kolejna okazja spróbowania kuchni ormiańskiej w najlepszym wykonaniu. Zjedliśmy m.in. tandir – szaszłyk, który jest przygotowywany w zamkniętych glinianych piecach, wkopanych w ziemię, po wyjęciu pozostałości po palonym ogniu. Ciepło wykorzystywane do upieczenia pochodzi nie z ognia, a z nagrzanych ścian pieca. Smaku tego dania nie da się do niczego naszego porównać – pyszne i soczyste mięso wraz z letnią sałatką czy chlebem własnego wypieku, tzw. lepiaszką, to cudowne doznania kulinarne. W Armenii modne są tzw. domowe restauracje, gdzie je się domowy obiad, popijając trunki własnej produkcji za ustaloną cenę. Problem polega na tym, że nie ma wyboru i je się to, co akurat jest na obiad. Początkowo mieliśmy do takiej jechać i za cenę około 80 PLN zjeść porządny ormiański obiad, ale chyba coś nie zagrało i wylądowaliśmy w restauracji, gdzie końcowy rachunek był nawet wyższy niż w Taverna Erywań.

Zdjęcie 45. Piec typu tandir.

Zdjęcie 46. Soczyste i smaczne szaszłyki.

Po posiłku udaliśmy się już w ostatnie zaplanowane na ten dzień miejsce, jakim był kompleks Noravanq. Należało do niego dojechać drogą prowadzącą szczeliną skalną. Piękne widoki zresztą towarzyszyły nam już od pewnego czasu, a gdzieniegdzie dodatkowo płynęła rzeka. Rejon Arpi jest tak popularny turystycznie, że ceny działek i nieruchomości są porównywane do Erywania. Po wejściu na górę, poza samym starym i bardzo ładnym monastyrem, mieliśmy piękne widoki na góry i ciągnącą się poniżej drogę. Piękne zwieńczenie bardzo udanego dnia. Tak jak czułem, wszystko co, najpiękniejsze, jest zawsze poza miastami. Natura i normalni, zwykli ludzie z ich kuchnią i alkoholami.

Zdjęcie 47. Piękne widoki towarzyszące podróży.

Zdjęcie 48–49. Kompleks Noravanq.

Zdjęcie 49.

Dzień czwarty (2.05.2023) – wynajem samochodu i podróż do Dilidżanu

Rano zjadłem szybkie śniadanie. Doszło do nieprzyjemnej sytuacji – otóż pani z hotelu kazała mi zapłacić za wodę z pokoju, która w każdym hotelu na świecie jest za darmo. Zapłaciłem, ale zamierzam zadzwonić do menedżera i zapytać, dlaczego zmieniają ogólnie przyjęte zasady. Dodatkowo padła prośba abym wystawił im najlepszą opinię na Booking – oczywiście tego nie zrobię, bo nie lubię, jak ktoś traktuje ludzi jak idiotów. Hotel jest świetnie położony, w dobrej cenie, ale są próby oszustwa. Najpierw zmieniono mi pokój na niby większy, po czym dano do wyboru: albo się przeniosę, albo zapłacę więcej. Potem woda z pokoju płatna – nie podobają mi się tego typu zagrania. Trochę jeżdżę po świecie i znam zasady.

O godzinie 12.00 byłem w firmie Hertz wynajmującej auta – polecam, bardzo profesjonalna obsługa. Chwilę po 12 jechałem już swoim nowiutkim suzuki swift w automacie w kierunku miejscowości i jeziora Sevan. Na początku czułem lekki stres, bo większość dróg nie ma wymalowanych pasów pomiędzy jezdniami. Trudno jest ustalić, kiedy włączyć migacz przy zmianie pasa. Widać na każdym kroku policję, która na wzór gruziński jeździ na włączonych światłach, co ma pokazać ich obecność, ale nie straszyć ludzi. Rzeczywiście, dużo jeżdżą, ale nie przeszkadzają.

Zdjęcie 50. Moje świeżo wynajęte auto.

Po około godzinie z hakiem dojechałem do miasta Sevan, które poza centrum wygląda tak, jakby się zatrzymało w latach 80. XX w. Kolejny raz mam wrażenie, że wiele kamienic jest opuszczonych i skłaniających się ku upadkowi. Widać dużą biedę i stagnacje. Niedaleko od miasta Sevan leży ogromne jezioro Sevan, gdzie znajduje się wiele restauracji i hoteli. W mieście zjadłem szaszłyk i sałatkę za trzy razy mniejszą cenę niż w Erywaniu.

Zdjęcie 51–53. Sevan.

Zdjęcie 52.

Zdjęcie 53.

Po spacerze po Sevan pojechałem w kierunku jeziora, zrobiłem kilka zdjęć i restauracji nad samym jeziorem. Wjechałem na trasę w kierunku Dilidżanu, aby po chwili zjechać na półwysep Sevan – kawał terenu wchodzącego mocno w jezioro, na szczycie dwa monastyry i ładny widok na okolicę. U podnóża góry znajdują się parkingi i typowa infrastruktura turystyczna, restauracje i sklepy z souvenirami, spotkałem też dużą wycieczkę z Polski. Oczywiście większość turystów to Rosjanie, ale grzeczni i kulturalni. Na parkingu można też wynająć łódkę i popływać po jeziorze, chociaż jego górzyste otocznie i rozmiar nie zachęcają do rejsu – zbyt chłodno i wietrznie.

Zdjęcie 54. Jezioro Sevan.

Zdjęcie 55. Jeden z pensjonatów położonych nad jeziorem Sevan.

Zdjęcie 56. Infrastruktura turystyczna na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 57–58. Kościoły na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 58.

Zdjęcie 59. Jezioro Sevan, widok z półwyspu.

Zdjęcie 60. Półwysep Sevan.

Po zwiedzeniu zabytków i zrobieniu wielu zdjęć udałem się w kierunku Dilidżanu. Odbiłem od jeziora i wjechałem w piękne doliny górskie. Niestety zaczął padać deszcz i piękne widoki popsuły chmury. Bardzo długim tunelem, a następnie serpentynami w dół wjechałem do wsi Dilidżan. Po drodze zatrzymałem się, aby uwiecznić piękne widoki. Wpisałem w nawigację adres hotelu, ale wyprowadziła mnie w drogę nieprzejezdną, na szczęście pomógł mi trafić starszy mężczyzna. W końcu dojechałem do bardzo dobrego hotelu. Miałem piękny widok z okien, choć niestety pogoda była słaba. Wypiłem wino z granatu zakupione nad jeziorem Sevan, zjadłem kolację i zakończyłem ją koniakiem. Wspaniałe samopoczucie, wolność przemieszczania, odkrywanie nowych miejsc, prawdziwa wolność i dobre emocje… – polecam. Wieczorem nirwana po koniaku, muzyka ormiańska w TV i opisywanie wrażeń z całego dnia. Czuję, że żyję, że mózg się odżywia widokami i wyzwaniami. Rano jeszcze był stres związany z wynajmem samochodu, a wieczorem dobre samopoczucie, że się dało radę, że kolejny raz wyszło się ze strefy komfortu i że warto, jedno jest życie, naprawdę warto…

Zdjęcie 61–62. Ciekawe górzyste widoki po drodze do Dilidżanu.

Zdjęcie 62.

Dzień piąty (3.05.2023) – objazd północnej Armenii

Niestety kolejny dzień był bardzo deszczowy, jeszcze w nocy słyszałem intensywny deszcz i rano sytuacja się nie zmieniła. Nie było jednak opcji na siedzenie bezczynne w hotelu. Nie po to płaciłem za wynajem samochodu, aby stał bezużyteczny. Po zaskakująco pysznym śniadaniu podjąłem decyzję, że przejadę się samochodem po pętli Dilidżan, Hevan (Idjevan), Noyemberyan, Ayrum, Alaverdi, Tumanyan, Vanadzor, Dilidżan. Według mapy trasa zapowiadała się ciekawie przyrodniczo i dawała gwarancję, że wrócę o rozsądnej godzinie.

Po paru kilometrach od wyjazdu z Dilidżanu zauważyłem kościół na bardzo wysokim wzgórzu i drogę prowadzącą do miejscowości. Był znak, że jest to Monastyr św. Dawida. Pojechałem zatem i zacząłem „na czuja” wjeżdżać na górę wąskimi uliczkami przez wieś. Po jakimś czasie droga przeszła z asfaltowej w polną i zaczęła być coraz gorszej jakości, a dodatkowo była jeszcze mokra po deszczach. W pewnym momencie poddałem się, ponieważ oceniłem, że gra jest niewarta świeczki. Uszkodzę samochód lub zakopię się w błocie i skończy się przyjemność podróżowania.

Po drodze praktycznie co kilka kilometrów zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Pierwszą dużą miejscowością, do której wjechałem, aby zobaczyć, jak i co wygląda, był Idjevan. Pojeździłem po mieście, wjechałem na górne ulice, wyjeżdżając z miasta, aby zobaczyć, jak mieszkają zwykli ludzie. Miałem piękne widoki górskie i zazdrościłem ludziom tego, jak i gdzie mieszkali. Miejscowość jest całkiem dobrze utrzymana, dużo zieleni i piękne widoki wokół. Wszedłem nawet do lokalnego baru, gdzie zjadłem dwa placki z mięsem baranim w środku, jakby złożony na pół lawasz z cienką warstwą mięsa, nazywało się to lamadżo. Dwa placki plus kawa, rachunek około 9 PLN. W Erywaniu za te pieniądze nie dostałbym nawet kawy.

Zdjęcie 63. Kolejne ciekawe górzyste widoki na trasie.

Zdjęcie 64–66. Miasteczko Idjevan.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66.

Widoki cały czas się zmieniały, a ja kilkadziesiąt razy opuszczałem auto, aby podziwiać i robić zdjęcia – dobrze, że nie było dużego ruchu. Opisywać przyrody się nie da, zdjęcia mówią same za siebie. Bardzo soczysta zieleń, pasące się zwierzęta, w tym świnie, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Na łące pasło się kilkanaście wolnych świń, nikt ich nie pilnował i do niczego nie były przywiązane. Już teraz wiem, dlaczego mięso świńskie, a szczególnie szaszłyk, tak smakuje w Gruzji czy Armenii. Widziałem też stado czterech krów, które bez żadnej opieki wracały do swojego gospodarza.

Przejeżdżając przez mniejsze miejscowości, zauważyłem wyraźnie, że nie są one dofinansowane. Wiele opuszczonych i zniszczonych mieszkań, dziury w bocznych drogach czy zrujnowane fabryki niestety psuły efekty estetyczne wywołane pięknymi górami. O ile centra miast jeszcze jakoś wyglądały, to boczne ulice były już bardzo surowe, często bez drogi asfaltowej. Dlatego na każdym kroku dawało się dostrzec ogromną liczbę starych poradzieckich maszyn, jak uazy, urale, krazy czy łady niva. Bez tych pojazdów dojazd do domu słabą drogą na wzgórze nie byłby możliwy.

Każdy przejazd przez szczyt góry gwarantował nowe widoki. Jechałem dosłownie kilkanaście metrów od gruzińskiej granicy, było widać punkty straży granicznej. Wrażenie robiło też duże jezioro położone w dolinie. Na szczęście ruch samochodowy był bardzo słaby a drogi główne – w większości świetne. Przez większość trasy widziałem też biegnącą szczytami linię kolejową. O ile pamiętam z jednego z programów, biegnie ona z Armenii do Gruzji i jest bardzo malownicza, ponieważ przechodzi przez tunele, mosty itp.

Zdjęcie 67–77. Piękne armeńskie widoki.

Zdjęcie 68.

Zdjęcie 69.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Zdjęcie 72.

Zdjęcie 73.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75.

Zdjęcie 76.

Zdjęcie 77.

Kolejny duży przystanek zrobiłem w mieście Alaverdi, które zwróciło moją uwagę ze względu na gigantyczny i zrujnowany już zakład przemysłowy wyglądający na starą hutę. Miejscowość jest tak położona, że nawet nasze Zakopane się nie umywa, a ktoś w centrum miasta stawia gigantyczny zakład, który całkowicie i dziesiątki lat rujnuje szanse miasta na rozwój turystyki. Fabryka nie działa, a koszt jej usunięcia na pewno jest nie do udźwignięcia przez Ormian. Zrobiłem kilka zdjęć ze starego mostu biegnącego na rzeką płynącą wzdłuż miasta. Kiedy wróciłem do auta, starszy Ormianin grzecznie poprosił mnie o podwózkę. Oczywiście nie odmówiłem. Był to emerytowany kierowca o imieniu Mikołaj. Potem się pożegnaliśmy, a ja zrobiłem jeszcze przerwę na obiad. Zjadłem podobny co wcześniej placek, kawałek pizzy, wypiłem podwójną kawę i wodę mineralną – za to wszystko zapłaciłem 15 PLN. Wszędzie, gdziekolwiek się zatrzymuję, mają bardzo szybki internet.

Zdjęcie 78. Skalny most w Alaverdi.

Zdjęcie 79–80. Alaverdi.

Zdjęcie 80.

Zdjęcie 81. Ruiny fabryki w Alaverdi.

W końcu dojechałem do stolicy prowincji i bardzo dużego miasta Vanadzor, które w deszczową pogodę nie budzi zachwytu, jednak otaczające go góry są fantastyczne. Miasto jest położone bardzo wysoko, a wszystkie szczyty pokryte są śniegiem, temperatura spadła do kilku stopni. Dobrze, że zabrałem ciepłe rzeczy z Polski, a miało być codziennie 30 stopni… Ostatni odcinek do Dilidżanu pokonałem bardzo sprawnie i szybko, ponieważ droga była już prosta i z górki. Po drodze widziałem po lewej stronie ogromne przestrzenie łąk, a po prawej stronie poniżej – miejscowości rolnicze i pola uprawne. Szkoda tylko, że nie było słońca. Przez cały dzień miałem przepiękne widoki, nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjąłem taką dawkę naturalnego piękna.

Zdjęcie 82–83. Okolice Vanadzor.

Zdjęcie 83.

Dzień szósty (4.05.2023) – wyjazd do Giumri

W słońcu Dilidżan wyglądał zupełnie inaczej. Chciałem od razu jechać do Giumri, ale coś mnie podkusiło, aby objechać miejscowość autem. Okazało się, że w niedalekiej odległości od stawu, który uważałem za centrum, znajduje się główne centrum miasteczka z infrastrukturą handlową, edukacyjną czy policją. Nieopodal odkryłem też kwartał bardzo ładnie odrestaurowanych kamieniczek w oryginalnym stylu. Dodatkowo w uliczki tej były piękne widoki na góry. Pojechałem też na dworzec kolejowy, który według nawigacji działał normalnie, ale okazało się, że jest w ruinie.

Zdjęcie 84–93. Dilidżan.

Zdjęcie 85.

Zdjęcie 86.

Zdjęcie 87.

Zdjęcie 88.

Zdjęcie 89.

Zdjęcie 90.

Zdjęcie 91.

Zdjęcie 92.

Zdjęcie 93.

W związku z tym, że dzień wcześniej padało i moje auto było bardzo zabłocone, postanowiłem pojechać na jakąś myjnię i je umyć. Myjnię szybko znalazłem, ale niestety pan z obsługi, zamiast wypłukać błoto, polał auto pianą, a ja chciałem zruszyć błoto gąbką. Nie pomyślałem i po umyciu auta okazało się, że jest całe porysowane. To, ze względu na mój charakter, bardzo psuło mi nastrój. Już sobie wyobrażałem przepychanki z panem w wynajmie samochodów odnośnie do rys na aucie, które było praktycznie nowe.

 Jadąc do Vanadzor, które jest na trasie do Giumri, cały czas myślałem, że najlepiej byłoby znaleźć jakiegoś lakiernika, który by to spolerował i lakiem usunął porysowania. Tak jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zatrzymałem się w pierwszym z brzegu przy wjeździe do Vanadzor warsztacie samochodowym i zapytałem, czy nie znają kogoś, kto by to zrobił. Kazali mi przejść ulicę, wejść do zielonej bramy i zapytać o imię, które już zapomniałem. Za zieloną bramą był starszy, spokojny mężczyzna, który akurat przygotowywał do lakierowania starą ładę. Obejrzał auto i powiedział, że najpierw musimy je umyć, aby ocenić, co i jak. Znalazłem myjnię, gdzie wcześniej tankowałem auto, i ponownie wróciłem do lakiernika. Lakiernik ze swoim uczniem usunęli wszystkie zawinione przeze mnie wady, ja zapłaciłem 80 PLN i w końcu ze spokojem mogłem kontynuować podróż.

Wjechałem do Vanadzor, które dzień wcześniej wydawało mi się ponure ze względu na deszczową pogodę. Trochę pojeździłem po mieście, trochę pochodziłem, zjadłem obiad i pojechałem dalej. Centrum miast jest OK – nowoczesne zadbane ulice handlowo-usługowe dają mieszkańcom wszystko, co im potrzeba. Natomiast już peryferie wyglądają słabo, dominują stare zaniedbane ulice i bloki. Jednak okolice, piękne góry czy odosobnione wsie powodują, że warto się tu zatrzymać na kilka godzin i to obejrzeć.

Zdjęcie 94–99. Vanadzor.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

W kierunku Giumri jechałem piękną, bardzo szeroką doliną, która po obu stronach porośnięta była rozległymi łąkami, gdzie wypasano zwierzęta. Odwiedziłem nawet jedną z położonych tam wsi, gdzie obejrzałem bardzo stary kościół, obok którego leżał stary tradycyjny cmentarz, gdzie nie było krzyży, tylko bloki skalne. Znałem już ten system pochówku z początku mojej podróży. Zabudowanie wiejskie były bardzo zaniedbane, u nas powiedzielibyśmy, że nie widać gospodarza, ale cóż, takie klimaty. Tak czy inaczej, klimatyczne wsie w połączeniu z pięknem przyrody powodują, że warto to zobaczyć. Ludzie są spokojni i mili, jeżeli się do nich zagada. Często kierowcy trąbią i pozdrawiają, jeżeli widzą turystę robiącego zdjęcia. Pewnie w większości mylą mnie z Rosjaninem, ale cóż, tego nie zmienię.

Im bliżej Giumri, tym teren się wypłaszczał, ale cały czas miało się ogromną przyjemność z podróżowania – mało samochodów, a do stylu jazdy Ormian szybko się przyzwyczaiłem. Trzeba po prostu trochę bardziej uważać, tym bardziej że w większości przypadków nie ma wymalowanych pasów na drodze, nawet jak się mieszczą dwa czy trzy samochody.

Zdjęcie 100–109. Widoki na trasie do Giumri.

Zdjęcie 101.

Zdjęcie 102.

Zdjęcie 103.

Zdjęcie 104.

Zdjęcie 105.

Zdjęcie 106.

Zdjęcie 107.

Zdjęcie 108.

Zdjęcie 109.

Kilka kilometrów przed Giumri zauważyłem ogromny cmentarz i zatrzymałem się, aby zrobić kilka zdjęć, jak się chowa współcześnie ludzi w Armenii – mam taki zwyczaj w każdym kraju. Kiedy się zatrzymałem, zauważyłem, że jest tu bardzo duży, leżący przy samej jezdni kwartał dedykowany poległym w Karabachu żołnierzom. Robiąc zdjęcia, dostrzegłem, że większość zginęła w 2020 r. i miała po 19–20 lat, tylko kilku było starszych. Widziałem też groby kilku, którzy polegli w 2022 r. Na każdym grobie jest zdjęcie poległego w mundurze. Zauważyłem już w Sevan, że np. maluje się ogromny obraz na ścianie kamienicy, w której mieszkał poległy. Kiedy podszedłem bliżej grupki ubranych na czarno ludzi, spostrzegłem starszą kobietę, która płakała i całowała obraz poległego żołnierza. Podszedł do mnie kierowca taksówki i powiedział, że mogę zrobić zdjęcie, a kobieta to matka opłakująca jedynego syna, który poległ trzy lata wcześniej. Obok leżało też dwóch jego kolegów, którzy pochodzili z tej samej wsi. Dla mnie, byłego żołnierza, obraz był bardzo przygnębiający – pomyślałem sobie, że chłopcy już niczego nie czują, a matki płaczą do końca swoich dni. Pomyślałem też, że jeżeli politycy w pierwszej kolejności na wojny wysyłaliby swoich synów lub sami walczyli, to pewnie wojen by nie było.

Zdjęcie 110. Cmentarz i kwartał wojskowy przy przed Giumri.

Zdjęcie 111. Obraz poległego żołnierza mieszkającego w tym budynku, Sevan.

Po tej bardzo przykrej refleksji nad ulotnością życia wjechałem do Giumri i dojechałem do hotelu. Po szybkim meldunku pięć minut później byłem już gotowy do robienia zdjęć miasta. Słyszałem, że ma ono bardzo ładną i odrestaurowaną starą część miasta. Idąc, widziałem ogromny plac Niepodległości z jakimiś rządowymi budynkami, ale niespecjalnie mnie to urzekło. Szedłem więc dalej tam, gdzie było dużo ludzi, mijałem teatr, gdzie akurat świętowano Międzynarodowy Dzień Teatru, plac zabaw, gdzie kręciły się karuzele na wzór radziecki i w końcu zobaczyłem to, co chciałem. Wszedłem w kwartał pięknie odrestaurowanych uliczek z latarniami i świetnie wyremontowanymi kamienicami, choć część nadal znajduje się w remoncie. Ze względu na późną porę łapałem każde ujęcie oświetlone słońcem. Widać było, że miasto było kiedyś silnym i bogatym ośrodkiem kulturalnym. Powiem szczerze, że to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem w Armenii, nawet Erywań nie może się równać. Idąc uliczkami, mijałem kościoły i doszedłem do ogromnego placu, przy którym znajdowały się urząd miasta i główny kościół czy nawet katedra.

Kiedy już nie było wystarczającej ilości światła do zdjęć, znalazłem restaurację, gdzie zjadłem pyszną kolację, tj. chinkali i szaszłyk. Wracając do hotelu, zrobiłem jeszcze kilka nocnych ujęć. Po drodze mijałem kilku starszych i wstawionych panów w parku, gdzie jeden z nich krzyknął „Chwała Rosji”, myśląc, że jestem Rosjaninem, ale nie doczekał się mojej reakcji…

Zdjęcie 112–122. Zabytki Giumri.

Zdjęcie 113.

Zdjęcie 114.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Zdjęcie 118.

Zdjęcie 119.

Zdjęcie 120.

Zdjęcie 121.

Zdjęcie 122.

Dzień siódmy (5.05.2023) – wyjazd do Bordżomi w Gruzji

Zgodnie z planami miałem pojechać do Gruzji i odwiedzić miasto Bordżomi, w którym produkuje się moją ulubioną wodę mineralną o tej samej nazwie. Przed samym wyjazdem o godzinie 7.00 poszedłem jeszcze porobić zdjęcia starej części Giumri, ponieważ dzień wcześniej trochę zabrakło mi czasu i słońca. Rano miasto praktycznie było puste, żadnego ruchu i żadnych ludzi na ulicach, coś niesamowitego, chodziłem po ulicach i poza mną byli tylko sprzątacze. Wszedłem do napotkanej piekarni i kupiłem sobie świeży chlebek prosto z piekarni, która znajdowała się w bocznej uliczce.

Zdjęcie 123. Poranny wypiek chleba w Giumri.

Około 8.00 wyjechałem z miasta, kierując się prosto na granicę, do której miałem około godziny jazdy. Po drodze mijałem tylko wsie, które w miarę zbliżania się do granicy wyglądały coraz biedniej, a przy samej granicy – jakby świat i Bóg o nich zapomnieli. Sama droga przez ostatnie około 10 km była bardzo złej jakości, chwilami nie dało się nawet omijać dziur, tyle ich było, i trzeba było ograniczyć prędkość do kilku kilometrów na godzinę, aby nie urwać koła. Praktycznie do żadnej ze wsi nie prowadziła droga asfaltowa, gospodarstwa wyglądały jakby za chwilę miały się rozsypać, domy i budynki gospodarskie szare, smutne, ale jednocześnie magiczne w połączeniu z pięknem przyrody. Pomimo wszystko były to tereny, które naprawdę warto zobaczyć, było coś naprawdę urzekającego w ich prostocie, chaosie, nie wiem, jak to nazwać. To tylko pokazuje, że ludzie żyją z powodzeniem wszędzie i do każdych warunków są w stanie się przystosować.

Z kolei widoki wynagradzały złą jakość dróg, teren wyraźnie się podnosił, nie było praktycznie drzew, tylko wszędzie pofałdowany łąkowy teren, z kolei z oddali wyłaniały się zaśnieżone szczyty. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać, ponieważ widok mnie urzekł. Ogromny porośnięty trawami płaski teren, przez który wiła się rzeczka, a w oddali widoczne zaśnieżone szczyty.

Zdjęcie 124–128. Ciekawe widoki na trasie Giumri – granica z Gruzją.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Wreszcie wjechałem na granicę ormiańsko-gruzińską. Każda granica zawsze podnosi mi nieco poziom adrenaliny, bo nie wiem, czy nie będzie jakichś trudności. Najpierw sprawdzenie paszportu przez żołnierza pogranicznika, następnie celnik sprawdził, czy czegoś nielegalnego nie przewożę i w końcu szczegółowe sprawdzenie paszportu przez kolejnego pogranicznika i wertowanie bogatego w pieczątki paszportu, i to tylko przez ormiańską stronę. Oczywiście pytania, gdzie i po co jadę, i dlaczego do Bordżomi, po prostu jak nasze europejskie standardy, mentalne średniowiecze. Następnie strona gruzińska, tylko w odwrotnej kolejności: najpierw długie wertowanie mojego paszportu, pytanie o jakąś pieczątką, skąd ona, bo niewyraźna, i w końcu celnik pyta, czy wódki nie wwożę. Strażnik graniczny tłumaczył jeszcze, że muszę pojechać około 18 km, gdzie będzie budka, w której muszę wykupić obowiązkowe ubezpieczenie komunikacyjne na auto, minimum 15 dni, pomimo że potrzebuję na kilkanaście godzin, ale wiadomo, kasę każdy lubi. Po dojechaniu do tego punktu okazało się, że system siadł po raz pierwszy w historii. Myślałem, czy to nie jakiś znak, aby się cofnąć, ale nie, postanowiłem realizować plan bez względu na wszystko. Po około 40 minutach w końcu pan z kolegą kupili mi ubezpieczenie w automacie, który stał w biurze od początku. Powiedzieli, że robią to pierwszy raz w życiu.

Z dużym opóźnieniem w końcu ruszyłem bez problemu przez Gruzję w kierunku na Bordżomi. Od razu widać ogromną różnicę w zamożności pomiędzy Armenią i Gruzją, oczywiście z korzyścią dla Gruzji. Różnica była taka, jak pomiędzy Polską a Niemcami jakieś 20 lat temu. Wsie i miasteczka są dużo bogatsze, lepiej poukładane.

Po jakichś 35 km w małym miasteczku zjechałem serpentyną w dół w kanion, przez który prowadzi droga, wzdłuż kanionu obok drogi biegnie też mała rzeczka. Jak się okazało, tym pięknym kanionem jechałem ponad 100 km – rzeczka przemieniła się w wartką rzekę, a góry stawały się coraz piękniejsze, wyższe i bardziej porośnięte lasami. Po drodze co chwila się zatrzymywałem, aby zrobić zdjęcia, bo uważałem, że widzę piękny widok, po czym po chwili okazywało się, że kolejny jest bez porównania piękniejszy.

Zdjęcie 129–130. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 130.

Po jakim czasie dostrzegłem z daleka magicznie położony zamek – jak się później okazało: zamek Khertivisi – na szczycie góry. U jego podnóża biegły droga i rzeka, a całość otaczały piękne szczyty. Na miejscu zastałem świetnie przygotowaną infrastrukturę turystyczną, a po chwili podjechał bus z polskimi turystami. Kupiłem sok z granatu i szybko nawiązałem relację z panem, który mi go przygotował – wziąłem od niego namiary na wypadek, gdyby w przyszłości trzeba było zrobić na miejscu degustacje wódki i wina dla moich pierwszych w Gruzji turystów.

Zdjęcie 131–133. Zamek Khertivisi.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134–138. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 135.

Zdjęcie 136.

Zdjęcie 137.

Zdjęcie 138.

Po drodze zatrzymałem się kilka razy, aby zrobić zdjęcia, choć brakowało czasu, aby poczuć tę piękną gruzińską wiosnę i górską zieleń. W okolicy mijanego kolejnego zamku też zrobiłem kilka zdjęć. Po prawie czterech godzinach dotarłem wreszcie do Bordżomi, który jest pięknie położoną górską miejscowością turystyczno-uzdrowiskową. Piękne budynki, park, pokryte szczyty wokół, idealne miejsce na przynajmniej trze dni. Po drodze zarówno przed, jak i za Bordżomi znajdowały się małe miejscowości górskie, gdzie wszędzie serwują pyszne i niedrogie jedzenie gruzińskie, jak chinkali, szaszłyki, kebab czy chaczapuri, o winie czy wódce nawet nie wspominając.

Ze względu na ciągły niedoczas – bo musiałem przecież jeszcze wrócić – szybko zjadłem pyszne chaczapuri w miejscowości poleconej mi przez młodego ormiańskiego policjanta poznanego na granicy. Zamówiłem też pyszny szaszłyk, ale to było już za dużo i nie dałem rady całego zjeść.

Zdjęcie 139. Wjazd do Bordżomi.

Zdjęcie 140–143. Bordżomi.

Zdjęcie 141.

Zdjęcie 142.

Zdjęcie 143.

Po obiedzie i 40-minutowej przerwie wróciłem do Giumri tą samą drogą. Po drodze mijałem te same inwestycje drogowe i energetyczne, które Gruzini realizują w górach, widziałem te same piękne góry i doliny, jednak z drugiej strony i przy innym świetle. Naprawdę te góry i lasy wiosną wyglądają wyjątkowo pięknie i soczyście. Po drodze kilka razy musiałem prawie stanąć, ponieważ tresowane krowy wracały z gór do swoich gospodarstw. Piszę: „tresowane”, ponieważ one idą stadami same, nikt ich nie prowadzi czy nie popędza.

Na granicy po stronie gruzińskiej wszystko przebiegło szybko i sprawnie, ale Ormianie zadawali dużo pytań. A po co jadę, a dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Tłumaczę, że pojechałem tylko na dzień do Gruzji, że jestem od tygodnia w Armenii, a ten dalej: a gdzie mieszkam, a numer telefonu, adresy hoteli itp. Powiem szczerze, że jeszcze z dwa razy i nigdy tu nie przyjadę.

Zdjęcie 144. Kolejne piękne widoki po ormiańskiej stronie.

Późnym wieczorem dotarłem do hotelu, wziąłem szybki prysznic i zasnąłem na osiem godzin. Rano musiałem wstać i jechać do Erywania, aby do godziny 12.00 oddać samochód.

Dzień ósmy (6.05.2023) – powrót do Erywania

Rano o godzinie 8.00 byłem już w samochodzie. W hotelu zrobiłem jeszcze szybki trening, aby utrzymać formę, co nie jest proste, gdy się codziennie je mięso, spożywa nieregularne, ale obfite posiłki i pije koniaczki. Drugi dzień nie jadłem śniadania, ponieważ postanowili je wydawać pomiędzy 10.00 a 11.00, kompletnie bez sensu, nigdy takiego systemu na świecie nie widziałem.

Powrót przebiegał dosyć sprawnie i szybko, gdyż na całej odległości pomiędzy Giumri a Erywaniem jest autostrada – co prawda w różnych stadiach zaawansowania. Zrobiłem kilka ujęć góry Ararat, którą pięknie było widać, oraz kwiatów porastających mijane pagórki. Po drodze zatrzymałem się w przydrożnym barze i zamówiłem pyszny kebab podawany na płaskim chlebku o nazwie lawasz.

Zdjęcie 145. Piękne łąki na trasie do Erywania.

Zdjęcie 146–147. Święta góra Ormian – Ararat.

Zdjęcie 147.

W hotelu zostawiłem bagaż i pojechałem oddać samochód. Przyjął go Ormianin, który przez wiele lat pracował w Polsce w Pabianicach jako księgowy. Mówi perfekcyjnie po polsku, więc oczywiście wziąłem namiary, bo mogą się przydać w przyszłości, jeśli będzie trzeba wozić turystów. Takie kontakty są bezcenne. Na szczęście polerka samochodu zrobiona w Vanadzor w przydomowym garażu zrobiła swoje i odbierający Ormianin niczego nie stwierdził, dodatkowo nasza miła rozmowa po polsku nie pozwalała mu skupić się na pracy.

Następnie poszedłem spacerkiem na stadion, bo jadąc, widziałem, że jest tam pchli targ. Niestety długi spacer nie był wart wysiłku, nic tam nie ma, same bezużyteczne starocie. Po 14.00 mogłem w końcu wejść do pokoju hotelowego, gdzie przydała się odrobina wypoczynku. Po południu pozostał mi już tylko spacer po głównych deptakach Erywania, posiłek i słuchanie muzyki na żywo w klubo-restauracji Atmosphere. Co bym nie robił, w Erywaniu i tak wieczorem lądowałem w moim ulubionym klubie.

Zdjęcie 148. Targowisko przy stadionie w Erywaniu.

Zdjęcie 149. Meczet w Erywaniu.

Zdjęcie 150. Słynne Kaskady w Erywaniu.

Zdjęcie 151. Główny deptak w Erywaniu nocą.

Zdjęcie 152. Budynek Ministerstwa Finansów w Erywaniu.

Podsumowując, Armenia to bardzo ciekawy i godny polecenia kraj, szczególnie jeżeli ktoś tu jeszcze nie był. Jest bezpiecznie, ludzie są bardzo mili i otwarci. Warto znać rosyjski, który jest tutaj podstawowym językiem komunikacji, poza ormiańskim oczywiście. Jeżeli chodzi o ceny, to Erywań jest na poziomie dużych miast polskich, i to ich centralnych ulic. Za cenę dwóch kulek lodów w Erywaniu mamy obiad dla dwóch osób na dalekiej prowincji. Na prowincji w większości miast, które widziałem, nie ma za dużo atrakcji, poza oczywiście pięknymi widokami, naturą czy kuchnią ormiańską. Wsie są bardzo biedne, zaniedbane, ale też klimatyczne, jeżeli ktoś nie widział starego sowieckiego stylu. Można bez problemu jeździć po całej Armenii wynajętym samochodem, a nawet udać się do sąsiedniej Gruzji. Drogi główne są w bardzo dobrym stanie, poza wyjątkami. Jeździ bardzo dużo policji na światłach, ale bez syren – jest to gruziński model polegający na tym, że policja ma być widoczna, aby ludzie czuli się bezpiecznie. Armenia jest rajem dla osób lubiących dobrze zjeść i napić się dobrego alkoholu. Wódkę własnej roboty można kupić na straganach. Szaszłyki czy kebab są bardzo smaczne, co wynika ze sposobu hodowli zwierząt. Zwierzęta pasą się wolno na pięknych i czystych ekologicznie łąkach. Bardzo fajnym rozwiązaniem są powszechnie ustawiane maszyny do kawy, która kosztuje w przeliczeniu 1 lub 2 PLN.

Kazachstan – kraj piękny i różnorodny

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz 

Podróż do Kazachstanu i Kirgistanu przez Ukrainę została zrealizowana w dniach 27.04. – 11.05.2019 r. Była to kolejna podróż do państw, które w potocznej opinii uznawane są za kraje niestabilne, mało znane i nie wiadomo, czy bezpieczne. Rzeczywistość, jak w przypadku poprzednich podróży, okazała się zupełnie odmienna od oczekiwań i było to zaskoczenie pozytywne. W niniejszym materiale opiszę głównie Kazachstan oraz jednodniową wycieczkę do stolicy Kirgistanu – Biszkeku. 

Zdjęcie 1. Memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie. 

Pierwotnie planowałem podróż do Iranu, ale po zorganizowanej przez Polskę konferencji na temat sytuacji bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie wiosną 2019 r. Iran przez jakiś czas przestał wydawać Polakom wizy. Przed samym wyjazdem do Kazachstanu i Kirgistanu miałem tylko zarezerwowany hotel na wybrane dni. Dodatkowo nie było żadnego planu zwiedzania. Wszystko mieliśmy organizować z dnia na dzień, już na miejscu. 

Dzień pierwszy – wylot 27.04.2019 

Zgodnie z planem mieliśmy lecieć z Warszawy przez Kijów do byłej stolicy Kazachstanu Ałmaty, 200 km od granicy z Kirgistanem. Sześcioosobowa grupa wyleciała z Warszawy 27 kwietnia o godz. 10.45 i wylądowała w Kijowie o 13.15. Z uwagi na fakt, że wylot do Ałmaty mieliśmy dopiero o godz. 20.00, wybraliśmy się na wycieczkę po Kijowie, którą przygotował dla nas kolega biznesowy Michała – Oleksij. W trakcie kilku godzin, mając do dyspozycji busa, mogliśmy w szybkim tempie zobaczyć m.in.: memoriał II wojny światowej, memoriał Wielkiego Głodu na Ukrainie, Złotą Bramę czy wystawę sprzętu armii ukraińskiej, zniszczonego w walkach na wschodzie Ukrainy. Mieliśmy także okazję pospacerować po Majdanie i ciekawych ulicach wokół niego. Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się w drogę powrotną na lotnisko.

Zdjęcie 2. Złota Brama w Kijowie.

Dzień drugi – przylot do Ałmaty 28.04.2019 

Na lotnisku w Ałmaty wylądowaliśmy 28 kwietnia o godzinie 4.50. Musieliśmy jeszcze wypełnić małe kartki meldunkowe, które następnie podbijał strażnik graniczny z zaleceniem, aby ich pilnować. W związku z bardzo wczesną godziną szybko udaliśmy się taksówkami do naszego hotelu Renion Park, znajdującego się w centrum miasta przy ulicy Kunaeva 66. Czterogwiazdkowy hotel (ok. 60 dolarów za pokój dwuosobowy) okazał się absolutnym strzałem w dziesiątkę i oferował wszystko, czego można było się spodziewać na tym poziomie. Wspaniałe jedzenie, profesjonalna obsługa oraz siłownia, sauna i basen w cenie. Po uregulowaniu formalności około godz. 7.00 zjedliśmy pyszne śniadanie i udaliśmy się na spoczynek do godziny 14.00. W związku z tym, że mieliśmy zaplanowane tylko trzy noclegi, a następnie nie mieliśmy rezerwacji na kolejne dwa, należało szybko zorganizować trzydniową wycieczkę poza miasto ze spaniem w terenie. Od razu też założyliśmy wspólny budżet, z którego opłacaliśmy wszystkie wspólne wydatki, łącznie z jedzeniem czy trunkami. 

Zdjęcie 3. Bazar na Arbacie.

Po szybkim wypoczynku udaliśmy się na rekonesans okolic hotelu, w tym w rejon ulicy Arbat. Mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ akurat w tym dniu, tj. niedzielę, na okolicznych ulicach był kiermasz rękodzieła i innych ciekawych przedmiotów, jak np. pięknej porcelany z Uzbekistanu. Po pierwszych emocjach związanych z zakupami i spotkaniu z inną kulturą zjedliśmy obiad w restauracji Tirol. Nie była tania, ale i tak za pyszne jedzenie i piwo zapłaciliśmy łącznie 35 035 tenge (ok. 350 zł, 1 zł to ok. 100 tenge), co było ceną średnią. Przykładowo barszcz kosztował 1550 tenge, piwo – 540 tenge, miks różnych mięs dla kilku osób – 11 000 tenge, a zupa kremowa – 1200 tenge.

Zdjęcie 4. Galeria obrazów na ulicy Arbat.
Zdjęcie 5. Restauracja Tirol.

Po zjedzeniu pierwszego obiadu w centrum udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu jakiegoś punktu obsługi turystów, gdzie udało mi się pozyskać kilka ważnych informacji, mapę Ałmaty oraz namiary na człowieka o imieniu Ulugbek, który miał nam pomóc zorganizować trzydniowy wyjazd poza miasto. Rezydował on w jedenastopiętrowym Sky Hostel przy ulicy Kurmangazy 107. Dodatkowo otrzymaliśmy za darmo lokalną kartę telefoniczną, którą jednak przed użyciem należało zarejestrować w specjalnym biurze. Początkowo miałem takie plany, ale z braku czasu pomysł nie został zrealizowany. Łatwiejszym sposobem było znajdowanie punktów gastronomicznych z dostępnym Wi-Fi i kontaktowanie się za pomocą aplikacji WhatsApp. Po dłuższym spacerze, nie bez małych problemów, udało się nam zlokalizować hotel i kolegę Ulugbeka. Okazał się nim bardzo sympatyczny młody Tadżyk, który prowadził wspólnie ze znajomymi mały hostel, zajmujący dwa piętra wielopoziomowego budynku wraz z bardzo dużym tarasem z pięknym widokiem na miasto, na którym dodatkowo organizowano pokazy filmów, rzucając obraz na ścianę budynku. Po zapoznaniu się z naszymi oczekiwaniami Ulugbek przedstawił ogólny plan wycieczki oraz koszt całości, łącznie z wyżywieniem i zakwaterowaniem. Pierwszego dnia zaproponował obejrzenie kanionu Szaryn, a następnie nocleg w rejonie gorących źródeł. Drugiego dnia mieliśmy pojechać nad dwa piękne górskie jeziora: Kolsai jeden i Kolsai dwa, a trzeciego – nad inne piękne jezioro górskie – Kaindy – w rejonie miejscowości Saty. Łączny koszt tej wycieczki miał wynieść 250 000 tenge. Za cenę 400 zł od osoby mieliśmy do dyspozycji samochód z kierowcą, wejścia do parków oraz zakwaterowanie i wyżywienie przez trzy dni.

Zdjęcie 6. Ulugbek. 
Zdjęcie 7. Widok z tarasu Sky Hostel.

Dzień trzeci – zwiedzanie Ałmaty 29.04.2019 

Dzięki temu, że udało się nam dograć wycieczkę, mieliśmy cały poniedziałek na zwiedzanie Ałmaty. Miasto absolutnie godne polecenia, czyste, zielone, bezpieczne, nowoczesne, zamieszkane przez około 2 mln ludzi. Niczym nie różni się od największych miast Polski, a pod względem czystości i zieleni wiele z nich przewyższa. Po pysznym śniadaniu w pierwszej kolejności postanowiliśmy zobaczyć górę Kok Tobe, na którą wjeżdża się kolejką linową w bardzo wygodnych wagonikach. Stamtąd roztaczają się piękne widoki na miasto, a poza tym jest mnóstwo atrakcji dla dzieci, które mogą zrujnować nawet najgrubszy portfel, w tym: krzywe zwierciadła, strzelnice, park linowy, dom zbudowany do góry nogami, koło widokowe z wagonikami, pomnik Beatlesów itp. Szczerze mówiąc, nie było tam nic, czego nie moglibyśmy znaleźć w Europie. Mimo to jest to bardzo dobre miejsce na niedzielny spacer, z pięknymi widokami i atrakcjami dla całej rodziny. Wszędzie jest bardzo czysto i ładnie.  

Zdjęcie 8. Zielone ulice w Ałmaty.
Zdjęcie 9. Góra Kok Tobe w Ałmaty.
Zdjęcie 10. Pomnik Beatelsów w Ałmaty.. 

Kolejnym punktem do odwiedzenia tego dnia była kolejka linowa na górę Szymbulak, a dokładnie Shymbulak Mountain Resort. W związku z tym, że miejsce to znajduje się poza miastem, musieliśmy tam dojechać autobusem numer 12. Ciekawostka: na przystankach autobusowych nie ma rozkładu jazdy i po prostu należy czekać, aż autobus przyjedzie. Bilet dla jednej osoby kosztuje 150 tenge, kara za jego brak wynosi 7000 tenge. Wiedziałem od pani z biura turystycznego, że mam domagać się od kierowcy biletu od razu po wejściu do autobusu, jednak ten dwukrotnie mi odmówił, mówiąc, że zapłacę na końcu i żebym się nie martwił. (W Kazachstanie i Kirgistanie można się porozumieć za pomocą języka rosyjskiego). Dojeżdżając do miejscowości Medeo, zapłaciłem za przejazd i „oczywiście” nie otrzymałem biletu… Cena za przejazd jest zawsze taka sama, bez względu na długość trasy, którą pokonujemy. Wjazd na górę Szymbulak jest bardzo przyjemny, kilka minut relaksu i możliwość robienia zdjęć. Cały system składa się z trzech wyciągów, ale my pokonaliśmy tylko pierwszy odcinek. Na samej górze w pełni trwał sezon narciarski, o czym świadczyła duża liczba narciarzy. Po zaliczeniu sesji zdjęciowej w każdej możliwej konfiguracji zjedliśmy przepyszny obiad w restauracji Paul, cały czas zachwycając się pięknymi widokami.  

Zdjęcie 11. Kolejka linowa na Szymbulak. 
Zdjęcie 12. Góra Szymbulak.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę w małej kawiarni z Wi-Fi. Dla upewnienia się, że zaplanowana wycieczka jest potwierdzona, napisałem przez WhatsApp do Ulugbeka pytanie, czy wszystko w porządku. Odpisał, że tak i czy moglibyśmy całą kwotę przywieźć mu do hotelu. Takie postawienie sprawy wywołało nasze zaniepokojenie. Po półgodzinnych przepychankach, wyrażających wzajemną nieufność, a jednocześnie zapewniając się o wzajemnej uczciwości, ustaliliśmy, że 150 000 tenge zapłacimy kierowcy następnego dnia rano, a resztę, czyli 100 000 tenge – kolejnego dnia rano. Poprosiłem jeszcze o dane kierowcy i numer rejestracyjny samochodu, którym mieliśmy podróżować przez następne trzy dni. Wracając wieczorem do hotelu, szliśmy parkiem 28 Panfiłowców, w którym jest wielkie mauzoleum poświęcone żołnierzom Armii Radzieckiej poległym w II wojnie światowej. W tym pięknym obiekcie nieustannie słychać piosenki wojskowe i cały czas są zapalone znicze oraz leżą kwiaty. Niedaleko od mauzoleum zrobiliśmy kilka zdjęć pięknie oświetlonej cerkwi prawosławnej. 

Zdjęcie 13. Mauzoleum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
Zdjęcie 14. Cerkiew w Ałmaty.

Dzień czwarty – wycieczka do kanionu Szaryn i gorących źródeł 30.04.2019 

Punktualnie o godz. 8.00 czekał na nas nasz kierowca Ałmaz. Wcześniej zostawiliśmy nasze główne bagaże w przechowalni, zabierające ze sobą tylko podręczne rzeczy na trzy dni. Zostawiłem też na wszelki wypadek dane kierowcy i numer samochodu w recepcji, co wywołało małe zdziwienie i komentarz, abyśmy się niczym nie martwili. Szybko przełamaliśmy pierwsze lody z naszym kierowcą i opiekunem jednocześnie, i atmosfera zrobiła się bardzo fajna. Trochę pogoda nie dopisywała, ponieważ padał deszcz. Po drodze kierowca musiał jeszcze zatankować, co dało nam szansę na zauważenie, że paliwo kosztuje 40% tego, co u nas w Polsce. Po wyjeździe z Ałmaty zjechaliśmy jeszcze do przydrożnej toalety, jednak jej stan i zapach „pokonał” połowę z nas, która musiała szukać szczęścia w terenie. Po około dwóch godzinach podróży zatrzymaliśmy się w miasteczku Kokpek, gdzie zjedliśmy rewelacyjne szaszłyki z baraniny. Ceny: woda mineralna – 100 tenge, płaski tradycyjny chlebek – 170 tenge, szaszłyk – 350 tenge, herbata z mlekiem – 100 tenge, a toaleta – 25 tenge. Ludzie na każdym kroku byli bardzo mili i życzliwi. 

Zdjęcie 15. Szaszłyki w Kokpek.
Zdjęcie 16. Gotowe danie w Kokpek.

Po około czterech godzinach jazdy dotarliśmy do robiącego ogromne wrażenie kanionu Szaryn, co widać na załączony zdjęciach. Po zejściu do kanionu należało pokonać około 2 km, aby dość do jego końca i przepływającej tam rzeki. Był tam zresztą zlokalizowany cały ośrodek obsługi turystów, restauracje, domki pod wynajem oraz kilka jurt dla turystów. Miejsce bardzo ładne, położone nad wartką rzeką. Koszt jednej jurty dla ośmiu osób to 45 000 tenge. Pierwotnie mieliśmy w nich spać, ale poinformowano nas, że wszystkie są zajęte. Na miejscu okazało się, że to nieprawda i większość z dziewięciu jurt była wolna. Problem polegał na tym, że zapłaciliśmy za całość, więc nasz kierowca dostał dyspozycje, aby koszty były minimalne. Pomiędzy ośrodkiem a wejściem do kanionu krążyły małe samochody dowożące turystów (cena: 1000 tenge za osobę). W kanionie wolno robić zdjęcia, jednak zabronione jest używanie dronów, na co zwrócono nam uwagę, kiedy Michał zaczął testować swój nowy sprzęt latający. Na szczęście udało się mu zrobić kilka pięknych ujęć, co widać na filmie. W związku z tym, że był bardzo silny wiatr i mocno się rozpadało, skorzystaliśmy z możliwości podwózki hammerem do wyjścia z kanionu. Po wyjściu z niego zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć z tarasów widokowych położonych na brzegach kanionu. 

Zdjęcie 17. Kanion Szaryn. 
Zdjęcie 18. Rzeka w kanionie Szaryn.
Zdjęcie 19. Jurty w kanionie Szaryn. 

Kolejnym, a zarazem ostatnim punktem tego dnia były gorące źródła oraz nocleg. W trakcie podróży można było poczuć ogromne przestrzenie Kazachstanu – czasami przez kilkadziesiąt minut mijaliśmy zaledwie jeden samochód. Co jakiś czas mijaliśmy punkty odpoczynku dla kierowców, składające się z małej ławeczki, toalety i kanału dla samochodu, co miało umożliwić małe naprawy. Na jednej ze stacji benzynowych udało mi się jeszcze zakupić płytę CD z muzyką kazachską (sto utworów mp3 za 750 tenge). W końcu dojechaliśmy do gorących źródeł, gdzie – jak się okazało na miejscu – znajduje się kilkadziesiąt porozrzucanych małych ośrodków wypoczynkowych. W związku z tym, że pogoda nie była najlepsza, okolica początkowo nie wywarła na nas najciekawszego wrażenia. Dodatkowo nasz kierowca nie mógł znaleźć naszego ośrodka, i jeździł to w jedną, to w drugą stronę, pytając ludzi o drogę. W związku z tym, że koszty były ważne, nasz ośrodek należał do tych tańszych, ale humory nas nie opuszczały. 

Na miejscu okazało się, że większość basenów jest pusta, ale administrator zapewniał, że woda niedługo zostanie napuszczona. Stan basenów pozostawiał wiele do życzenia, dwa z nich znajdowały się w blaszanym budynku, co przy silnym wietrze i deszczu sprawiało przygnębiające wrażenie. Mieliśmy też mały problem z pokojami, ponieważ chciano nam dać trzy dwuosobowe pokoje, gdy tymczasem wśród naszej sześcioosobowej grupy mieliśmy dwie pary i dwóch singli, ale ostatecznie problem rozwiązaliśmy we własnym zakresie. W kuchni atmosfera była przygnębiająca, obsługa zachowywała się w bardzo niemiły sposób. Zapytałem naszego kierowcy, kiedy i gdzie zjemy kolację. Po negocjacjach z kucharką mogliśmy sobie wybrać dania z karty, które pani nam przygotowała. Dodatkowo był zakaz spożywania alkoholu w stołówce. Ostatecznie kolacja była bardzo smaczna, nasze relacje z kucharką ulegały stopniowej poprawie, a przysłowiową lampkę wina wypiliśmy w holu przed telewizorem. Kolejnym etapem miłego wieczoru była próba skorzystania z basenów z gorącą wodą wypływającą prosto z ziemi. Wcześniej musieliśmy odpłatnie wynająć szlafroki w kolorach damskich i męskich. W pierwszej kolejności skorzystaliśmy wszyscy z małego basenu, coś na wzór jacuzzi, niestety temperatura była za wysoka i nie dało się tam długo wytrzymać. Następnie udaliśmy się do basenu zewnętrznego, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Woda była bardzo przyjemna, a temperatura na zewnątrz chłodna, co razem powodowało, że degustowaliśmy się tą chwilą do późnych godzin nocnych, i nie tylko chwilą….

Zdjęcie 20. Ośrodek Sijajuszczij.
Zdjęcie 21. Ośrodek Sijajuszczij.

Dzień piąty – wycieczka do jeziora Kolsai i miejscowości Saty 01.05.2019 

Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, nawet nasz ośrodek wyglądał na ładniejszy niż jeszcze dzień wcześniej. Poznaliśmy nawet jego nazwę – Sijajuszczij. Wieczorem umówiliśmy się jeszcze z Michałem, że o godz. 6.00 skorzystamy z głównego basenu zewnętrznego, do którego przez całą noc była napuszczana woda. Pomysł okazał się świetny: poranek, piękne słońce, całkowita cisza i gorący basen z czystą wodą tylko dla nas – rewelacja, życie smakuje w takich momentach. Po zjedzeniu śniadania i zrobieniu kilku fotek wyjechaliśmy w kolejne zaplanowane miejsce, czyli jezioro Kolsai jeden i Kolsai dwa. Uzgodniliśmy z Ałmazem, że do jeziora Kolsai jeden dojedziemy samochodem, a dystans ośmiokilometrowy do jeziora Kolsai dwa pokonamy konno. Za konie mieliśmy zapłacić ekstra, tj. po 11 000 tenge za konia oraz 4000 tenge za przewodnika. Zanim dojechaliśmy do jeziora, zatrzymaliśmy się w miejscowości Saty, gdzie mieliśmy spędzić noc, ponieważ Ałmaz zakupił dla wszystkich pakiety obiadowe, które mieliśmy zabrać ze sobą na konie i zjeść nad jeziorem Kolsai dwa. W Saty spotkaliśmy trzech młodych Polaków, którzy przemierzali Kazachstan wynajętą toyotą rave4, płacąc około 100 dolarów za dzień. 

Zdjęcie 22. Saty.
Zdjęcie 23. Meczet w Saty.

Po dojechaniu do jeziora Kolsai jeden okazało się, że nasze panie nie są w stanie jeździć konno i po pokonaniu kilkuset metrów zeszły z koni, zostając na miejscu. Natomiast męska część grupy udała się konno w góry do drugiego jeziora. W trakcie pokonywania drogi okazało się, że trasa jest bardzo stroma, leśna, pełna kamieni i korzeni, i że dobrze się stało, że panie zostały na miejscu, ponieważ mogłoby się wszystko skończyć źle. W związku z tym, że rozpadał się deszcz, a podróż się przedłużała, po około dwóch godzinach podjęliśmy decyzję o powrocie. Pomimo że nie dotarliśmy do drugiego jeziora, widoki po drodze zapierały dech w piersiach, a widziane z siodła końskiego tylko podnosiły adrenalinę. Przygoda absolutnie godna polecenia, oczywiście dla osób, które potrafią utrzymać się w siodle. Telefon do właściciela koni to: Borzan Tobajew – 87054409275.  

Zdjęcie 24. Nasze konie nad jeziorek Kolsai.
Zdjęcie 25. Michał i Miłosz na koniach. 
Zdjęcie 26. Autor w siodle na kazachskich bezdrożach. 
Zdjęcie 27. Widoki z perspektywy końskiego siodła.

Po zakończeniu konnej przygody zjedliśmy jeszcze zaległy lunch i wróciliśmy do Saty na nocleg. Mieliśmy spać w domu specjalnie przygotowanym dla turystów, w którym było kilkanaście miejsc. Adres: Saty, ul. Ultrakow 18, tel. 87777288847. Rozpakowaliśmy nasze bagaże i poszliśmy na spacer po wsi, spotykając kilka ciekawych osób. Jedną z nich był generał czeczeński, który brał udział w walkach z Rosjanami w Groznym. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, natychmiast zaprosił nas na herbatę, którą piliśmy na terenie budowy ogromnego domu z bali drewnianych. Okazało się, że generał ma firmę budowlaną i buduje domy w różnych miejscach Kazachstanu. Po wypiciu herbaty i wymianie uprzejmości udaliśmy się do naszego miejsca noclegu. Tam okazało się, że w międzyczasie dwie inne grupy Polaków wynajęły miejsca noclegowe w naszym domku. Problem stanowiła jedna toaleta, z jednym prysznicem, ale przy odrobinie dyscypliny wszyscy odnieśli sukces…. W godzinach wieczornych zjedliśmy wspólną kolację i wypiliśmy przysłowiową lampkę wina. Była to też dobra okazja, aby wymienić się uwagami i informacjami na temat podróżowania po Kazachstanie. Młoda para studentów opowiadała, że przyleciała do Astany bezpośrednio z Warszawy, następnie przez dwanaście godzin pociągiem podróżowała do Ałmaty, a następnie na stopa dojechała do Saty. W Kazachstanie, korzystając ze stopa, należy dogadać się z kierowcą odnośnie do kwoty za podwózkę. Koszt biletu na pociąg to 12 000 tenge (należy rezerwować kilka dni przed wyjazdem), podobnie pokój w naszym domku kosztował ich 12 000 tenge na parę.

Zdjęcie 28. Warunki noclegowe w Saty.

Dzień szósty – wycieczka do jeziora Kaindy i powrót do Ałmaty 02.05.2019

Głównym punktem ostatniego dnia wycieczki był wyjazd do jeziora Kaindy, które leży na terenie Parku Narodowego Kolsay-Kolderi. Jezioro ma ok. 400 m długości i jest położone na wysokości 1867 m. n.p.m. Jezioro słynie z tego, że stoją w nim uschnięte drzewa, co w połączeniu ze szmaragdowym kolorem wody robi ogromne wrażenie. Nad jezioro trzeba dojść około 15 minut lub pojechać konno. Atrakcją była już sama droga prowadząca do jeziora, nie do przebycia dla zwykłego samochodu osobowego, szczególnie że trzeba było pokonać w bród małą rzekę. 

Po spędzeniu miłych chwil nad jeziorem udaliśmy się w drogę powrotną do Ałmaty. Mieliśmy do pokonania około 280 km. Zatrzymaliśmy się ponownie w miejscowości Kokpek na obiad, na który były oczywiście wyjątkowo smaczne szaszłyki z baraniny i kurczaka. Chwilę poświęciliśmy też na sesję zdjęciową nad Czarnym Kanionem. Po drodze ustaliliśmy z naszym kierowcą Ałmazem, który okazał się wyjątkowo przyzwoitym i pozytywnym człowiekiem, że w dniu następnym zawiezie nas do Biszkeku w Kirgistanie za 90 000 tenge. Do hotelu wróciliśmy około godziny 19.00 – zmęczeni, ale pełni wrażeń. 

Zdjęcie 29. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 30. Jezioro Kaindy.
Zdjęcie 31. Czarny Kanion. 
Zdjęcie 32. Nasz samochód i pustkowia Kazachstanu.

Dzień siódmy – wycieczka: Biszkek, stolica Kirgistanu 03.05.2019 

Ostatnim akcentem wspólnego wyjazdu była wycieczka do Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Do granicznej miejscowości Kordaj z Ałmaty jest około 220 km. Na miejscu okazało się, że Ałmaz nie może przejechać granicy, bo to kosztuje i zajmuje dużo czasu. Nic nam wcześniej nie mówiąc, porozumiał się ze swoim kolegą, który prowadzi biznesy w Biszkeku, że ten nas obwiezie po mieście, a następnie odstawi na granicę. Po drodze mieliśmy problem z samochodem, tj. z jednym z kół, które co chwila bardzo hałasowało. Ałmaz na wszelkie oznaki naszego zaniepokojenia miał jedno świetne powiedzenie: „Nie piereżywaj, eto Kazachstan”. Po drodze widzieliśmy jeszcze pasące się stado wielbłądów dwugarbnych oraz napiliśmy się kobylego mleka – kumysu. Na granicy czekał na nas już kolega Ałmaza, Max. W pierwszej kolejności należało podejść do okienka straży granicznej Kazachstanu, tam okazać paszport i oddać kartkę meldunkową. Okazało się, że kartka Michała gdzieś się zawieruszyła, ale nie stanowiło to problemu na granicy. Następnie należało przejść pas ziemi niczyjej i podejść do okienka strażnika granicznego Kirgistanu, który po sprawdzeniu pieczątki zezwalał na wejście na terytorium Kirgistanu. 

Zdjęcie 33. Przejście graniczne Kordaj 
Zdjęcie 34. Pyszny posiłek w trasie.

Po załatwieniu formalności Max i drugi kierowca zawieźli nas, zgodnie z naszym życzeniem, na duży bazar Dordoi, gdzie mogliśmy zrobić zakupy. Następnie pod opieką naszych kirgiskich przewodników udaliśmy się na zwiedzanie centrum Biszkeku. Miasto jest czyste, ale dużo biedniejsze niż Ałmaty, widać było wiele pozostałości po czasach Związku Radzieckiego. Mieliśmy okazję zobaczyć m.in. park Panfiłowa, plac Alto, muzeum narodowe i pałac prezydenta czy Centralny Meczet, wybudowany przez Turcję w 2018 r. Mogliśmy też obkupić się w kirgiskie suweniry w Centralnym Markecie (CUM – Centralnyj Uniwermag). Polecam to miejsce, chyba czwarte piętro, ponieważ rzadko można spotkać tak bogato wyposażone stoiska z suwenirami danego kraju. Można tam było nawet kupić dobrze wyprawione skóry wilków.  

Zdjęcie 35. Bazar Dordoi.

Na zakończenie zjedliśmy bardzo smaczny obiad w restauracji Tarym, która znajduje się naprzeciwko pięknego meczetu Mahmood Kaszkri. Potrawy w restauracji były typowo regionalne, brak alkoholu i bardzo niskie ceny. (Kurs kirgiskiej waluty – 1 euro to 79 som). Restauracja absolutnie godna polecenia ze względu na obsługę, smak, różnorodność oraz ceny. Za cały posiłek dla siedmiu osób zapłaciliśmy 3042 som, czyli około 30 dolarów!!! Przykładowe ceny: baranie żeberka – 200 som, surówka – 210 som, herbata – 30 som, szaszłyk z baraniny – 110 som, zupa soljanka – 140 som. Po obiedzie ponownie musieliśmy przejść całą procedurę okazywania paszportów na granicy i wypełniania kartki meldunkowej w Kazachstanie. Do hotelu dotarliśmy około godz. 22.00, a następnego dnia, po szybkim pakowaniu, o godz. 5.00 Ałmaz odwiózł pięciu z nas na lotnisko, ja natomiast zostałem na kolejny tydzień z zamiarem spędzenia większości z tego czasu w Kirgistanie – ale o tym w kolejnym sprawozdaniu.

Zdjęcie 36. Pamiątka z zapoznania się z policją turystyczną.
Zdjęcie 37. Centralny Meczet w Biszkeku. 
Zdjęcie 38. Plac centralny w Biszkeku.
Zdjęcie 39. Stoisko z suwenirami w CUM 
Zdjęcie 40. Michał z autorem przed restauracją Tarym.

Podsumowując, Kazachstan jest krajem nowoczesnym, różnorodnym geograficznie, z bogatą kuchnią i bardzo bezpiecznym. Przez cały tydzień nie mieliśmy żadnej sytuacji, w trakcie której nasze bezpieczeństwo byłoby w jakikolwiek sposób zagrożone. Ałmaty to miasto piękne, nowoczesne, czyste i bardzo zielone. Można tutaj popróbować wielu kuchni – kazachskiej, rosyjskiej i kilku innych. Ludzie są bardzo pozytywnie nastawieni do turystów, bardzo użyteczny jest język rosyjski. Polecam z całego serca.  

Zdjęcie 41.
Zdjęcie 42.
Zdjęcie 43.
Zdjęcie 44.
Zdjęcie 45.

Gruzja – turystyka, doświadczenia i wnioski

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Autor niniejszego materiału w terminie 28.10–04.11.2018 r. przebywał w Tbilisi w Gruzji. W poniższym tekście dzieli się swoimi doświadczeniami i uwagami, zarówno w zakresie organizacji samego wyjazdu, jak i kwestii bezpieczeństwa.  

Niedziela 28.10.2018 r. W Tbilisi wylądowałem z żoną rano 28 października 2018 r. o godz. 4.00. W związku z tym, że doba hotelowa rozpoczynała się dopiero od godziny 13.00, spędziliśmy trzy godziny na lotnisku. Przez ten czas obserwowałem kilku kierowców taksówek na lotnisku, którzy przez ten czas nie zrobili żadnego kursu. Około 7.00 postanowiliśmy pojechać do hotelu. Wiedziałem od znajomego, że cena za kurs z lotniska do centrum miasta powinna wynieść około 10–15 lari1, mimo to kierowcy na lotnisku oferowali cenę 50 lari, która nie podlegała negocjacji. Minutę później zatrzymałem przejeżdżającego taksówkarza, który początkowo podał cenę 35 lari, ale w końcu zgodził się zrealizować kurs do centrum miasta w cenie 30 lari. Chwilę później zatrzymał się jeszcze przy innym Gruzinie, który przetłumaczył mu adres zapisany w angielskim alfabecie. Kierowca nie znał adresu, więc zadzwonił pod numer telefonu, który był na potwierdzeniu z Booking.com. 

Na miejscu okazało się, że pod wskazanym adresem funkcjonuje inny hotel, a nasz ma znajdować się w podwórku, do którego prowadziło wejście przy hotelu. Niestety były tam tylko mieszkania prywatne, trudno było się także dodzwonić do właścicielki, która powiedziała, że ma problem z kontaktem z panią, która opiekuje się apartamentem, i w związku z tym musimy poczekać. 

Pierwsze wrażenie z podróży z lotniska nie było pozytywne. Wjeżdżając do Tbilisi, nie widziałem niczego ciekawego, dodatkowo ulica, przy której mieliśmy mieszkać, nie wyglądała ciekawie. Zaniedbane kamienice, odpadający tynk oraz chodniki w beznadziejnym stanie. Myślałem jednak, że to jest niemożliwe, aby tylu Polaków zakochało się w tym kraju, jeżeli reszta wygląda podobnie i na pewno musi być tu pięknie, trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość.  

 Ostatecznie zostawiłem bagaże w hotelu obok i poszliśmy coś zjeść do miasta. Po drodze wstąpiłem jeszcze do jednego hotelu i zapytałem, czy możemy u nich wykupić śniadanie, jednak cena 10 dolarów za osobę nas zniechęciła. Nie dlatego, że było to poza naszym zasięgiem, ale dlatego, że znam ceny w Europie, a ta cena została ustalona przez kucharki z kuchni hotelowej i była absurdalnie wysoka. Po kilku godzinach wróciliśmy do hotelu po bagaże. Czekała na nas już miła starsza pani, która przekazała nam klucze do apartamentu: duży pokój, aneks kuchenny i łazienka, tzn. studio. Bardzo ładne, dobrze wyposażone i czyste, cena 744 zł za cały okres pobytu za dwie osoby. Adres – Borboleta 3, 18 Paolo Iashvili Street, 0105 Tbilisi, tel. +995595258122. Pani pod podanym przez Booking numerem telefonem mówiła słabo po angielsku, z kolei pani, która przekazała klucze – tylko po rosyjsku. Po kilkugodzinnym odpoczynku zrobiliśmy obchód najbliższych ulic, ustalając, gdzie jest najbliższe biuro turystyczne i jaką mają ofertę.

Zdjęcie 1. Widok na nasz apartament – parter po lewej stronie schodów.
Zdjęcie 2. Tbilisi w nocy. 

Poniedziałek 29.10.2018 r. Wizyta w biurze turystycznym Holidays in Georgia, które mieści się Kote Apkhazi st. 8, firma ta posiada także trzy inne lokalizacje w Tbilisi. Za cztery wycieczki za dwie osoby zapłaciliśmy łącznie 344 lari. Wcześniej, jeszcze przez wyjazdem, moja żona znalazła telefon do Gruzina mówiącego po polsku i telefonicznie otrzymała ofertę trzech dni wycieczek za 450 dolarów. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu Tbilisi, starego miasta, okolic Placu Niepodległości, targu staroci koło Radisson Blue, niedaleko Rustaveli. Wieczorem kolacja i trzygodzinne słuchanie muzyki gruzińskiej i podziwianie tańca w jednej z restauracji Gorgasali, dane na zdjęciu.

 Zdjęcie 3. Biuro turystyczne Tbilisi. 
Zdjęcie 4. Widok na Tbilisi z wagonika kolejki linowej.
Zdjęcie 5. Jedna z restauracji, w której codziennie są występy zespołu gruzińskiego. 
Zdjęcie 6. Widok na fragment starego miasta w Tbilisi. 

Wtorek 30.10.2018 r. Wycieczka do Kazbegi, kurort narciarski Gadauri, Stepantsminda (nowa nazwa Kazbegi), Gergeti – cerkiew położona na wysokości 2200 metrów n.p.m. Przepiękna pogoda i przepiękne widoki, wszystko świetnie zorganizowane, pyszne jedzenie. Słowa nie zastąpią tu zdjęć. 

Zdjęcie 7. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 8. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 9. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 10. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 11. Piękno Gruzji w drodze do Kazbegi.
Zdjęcie 12. Gergeti – cerkiew położona na wysokości 2200 m n. p. m.
Zdjęcie 13. Piękno Gruzji, widok na Kazbegi.
Zdjęcie 14. Góra Kazbegi.
Zdjęcie 15. Piękno Gruzji, rejon Kazbegi.
Zdjęcie 16. Piękno Gruzji, rejon Kazbegi.

Środa 31.10.2018 r. Podczas drugiej wycieczki zwiedziliśmy pierwszą stolicę Gruzji – Mtskhetę, a w niej katedrę z XI w. oraz okolice katedry. Okolice katedry są pięknie odrestaurowane, czyste i klimatyczne. W rejonie katedry znajduje się wiele ciekawych restauracji, stoisk z winem, ciastami własnego wyrobu. Było to jedno z najładniejszych miejsc, jakie do tej pory widzieliśmy, zasługujące na całodzienny pobyt bez pośpiechu. My mieliśmy zdecydowanie za mało czasu. Następnie zwiedziliśmy kościół Jvari, który znajduje się na liście UNESCO. Spod jego murów roztacza się także przepiękny widok na dwie rzeki, które łączą się w tym miejscu – Mtkvari i Aragvi. Następnie zwiedzaliśmy muzeum Stalina w Gori, z możliwością wejścia do domu rodzinnego i osobistego pociągu Stalina. Można było zobaczyć wiele ciekawych zdjęć i pamiątek. Na jednej z wystaw były prezenty otrzymane od przedstawicieli wielu państw świata, w tym z Polski, oryginalne meble z biura Stalina, mundur, długopis, którym podpisywał porozumienia w Poczdamie, a także historia jego rodziny, tj. dwóch żon, dwóch synów i jednej córki. Oprowadzająca nas przewodniczka profesjonalnie i obiektywnie opowiadała historię brutalnego dyktatora. Jedną z ciekawostek była opowieść o jego synu z pierwszego małżeństwa, oficerze artylerii, który w okresie drugiej wojny światowej dostał się do niemieckiej niewoli i przebywał w obozie jenieckim pod Berlinem. Hitler zgodził się go wymienić za feldmarszałka Friedricha Wilhelma Ernsta Paulusa, który dostał się do niewoli pod Stalingradem. Stalin miał odpowiedzieć, że na wojnie każdy musi ponieść ofiary i nie będzie wymieniał zwykłego żołnierza za feldmarszałka. W konsekwencji jego syn został rozstrzelany w 1943 r. Na zakończenie zwiedzaliśmy skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari. Było to stare miejsce kultu słońca, następnie związane z chrześcijaństwem. W jaskiniach modlili się wierni po dostarczeniu ofiar w postaci zwierząt.

Po dwóch dniach wycieczek doszliśmy do wniosku, że było za dużo kościołów, a za mało przyrody, miast, wsi, kultury i gastronomii. Na każdym kroku były miejsca, gdzie można było degustować wino i czaczę, ale brakowało czasu. Piękna pogoda dopełniła udany dzień.

Zdjęcie 17. Miejsc styku dwóch rzek – Mtkvari i Aragvi.
Zdjęcie 18. Pierwsza stolica Gruzji Mtskheta.
Zdjęcie 19. Pierwsza stolica Gruzji Mtskheta.
Zdjęcie 20. Muzeum Stalina w Gori.
Zdjęcie 21. Muzeum Stalina i prezenty m.in. z Polski.
Zdjęcie 22. Oryginalny dom rodzinny Stalina zabudowany nowym budynkiem. Kolekcja autora.
Zdjęcie 23. Skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari.
Zdjęcie 24. Skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari.
Zdjęcie 25. Skalne miasto z II–I w p.n.e., które leży nad rzeką Mtkvari.

Czwartek 1.11.2018 r. Wycieczka do miasta Sighnaghi, które jest nazywane miastem miłości. Ufundowane w XVII w. leży w rejonie Kakheti. Miasto jest pięknie odnowione, w stylu europejskim, bardzo dobre hotele i restauracje, możliwość zjazdu na linie nad doliną, wynajmu quadów itp. Ludzie bardzo mili i otwarci, żona napiła się nawet nalewki ze sprzedawczyniami w jednym ze sklepów z winem. Przed wjazdem do miasta zwiedzaliśmy także kolejny kościół z VII w., położony na jednym ze szczytów, skąd normalnie roztacza się piękny widok na okolicę. Niestety, niski poziom chmur zabrał nam trochę przyjemności z podziwiania widoków. W drodze powrotnej mieliśmy okazję odwiedzić jedną z lokalnych winiarni, gdzie mogliśmy degustować wina i koniak oraz dokonać zakupów w sklepie firmowym. Wszystko na najwyższym światowym poziomie. W wycieczce brali udział turyści z Polski, Słowenii, Francji, Belgii, Rosji,. Panowała przemiła atmosfera. W Sighnaghi zjedliśmy przepyszny obiad w jednej z restauracji położnej na uboczu miasta. Przez całą drogę przewodniczka opowiadała w językach rosyjskim i angielskim o historii Gruzji, głównie związanej z przyjęciem chrześcijaństwa w IV w. i miejscami, do których się udawaliśmy.

Zdjęcie 26. Mury obronne miasta Sighnaghi.
Zdjęcie 27. Miasto Sighnaghi.
Zdjęcie 28. Miasto Sighnaghi.
Zdjęcie 29. Miasto Sighnaghi.
Zdjęcie 30. Miasto Sighnaghi, stoisko z pamiątkami.
Zdjęcie 31. Miasto Sighnaghi, stoisko z suszonymi owocami i innym przetworami.
Zdjęcie 32. Winiarnia w drodze powrotnej z Sighnaghi.

Piątek 2.11.2018 r. O godz. 16.00 udaliśmy się na wycieczkę objazdową po Tbilisi wraz z naszym biurem turystycznym. Przewodniczka opisywała najważniejsze budynki w Tbilisi, podając historię ich powstania i przeznaczenie. Zwiedziliśmy m.in. wzgórze z pomnikiem matki Gruzji, najważniejszy monastyr Gruzji oraz stare miasto. Na zakończenie przewodniczka zabrała nas na degustację wina na starym mieście, co nie było wcześniej planowane. Grupa była tylko rosyjskojęzyczna. Na zakończenie odwiedziliśmy restaurację Tiflis Meidani, gdzie od godz. 20.00 do 23.00 można było posłuchać muzyki i obejrzeć tradycyjny taniec gruziński. W restauracji bawiły się także dwie grupy Polaków. Polecam to miejsce ze względu na umiarkowane ceny, bardzo ładny wystrój w podziemiu, miłą i profesjonalną obsługę. Po powrocie w pokoju czekała na nas butelka wina własnej roboty, podarowana przez opiekunkę zajmowanego przez nas mieszkania.

Zdjęcie 33. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 34. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 35. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 36. Stare miasto w Tbilisi.
Zdjęcie 37. Najlepsza restauracja kuchni gruzińskiej jaką znaleźliśmy, naprzeciwko hotelu Deya.
Zdjęcie 38. Ulubiona restauracja i hotel Deya jako znak rozpoznawczy, polecam.
Zdjęcie 39. Niewyremontowane ulice Tbilisi, wyglądają źle, ale mają swój urok, szczególnie w nocy.

Ostatni dzień wycieczki spędziliśmy na wypoczynku, zjedliśmy pyszny obiad w naszej ulubionej restauracji, która serwuje wyjątkowo smaczne gruzińskie potrawy, a znajduje się naprzeciw Hotel Deya (zdjęcie). Wieczorem zostaliśmy odwiedzeni przez naszą opiekunkę, która zareklamowała swój apartament, gdybyśmy chcieli w przyszłości jeszcze wrócić do Tbilisi, oraz upewniała się odnośnie godziny naszego lotu. Obiecała, że o wyznaczonej godzinie w nocy przyjedzie po nas jej syn (cena to 35 lari). Nasza opiekunka nazywa się Tamila Dżalochowa, tel. 593117439, mówi tylko po rosyjsku i gruzińsku.

Uwagi

1.         Biuro turystyczne absolutnie godne polecenie, wszystko bardzo dobrze zorganizowane. Pracownicy każdorazowo odprowadzają turystów do autobusu, wskazują miejsca, które są też na biletach. 

2.         Gruzję należy uznać za kraj absolutnie bezpieczny i przyjazny dla turystów. Wszędzie widać policjantów w mundurach w stylu amerykańskim. Widać ich bardzo bliski kontakt ze społeczeństwem, wzajemne zaufanie. Policjanci bardzo często mają zapalone światła alarmowe w samochodach, co ma podkreślać ich obecność i chęć udzielenia pomocy.  

3.         Do Gruzji można przylecieć samemu z pominięciem pośrednika w postaci biura turystycznego, wystarczy podstawowa znajomość języka rosyjskiego. Zakup biletu lotniczego czy wynajem pokoju są obecnie bardzo proste, na miejscu można skorzystać z oferty lokalnego biura turystycznego, wskazanego w dokumencie. Biuro za uczciwą cenę oferuje bardzo bogaty program wycieczek.    

4.         W większości restauracji bez problemu możemy zalogować się do Wi-Fi.

5.         Kraj bardzo bezpieczny, przepiękny, różnorodny, ciekawy, wspaniała kuchnia, wina oraz samogon, wspaniała muzyka i taniec. Polecam szaszłyki oraz wino półsłodkie Kindzamaruli.