Piękna Ukraina!

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 20.08.2021 r.

Część III – Jaremcze, Bukovel.

Będąc w Iwano-Frankiwsku, w punkcie informacji turystycznej znajdującym się w Ratuszu dowiedziałem się, że koniecznie muszę odwiedzić miejscowość Jaremcze, która jest idealnym miejscem wypadowym w Karpaty, bardzo popularnym wśród Ukraińców.

Jaremcze to piękna, licząca około 8 tysięcy mieszkańców turystyczna miejscowość, położona 66 kilometrów na południe od Iwano-Frankiwska, już w Karpatach ukraińskich. Przed wojną był to jeden z najlepiej zagospodarowanych kurortów zimowych, nieustępujący popularnym w tym okresie Zakopanemu i Krynicy. Nazywany w tamtym czasie Perłą Karpat, miał dwa hotele, pensjonaty i wille. Bardzo ciekawym obiektem w Jaremcze jest most kolejowy nad rzeką Prut, zaprojektowany przez Stanisława Kosińskiego. Został okrzyknięty mianem najszczytniejszego dzieła architektoniki drogowej na ziemiach polskich. Posiadał największą w ówczesnej Europie rozpiętość górnego łuku – 65 metrów – i stanowił wzór dla budowniczych alpejskich tras kolejowych. W 1928 r. miasto zostało uznane za uzdrowisko. Według dostępnych źródeł obecnie jest głównym ukraińskim ośrodkiem wypoczynkowo-sportowym Karpat Wschodnich. Z moich obserwacji mogę jednak stwierdzić, że takim ośrodkiem jest zbudowany praktycznie od zera kurort Bukovel – największy ośrodek narciarski Europy Wschodniej, o czym później.

Miasto jest bardzo ładnie utrzymane, są nowe drogi, chodnik, promenady i park. Z Iwano-Frankiwska można do niego dojechać taksówką za 750 UAH, busem lub pociągiem za kwotę około 137 UAH. Obecnie w mieście znajduje się mnóstwo hoteli, pensjonatów czy prywatnych kwater. Ukraińcy bardzo dużo inwestują w turystykę, która jest tutaj dla nich głównych źródłem utrzymania. Zarówno wizualnie, jak i jakościowo w żaden sposób Jaremcze nie ustępuje takim miastom jak Karpacz, Szklarka Poręba czy mniejszym polskim górskim miejscowościom turystycznym. Dla spacerowiczów niedaleko centrum miasta dostępne są urokliwe wodospady Żonka i Dziewczęce Łzy. Oba znajdują się przed mostem na rzece Prut, około 20 minut marszu ulicą Hruszewskiego.

Jak w każdym atrakcyjnym miejscu turystycznym, mamy wiele stoisk z pamiątkami i lokalnym rękodziełem. Możemy popróbować pysznych serów, wędlin czy napić się lokalnych likierów domowej roboty – cena 100 UAH za pół litra. Wybór alkoholi jest wręcz imponujący: wina białe, czerwone, lokalny bimber czy nalewki na jego bazie, które w połączeniu z lokalnymi produktami spożywczymi gwarantują świetny wypoczynek i miłą atmosferę. Można także zakupić wzorowane na ludowych motywach koszule, sukienki itp., a także bardzo dobrej jakości wyroby ze skóry i wełny. Wrażenie robią także worki suszonych prawdziwków w cenie 150 UAH za 100 g oraz grzyby marynowane.

Jaremcze jest także praktycznie pierwszą miejscowością, w której jesteśmy już w Karpatach. Wyjeżdżając z miasta w kierunku południowym, po drodze mijamy świetnie zadbane miejscowości z pięknymi domami, często drewnianymi, w stylu huculskim. Mamy nieograniczone możliwości, aby zatrzymać się w wielu lokalnych restauracjach, obejrzeć ciekawe oryginalne cerkwie czy napić się pysznego, świeżego piwa w huculskim browarze, który znajduje się w miejscowości Mikuliczin przy ulicy Gruszewskiego 68b (www.hutsulbrew.com). Mijamy wypożyczalnie rowerów, quadów, gdzie podróż odbywa się z przewodnikiem na motorze. Największą jednak atrakcją jest wyprawa w góry samochodami terenowymi, z których duża część to stare radzieckie uazy różnych wersji. Osobiście zaliczyłem dwa wypady uazem, którego skuteczność w pokonywaniu wzniesień była wręcz niewiarygodna. Moim kierowcą był Jura, który przez wiele lat pracował jako kierowca kraza w karpackich lasach. Cena oczywiście waha się od liczby osób w samochodzie – przy sześciu osobach może to być kilkaset UAH, co za kilka godzin jazdy po bezdrożach, wjazd na góry powyżej 1000 metrów n.p.m. nie wydaje się kwotą wygórowaną. W trakcie takich wycieczek zwiedzamy górskie wodospady, połoniny z serowarniami, spotykamy ciekawych ludzi, możemy skorzystać z kilkusetmetrowego zjazdu na linie, a wszystko pokonujemy trasami, których na pierwszy rzut oka żaden samochód nie ma prawa pokonać. Ostateczna cena naturalnie zależy od długości trasy czy liczby atrakcji, które chcemy odwiedzić.

Największe jednak wrażenie zrobił na mnie ośrodek narciarski Bukovel,położony niedaleko wsi Polanica, który na pierwszy rzut oka wygląda jak najlepszy kurort alpejski rodem ze Szwajcarii. Będąc tutaj, człowiek nie może uwierzyć, że znajduje się w ukraińskich Karpatach, w kraju, o którym krąży tyle negatywnych mitów i stereotypów. Żaden polski ośrodek narciarski nie może w żaden sposób równać się z Bukovelem. Jeżeli dołożymy do tego problemy na wschodzie Ukrainy oraz brak wsparcia ze strony Unii Europejskiej, to rzeczywistość wydaje się abstrakcyjna.

Działa tutaj wiele tras narciarskich o łącznej długości ponad 60 kilometrów i różnym stopniu trudności, liczne wyciągi krzesełkowe, siedem dużych hoteli (w tym Radisson), setki apartamentów, wiele restauracji i kawiarni, parkingi wielopoziomowe, etnopark „Hucuł land”, największe na Ukrainie sztuczne jezioro, park linowy, rollercoaster – Zipline, trzykilometrowy tor saneczkowy i wiele innych atrakcji.

Wszystko robi piorunujące wrażenie. Szczególnie polecam etnopark „Hucuł land”, gdzie można skosztować wszelkich potraw ukraińskich. „Hucuł land” to opowieść o życiu górali ukraińskich Karpat: Hucułów, Bojków i Łemków. Wszystko na najwyższym światowym poziomie. Po parku poruszamy się często po mostach linowych, oglądamy zagrody ze zwierzętami, budynki gospodarcze, by na koniec dotrzeć do wsi z pięknym placem, restauracjami, paleniskiem i kościołem w budowie. Wspaniała przygoda zarówno dla dorosłych, jak i dzieci. Bilet wstępu kosztuje 195 UAH, można także zakupić warzywa, aby legalnie nakarmić zwierzęta.

Inne ciekawe wydarzenie to wjazd wyciągiem krzesełkowym na najwyższą okoliczną górę za cenę 150 UAH. Z góry rozpościerają się piękne widoki na cały ośrodek Bukovel, możemy tam zjeść obiad czy zjechać z samej góry na rolce po linii o długości 1130 m i różnicy poziomów 190 m – to tzw. trolley „Bukovel”. Ma ona trzy liny i należy do dziesięciu najdłuższych w Europie i najdłuższej na Ukrainie atrakcji.

Kolejną rozrywką jest wspomniane największe sztuczne jezioro Ukrainy, nad którym można wypoczywać na plaży i pływać przy wykorzystaniu różnego rodzaju sprzętu. Cały ośrodek to idealne miejsce do aktywnego spędzania czasu, zarówno latem jak i zimą. Podczas mojego pobytu odbywały się duże zawody sportowe, w trakcie których zawodnicy biegali po okolicznych wzniesieniach, pokonywali sztuczne rzeczki czy pływali w jeziorze.

Niedaleko od ośrodka Bukovel znajduje się kolejny świetnie zrealizowany etnopark – Połonina Perci. Na terenie obiektu znajduje się wiele budynków tradycyjnej architektury huculskiej, w których znajdują warsztaty rękodzieła czy kuchni huculskiej. Warto zaplanować tam dłuższy pobyt, szczególnie jeżeli zamierzamy zjeść obiad. Można popróbować wielu przysmaków kuchni, napić się dobrych nalewek o niezliczonej ilości smaków czy posłuchać muzyki huculskiej.

Piękna Ukraina!

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 21.08.2021

Część II – Iwano-Frankiwsk.

Po kilku dniach spędzonych we Lwowie zdecydowałem się odbyć podróż pociągiem do Iwano-Frankiwska. Sam zakup biletu to wydatek około 25 PLN. Musiałem wybrać kategorię przedziału, okazać się paszportem, a na samym bilecie umieszczono moje imię i nazwisko. Wagony były oznaczone cyfrą arabską, przedział rzymską, a miejsce kolejną cyfrą arabską. Pomimo swojego wieku – może lata sześćdziesiąte/siedemdziesiąte XX w. – wagon dawał komfort, klimatyzacja działała. Pociąg jechał dość wolno, bo 130 kilometrów, dzielące Lwów od Iwano-Frankiwska, pokonałem w prawie trzy godziny. Sama podróż była bardzo komfortowa, ale widoki miałem ograniczone, głównie ze względu na zarośla rosnące wzdłuż torów.

W Iwano-Frankiwsku wita nas piękny dworzec kolejowy, za którym stoi mnóstwo tzw. marszrutek, rozwożących ludzi w różnych kierunkach. Niestety są to stare busy, bardzo czyste, ale nieklimatyzowane. Podróż przy 40°C to prawdziwe wyzwanie. Generalnie Ukraińcy do podróży wybierają pociągi, które pomimo swojego wieku i dłuższej podróży są bardziej komfortowym środkiem podróży. Dlatego często jest tak, że nie można zakupić biletu w żądanym przez nas terminie ze względu na brak miejsc. Marszrutki są zwykle szybsze, ale brak klimatyzacji przy wysokiej temperaturze odstrasza niektórych podróżników.

Iwano-Frankiwsk to dawne polskie miasto wojewódzkie Stanisławów, założone w 1662 r. przez hetmana polskiego Andrzeja Potockiego, nazwane tak na cześć jego ojca – Stanisława „Rewery” Potockiego. Od początku przywilej lokacyjny zakładał przestrzeganie praw religijnych jego przyszłych mieszkańców, tj. rzymskich katolików, Rusinów, Ormian i Żydów. W 1663 r. król Jan Kazimierz potwierdził przywilej lokacyjny i nadał miastu prawo magdeburskie oraz przywilej jarmarków. W miarę napływu osadników ukształtowały się dzielnice – Polacy zajęli zachodnią część miasta, Rusini i Ormianie – wschodnią, a Żydzi – północną. Kupcy w 1664 r. przez 20 lat byli zwolnieni z podatków. Od 1908 r. zaczęły powstawać tam polskie organizacje paramilitarne, które w 1911 r. przekształciły się w drużyny Związku Strzeleckiego. Ich uczestnikiem był m.in. późniejszy bohater drugiej wojny światowej – generał Stanisław Sosabowski.

W latach 1918-1919 obecny Iwano-Frankiwsk stanowił rejon sporny pomiędzy Polską a Ukrainą. W wyniku rozpoczętej w 1919 r. ofensywy polskiej Ukraińcy wycofali się na wschód od Stanisławowa, a miasto zostało opanowane przez Polaków. W niepodległej Polsce Stanisławów stał się stolicą jednego z trzech województw, na jaki podzielono Galicję Wschodnią. Szybko rosła liczba mieszkańców, która w 1939 r. wynosiła ponad 70 tysięcy, z czego 46% stanowili Żydzi, 36% – Polacy, 16% – Ukraińcy, a 2% – inne narodowości, głównie Niemcy. Obecnie jest stolicą obwodu iwano-frankiwskiego i zamieszkuje je 240-250 tysięcy osób.

Iwano-Frankiwsk jest ośrodkiem przemysłu maszynowego, metalowego, drzewnego, lekkiego i spożywczego, a także ważnym węzłem komunikacyjnym z międzynarodowym portem lotniczym. Funkcjonuje w nim pięć dużych wyższych uczelni, kilka college’ów, teatr i filharmonia. Ze względu na swoje cenne zabytki miasto jest także centrum turystycznym oraz ośrodkiem skupiającym rosnący z roku na rok ruch turystyczny, kierujący się na Huculszczyznę oraz w górskie masywu Czarnohory i Gorganów. Obecnie według różnych przewodników nazywane jest przedmurzem Karpat. To dobre miejsce wypadowe do Kołomyi, Tarnopola, Jaremczy, Lwowa czy Czerniowiec.

W mieście należy obowiązkowo zwiedzić całkowicie odrestaurowany rynek, część byłych murów obronnych, w których znajduje się obecnie bardzo ładnie odnowione i prowadzone centrum handlowe, ze sklepami oferującymi wiele tradycyjnych produktów ukraińskich – jak porcelana czy tradycyjne ubiory ludowe. Praktycznie wszystkie uliczki wokół rynku są pięknie zadbane. W Ratuszu znajduje się punkt informacji turystycznej, gdzie można dowiedzieć się, co w mieście zasługuje na zwiedzenie, co ciekawego można zobaczyć w okolicy miasta itp. Niestety w punkcie tym nie ma żadnej oferty turystycznej typu wycieczki, nie można też zakupić mapy rejonu po angielsku. Z kolei mapę miasta otrzymamy w języku polskim. Ratusz oferuje także możliwość wejścia na wieżę zegarową, skąd rozpościera się widok na całe miasto.

Ciekawym historycznie miejscem jest park miejski, położony zaraz za hotelem Nadia. Do 1980 r. znajdował się tam najstarszy i najcenniejszy w Galicji Wschodniej cmentarz polski. W tym roku został zrównany z ziemią, a w jego miejscu powstał Park Miejski. Obecnie na jego tyłach znajdują się kwatery żołnierzy ukraińskich oraz poległych na wschodzie Ukrainy podczas ostatniej wojny z Rosją.

Poza rynkiem głównym i jego bocznymi ulicami koniecznie należy przespacerować się ulicą Niezależności. Na jej końcu znajduje się duża fontanna, natomiast po obu stronach jest wiele punktów handlowych czy sklepów. Ulica, służąca za deptak, daje także cień dzięki wielu rosnącym tu drzewom. Jeżeli ktoś lubi ryby, to z całego serca polecam restaurację Anchousna big Czarnomorski, która znajduje się pod adresem bulwar Niezależnosti 8, www.chernomorka.ua. Świetnie stylizowana restauracja, z oryginalnie ubraną obsługą oraz klimatyzacją powodują, że bardzo miło jest skosztować tu morskich kulinariów, popijając odeskie wino. Nawet jeżeli ktoś nie zna języka angielskiego czy ukraińskiego, można podejść do stołu z surowymi rybami i wybrać to, co wydaje nam się apetyczne. Ceny są bardzo atrakcyjne: talerz dużych krewetek czarnomorskich 200 g kosztuje 268 UAH, 150 ml wina odeskiego białego wytrawnego – 45 UAH, pyszne piwo 400 ml – 50 UAH.

Jedną z ciekawszych restauracji znajdujących się przy rynku jest panoramiczna restauracja znajdująca się na piątym piętrze centrum handlowym Legenda Centr, Rynek 18a, www.legenda.if.ua. Poza tym, że restauracja oferuje świetną kuchnię, mamy też możliwość zrobienia pięknych zdjęć centrum miasta. Ceny: sałatka Cezar – 105 UAH, deska ryb wędzonych na zimno – 131 UAH, herbata – 30 UAH.

W mieście kursują głównie autobusy i trolejbusy, w których ceny biletów wahają się w zależności od tego, czy jest to nowy czy stary tabor (tj. klimatyzowany czy nie), od 5 do 10 UAH za jeden przejazd. Możemy zapłacić w autobusie, ale nie oczekujmy biletu. Po prostu wchodzimy pierwszymi drzwiami od kierowcy, płacimy za przejazd i zajmujemy miejsce. Bardzo niedrogie są także taksówki, praktycznie w każde miejsce dojedziemy za cenę około 10 PLN.

Iwano-Frankiwsk można swobodnie porównać do dużych i nowoczesnych miast polskich. Nie ustępuje im, jeżeli chodzi o czystość, piękno czy atmosferę. Będąc tam, człowiek zastanawia się, jak Ukraińcy byli w stanie tego dokonać bez wsparcia finansowego z Unii Europejskiej i dodatkowo prowadząc konflikt zbrojny na swoich wschodnich rubieżach. Jednak, mimo tego uroku, pięknego rynku i bocznych ulic, miasto nie nadaje się na dłuższy pobyt.

Piękna Ukraina!

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 22.08.2021 r.

Część IV – Czerniowce – Kamieniec Podolski – Chocim – Zaleszczyki.

Kolejnym miejscem, które chciałem odwiedzić, było miasto Czerniowce, Po drodze z Iwano-Frankiwska zatrzymałem się na kilka godzin w Kołomyi,liczącej obecnie około 60 tysięcy mieszkańców. Pierwsze informacje o tym głównym mieście Huculszczyzny i Pokucia oraz bramie do Huculszczyzny i Karpat sięgają roku 1240. Kołomyja bywa zwana małym Lwowem lub kawałeczkiem Wiednia. Leży nad rzeką Prut, prawie 95% jej mieszkańców to Ukraińcy, reszta to Polacy, Żydzi, Rosjanie i Białorusini. Nazwa miasta dała początek nazwie tańca ludowego zwanego kołomyjką oraz melodii do niego, która była utożsamiana z kozakiem. Jednym z ciekawszych atrakcji jest mieszczące się w centrum muzeum pisanek, zaprojektowane z okazji kołomyjskiego festiwalu kultury huculskiej w roku 2000.

Znajduje się tam około 12 tysięcy eksponatów – wśród nich najstarsza ukraińska pisanka pochodząca z XV lub XVI wieku. Można w nim obejrzeć pisanki wykonane różnymi technikami z całego świata, a także osobiście wykonane przez byłych prezydentów, takich jak Michaił Saakaszwili czy Leonid Kuczma. Jest to jedyne takie muzeum w Ukrainie i na świecie, nazywane ósmym cudem Ukrainy. W mieście znajduje się także największe na świecie muzeum sztuki ludowej Huculszczyzny i Pokucia – jedyne muzeum ukraińskie wpisane do brytyjskiej królewskiej encyklopedii jako muzeum światowych arcydzieł. Zbiory liczą około 50 tysięcy eksponatów. W samym centrum zlokalizowany jest bardzo duży ryneczek, na którym znajduje się wiele różnych targowisk specjalizujących się w danych produktach: spożywczych, mięsnych czy przemysłowych. Mankamentem jest bardzo duży ruch samochodowy w samym centrum, wynikający jednak z działalności handlowej.

Wizyta w Czerniowcach miała dla mnie wątek osobisty. Pisząc rozprawę doktorską w latach 2001-2006 na temat Lwowskiej Ekspozytury Wywiadu nr 5 we Lwowie, w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie znalazłem dokumenty dotyczące podpisania porozumienia o wymianie informacji wywiadowczych pomiędzy Lwowską Ekspozyturą a oddziałem wywiadowczym rumuńskiej 8 Dywizji, stacjonującej wtedy w Czerniowcach. Wyobrażałem sobie wtedy to miasto jako małe i prowincjonalne. Kiedy już je zobaczyłem, stwierdziłem, że nawet w porównaniu do Lwowa nie może mieć ono kompleksów. Oczywiście mam na myśli nie jego wielkość, ale piękno zabudowy. Nie jest podobne do żadnego polskiego czy ukraińskiego miasta, a liczba i jakość pięknych i zadbanych kamienic wręcz przytłaczają. Biorąc pod uwagę stereotypy dotyczące współczesnej Ukrainy, mam obawy, że publikując zdjęcia z Czerniowiec, nikt mi nie uwierzy, że to właśnie ten kraj.

Współczesne Czerniowce, liczące około 250 tysięcy mieszkańców, są symbolem dawnej wielokulturowości i austro-węgierskiego szyku. Miasto, położone w południowo-zachodniej części Ukrainy nad Prutem, stanowi siedzibę obwodu czerniowieckiego. Pierwsza wzmianka historyczna pochodzi z 1408 r. W 1930 r. miasto liczyło 112427 mieszkańców, ich skład wyglądał następująco: Żydzi 38%, Rumuni 27%, Niemcy 15%, Ukraińcy 10%, Polacy 8%, Rosjanie 1,3%. Według spis z 2001 r. Ukraińcy stanowili 79,95%, Rosjanie 11,3%, Rumuni 6,1% oraz Polacy 0,6%. Czerniowce były kolejno pod zwierzchnictwem mołdawskim, tureckim, polskim, znów tureckim, austro-węgierskim, rosyjskim, rumuńskim, radzieckim, znów rumuńskim, radzieckim i w końcu ukraińskim. Miasto zaczęło odzyskiwać swoją świetność po roku 1991, tj. po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę. Obecnie jest w większości zamieszkałe przez Ukraińców, choć duży odsetek mieszkańców stanowią Rosjanie i Rumuni. Polacy, Niemcy, Żydzi i Ormianie zakładają swoje stowarzyszenia kulturalne, które skupiają się wokół tzw. domów narodowych polskich, niemieckich i innych, znajdujących się przy pięknym deptaku Olgi Kobylańskiej.

Dom Polski w Czerniowcach został ufundowany w 1905 r. i działa do dzisiaj. Jako stowarzyszenie wydaje „Gazetę Polską”, której początki sięgają roku 1883. W 1910 r. społeczność polska liczyła 15 tysięcy osób. W tamtym czasie najliczniejszą narodowością byli Żydzi, następnie Ukraińcy i Polacy. Najbardziej reprezentacyjną ulicą miasta była i jest ulica Olgi Kobylańskiej, kiedyś ulica Pańska – pierwsza w pełni wybrukowana ulica w mieście. Często, aby na nią wejść, robotnicy musieli zdejmować buty.

Jednym z najlepszych burmistrzów miasta, który włożył ogromny wkład w jego rozwój, był Antonii vonKochanowski ze Stawczan. Ten wieloletni burmistrz Czerniowiec, zarządca księstwa Bukowiny, urodził się jako syn Antoniego Corvinusa Kochanowskiego (1785–1840), właściciela majątków Stawczany i Kiczera, z rodu wywodzącego się według rodzinnej tradycji od zmarłego bez potomstwa w linii męskiej Jana Kochanowskiego. Od momentu utworzenia rady miejskiej Czerniowiec w roku 1864 był jej członkiem.Ze względu na jego zdolności organizacyjne, celowość, zrównoważenie i umiejętność kierowania pracą kolegów w 1866 r. radni wybrali go na burmistrza na pozostałe dwa lata kadencji i ponownie w latach 1868 i 1872. Kiedy w 1887 r. zmarł burmistrz Czerniowiec Wilhelm von Klimesch, Kochanowski miał wprawdzie 70 lat, ale zachował młodzieńczą energię, jasny umysł i postępowe poglądy.

Te cechy, pomnożone przez ogromne doświadczenie, dały deputowanym rady miejskiej wiosną 1887 r. powód do ponownego wyboru go na burmistrza Czerniowiec, którym pozostał do roku 1905. W latach 1890-1904 był wicepremierem Bukowiny. Pod jego zarządem Czerniowce rozkwitły w sposób bezprecedensowy. 2 listopada 1895 r. oddano do użytku wodociągi i kanalizację. Wybudowano elektrownię, dzięki której 5 lutego 1896 r. na głównych ulicach zapaliły się latarnie elektryczne, a sala posiedzeń w ratuszu została po raz pierwszy oświetlona elektrycznie niecały miesiąc później, bo 3 marca. Przy tej okazji radni zgotowali burmistrzowi owację. 18 lipca 1897 r. w mieście rozpoczął się ruch tramwajowy. 

Ze znanych Polaków związanych z Czerniowcami należy wymienić także malarkę Augustę Kochanowską, która przyjaźniła się z ukraińską pisarką Olgą Kobylańską. Najlepszy okres w rozwoju miasta to czasy austro-węgierskie. Wynikało to z dużej tolerancji i niczym nieograniczonej możliwości rozwoju mniejszości narodowych. Gorsze czasy nastąpiły w latach 1918-1940, tj. w okresie pozostawania Bukowiny pod rządami rumuńskimi. Był to czas agresywnej nacjonalizacji i ograniczania działalności mniejszości narodowych.

Poza Domem Polskim, który znajduje się przy ulicy Kobylańskiej, innym ciekawym miejscem związanym z Polską jest były Konsulat Polski w Czerniowcach przy ulicy Ormiańskiej 14. Konsulat ten odegrał istotną rolę w 1939 r., kiedy to do Rumunii wycofywane były polskie władze wojskowe i cywilne. Konsulat znajdował się pod adresem Ormiańska 16, będącej boczną ulicy Kobylańskiej. Opodal znajdowała się także polska szkoła. W tym czasie w Czerniowcach funkcjonowało łącznie 15 różnych konsulatów, co tylko świadczy o pozycji miasta.

Innym sławnym obywatelem Czerniowiec był Josef Hlávka (ur. 15 lutego 1831, zm. 11 marca 1908) – czeski architekt, filantrop i założyciel pierwszej czeskiej fundacji. Hlávka urodził się w Přešticach koło Pilzna w 1831 r. Studiował na Politechnice Praskiej i w Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu. Hlávka w Czerniowcach zaprojektował m.in. cerkiew ormiańską, uniwersytet oraz 40 ważnych budynków w Europie, w tym. Operę Wiedeńską i wiele kamienic w Wiedniu.

Na szczególną uwagę zasługuje Uniwersytet w Czerniowcach, który został zbudowany jako rezydencja prawosławnych metropolitów Bukowiny i Dalmacji na zlecenie prawosławnej fundacji religijnej Bukowiny i ówczesnego biskupa Jewgenija Gakmana. Początkowo była to siedziba metropolity Dalmacji, składająca się z trzech gmachów: cerkwi, klasztoru i centralnego pałacu metropolity. Do budowy obiektu finansowo przyczynili się także Żydzi czerniowieccy, co zostało odzwierciedlone na jednej z kopuł prawego skrzydła, gdzie na jednym elemencie mamy połączenie symbolu krzyża i gwiazdy Dawida. Budowę uniwersytetu rozpoczęto w 1868, a zakończono w 1882 r.

Budynek należy do jednych z najpiękniejszych w Europie i stanowi połączenie różnych stylów, w tym mauretańskiego, huculskiego i bizantyjskiego. Uniwersytet jest otoczony ogrodami w stylu angielskim i francuskim. Obecnie studiuje tam około 20 tysięcy studentów, a dodatkowo jest on odwiedzany przez 50 tysięcy turystów rocznie. Sam uniwersytet w tym miejscu został powołany w 1875 r. przez cesarza Franciszka i był jednym z pierwszych za czasów Austro-Węgier. Obecnie nosi imię ukraińskiego pisarza Jurija Fetkowicza, któryurodził się jako syn polskiego szlachcica Adalberta (Wojciecha) Hordyńskiego i córki prawosławnego duchownego. Na życzenie ojca został ochrzczony w kościele katolickim, dopiero później przeszedł na prawosławie i przybrał imię Jurij. Uniwersytet w Czerniowcach 10 lat temu został wpisany na listę UNESCO. W trakcie drugiej wojny światowej prawa strona budynku uległa zniszczeniu w związku z pożarem, spaliła się m.in. biblioteka.

Innym pięknym budynkiem jest Dworzec Centralny, bardzo podobny do teatru czerniowieckiego. Najstarszym budynkiem w mieście jest Dom Generała, innym – Dom Pułkownika, w którym znajdowało się m.in. kasyno. Interesujący jest Budynek Statek, zbudowany przez byłego marynarza, który w ten sposób okazywał tęsknotę za morzem. Zaprojektowano i usytuowano go w taki sposób, aby sprawiać wrażenie, że przebija się on przez wzburzone fale. Kolejnym ważnym obiektem jest budynek filharmonii, w którym koncertowali najwybitniejsi artyści z całego świata.

Poza wymienionymi obiektami warto także zwiedzić kościół ormiański, w którym obecnie znajduje się pięknie odrestaurowana sala koncertowa, bazylikę katedralną św. Mikołaja, drewnianą cerkiew Mikołajewską, filharmonię, cerkiew katedralną, sobór Zstąpienia Ducha Świętego, plac i most turecki, Plac Teatralny, Plac Centralny, Plac Filharmonii, Główną Synagogę Bukowiny, Ratusz, Akademik Uniwersytetu Medycznego (w przeszłości hotel Bristol), katedrę Ducha Świętego, ulicę Główną, Dworzec Kolejowy czy Uniwersytet Medyczny. Będąc w Czerniowcach, warto pospacerować w pięknym parku czy odwiedzić czerniowieckie muzeum narodowej architektury, gdzie możemy podziwiać piękne budynki architektury wiejskiej. Znajdują się tam zagrody gospodarskie z różnego okresu, młyny, kuźnia, cerkiew oraz karczma.

Ciekawym miejscem jest przepiękny Teatr Czerniowiecki im. Olgi Kobylańskiej, z placem specjalnie obniżonym o dwa metry, aby teatr był bardziej uwidoczniony. Budowę teatru rozpoczęto w 1905 r. i trwała ona 18 miesięcy.

Występowała w nim nasza rodaczka Helena Modrzejewska. Na placu przed teatrem znajduje się aleja gwiazd, w tym pisarzy, muzyków i śpiewaków związanych z Czerniowcami. Duże wrażenie robi Dom Żydowski, w którym aktualnie znajduje się Dom Kultury. Żydzi do wybuchu drugiej wojny światowej stanowili większość mieszkańców. Bogaci mieszkali w górnych, bogatych Czerniowce, natomiast biedni w dolnym.W czasie drugiej wojny światowej w dzielnicach zamieszkałych przez biedotę żydowską utworzono getto, w którym zgromadzono ponad 50 tysięcy Żydów. W 1939 r. w mieście działało 60 synagog. Obecnie czynna jest Synagoga Główna, istnieje również budynek starej synagogi, w którym znajduje się kino, i z tego powodu często jest ona nazywana „kinagoga”.

W związku z dużą liczbą wielkich literatów zamieszkałych w Czerniowcach miasto to było często nazywane tajną literacką stolicą Europy. Do największych pisarzy żydowskiego pochodzenia w tym mieście należy Paul Celan, ur. w 1920 r. Inną światowej klasy pisarką była Rose Auslander.

Zdecydowanie najładniejszą i najspokojniejszą ulicą jest wspomniana już ulica Olgi Kobylańskiej, po której przechadza się zawsze mnóstwo ludzi. Ponieważ jest ona wyłączona z ruchu i w całości odrestaurowana, cieszy się wyjątkową popularnością wśród mieszkańców miasta i turystów. Szczególnie polecam spacer od piątku do niedzieli, kiedy pojawiają się tam tysiące odświętnie ubranych ludzi, przechadzających się z jednego końca ulicy do drugiego i z powrotem.

Przy ulicy zlokalizowanych jest mnóstwo restauracji, serwujących dania kuchni ukraińskiej, gruzińskiej, ormiańskiej, włoskiej i wielu innych. Ulica ta jest także popularna wśród artystów. Muzykę można tu usłyszeć praktycznie każdego dnia, jednak w dni weekendowe artyści grają praktycznie co 50-100 metrów. Atmosfera tu panująca jest niesamowita, ludzi tańczą, wspólnie śpiewają czy spożywają posiłki. Nie widać żadnych służb porządkowych, jednocześnie czujemy się całkowicie bezpiecznie i beztrosko. Szczerze powiem, że takiej atmosfery i takiego piękna nigdzie do tej pory nie spotkałem, a widziałem już trochę świata.

Z pełną odpowiedzialnością mogę polecić kilka restauracji w Czerniowcach: Dżordżina, ul. Olgi Kobylańskiej 23 (kuchnia gruzińska), SzoSzo, ul. Główna 65, Bakłażan (kuchnia gruzińsko-ormiańska), ul. Olgi Kobylańskiej 38 oraz Rita Steinberg, ul. Uniwersytecka 48 (kuchnia żydowska).

Czerniowce stanowią także doskonałą bazę wypadową. Stamtąd odbyłem kilka jednodniowych wycieczek – m.in. do zamku w Chocimiu, miasta i zamku w Kamieńcu Podolskim, zamku w Czerwonogrodzie, Zaleszczyków czy starej sowieckiej bazy radarowej Pamir, znajdującej się w Karpatach przy granicy z Rumunią.

Zamek Chocim należy do najbardziej znanych na Ukrainie, jest to także miejsce dwóch wielkich polskich zwycięstw w 1621 i 1673 r. W 1621 r. od września do października połączone siły polsko-kozackie broniły zamku przed nacierającymi Turkami, Tatarami i Mołdawianami. Pomimo ponaddwukrotnej przewagi obrońcy zdołali utrzymać zamek, zadając Turką i ich sojusznikom ogromne straty, zabijając ponad 40 tysięcy żołnierzy strony przeciwnej. W 1673 r. pod siły tureckie podeszli Polacy dowodzeni przez hetmana Jana III Sobieskiego. Turcy, którzy bronili się w starym polskim obozie z czasów poprzedniej wojny, zostali rozbici. Obie bitwy odbiły się szerokim echem w całej Rzeczypospolitej i Europie, a zwycięstwo z 1673 r. zapewniło tron Janowi III Sobieskiemu. Zamek przez okres swojej historii wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, ostatecznie w okresie międzywojennym pozostawał w rękach Rumunii, a od 1944 r. – Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Ludowej, obecnie Ukrainy.

Obecnie zamek jest bardzo dobrze zachowany i cały czas konserwowany, przez co przyciąga wielu turystów. Jego rozmiary oraz strategiczne usytuowanie bezpośrednio nad brzegiem Dniestru powodują, że trudno sobie nawet wyobrazić jego zdobycie. Stając pod jego murami, z perspektywy potencjalnego żołnierza z tamtego okresu, czujemy się całkowicie bezradni. Do zamku prowadzi jedyny most. Jego brak całkowicie odcina zamek od otaczającego terenu, z jednej strony mamy bowiem Dniestr, natomiast z drugiej – fosę, którą płynie mała rzeczka.

Przyjeżdżając na miejsce, najpierw parkujemy na dużym parkingu, gdzie kupujemy bilet. Na parkingu znajdują się też stoiska z suwenirami i lokalnymi produktami spożywczymi. Wychodząc w kierunku Bramy Benderskiej, mijamy pomnik dowódcy kozackiego Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego, który w czasie bitwy w 1621 r., dowodząc 20 tys. kozaków, bronił Chocimia u boku Polaków. Po przejściu przez bramę mijamy po prawej stronie cerkiew garnizonową, postawioną przez Rosjan w XIX w. Droga do zamku prowadzi przez most zwodzony, wychodzący na niewielki dziedziniec. W zamkowych salach możemy zobaczyć niewielką wystawę historyczną, stroje z epoki, maszyny oblężnicze czy malarstwo współczesne nawiązujące do czasów świetności zamku. Na zakończenie warto przespacerować się po okolicy, aby zobaczyć zamek z różnej perspektywy.

Nazwa Kamieniec Podolski kojarzyła mi się (i pewnie nie jest to tylko moje skojarzenie) zawsze z zamkiem na Kresach Wschodnich, znanym z jednego z moich ulubionych filmów „Pan Wołodyjowski”, nakręconego przez Jerzego Hoffmana na podstawie trylogii Henryka Sienkiewicz. Zamek ten zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. Na miejscu okazuje się, że prowadzi do niego bardzo urokliwa trasa wychodząca wprost z kamienieckiego starego miasta. Sam historyczny Kamieniec Podolski został założony na wzgórzu, odciętym prawie w całości od reszty terenu bardzo głębokim i niedostępnym kanionem rzeki Smotrycz. Powstaje w ten sposób coś na kształt półwyspu z wąskim przesmykiem. Samo miasto także pełniło rolę twierdzy i do dzisiaj zachowały się liczne szańce, baszty i bramy, w tym Polska, Ruska, Batorego czy Wietrzna. W sytuacji zagrożenia specjalne urządzenia hydrologiczne powodowały zalewanie wody w wąwozie i odcięcie całego miasta. Przekonali się o tym m.in. Turcy, którzy w 1672 r. nie zdołali wziąć go szturmem. Obecnie stare miasto wygląda naprawdę imponująco i jest już w większości odrestaurowane.

Kamieniec Podolski uzyskał prawa miejskie w 1432 r. Zamieszkiwali go Polacy, Rusinie i Ormianie – każda z narodowości posiadała swoją świątynię, wójta i sądy. Jednak początki osadnictwa na tych terenach to dzieło Litwinów. Liczne przywileje powodowały, że kwitł handel i rozwijało się rzemiosło. Regularnie rozbudowywano także mury obronne i fortece. W czasie zaborów Rosjanie próbowali ożywić miasto, jednak bez sukcesów. Po upadku caratu o Kamieniec walczyli Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. W wyniku postanowień traktatu ryskiego miasto przypadło Rosjanom. Pod ich rządami wiele zabytków uległo zniszczeniu i dewastacji. Dzieła zniszczenia dopełnili Niemcy, którzy podczas okupacji wymordowali 20 tysięcy Żydów.

Zamek kamieniecki został usadowiony przy zakolu Smotryczy, obok drogi biegnącej do miasta od zachodniej strony. Twierdza odgrywała bardzo ważną rolę w systemie obronnym Kamieńca – to właśnie w jej okolicy znajdował się jedyny duży most prowadzący do centrum osady. Zdobycie zamku było kluczowe dla zdobycia całego kompleksu obronnego.

Na początku XV w. Kamieniec Podolski stał się głównym miastem województwa podolskiego. Potężna, ciągle rozbudowywana i praktycznie nie do zdobycia twierdza była niezbędna do ochrony polskich interesów na wschodnich granicach Rzeczypospolitej. W 1621 r. Osman II zrezygnował ze szturmu na miasto ze względu na jego fortyfikacje. Z kolei Mehmed Abaza w 1633 r. poniósł klęskę pod murami podolskiej twierdzy, mimo iż w sprzymierzonych wojskach osmańskich znajdowali się także Tatarzy i Mołdawianie. Dopiero w 1672 r. wielotysięczne wojska tureckie, po długotrwałym oblężeniu i wykonaniu wielu podkopów, wysadzając w powietrze część umocnień, zmusili załogę do poddania. Pomimo bowiem nalegań ze strony hetmana Jana III Sobieskiego król nie wzmocnił załogi zamku, przez co padł on podczas tureckiego oblężenia. Został odbity dopiero w 1699 r., ale nie odzyskał swojego dawnego znaczenia. Po drugim rozbiorze Polski w 1793 r. Kamieniec zaczął przynależeć do Imperium Rosyjskiego. Na początku XIX za murami twierdzy znajdowało się więzienie, a od 1928 r. terytorium Starego Zamku zyskało miano skansenu. Prawdziwa odbudowa twierdzy rozpoczęła się dopiero po drugiej wojnie światowej.

Obecnie zarówno stare miasto, jak i Stary Zamek robią ogromne wrażenie, z czego zamek bardziej imponująco wygląda od strony starego miasta niż od swojego wnętrza. Wnętrze Starego Zamku to obecnie duży dziedziniec, wokół którego znajduje się kilka baszt, niektóre z nich udostępnione dla zwiedzających. Dzisiejszy Kamieniec to duże i zadbane miasto, w 2017 r. mieszkało tu około 100 tysięcy ludzi. Natomiast główny plac Starego Miasta to dawny rynek polskiej społeczności Kamieńca, obok którego znajduje się barokowo-renesansowy ratusz.

Bardzo ciekawą wycieczką jest wyjazd do starej bazy radzieckiej obrony przeciwlotniczej (OPL) w Pamirach, znajdującej się w Karpatach na wysokości 1410 metrów n.p.m. Sam Pamir leży na przełęczy Semenczuk, w masywie Gór Jałowyczorskich. Z Czerniowiec można dojechać po trasie Wisznica, Putylia, Selatin, aż do wsi Szepit. Sama trasa już od miejscowości Putylia jest bardzo urokliwa. Jej znaczna część przebiega wzdłuż potoków, często bardzo szerokich. Mijamy piękne i zadbane wsie huculskie, kładki nad rzekami, wodospady oraz cerkwie. Ostatnie około 30-40 kilometrów to już droga gruntowa, gdzie prędkość autobusu bardzo spada. Przydają się tu samochody terenowe. Ze wsi Szepit możemy wejść na szczyt Pamir pieszo, ale musimy uwzględnić, że trasa ma około 5-6 kilometrów, albo wjechać samochodami terenowymi. W samej wsi zobaczymy piękny wodospad oraz zabytkową drewnianą cerkiew, podobno wykonaną bez użycia gwoździ. Wjazd samochodami terenowymi to bardzo ciekawe i pełne wrażeń przeżycie, w pewnych momentach tylko dla odważnych, ale widoki i emocje są tego warte. Na transporcie turystów na szczyt zarabia wielu lokalnych kierowców posiadających samochody terenowe. Widziałem na własne oczy stary radziecki pojazd ciężarowy kamaz, wyładowany po brzegi młodymi Ukraińcami. Niektóre firmy specjalizują się w radzieckich uazach, inne w toyotach.

Na szczycie znajdują się opuszczone ogromne instalacje radarowe – w większości tylko ich osłony, przypominające wyglądem gigantyczne białe balony. Widoczne są także opuszczone schrony i budynki po byłej bazie. Dziesiątki osób, szczególnie w weekend, wjeżdża na górę i robi sobie wspólne pikniki. Przed samym szczytem możemy spotkać stada owiec czy zobaczyć domy, gdzie w sezonie letnim górale huculscy wyrabiają owcze sery. Przy ładnej pogodzie mamy piękne widoki na ukraińskie i rumuńskie Karpaty. Zresztą część trasy przebiega bezpośrednio wzdłuż ogrodzenia oddzielającego Ukrainę od Rumunii. Gołym okiem widać, że Ukraińcy zaczynają dostrzegać ogromny potencjał turystyczny Karpat. W rejon ten przyjeżdżają turyści z całej Ukrainy, a także z Polski, Białorusi, Niemiec, USA i wielu innych zakątków świata. Nie ma tu dróg asfaltowych, jest natomiast całkowity spokój, brak zasięgu telefonów komórkowych, sympatyczni ludzie i zjawiskowe widoki. Niedaleko miejscowości Szepit znajduje się także małe schronisko dla zwierząt, gdzie poza dzikami, borsukiem i sarnami możemy zobaczyć trzy niedźwiedzie karpackie, z czego jedną wielką samicę Maszę.

Zaleszczyki to miasto malowniczo położone w zakolu Dniestru, które było polskim biegunem ciepła i jednym z najpopularniejszych wakacyjnych kurortów. Słynęło z uprawy winorośli i arbuzów. W granicach międzywojennej Polski Zaleszczyki stanowiły punkt na południowo-wschodnim krańcu kraju przy granicy z Rumunią. Jako wakacyjny cel były tak popularne wśród polskich elit, że mimo słabo rozwiniętej sieci kolejowej i drogowej na Kresach docierała tam słynna „lukstorpeda”. Przyjeżdżał tutaj pociąg nawet z bardzo odległej Gdyni. Była to jednocześnie najdłuższa trasa kolejowa w przedwojennej Polsce, licząca 1314 kilometrów. W Zaleszczykach uprawiano winorośl, brzoskwinie, a także budzące zachwyt niespotykane nigdzie w Polsce melony i arbuzy. Próbowano tam nawet uprawiać cytrusy. Znak rozpoznawczy Zaleszczyk stanowiła promenada obsadzona dwoma szpalerami równo przyciętych klonów, w nocy rozświetlona lampionami, oraz dwie główne plaże, zwane słoneczną i cienistą.

Mijając Zaleszczyki, jedziemy do ruin polskiego zamku w Czerwonogrodzie oraz wodospadu Dżurynskyi, które znajdują się na północ od miasteczka Zaleszczyki, niedaleko od wsi Nyrków. Za Zaleszczykami około godziny jazdy na północ znajduje się jaskinia Werteba, która akurat w tym dniu była zamknięta. Jaskinia jest o tyle ciekawie położona, że jadąc samochodem, widzimy najpierw ogromne żyzne pola Ukrainy, nagle w pewnym momencie ukazuje się nam nieduży lej w ziemi, zejście na jego dno, a następnie drzwi do jaskini, która jest pomnikiem kultury trypolskiej. Jaskinia Werteba to najbardziej znana z 96 jaskiń odkrytych w skałach jurajskich w obwodzie tarnopolskim. Należy także do największych jaskiń w Europie – długość podziemnych dróg wynosi 9021 metrów. Jaskinia nie znajduje się w górach, ale na płaskowyżu, a wchodzi się do niej przez dziurę w ziemi. Większość bezcennych wykopalisk pochodzących z tej jaskini znajduje się obecnie w Muzeum Archeologicznym w Krakowie. Kultura trypolska jest kulturą archeologiczną reprezentującą apogeum rozwoju kultur neolitycznych. Eksponaty z tej jaskini znajdują się także w muzeach w Warszawie, Wiedniu, Lwowie, Borszczowie i Tarnopolu. Wspomniane zabytki pochodzą z okresu szacowanego pomiędzy 3870 a 2710 p.n.e.

Zamek w Czerwonogrodzie ulokowanyjestw niezwykle malowniczej dolinie Dżuryn, w sąsiedztwie byłej wsi Czerwonogród. Przed drugą wojną światową mieszkało tam 361 osób, głownie Polaków. W 1944 r. większość z ich została wymordowana przez UON – UPA, co spowodowało zniknięcie miejscowości. Z dawnej zabudowy wzgórza ostały się jedynie ruiny pałacu i kościoła. Wzgórza otaczające wzniesienie, na którym znajdują się ruiny pałacu, zbudowane się z czerwonego piaskowca. Oblane wodami rzeki Dżuryn, dopływu Dniestru, było idealnym miejscem do założenia osady. Naturalne bariery zapewniały ochronę istniejącej tu już w IX w. siedzibie książąt ruskich. Zamek stanowił miejsce sporne między książętami ruskimi, w późniejszym czasie rządzili tutaj Tatarzy, hospodarze mołdawscy oraz władcy litewscy.

Po wejściu tych ziem w skład Rzeczypospolitej zamkiem jako królewszczyzną władali starostowie kamienieccy, początkowo buczaccy, później jazłowieccy i Daniłowiczowie. Wzrost znaczenia miejscowości w czasach Rzeczypospolitej wpłynął na wygląd siedziby. Dokładnie nie wiadomo, kiedy drewniany zamek został przekształcony w wykonany z czerwonego piaskowca. Nieopodal ruin pałacu znajduje się najwyżej położony na Podolu wodospad Dżurynskyi mający 16 metrów wysokości. Świetne miejsce do wypoczynku – można tu się wykąpać w zimnej wodzie wodospadu, zrobić dobre zdjęcia i kilka godzin wypocząć, a także zobaczyć ukraińskie żyzne i bogate pola uprawne, ciągnące się kilometrami pola słoneczników, kukurydzy czy soi. W mijanych wsiach możemy dobrze i niedrogo zjeść czy kupić lokalne produkty, takie jak wino, warzywa i owoce, na każdym kroku jest też sprzedawany kwas. Główne drogi są dosyć słabej jakości, boczne gruntowe pokrywa biały grys. Pomimo wolnego tempa przemieszczania widoki warte są odbijania w boczne drogi i ubrudzenia samochodu. Warto też podkreślić mały ruch samochodowy, który powoduje, że nie czujemy presji szybkiej jazdy. Mało jest także samochodów ciężarowych.

 Dalej w miejscowości Monastyrok możemy zwiedzić starą skalną cerkiew oraz podziwiać panoramę na rzekę Seret. Generalnie rejon ten jest bardzo interesujący pod względem geologicznym. Jadąc samochodem, widzimy ogromne płaskie przestrzenie, pośród których nagle pojawiają się bardzo rozległe, zalesione i głębokie kaniony czy wąwozy – płyną tam rzeki, rosną lasy i spadają bardzo urokliwe wodospady.

Magiczna Rwanda

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Las deszczowy Nyungwe National Park

Część II

27 grudnia, dzień piąty

Po śniadaniu zgodnie z planem wyruszyliśmy w kierunku Nyungwe National Park, tj. wspaniałego lasu deszczowego, który w całości leży na terenie Rwandy. Po drodze mijaliśmy mnóstwo miejscowości i jeszcze więcej miejsc, gdzie aż kusiło, aby się zatrzymać i robić mnóstwo zdjęć. Podróżując po Rwandzie, człowiek ma wrażenie, że nie ma tu terenu niezabudowanego. Znaleźć kilometr lub dwa bez domów jest prawie niemożliwe. Niestety, pogoda nam nie dopisała i przez większość czasu padał deszcz.

Zdjęcie 1. Podróżowanie po Rwandzie stwarza okazję do robienia ładnych zdjęć ludzi.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w mieście Nyuazne, gdzie w świetnej restauracji zjedliśmy obiad, popijając go sokiem z mango. W mieście tym znajduje się były pałac króla, trzy zrekonstruowane budynki, w tym jeden królewski, oraz zagroda z pięknymi królewskimi krowami. Wiem, że trudno nazywać krowy pięknymi, ale te akurat najbardziej zasługują na to miano. Ze względu na zbliżający się deszcz zrezygnowaliśmy ze zwiedzania pałacu. Zresztą byłem tam już w 2019 r. i powiem szczerze, że poza opisem historycznym i kilkoma meblami nie ma tam nic specjalnego do oglądania.

Zdjęcie 2. Opiekun królewskich krów Inyambo.

Podróżując głównymi trasami, można też zauważyć, że wokół nich skupione jest całe życie społeczne. Przejeżdżając przez wsie i miasta, widać, że wszystkie budynki rządowe czy użyteczności publicznej znajdują się właśnie przy trasie. To samo dotyczy przystanków autobusowych czy sklepów. Związane jest to oczywiście z logistyką. Praktycznie wszystkie, poza wyjątkami, drogi, które odchodzą od głównej trasy, są drogami gruntowymi, gdzie można dojechać motorkiem czy dojść pieszo, a czasami dojechać samochodem. Ze względów logistycznych łatwiej więc zaopatrzyć sklepy czy stacje benzynowe, które znajdują się przy głównej trasie, niż niszczyć podwozie na bardzo słabej jakości drogach gruntowych. Przy drodze widać pchających ogromne towary na rowerach ludzi, dzieci bawiące się lub pasące kozy czy pijących alkohol mężczyzn. Ludzie też z ogromnym zaciekawieniem reagują na białych ludzi. Potrafią przejść przez drogę, aby znaleźć się obok nas i popatrzeć na inny świat. Nie ma tu wrogości, zakłopotania, tylko czysta ludzka ciekawość świata. Kiedy się im pomacha, natychmiast odpowiadają tym samym – dotyczy to także policji czy wojska. Nie ma jednak co ukrywać, że typowy mieszkaniec wsi rwandyjskiej to osoba bardzo uboga, która pomimo ogromnej pracy ma nikłe szanse na wyrwanie się z biedy. Widać jednak, że kraj się rozwija, powstają nowe restauracje, hoteliki czy punkty gastronomiczne. Zauważyłem to nawet ja, i to tylko w perspektywie trzech lat.

Zdjęcie 3. Typowy widok w trakcie podróżowania po Rwandzie.

Po drodze zatrzymała nas także policja, ale po zadaniu pytania, dokąd jedziemy, pozwolili jechać dalej. Mieliśmy około półtorej godziny do celu, gdy wjechaliśmy w mój absolutnie ukochany las deszczowy – Nyungwe National Park. Krótko przed nim widać było też pierwsze pola uprawne herbaty. Wrażenia są niesamowite ­– proszę sobie wyobrazić jazdę samochodem na wysokości ponad 3000 m, w deszczu, czasem chmury zasłaniają wszystko, a chwilami deszcz się uspokajał i wtedy naszym oczom ukazywał się niezwykły dziewiczy las, który porastał wzgórza. Po drodze spotykaliśmy co kawałek posterunki wojskowe – żołnierze w zielonych mundurach bardzo dobrze komponowali się z otoczeniem. Było widać też kilka rozbitych ciężarówek oraz – co nas zszokowało – mężczyznę, który naprawiał przy drodze uszkodzony samochód i to dosłownie składając silnik od początku, i to wszystko w lesie deszczowym.

Zdjęcie 4. Każdy płaski teren w dolinach wykorzystywany jest do uprawy ryżu.

Chwilami tempo jazdy schodziło do 10 km/h, kiedy jakaś ogromna i przeładowana ciężarówka nie mogła podjechać pod strome zbocze. Praktycznie na ostatniej prostej wyprzedziłem dwa takie kolosy i niestety radar zrobił mi zdjęcie. Wreszcie, już po zmroku, dojechaliśmy do hotelu, w którym spałem trzy lata temu. Kiedy szukałem dla nas noclegu, przypomniałem sobie jego nazwę dzięki zdjęciom wykonanym w 2019 r. Poszukałem trochę w internecie, znalazłem numer telefonu i przez WhatsApp zadzwoniłem i zarezerwowałem hotel – prosto i skutecznie.

Zdjęcie 5. Uprawy herbaty w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.

28 grudnia, dzień szósty

Po słabo przespanej – ze względu na nowe miejsce – nocce podjęliśmy decyzję, że do lasu deszczowego pójdziemy w dniu kolejnym. Po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i postanowiliśmy przejechać cały las deszczowy i poszukać ciekawych miejsc noclegowych z drugiej strony oraz zwiedzić fabrykę herbaty i Kitabi. Wstąpiliśmy jeszcze do jednego z biur parku narodowego, gdzie zebrałem informacje o możliwych trasach oraz porobiliśmy zdjęcia na polach uprawnych herbaty. Udało mi się namówić do pozowania jedną z pań, oczywiście odpłatnie. Zauważyłem, że ludzie bardzo niechętnie pozwalają robić sobie zdjęcia, szczególnie za darmo. Ja za 1,5 USD miałem możliwość zrobienia kilku naprawdę ładnych ujęć.

Zdjęcie 6. Pracownica spółdzielni w trakcie zbierania liści herbaty.
Zdjęcia 7. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 8. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 9. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 10. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 11. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.

Samo przejechanie lasu zajmuje pomiędzy półtorej a dwie godziny – w zależności od tego, czy się po prostu przejeżdża, czy tak, jak w naszym przypadku, podziwia przyrodę i robi zdjęcia. Po około dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do Kitabi i zajechaliśmy do dobrze wyglądającego hotelu i restauracji, położonych na zboczu jednego ze wzgórz, z pięknym widokiem na las deszczowy i pola uprawne herbaty. Na miejscu zamówiliśmy coś do picia oraz zjedliśmy obiad, przeczekując jednocześnie chwilowy deszcz. Wjeżdżając do wsi, widzieliśmy wielu lokalnych mieszkańców, których wygląd wskazywał, że są dramatycznie biedni.

Zdjęcie 12. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe od strony Kitabi.

W trakcie oczekiwania na posiłek udałem się z jednym z menadżerów na obejrzenie pokoi hotelowych oraz zebrałem dane kontaktowe. Pokoje były w dość wysokim standardzie, a jednocześnie dysponowały bajkowym widokiem na las deszczowy i pola uprawne herbaty. Dodatkowo menadżer na moją prośbę zadzwonił i ustalił, że jest możliwość zwiedzenia fabryki herbaty i obejrzenia całej linii produkcyjnej. W ciągu 10 minut pojawił się człowiek, który podobno był przewodnikiem po fabryce, a o którego wcale nie prosiłem. Samo zwiedzanie miało kosztować po 20 USD za osobę.

Zdjęcie 13. Park Narodowy Nyungwe od wewnątrz.

Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się wprost do fabryki. Na miejscu okazało się, że nasz pseudoprzewodnik to cwaniaczek, który wyczuł interes. Prawda była taka, że do fabryki może przyjechać każdy i za 10 USD otrzyma towar w postaci profesjonalnego oprowadzenia po fabryce. Nauczka na przyszłość, na szczęście nie za droga, bo tylko 10 USD.

W fabryce przyjął nas bardzo serdecznie jeden z menadżerów, który przez ponad dwie godziny oprowadzał nas po wszystkich zakamarkach fabryki, dokładnie tłumacząc, co i jak. Na początku zostaliśmy zarejestrowani oraz ubrani w białe fartuchy i nakrycia głowy. Wreszcie mieliśmy okazję prześledzić wszystkie etapy produkcji herbaty: od przyjęcia liści zebranych w specjalnych koszach, po kontrolę jakości liści, ich podsuszanie, mielenie, suszenie, podział ze względu na grubość czy pakowanie do worków po 75 kg. Na koniec mogłem jeszcze praktycznie przetestować wszystkie rodzaje herbaty.

Zdjęcie 14. Kasia i Mateusz w Fabryce Herbaty Kitabi.
Zdjęcie 15. Nasz przewodnik po fabryce herbaty.

Fabryka posiada swoich 700 ha upraw oraz pozyskuje liście z kilkunastu spółdzielni, które posiadają kolejne 700 ha. Ze sprzedaży herbaty 10% zysku wraca do spółdzielni. Jednym z większych importerów wytwarzanej tutaj czarnej herbaty jest Pakistan, a w Europie herbata trafia do odbiorców we Francji. W fabryce pracę znajduje 3000-5000 ludzi. Podobno za zebranie jednego kilograma herbaty zbieracz otrzymuje tylko 50 RF, natomiast dziennie może zebrać do 20 kg, zatem zarabia około jednego dolara na dobę. Muszę stwierdzić, że było to bardzo profesjonalne oprowadzenie i bardzo interesujący dzień.

Zdjęcie 16. Jeden z działów w fabryce herbaty.

Ze względu na godzinę musieliśmy wracać na naszą stronę lasu, czyli pokonać w górach i ostrych zakrętach ponad 50 km. Po drodze sprawdziłem jeszcze jedno miejsce, które w internecie wyglądało jako bardzo ciekawy punkt noclegowy, okazało się jednak przereklamowane. Poza ładnymi widokami cała reszta była słaba i niegodna polecenia.

W normalnych warunkach wracanie po górskich serpentynach i lasach byłoby zajęciem nudnym i niebezpiecznym. Tutaj to jednak zupełnie inna sprawa. Wracając tym magicznym lasem, widzimy przepiękny i dziki górski las, chmury i mgłę spowijająca drzewa, co chwilę spotykamy dobrze wyglądających rwandyjskich żołnierzy, a co najważniejsze – co kilka kilometrów można zobaczyć rodzaj bardzo małej antylopy pasącej się przy drodze lub przepiękne czarne małpy, pozwalające robić sobie zdjęcia.

Kiedy wyjechaliśmy po około półtorej godzinie z lasu, trafiliśmy na piękny zachód słońca, który pozwolił na wykonanie kilku świetnych ujęć fotograficznych polom uprawnym herbaty, przechodzącym w las deszczowy. Praktycznie skręcając już do naszego hotelu, zauważyłem jeszcze nowy hotel nieopodal wjazdu do naszego. Musiałem wykorzystać okazję do obejrzenia pokoi i zapytania o warunki finansowe. Hotel funkcjonuje od około półtora roku i posiada świetnie wykończone pokoje, co nie jest standardem w Afryce, z pięknym widokiem na pola uprawne herbaty. Po zjedzeniu pizzy oraz wypiciu świetnego piwa Virunga i kawy wróciliśmy do naszego hotelu, aby tradycyjnie spisać wrażenia z całego dnia.

Zdjęcie 17. Uprawy herbaty ma tle lasu deszczowego.

29 grudnia, dzień siódmy

Po śniadaniu ze względu na delikatne opady deszczu podjęliśmy decyzję o rezygnacji wejścia do lasu na rzecz wyjazdu w rejon jeziora Kivu, które jest trzecim największym jeziorem w Afryce. Zanim jednak wsiedliśmy do samochodu, zauważyliśmy kilka małp, które odwiedziły rejon naszego ośrodka. Małpy, jak się później okazało, całkiem cyklicznie wychodzą z lasu i odwiedzają okolicę w poszukiwaniu jedzenia. Były wśród nich małpy dorosłe, młode i naprawdę malutkie. Przechodziły obok nas w odległości dwóch metrów, nie wykazując żadnego zdenerwowania, co sugeruje, że nikt im tutaj żadnej krzywdy nie robi. Zostały one oczywiście przeze mnie skrupulatnie obfotografowane.

Zdjęcie 18. Małpy przy naszym hotelu.
Zdjęcie 19. Małpy przy naszym hotelu.

Następnie zgodnie z planem wyruszyliśmy w kierunku jeziora Kivu. Po drodze mijaliśmy urokliwe doliny, na których uprawiany był ryż. Co chwilę musieliśmy wjeżdżać serpentynami na ogromne wzgórza, by po chwili znów z nich zjeżdżać. Generalnie tak się jeździ w prawie całej Rwandzie, na szczęście główne drogi są doskonałej jakości. Jak jest na bocznych, szybko się mogłem przekonać. Niektóre góry były tak wysokie, że dawało się odczuć niższy poziom tlenu w powietrzu i oddychało się bardzo ciężko. Cały czas mogliśmy podziwiać widoki na jezioro i jego zatoczki.

Zdjęcie 20. Widok jeziora Kivu.

Po drodze zauważyliśmy zjazd do dużego ośrodka hotelowego Kivu Lodge, który – jak sugerowały informacje w internecie – ma nawet lądowisko dla śmigłowca. Wydawałoby się, że taki ośrodek powinien dysponować dobrym dojazdem, więc tam skręciliśmy. Do celu, zgodnie ze znakiem, pozostało 8 km. Droga cały czas była nierówna i gruntowa i co jakiś czas musieliśmy przejeżdżać przez kładki ułożone z luźnych drewnianych bali. Mijaliśmy zabudowania typowych rwandyjskich wiosek, które jednak sugerowały, że duża część społeczeństwa żyje w ogromnej nędzy, w murowanych z byle czego budynkach, bez najmniejszych udogodnień. Ponieważ droga stawała się coraz gorszej jakości, dwukrotnie zapytaliśmy napotkanych ludzi, czy dobrze jedziemy. Wszyscy oczywiście mówili, że tak. Po pewnym czasie droga była w tak dramatycznym stanie, dodatkowo stawała się bardzo miękka i podmokła, że postanowiłem zawrócić, co wcale nie było łatwe. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Toyota pokonała wszystkie bardzo nierówne i strome podjazdy i to pomimo tego, że zaczął padać deszcz. Dzięki temu doświadczeniu wiedziałem przynajmniej, na ile stać nasz 16-letni samochód.

Zdjęcie 21. Mijane zagrody zwykłych Rwandyjczyków.

Wróciliśmy na główną trasę i pojechaliśmy dalej na północ. Chcieliśmy zjeść obiad w bardzo luksusowym ośrodku Kormoran Lodge, w którym miałem okazję być w roku 2019. Znajduje się on nad brzegiem jeziora Kivu i składa się z drewnianych, luksusowych domków. Miałem bardzo pozytywne wspomnienia z wcześniejszego pobytu. Tym razem chyba jednak coś nie zagrało: nie dosyć, że obsługa pozostawiała wiele do życzenia, to nawet czystość toalet była nie do przyjęcia. Jedzenie jak zwykle bardzo smaczne, ale – także jak zwykle – odpowiednio drogie. Zanim jeszcze poszliśmy na obiad, ochroniarz, który pilnował bramy, zaproponował, że za 5 USD umyje mi auto, na co się zgodziłem, ponieważ wyglądało już słabo.

Zdjęcie 22. Kormoran Lodge oraz jego świetna lokalizacja.
Zdjęcie 23. Charakterystyczne, łączone po trzy, łodzie rybackie służące do połowu ryb sambaza. 

Po obiedzie wsiedliśmy do pięknie umytego samochodu i pojeździliśmy trochę po okolicy. Odkryłem przystań małych łódek, które można było za 20 USD na godzinę wynająć i popłynąć na dowolną wyspę na jeziorze. Całkiem przypadkowo dostrzegłem też pięknie położony nad jeziorem ośrodek hotelowy, do którego zajechaliśmy, aby zebrać dane kontaktowe i cennik pokojów. Takich informacji trudno szukać w internecie, a tu wszystko miałem na miejscu i na własne oczy mogłem ocenić urok i potencjał miejsca.

Niestety ponownie zaczęło padać i trzeba było wracać. Deszcz stawał się tak intensywny, że w pewnym momencie nawet dach naszego samochodu zaczął przeciekać, więc było bardzo wesoło. Na szczęście cali i zdrowi wróciliśmy do naszego ośrodka.

Zdjęcie 24. Wyspa nietoperzy na jeziorze Kivu.
Zdjęcie 25. Panorama Kivu.
Zdjęcie 26. Z jeziora korzystają również zwierzęta gospodarskie.

Magiczna Rwanda

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część III – Jezioro Ruhondo


30 grudnia, dzień ósmy

Po bardzo deszczowym dniu wcześniejszym poranek był całkiem przyjemny. Po śniadaniu mieliśmy w planach dokonać przemieszczenia do kolejnego miejsca hotelowego na północy Rwandy, nad jezioro Ruhondo. U podnóża wulkanów na granicy Rwandy i Ugandy leżą dwa jeziora – większe to Bulera, mniejsze to właśnie Ruhondo. Udało mi się zarezerwować noclegi w Hill Eco Lodge, na samym końcu półwyspu wbijającego się w jezioro Ruhondo.

Zdjęcie 1. Wizyta małp w trakcie naszego śniadania.

W trakcie śniadania, jeszcze w starej lokalizacji, zostaliśmy odwiedzeni przez naszą zaprzyjaźnioną małpią rodzinę. Proszę sobie wyobrazić, że jecie śniadanie i do stołówki wchodzi na początku jedna, a potem więcej małp. Nasz gospodarz pozwolił nakarmić bananem jedną z nich; małpa podeszła do mnie i delikatnie wzięła banana. To wystarczyło, aby chwilę później już kilka z nich chodziło po stołówce i czekało na kolejne owoce. Widok małpy z małym oseskiem wiszącym pod brzuchem jest naprawdę fantastyczny. W pewnym momencie po stołówce chodziło siedem – osiem małp i jadło banany. Nasz gospodarz powiedział, że małpy dają jasno znać, w jakich intencjach przybywają: jeżeli podchodzą, składają ręce i delikatnie się kłaniają, to oznacza, że nie chcą walki, tylko szukają jedzenia. Małpy doskonale rozpoznają twarze ludzi i wiedzą, kto je karmi, a kto nie. Specjalnie nawet na terenie ośrodka posadzono bananowce, aby małpy miały co jeść. Generalnie, jednym z powodów, dla którego posadzono uprawy herbaty wokół Nyungwe Park, jest fakt, że małpy wyjadają ludziom plony, ale herbaty nie lubią.

Zdjęcie 2. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.

Po miłych chwilach spędzonych na karmieniu małp przyszedł czas na dalszą podróż. Tego dnia musieliśmy pokonać całą trasę wzdłuż jeziora Kivu, następnie na wysokości Ribavu graniczącego z Demokratyczna Republiką Kongo skręcić w prawo, dojechać do miasta Musandze i dotrzeć do hotelu. W sumie czekało nas ponad 250 km podróży. Taka odległość w Polsce to około dwie godziny jazdy. W Rwandzie, gdzie znalezienie jednego kilometra prostej trasy graniczy prawie z cudem, a typowa prędkość to 50-60 km/h, jest to nie lada wyprawa. Dodatkowo, poza ciągłymi serpentynami, dochodzą bardzo duże różnice wysokości, powodujące chwilami zatkania uszu czy problemy z oddychaniem.

Zdjęcia 3. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.
Zdjęcia 4. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.
Zdjęcia 5. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.
Zdjęcia 6. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.

Podróż mijała bardzo spokojnie. Pierwsze prawie 80 km jechaliśmy tą samą trasą, którą pokonaliśmy dzień wcześniej, więc znaliśmy widoki. Niestety, niebo było zachmurzone. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednej z rzek, gdzie dwóch mężczyzn wydobywało łopatami żwir. Obok znajdowało się ogromne pole upraw ryżowych. Było to fajne miejsce na sesję fotograficzną.

W Kibuye zjedliśmy obiad. Wjeżdżając do miasta, zobaczyliśmy dobrze wyglądający bar i zatrzymaliśmy się na jedzenie. Okazało się, że lokal jest całkiem nowy, który dopiero się organizuje. Do wyboru mieliśmy rybę (czas oczekiwania 45 minut) lub szaszłyk z kozy (czas oczekiwania 30 minut). Wybraliśmy szaszłyk z kozy z frytkami, chociaż z góry wiedzieliśmy, że 30 minut to czas raczej mało prawdopodobny. Dla kogoś o słabszych nerwach zobaczenie kuchni oraz informacja o tym, że nie ma wody w toalecie, byłyby raczej powodem do natychmiastowego opuszczenia tego miasta. Z mojego doświadczenia wiem, że lepiej czasami specjalnie nie wnikać, jak jest robione jedzenie, tylko przepić łykiem wódki i jechać dalej, bez względu na to, czy jest się kierowcą czy nie… Jedzenie okazało się całkiem OK, może poza szaszłykiem – mięso było bardzo włókniste i pełne chrząstek. Po dokonaniu zabiegów dezynfekujących żołądek pojechaliśmy dalej. Po drodze było trochę deszczu, trochę słońca, a mięso i frytki, w połączeniu z niskim ciśnieniem, spowodowały że dość dynamicznie szukaliśmy miejsca, aby napić się kawy.

Zdjęcie 7. Przystań w Kibuye nad jeziorem Kivu.

W rejonie miasta Ribavu, które graniczy z Demokratyczną Republika Konga, skręciliśmy w prawo. Kiedy w 2019 r. miałem okazję być w tym mieście, widziałem przejście graniczne z DRK. Gołym okiem było widać dramatyczną różnicę pomiędzy tymi krajami, oczywiście na korzyść dla Rwandy. Według mojego przewodnika członkowie władz DRK potrafili w czasie tylko jednego weekendu wydać po stronie rwandyjskiej nawet kilka milionów dolarów, podczas gdy Kongijczycy cierpieli ogromną nędzę. W rejonie tym było też widać na polach ogromne ilości kamieni po erupcji wulkanów. Budowano z nich domy, drogi czy ogrodzenia, jednak ich ilość była tak duża, że np. sadzono pomiędzy nimi fasolę czy kukurydzę, zamiast je posprzątać. Pozytywną stronę erupcji wulkanu stanowiła bardzo żyzna gleba.

Zdjęcie 8. Przez cały czas na drogach w Rwandzie wszechobecni są rowerzyści i piesi.

Za miastem Ribavu trasa się wypłaszczyła i wyprostowała, ale przybyło samochodów oraz ludzi na ulicach. Jeżeli ktoś chce prowadzić auto w Rwandzie czy w innych krajach afrykańskich, to musi zapomnieć o wszelkich przepisach. Należy szybko poczuć styl jazdy w danym kraju i się do niego dostosować. W Rwandzie oznacza to np. jazdę raczej środkiem drogi, aby omijać pieszych i motocyklistów. Należy sygnałem ostrzec pojazdy omijane, aby czasami nie wjechały nam pod maskę w momencie omijania. Trzeba też bezwzględnie przestrzegać ograniczeń prędkości, ponieważ radary stoją czasami nawet co kilka kilometrów.

Zdjęcia 9. Typowe drogi gruntowe w Rwandzie, poza główną trasą.
Zdjęcia 10. Typowe drogi gruntowe w Rwandzie, poza główną trasą.

Kiedy do celu zostało około godzinę, okazało się, że musimy zjechać na gruntową drogę, choć nie do końca wiadomo było gdzie, bo nawigacja trochę wariowała. W końcu po trzech próbach zjechaliśmy z drogi asfaltowej na gruntową. W Polsce „droga gruntowa” nie oznacza problemów, w tym przypadku jednak rzeczywistość okazała się bardzo stresująca. Do zachodu słońca mieliśmy około godziny, jednak nawigacja sugerowała, że najbliższe 26 km do celu będziemy jechać przez około godzinę i dwadzieścia minut, co sugerowało problemy. Na szczęście dzień wcześniej, kiedy próbowaliśmy dotrzeć do Kivu Lodge, poznałem możliwości naszego cudownego samochodu.

Na początku trasy wszystko szło raczej dobrze, a napotkany człowiek potwierdził jedną z pierwszych miejscowości, do których musieliśmy dotrzeć. Jednak stan drogi, którą jechaliśmy, sugerował, że nie jest to często uczęszczana przez samochody trasa, Co rusz wspinaliśmy się pod strome podjazdy lub zjeżdżaliśmy ostro w dół, po jakimś czasie widzieliśmy po naszej lewej lub prawej stronie jezioro. Byliśmy na bardzo dużej wysokości, jadąc wąską drogą przebiegającą po zboczu wzgórz.

Co jakiś czas musieliśmy pokonać przepust wykonany z drewna eukaliptusa, ale tak zbudowany, że łatwo było się powiesić samochodem na brzuchu. Najbardziej stresujące okazały się jednak nie strome podjazdy czy zjazdy, ale przejazd przez miejscowości. Przejeżdżaliśmy przez sześć – siedem wsi. Akurat były to godziny wieczorne, więc wszyscy ludzie wychodzili na ulice i stali razem. To nie jest Polska, gdzie każdy ma TV, Netflix itp. Tu jest tak, że w domu nie ma absolutnie żadnych atrakcji, jedyną więc stanowi wyjście na ulicę i rozmowa z innymi ludźmi.

Zdjęcie 11. Typowa droga gruntowa w Rwandzie, poza główną trasą oraz jej użytkownicy.

Proszę sobie wyobrazić, że wjeżdżacie w rejon około 20-30 domów i sklepów, gdzie na ulicy wieczorem stoją setki osób, droga jest dramatycznie trudna do przejazdu samochodem i słabo oświetlona, a kiedy przejeżdżacie, to wszyscy na was patrzą i nie wierzą. Nie wierzą, że ktoś przyjechał tu samochodem, a kiedy widzą, że w samochodzie siedzi trzech białych, przecierają oczy ze zdumienia. Zewsząd słychać słowo „muzungo”, czyli „biali, biali”, a dzieci biegną i krzyczą „give me money” („daj mi pieniądze”). Wyglądało to trochę jak wjazd w grupę filmowych zombie w nocy, gdzie wszyscy na ciebie patrzą jak na kogoś szalonego. Na początku nie był to problem, ale kiedy staje się coraz ciemniej, a w jednej z miejscowości dzieciak uderzył specjalnie w lusterko, humor opuścił mnie całkowicie. W pewnym momencie zrobiło się całkowicie ciemno, żadnych motorków, od godziny nie widzieliśmy żadnego samochodu, a my ciągle jedziemy, i to ostro w dół. W głowie miałem tylko dwa pytania: czy na końcu drogi jest hotel, którego szukamy, i czy będę w stanie moim samochodem z tego terenu wyjechać, bo nawet napęd na cztery koła miał chwilami problem, aby podjechać pod górę.

Zdjęcie 12. Typowa zabudowa wsi, która wieczorem jest nieoświetlona i wygląda naprawdę ponuro.

Wreszcie na końcu drogi, już na ostrym zjeździe, pojawiły się światła i okazało się, że to nasz hotel. Obsługa czekała na nas i była w szoku, że dojechaliśmy tu samochodem w porze deszczowej. Okazało się, że normalni ludzie dojeżdżają do parkingu położonego po drugiej stronie jeziora i dopływają do hotelu łodzią. Stwierdzenie kelnerki spowodowało jeszcze większy stres – myślałem, że jeżeli w nocy zacznie padać, to w ogóle stąd nie wyjedziemy.

Po zakwaterowaniu się poszliśmy na kolację. Miejsce wydawało się bardzo przyjemne. Nic nie widzieliśmy, bo była noc, ale mapa wskazywała, że rano przed nami roztoczą się cudowne widoki. Po jakimś czasie ktoś z obsługi rozpalił ognisko w swego rodzaju stalowym palenisku i zaprosił nas do ognia. Kiedy jedliśmy kolację, zauważyliśmy białą parę, która po kolacji poszła spać. Wtedy to sytuacja wymknęła się spod kontroli…, zmęczenie i stres plus odrobina dobrej tanzańskiej wódki Konyagi bardzo rozładowały atmosferę. Nie wiem, jak to się stało, ale pół godziny później, kiedy nie było już szefa, cała obsługa łącznie z nami tańczyła wokół ogniska, pijąc, co kto ma. Oczywiście ja zostałem głównym sponsorem, ale atmosfera była tego warta. Na przemian bawiliśmy się to przy polskiej, to przy rwandyjskiej muzyce. Musiało być bardzo głośno, bo chłopak z białej pary przyszedł ze skargą, że jest za głośno. To był naprawdę magiczny wieczór, gdzieś na końcu świata, kiedy wszyscy tańczyliśmy do polskiej i rwandyjskiej muzyki… Poznałem fajnych ludzi, z których jednego pamiętam najbardziej, bo był najstarszy. Dostał od nas ksywę Dziadzia – od piosenki rwandyjskiego artysty, w której śpiewa dziadzia, co podobnie jak w polskim języku oznacza dziadek. Od tego dnia każdego razu, kiedy go spotykałem, krzyczał do mnie „Dziadzia”, co wywoływało natychmiastową radość u reszty obsługi.

Zdjęcie 13. Stresująca podróż zakończyła się szczęśliwie.

31 grudnia, dzień dziewiąty

Po szalonym wieczorze na końcu świata jeszcze w nocy budziłem się i zastanawiałem, co zrobić: czy zostawić samochód do końca pobytu, tj. na cztery dni, i się stresować, czy droga będzie mokra przez deszcze, czy też pojechać na wskazany parking, wrócić łodzią i bez stresu realizować poznawanie Afryki. Rano podjąłem decyzję: wyjeżdżamy autem, póki jest sucho, i wracamy promem.

Kiedy rano wstaliśmy, naszym oczom ukazał się cudowny widok: piękne jezioro pomiędzy wzgórzami, kilka wysp oraz widok na wulkany, na których żyją goryle górskie. Śniadanie w tych okolicznościach smakowało wyśmienicie. Trochę się tylko bałem rachunku za wieczorną imprezę…, ale nie było tak źle – 60 USD za wszystko, a wiem, że szkła też się trochę natłukło…

Zdjęcia 14. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?
Zdjęcia 15. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?
Zdjęcia 16. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?
Zdjęcia 17. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?

Po śniadaniu i zrobieniu pierwszych zdjęć w pięknych okolicznościach odpaliliśmy auto i ruszyliśmy tą samą drogą, co wieczór wcześniej. Teraz było ślicznie, sucho i mieliśmy mnóstwo czasu, więc stresu nie było. Chwilami żartowałem, że jak uda mi się stąd bezpiecznie wyjechać i dojechać do asfaltu, to uklęknę i go pocałuję.

Tym razem trasa zajęła nam ponad dwie godziny, a to dlatego, że robiliśmy mnóstwo przystanków i zdjęć. Widoki były cudowne, a przejazd przez wcześniejsze miejscowości całkiem przyjemny. Ludzie byli w pracy, dzieci także, więc nie było tych mas ludzi, co wieczór wcześniej. Dwa razy wjechaliśmy w złą drogę i musiałem zawracać, ale moje już spore doświadczenie spowodowało, że odbyło się to bez problemów. Jakie było moje zdziwienie, gdy po drodze w jednej z miejscowości zobaczyliśmy zwykłą osobową toyotę. Kompletnie nie mam pomysłu, jak facet dojechał w to miejsce zwykłym samochodem. Afrykańczycy to prawdziwi mistrzowie świata w rozwiązywaniu problemów i w przetrwaniu.

Zdjęcie 18. Spotkany po drodze rowerzysta ze swoim unikatowym rowerem.

Po dojechaniu do drogi asfaltowej humory mieliśmy już wyśmienite. Skręciliśmy na kierunek Musantze, gdzie chcieliśmy coś zjeść i zwiedzić galerie różnych dzieł artystycznych z Rwandy. Po posiłku pojechaliśmy do dwóch galerii, w tym jednej, w której byłem w 2019 r. Niestety nic nam nie wpadło w oko; wielkość kilku pięknych obrazów całkowicie wykluczała ich zakup – nie zmieściłyby się do samolotu. W związku z tym, że byliśmy trochę zmęczeni po imprezie, postanowiliśmy wrócić do hotelu. Wybraliśmy w nawigacji adres wskazany nam przez właściciela hotelu i dojechaliśmy na parking. Na miejscu odstawiliśmy auto i łodzią popłynęliśmy do hotelu. Musieliśmy tylko wcześniej poczekać. Po drodze co chwilę słyszeliśmy dzieci wołające „give me money”, co po jakimś czasie wywołuje wyłącznie irytację.

Zdjęcia 19. Spotkani po drodze Rwandyjczycy, nie odmawiali pozowania, choć czasami trzeba było odpowiednio podziękować 😉
Zdjęcia 20. Spotkani po drodze Rwandyjczycy, nie odmawiali pozowania, choć czasami trzeba było odpowiednio podziękować 😉
Zdjęcia 21. Spotkani po drodze Rwandyjczycy, nie odmawiali pozowania, choć czasami trzeba było odpowiednio podziękować 😉

Po dopłynięciu do hotelu zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Był sylwester, a ja o godz. 21.00 już smacznie spałem. Generalnie nie obchodzę żadnych świąt; bawię się, kiedy chcę i z kim chcę – to daje mi poczucie wolności i wpływu na własne życie. Przestrzeganie wszystkich świąt, rocznic, urodzin i imienin powoduje, że nie jesteśmy panami naszego życia, tylko sługami kalendarza i tradycji…

1 stycznia 2023 r., dzień dziesiąty

Poranek był wyśmienity, a po bardzo długim i dobrym śnie humory nam dopisywały. Zgodnie z wcześniejszymi planami mieliśmy wynająć przewodnika z hotelu i wspiąć się na wysoką górę, z której było widać oba jeziora. Punktualnie o godzinie 10.30 czekał na nas przewodnik, który jednocześnie w hotelu zajmował się także sprzątaniem pokoi – dwudziestoletni chłopak, który urodził się w tym regionie i znał go doskonale.

Zdjęcia 22. Nasz sympatyczny przewodnik.

Na początku, na moją prośbę, popłynęliśmy obok kilku wysp, które mieliśmy okazję każdego dnia podziwiać z naszego tarasu. Następnie dotarliśmy do brzegu i zaczęliśmy się wspinać ostro w górę. Pogoda była wyśmienita, a słońce zmuszało nas do dbałości o poziom płynów. Chodziliśmy bardzo wąskimi ścieżkami, czy wręcz śladami na wzgórzach, mieliśmy piękne widoki na oba jeziora. Co jednak dla mnie najważniejsze – przechodziliśmy przez zagrody lokalnych biednych rolników, co pozwalało zobaczyć z bliska, jak żyją, czym się żywią czy co uprawiają na polach. Przewodnik tłumaczył, jaka roślina jest do jedzenia, jaką się leczą, kto i dlaczego ma krowy, jak się uprawia bananowce i trzcinę cukrową, skąd mają kije do fasoli itp. Okazało się, że najpopularniejszych napojem jest wino bananowe, które nam w ogóle nie smakowało. Mieliśmy okazję go spróbować w lokalnym barze, ale już sposób jego podania nie był zachęcający, smakowało przy tym słabo, jakby wywar ze zboża.

Zdjęcia 23. Typowa zagroda w rejonie jeziora Ruhondo.

Ciekawe jest to, że na stromych wzgórzach wykopane są głębokie rowy, które mają ograniczyć tempo spływającej wody, aby nie postępowała erozja gleby. Wszędzie rosły eukaliptusy, które są bardzo cennym i wartościowym drewnem, używanym powszechnie przez Rwandyjczyków. Nie wolno ścinać drzew, ale w lesie widać, że nie ma w ogóle gałęzi na ziemi, z czego można wnioskować, że są one zbierane jako opał do gotowania. Co chwila było widać małych chłopców chodzących po lesie i zbierających chrust do pieca. Musi to być bardzo niewdzięczne zajęcie, bo wszystko jest zazwyczaj wyzbierane.

Po jakimś czasie zeszliśmy z góry, z której rozpościerał się cudowny widok na oba jeziora. Po drodze mijaliśmy też miejsca, gdzie powstawały miejsca dla turystów, zwane w Rwandzie lodge. Jedno miejsce było budowane nawet przez inwestora z Niemiec. Po zejściu z góry mieliśmy okazję wejść do centrum jednej ze wsi, gdzie znajdowały się punkty handlowo-usługowe. Tam właśnie testowaliśmy wspomniane piwo. Miła atmosfera sprawiła, że postanowiłem napić się piwa w jednym z lokalnych barów. Właściciel i jego żona byli bardzo mili, mówili po angielsku i francusku. Natychmiast ludzie zgromadzeni w okolicy podeszli do nas i robili sobie z nami zdjęcia. Po jakimś czasie opuściliśmy to miejsce, pożegnaliśmy się z Rwandyjczykami i udaliśmy się do przystani, gdzie stała nasz łódź.

Zdjęcia 24. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 25. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 26. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 27. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 28. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!

Po drodze widzieliśmy np. na drzewie dwa orły afrykańskie, oglądaliśmy uprawy rolników i rozmawialiśmy o zwyczajach rwandyjskich. Oczywiście zaczepiały nas dzieci, prosząc o pieniądze, ale nie reagowaliśmy. Nasz przewodnik skutecznie studził ich emocje. W końcu dotarliśmy do naszej przystani. Chwilę wcześniej minęliśmy ochroniarza, który pilnuje samochodów osób śpiących w naszym i sąsiednim pensjonacie. Powiedział, że zgodnie z umową umył moje auto, za co zapłaciłem mu równowartość 4 USD. Samochód rzeczywiście był bardzo czysty.

Po wykąpaniu się i zjedzeniu kolacji przyszedł czas na opisanie wrażeń z trzech ostatnich dni. W hotelu zrobiło się bardzo gwarnie – przyjechała duża rodzina z Indii oraz grupa młodych ludzi z jakiegoś afrykańskiego kraju.

2 stycznia, dzień jedenasty

Poranek jak zwykle był prześliczny i spokojny. Rano tylko zamiast ptaków słyszeliśmy dwóch chłopców z rodziny hinduskiej, która dojechała dzień wcześniej. Hindusi zabrali ze sobą, poza naczyniami, także radio, które starszy Hindus puszczał na cały głos. Wszystko to wyglądało raczej komicznie.

Zdjęcie 29. Podróż łodzią na parking samochodowy, to kolejna okazja do robienia zdjęć i odpoczynku.
Zdjęcie 30. Podróż łodzią na parking samochodowy, to kolejna okazja do robienia zdjęć i odpoczynku.

Po śniadaniu wsiedliśmy na łódź i popłynęliśmy do przystani do samochodu, którym pojechaliśmy trochę pozwiedzać Musantze i okolice. Wstąpiliśmy do kilku galerii i zrobiliśmy małe zakupy pamiątek. W Rwandzie ceny są bardzo ruchome i należy się zawsze targować, a minimalny upust to 25-30% ceny pierwotnej.

Następnie odwiedziliśmy tzw. wioski goryli, gdzie lokalni mieszkańcy podobno przygotowali jakieś atrakcje, o czym czytaliśmy w internecie. Na miejscu nic nie wyglądało atrakcyjnie, a dodatkowo zażądano od nas po 25 USD za wstęp. Nasza odpowiedź była zgodna: w tył na lewo i wyjazd…Żądanie po 110 PLN za bilet wstępu do czegoś nieatrakcyjnego to prawdziwy rozbój.

Zdjęcie 31. Jedna z kilku odwiedzonych galerii. 

Wreszcie pojechaliśmy znaleźć jakąś restaurację, aby zjeść obiad. Przypadkowo odkryliśmy świetne miejsce nie tylko na obiad, ale też jako miejsce noclegowe dla przyszłych turystów z Polski, jeżeli tacy będą. Ja na obiad wziąłem gotowaną kozinę, która i tym razem okazała się niesamowicie twarda, pomimo że smaczna.

Po obiedzie powróciliśmy do przystani i łodzią wróciliśmy do hotelu. Idealna pogoda zachęciła nas, aby trochę się poopalać i popływać w jeziorze, w którym nie było żadnych niebezpiecznych zwierząt.

W drodze powrotnej widzieliśmy kelnera niosącego smacznie wyglądającą rybę innym klientom, co zachęciło mnie do zamówienia takiej samej. Jedna tilapia – najbardziej powszechna ryba w jeziorze – starczyła dla całej naszej trójki, a przy tym była bardzo smaczna.

Wieczór jak zwykle upłynął na spisaniu przeżyć danego dnia i planowania tym razem ostatniego już dnia pobytu. Kolejny piękny i słoneczny dzień w Rwandzie minął.

Zdjęcie 32. Pyszna tilapia starczyła dla wszystkich.  

3 stycznia, dzień dwunasty – ostatni

Jak zawsze to, co fajne, szybko się kończy. Rano zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się z pięknymi widokami. Nie pamiętam, żeby było mi tak trudno opuszczać kraj, który odwiedzałem. Ta zieleń, widok pięknej i spokojnej wody, gór i wulkanów był naprawdę kojący.

Do Kigali mieliśmy około trzech godzin, a piękna pogoda nie zachęcała do pośpiechu. Po drodze mijaliśmy jeszcze targ wiejski, na który Rwandyjczycy zwozili świnie. Było bardzo zabawne widzieć, jak wożą świnie, ważące grubo ponad 120 kg, na rowerach, kolanach czy bagażniku. Widzieliśmy też zawodnika, który siedział na świni na poboczu drogi. Nie wiem, dlaczego te świnie były takie spokojne, ale nie piszczały i nie walczyły – może były czymś odurzone. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kawkę w przydrożnej kawiarni oraz zabraliśmy na stopa ochroniarza, którego wysadziliśmy w Kigali.

Zdjęcia 33. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  
Zdjęcia 34. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  
Zdjęcia 35. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  
Zdjęcia 36. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  

W Kigali pojechaliśmy jeszcze na ostatnie zakupy do Caplaki market. Było tam mnóstwo sklepików z różnymi suwenirami, niestety w większości ten sam asortyment, ale ceny już różne. Identyczny magnesik mógł kosztować 10 lub 2 USD. Zjedliśmy tam także ostatni obiad, po czym pojechaliśmy do centrum do marketu zakupić rwandyjską kawę i herbatę. Ja jak zawsze zaopatrzyłem się w dużą ilość pysznej zielonej herbatki.

Po wszystkim wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie mieliśmy jedną dobę hotelową, pomimo tego, że w nocy wyjeżdżaliśmy. Jednak w przeciwnym razie nie mielibyśmy gdzie przeczekać kilka godzin do wyjazdu. O 18.00 przyjechał pracownik wypożyczalni samochodów odebrać toyotę. Zanim mu powiedziałem, że muszę zapłacić mandat, sam mnie sprawdził i poprosił o 35 USD. W Rwandzie jest to typowa procedura, że wypożyczalnie samochodów dzwonią na policję i przy odbiorze auta sprawdzają ewentualne zobowiązania.

Po szybkiej kolacji zamiast śniadania udaliśmy się na trzygodzinną drzemkę. O 22.30 samochód z hotelu za kwotę 20 USD zawiózł nas na lotnisko. Rwanda jest jedynym znanym mi portem lotniczym, gdzie każdy samochód jest skanowany przez odpowiednie urządzenie. W tym czasie kierowca i pasażerowie muszą opuścić pojazd. Niestety, nie wpuszczono nas do budynku sali odlotów, ponieważ nasz check-in nie był jeszcze otwarty, a sala odpraw jest bardzo mała (podobnie jak całe lotnisko). Musieliśmy więc poczekać z innymi w kawiarni poza budynkiem. Wreszcie, po pomyślnym przejściu wszystkich procedur, wsiedliśmy do samolotu. Tutaj mała niespodzianka: w samolocie siedzieli pasażerowie ze Stambułu, część z nich wysiadła, a my dosiedliśmy i polecieliśmy do Ugandy. W Ugandzie podobnie – część wysiadła, samolot został posprzątany, wsiedli nowi pasażerowie i polecieliśmy do Stambułu. Tam po kilku godzinach oczekiwania odlecieliśmy, już bardzo zmęczeni, do Warszawy. W Warszawie szybko było widać, że jesteśmy w Polsce: mokro, ciemno, zimno i depresyjnie…

Zdjęcie 37. Autor na tle jeziora Ruhondo. 

Podsumowując, Rwanda jest najlepszym miejscem, aby w bezpieczny i komfortowy sposób poczuć Afrykę. Mamy tam parki narodowe pełne zwierząt, lasy deszczowe oraz góry i jeziora czy rzeki. Piękna zieleń i słońce powodują, że człowiek nie chce wracać do szarej rzeczywistości.

Zdjęcie 38. Dla Kasi i Mateusza to była przygoda życia, oby tak dalej. 

Zaskakujący Uzbekistan

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz

Część I – Taszkent

Uzbekistan to państwo leżące w środkowej części Azji. Zamieszkuje go ok. 29 mln obywateli, głównie Uzbekowie (71%), ale także wielu Rosjan, Tadżyków czy Kazachów. Z kolei duża grupa Żydów w latach 90. XX w. wyjechała do USA czy Izraela. Stolicą państwa jest Taszkent, a kolejne dwa największe miasta to Namangan i Samarkanda. Uzbekistan w odległych czasach znajdował się na trasie Jedwabnego Szlaku, który łączył Daleki Wschód z Europą. W związku z późniejszymi najazdami arabskimi w VIII w. Uzbekistan został podbity, a ludność ostatecznie przyjęła islam jako religię dominującą. W XII/XIII w. tereny te kontrolował Czyngis-chan. Następnie Amir Timur stworzył Imperium Szamanidów ze stolicą w Samarkandzie. W latach 1924-1991 Uzbekistan stanowił część Związku Radzieckiego jako Uzbecka Socjalistyczna Republika Radziecka (USRR). W niepodległym obecnie kraju obowiązuje system prezydencki, działają też dwie izby parlamentu. Do śmierci byłego prezydenta Karimova państwo to było dosyć zamknięte.

Zdjęcie 1. Świetne połączenie instruktażu w zakresie bezpieczeństwa z kulturą uzbecką w samolocie Uzbeckich Linii Lotniczych. Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum autora.

Na terenie Uzbekistanu znajdują się bogate złoża złota, uranu i miedzi, kraj jest też dużym producentem bawełny. Posiada także duże zasoby ropy i gazu, co jest wykorzystywane przez rynek wewnętrzny i częściowo eksportowane. Widać to zresztą na przykładzie samochodów – praktycznie wszystkie jeżdżą na gaz. W kraju znajdują się fabryki Chevroleta (i pojazdy tej marki posiada większość obywateli), Isuzu i Mana. W przypadku sprowadzenia samochodu innej marki z zagranicy cło wynosi ponad 100% wartości samochodu, co skutecznie eliminuje konkurencję.

Najwspanialszymi miastami, pozostałościami po okresie świetności Szlaku Jedwabnego, są: Samarkanda, Buchara i Khiva. Znajduje się w nich wiele zabytków z okresu panowania władcy tych terenów – Amira Timura. Można tam podziwiać pięknie odrestaurowane madrasy czy minarety.

Dzień pierwszy (28.10.2022): podróż do Uzbekistanu

Decyzja o wyjeździe do Uzbekistanu zapadła bardzo szybko. Był to ostatni kraj Azji Centralnej, dostępny i całkowicie bezpieczny dla turystów, którego jeszcze nie odwiedziłem. Wprawdzie w 2007 r. podczas powrotu z Afganistanu trafiłem na kilka dni do znajdującej się w Uzbekistanie bazie wojskowej w Termez, jednak poza bazą niemiecką niczego więcej nie widziałem. Kiedy byłem jeszcze żołnierzem, marzyła mi się kariera dyplomaty właśnie w Azji Centralnej, która zawsze wydawała mi się słoneczna, tajemnicza i bardzo ciekawa. Kilka lat temu, będąc na dworcu autobusowym w stolicy Kirgistanu w Biszkeku, znalazłem nocne połączenie do Taszkentu za naprawdę małe pieniądze.

Zdjęcie 2. Pomnik Amira Timura w centrum Taszkentu.

Bilet lotniczy w obie strony kosztował ok. 3500 PLN. Do Uzbekistanu leciałem przez Rygę, a wracałem z przesiadką w Istambule. Niestety, kiedy odprawiałem się w Warszawie, otrzymałem bilet tylko do Rygi, gdzie musiałem opuścić salę przylotów i ponownie odprawić się do Taszkentu. Na szczęście wszystko przebiegło bardzo sprawnie i po dwóch godzinach oczekiwania w Rydze doleciałem uzbeckimi liniami lotniczymi do Taszkentu.

Warunki w samolocie były bardzo przyzwoite, miałem dostęp do mediów i otrzymałem obiad. Dzień przed wylotem mój zarezerwowany przez Booking hotel w Taszkencie napisał, że nie mogą mnie przyjąć, ponieważ były ulewy i ich dach przecieka. Szybko znalazłem kolejny hotel, niestety o kilkaset złotych droższy, co automatycznie podwyższa koszt pozostałych usług.

Na stronie hotelu było napisane, że oferują transfer z lotniska za darmo. Kiedy jednak ich o to poprosiłem, otrzymałem informację, że będzie czekał na mnie kierowca z moim nazwiskiem za cenę 25 USD. Na szczęście nie czekał i wziąłem pierwszą z brzegu taksówkę za ok. 5 USD. Na lotnisku wymieniłem jeszcze dolary na lokalną walutę (sum uzbecki, UZS) – ok. 11 tys. UZS za 1 USD. Pierwsze wrażenie, kiedy jechałem przez miasto, miałem bardzo pozytywne, widać było piękne i ładnie oświetlone budynki. W hotelu szybko się zarejestrowałem i w pokoju spisałem pierwsze wrażenia.

Dzień drugi (29.10.2022): Taszkent

Dzień drugi podróży, czyli w tym przypadku pierwszy cały w Uzbekistanie, zawsze jest kluczowy. W ciągu kilku godzin trzeba wszystko ogarnąć: system komunikacji, transport do kolejnego miasta itp. Po zjedzeniu dobrego i samotnego śniadania postanowiłem iść pieszo do pomnika Amira Timura. Tutaj bardzo dobrze spisała się aplikacja Mapy z iPhone’a. Pokazuje ono miejsce pobytu oraz kierunek marszu, czyli generalnie wszystko, co najważniejsze. Wiem, gdzie jestem i gdzie idę. Po drodze miałem okazję spacerować bocznymi uliczkami, bardzo zielonymi, z dużą ilością drzew. Mijałem ogromne i nowoczesne budynki rządowe, którym nie wolno robić zdjęć. Przechodziłem przez park, gdzie zauważyłem kilka prowadzonych przez Rosjan stoisk z książkami oraz targowisko. Przy jednym z ulicznych punktów gastronomicznych zjadłem pieróg Samsa, w innym z kolei napiłem się dobrej kawki.

Zdjęcie 3. Budynki rządowe w centrum Taszkentu.

Pierwszym celem był plac Amira Timura, obok którego stoi słynny hotel Uzbekistan. W drodze do tego miejsca miałem czas, aby „poczuć” miasto – tj. dostroić się do tempa miejsca, obserwować, jak jeżdżą samochody, jak chodzą i jak są ubrani ludzie, co jedzą, jakie są ceny i wiele innych szczegółów, których nie da się dostrzec z pozycji pasażera taksówki. Wiem, że może to być mało zrozumiałe, ale to kluczowy moment, aby dalej bezpiecznie się poruszać. Jest to czas na obserwację najbliższego otoczenia, tempa marszu pieszych, zasad ruchu drogowego czy zasad zamawiania taxi.

Zdjęcie 4. Budynki rządowe w centrum Taszkentu.
Zdjęcie 5. Park oraz część rekreacyjna w centrum Taszkentu.

Idąc w kierunku placu, odwiedziłem po drodze lokalny market i piękny park wokół pomnika. Następnie zamówiłem swoją pierwszą taxi na dworzec kolejowy. Tam ustaliłem, gdzie powinienem stać, tj. w której kolejce, bo było ich kilka. Po około pół godzinie dowiedziałem się, że jedyne miejsce do Samarkandy jest ok. 15.30 i kosztuje ok. 200 tys. UZS. Wchodząc na dworzec, mijałem miejsce odjazdu pociągów. Okazuje się, że najpierw należy kupić bilet, a dopiero po przejściu kontroli policji można wejść do pociągu.

Zdjęcie 6. Budynek dworca kolejowego w Taszkencie.

Ostatecznie nie kupiłem biletu na pociąg i doszedłem do porozumienia z przypadkowym kierowcą taxi, że pojadę z nim do Samarkandy za 750 tys. UZS. Kierowca o imieniu Murat wspomniał też o okolicznych atrakcyjnych miejscach. W końcu ustaliliśmy, że w niedzielę 30 października pojedziemy w góry w kierunku granicy z Kirgistanem, gdzie są podobno kolejki górskie i piękne widoki.

Umawiając się na poniedziałkowy wyjazd, dojechałem z Muratem do najbardziej znanej restauracji serwującej plov, która znajduje się nieopodal wieży telewizyjnej. Po liczbie samochodów i turystów widać było, że miejsce rzeczywiście jest bardzo znane – myślę, że w każdej godzinie spożywały tę potrawę setki osób. Ogromne misy z gotowanym ryżem, rozbiórka mięsa czy pieczenie chleba na oczach gości robiły duże wrażenie.

Zdjęcie 7. Kultowe miejsce spożywania plov w Taszkencie.
Zdjęcie 8. Plov z dodatkami, jajkami i kiełbasą z koniny.

Po bardzo smacznym posiłku udałem się w kierunku jednego z najlepszych stołecznych targowisk – Bazar Chorsu. Ten jeden z najstarszych i największych bazarów Taszkentu i Azji Środkowej mieści się w dzielnicy Stare Miasto. Bazar był znany już w średniowieczu i miał duże znaczenie handlowe, znajdując się bezpośrednio na Jedwabnym Szlaku. Na miejscu można było nabyć dosłownie wszystko: mięso, owoce, warzywa czy sery – prawdziwa uczta konesera. Szybko zostałem osaczony przez lokalnych kupców i musiałem kupić trochę suszonych owoców. Pamiętam, że kiedy kilka lat wcześniej miałem okazję być na targu w Rydze, poznałem Uzbeka, który sprzedawał tam suszone uzbeckie owoce. Naprawdę trudno chodzić po targu i nie być zmuszonym do kupna produktów lokalnych, których jest wiele, i to najwyższej jakości. Po wizycie na targu chciałem jeszcze na chwilę wrócić do centrum, ale „zagadałem się” z kolejnym taksówkarzem, który – co wyszło w trakcie rozmowy – swoją wojskową służbę zasadniczą odbył w Berlinie. Polecił mi ciekawą restaurację z lokalną muzyką. Na miejscu okazało się, że wszystko się zgadza – muzyka, jedzenie itp. – ale początek jest o 19.00, a była dopiero 17.00. Postanowiłem wrócić do hotelu i odrobinę odpocząć. Kiedy zamówiłem taxi, okazało się, że kierowca to były zawodnik kinck-boxingu, który tytuł mistrza Europy kilka lat temu stracił w Portugalii w walce z Polakiem. Udało mi się zbudować świetne relacje z kierowcą, który jak większość łączy pracę zawodową z byciem kierowcą taxi.

Zdjęcie 9. Słynny bazar Chorsu w Taszkencie.
Zdjęcie nr 10. Wnętrze bazaru Chorsu.

Po około półtoragodzinnym odpoczynku dojechałem na miejsce z nowym kierowcą, który musiał najpierw zabrać inną pasażerkę. W restauracji Tong – tel. (71) 2356530, którą bardzo polecam – panowała świetna atmosfera, co chwilę na parkiecie występowali różni artyści, którzy tańczyli, grali bądź prezentowali inny rodzaj sztuki. Obsługa nalewała na zmianę wodę i taszkencki koniak. Ludzie tańczyli w typowy dla Uzbekistanu sposób, czyli każdy sam. Po jakimś czasem okazało się, że nakręcając filmiki, rzuciłem się w oko dużej ekipie dojrzałych mężczyzn – okazało się, że byli to policjanci. Wiem z doświadczenia, że widząc łysego gościa kręcącego filmiki i pijącego w samotności koniak z Taszkentu, musieli się upewnić, kim jestem. Byłem w restauracji pół na pół rosyjskiej i uzbeckiej, byłem sam, wyglądałem na Rosjanina, robiłem zdjęcia i filmy, więc musiałem im się rzucić w oko – po prostu klasyka dla znawców tematu. Najpierw mnie zaprosili do wspólnego tańca, a następnie zapytali, skąd jestem. Kiedy się okazało, że z Polski, bardzo pozytywnie zmienili swoje nastawienie, sugerując, że gdybym miał jakiekolwiek problemy, to mam do nich dzwonić. Po wymianie numerów zostałem zaproszony do ich stolika. Ostatecznie, widząc, że atmosfera robi się coraz bardziej serdeczna, zapłaciłem rachunek i grzecznie pożegnałem się z gospodarzami. Za wszystko – tj. chleb, sałatkę Cezar, dwa szaszłyki, chleb, espresso, dwie wody borjomi i pół litra taszkenckiego koniaku – zapłaciłem ok.150 PLN.

Zdjęcie 11. Pyszne, świeże i doskonale doprawione posiłki i muzyka uzbecka to rewelacyjne połączenie.

Dzień trzeci (30.10.2022): wyjazd w góry przy granicy z Kirgistanem

Poranek był dość trudny, gdyż przypominał o sobie wypity kolacyjny taszkencki koniak. Zjadłem szybkie śniadanie, które było identyczne co dzień wcześniej, spakowałem się i wsiadłem do samochodu poznanego dzień wcześniej Murata, który punktualnie czekał przed hotelem. Niestety pogoda nie napawała optymizmem, sprawdziłem też prognozy, według których cały dzień miało padać. Mimo to uznałem, że i tak lepiej gdzieś pojechać i coś zobaczyć nawet w deszcz, niż patrzeć przez okno hotelu.

Wyjeżdżając z Taszkentu, można było obserwować jego potencjał. Ogrom inwestycji sugeruje, że miasto dopiero się rozgrzewa. W starszych dzielnicach widać brzydkie bloki mieszkalne w sowieckim stylu, natomiast w nowych pojawiają się piękne i nowoczesne apartamentowce.

Po drodze w jednej z miejscowości po prawej stronie drogi zauważyłem mnóstwo samochodów. Na moje pytanie Murat odpowiedział, że to lokalny targ zwierząt. Kiedy stwierdziłem, że to ciekawe dla mnie miejsce, natychmiast zaproponował, że możemy je odwiedzić mimo niesprzyjającej pogody. Na targu zobaczyłem setki, a może i tysiące krów, koni, owiec, które przechodziły z ręki do ręki. Było bardzo gwarnie, dzięki czemu mogłem sobie wyobrazić stare polskie targowiska, gdzie handlowano zwierzętami. W kraju, gdzie mięso spożywa się każdego dnia i jest ono bazą prawie każdej potrawy, to wyjątkowo ważne miejsce. Niestety zwierzęta zostawiały mnóstwo odchodów ze względu na stres, co w połączeniu w silnym deszczem powodowało, że chodziło się praktycznie w kloace. Po szybkiej wizycie i kilku zdjęciach pojechaliśmy dalej.

Zdjęcie 12. Lokalny targ zwierząt niedaleko Taszkentu.
Zdjęcie 13. Zapasy siana dla zwierząt na targu zwierząt niedaleko Taszkentu.

Kolejną przerwę zrobiliśmy w kurorcie górskim Amirsoy, zbudowanym na naprawdę światowym poziomie. Położony 65 km od stolicy Uzbekistanu obiekt zajmuje obszar 900 ha. Na miejscu funkcjonuje kolejka linowa, gdzie za cenę ok. 70 PLN (140 tys. UZS) można wjechać na najwyższy szczyt, z jedną przesiadką. Na pierwszej stacji znajdują się ogromny parking i wielka restauracja, prawdopodobnie z pięknymi widokami. Niestety ze względu na pogodę, tj. chmury i deszcz, nic nie widziałem. Na pierwszą stację można także wjechać samochodem. Na samej górze również są wysokiej jakości restauracja i tarasy widokowe, których także nie miałem szczęścia wykorzystać. Kiedy wjechałem na górę, wszędzie leżał topniejący śnieg, który razem z padającym deszczem tworzył wyjątkowo niesprzyjające wrażenie. Niemniej jednak cała infrastruktura była na najwyższym światowym poziomie. Widać było szlaki piesze, trasy narciarskie, trasy rowerowe czy park linowy. Murat opowiadał, że latem przebywają tam setki tysięcy turystów, a ceny zaczynają się od 100 USD za daczę (domek turystyczny). Kiedy latem w Taszkencie panują upały sięgające 55°C, wyjazd w góry daje ulgę. Piękne widoki oraz świeże powietrze powodują, że każde miejsce jest wynajmowane, a infrastruktura turystyczna bardzo szybko się rozwija. Dużo do życzenia pozostawiają jednak lokalne drogi, które są dziurawe, oraz beznadziejne pobocza. Zresztą w górach zawsze trudno rozwijać infrastrukturę ze względu na siłę cieków wodnych, które trudno regulować. W drodze powrotnej na stacji pośredniej zjadłem jeszcze smaczny szaszłyk z baraniny, popijając go uzbeckim winem i czarną herbatką. Mogłem także skorzystać z internetu.

Zdjęcie 14. Kurort górski Amirsoy.

Kolejnym celem podróży był zbiornik wodny Charvak – sztuczne jezioro z tamą oraz elektrownią wodną. Wokół niego widać cały czas miejscowości z daczami na wynajem, oczywiście w sezonie turystycznym. Podczas mojego pobytu było pusto i spokojnie. Objeżdżając jezioro, skręciliśmy w kierunku granicy z Kirgistanem, gdzie mieliśmy zobaczyć piękny wodospad. Na miejscu, już w strefie nadgranicznej, okazało się, że ze względu na budowę kolejnego zbiornika miejsce to jest niedostępne. Pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów, zrobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy w kierunku Taszkentu. Robiło się późno i czas było wracać. W Uzbekistanie na przełomie października i listopada ściemnia się ok. 18.00. Po drodze miałem okazję zrobić jeszcze kilka zdjęć posiadłości byłego, nieżyjącego już prezydenta Uzbekistanu – Karimowa. Pięknie położona, ze wspaniałym widokiem na okoliczne góry posiadłość robiła duże wrażenie.

Zdjęcie 15. Kurort górski Amirsoy.

Po drodze rozmawialiśmy jeszcze o jedzeniu. Murat zapytał, co już jadłem. Odpowiedziałem, że poza słynnym plov i szaszłykami nie miałem okazji próbować innych dań. Zapytał mnie, czy jadłem potrawę, której nazwy nie pamiętam, a która składa się z gotowanej baraniny i ziemniaków. Oświadczyłem, że zapraszam go na kolację, ale on wybiera miejsce. Zapytał, czy chcę normalną restaurację czy średnie miejsce, ale najlepsze mięso w Taszkencie. Odpowiedź mogła być tylko jedna! Kiedy wjechaliśmy już w rejon Taszkentu, Murat nagle skręcił na pobocze, gdzie było widać bardzo mały lokalny punkt gastronomiczny. Dosłownie siedem – osiem stoisk ze świeżym mięsem, tj. baraniną, kurczakami i innymi produktami. Miałem okazję spróbować kawałka baraniny, której smak był wręcz wyśmienity. Od kilku lat jestem fanem baraniny i koziny. Za kwotę ok. 80 PLN otrzymaliśmy trzy talerze najlepszego jedzenia, jakie w życiu jadłem. Poza gotowaną wyśmienitą baraniną były też gotowane żeberka oraz coś, co przypominało odrobinę naszą kaszankę, tylko dwa razy grubszą. Smak tej potrawy był absolutnie wyśmienity, nie mogłem się wręcz opanować przed nakładaniem kolejnych kawałków. Tak jak powiedział Murat, otoczenie bardzo średnie, ale kuchnia na 6 gwiazdek. Poznałem też starszą panią, która to wszystko przyrządziła. Murat stwierdził, że to miejsce funkcjonuje już od ok. 10 lat. Uwielbiam te klimaty, kiedy w jakimś obskurnym miejscu jem najlepsze potrawy na świecie i popijam koniakiem…to należy przeżyć.

Zdjęcie 16. Góry w rejonie zbiornika wodnego Charvak, przy granicy z Kirgistanem.

Po dotarciu do hotelu postanowiłem opisać swoje wrażenia i przygotować się na wyjazd do Samarkandy – miasta, o którym słyszę od lat i które było główną motywacją przyjazdu do Uzbekistanu. Oglądając telewizję, zauważyłem też, że bardzo dużo mówi się tutaj o ekonomii, turystyce czy relacjach z Unią Europejską. Akurat w tych dniach w Taszkencie przebywał przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel, co było bardzo szeroko komentowane w mediach państwowych.

Zdjęcie 17. Pyszne mięsiwo na przydrożnym bazarze.
Zdjęcie 18.
Zdjęcie 19. Jesień w uzbeckich górach.
Zdjęcie 20. Zbiornik wodny Charvak oraz widok na góry niedaleko granicy z Kirgistanem.
Zdjęcie 21. Zbiornik wodny Charvak oraz widok na góry niedaleko granicy z Kirgistanem.
Zdjęcie 22. Zbiornik wodny Charvak oraz widok na góry niedaleko granicy z Kirgistanem.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023

Decyzja o wyborze Armenii jako kolejnego miejsca do odkrycia nie była przypadkowa. W 2017 r. byłem w Erywaniu na meczu Polska – Armenia, ale był to wyjazd tylko trzydniowy. Już wtedy wiedziałem, że na pewno tu wrócę, aby zwiedzić ten kraj bardziej szczegółowo. Jak zawsze, nie miałem żadnych szczegółowych planów i wykupiłem tylko trzy noclegi w Erywaniu. Reszta miała sama się zrealizować.

Ze względu na bezpośredni lot z Warszawy o 22.50, który trwa trzy godziny, Armenia jest dla naszych turystów łatwo dostępna. Już na lotnisku zauważyłem, że na lot czeka mnóstwo ludzi. Samolot LOT-u, wcale nie mały, był szczelnie wypełniony pasażerami, głównie Ormianami. Szczerze powiem, że dziwiła mnie nieduża liczba Polaków, pomimo długiego weekendu. Pewnie dlatego, że Kaukaz, choć nas przyciąga, ciągle nie jest oblegany turystycznie. Wojna z Azerbejdżanem i brak znajomości języków obcych też robi swoje.

Dzień pierwszy (29.04.2023 r.) – Erywań

Po wylądowaniu w Erywaniu musiałem odczekać ponad 40 minut w długiej kolejce do kontroli paszportowej. W jej trakcie poza pytaniem o cel przyjazdu pogranicznik znowu wnikał, dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Z kolei, kiedy jestem w Azerbejdżanie, Azerowie dopytują, po co byłem w Armenii. Swój konflikt graniczny w głupi sposób przenoszą na turystów. Dla mnie oba te narody są podobne pod względem, gościnności, wyglądu, kuchni, poza religią, którą w Armenii jest chrześcijaństwo. Zresztą jest to pierwszy kraj, który przyjął chrzest.

Po załatwieniu formalności podszedłem jeszcze do wypożyczalni samochodu wypytać o warunki wynajmu, bo taki miałem plan po 2 maja. Później dałem się złowić taksówkarzowi, który za około 100 PLN zawiózł mnie do małego i schowanego w uliczce hotelu. Tam szybko otrzymałem klucz i poszedłem trochę odespać zarwaną noc.

Zdjęcie 1. Hotel Daniel w Erywaniu.

Po późnym śniadanku jako pierwszy cel zwiedzania wybrałem muzeum koniaku Ararat, którego nie udało mi się odwiedzić kilka lat wcześniej ze względu na brak wcześniej rezerwacji. Z mojego hotelu miałem tam około 30 minut wolnego spacerku. Miałem dwie opcje wizyty: tańszą za około 80 PLN i droższą za około 120 PLN, ale z degustacją trzech dziesięcioletnich koniaków. Jako miłośnik tego alkoholu musiałem wybrać droższą, na którą dodatkowo czekałem godzinę. W międzyczasie porobiłem zdjęcia w świetnie przygotowanym sklepie firmowym czy pokoju-poczekalni.

Zdjęcie 2. Muzeum Ararat.

Zdjęcie 3. Wejście do muzeum Ararat.

Zdjęcie 4. Najważniejsze koniaki w ofercie firmy.

Zdjęcie 5. Świetnie wyposażony sklep firmowy.

Zdjęcie 6. Pokój-poczekalnia, bardzo ciekawie przygotowany.

Ponieważ inna wycieczka nie dojechała, byłem jedyną osobą na tę godzinę i miałem tylko dla siebie miłą Ormiankę Lię jako przewodniczkę. Po kolei opisała mi historię firmy założonej w 1887 r. oraz proces produkcji koniaku. Miałem okazję zobaczyć także Aleję Prezydencką, gdzie znajdują się beczki pełne koniaka, opisane nazwiskiem głowy obcego państwa, która odwiedziła Armenię. Widziałem beczki z nazwiskami Lecha Wałęsy i Bronisława Komorowskiego, które podobno należą do nich i ich rodzin. Była też sala, a w niej beczka koniaku tzw. porozumienia mińskiego, która ma zostać otwarta w momencie, kiedy zakończy się pokojowo konflikt w Górskim Karabachu pomiędzy Azerbejdżanem i Armenią. Z oczywistego powodu wszyscy chcą ją jak najszybciej otworzyć… Widziałem też beczkę znanego piosenkarza francuskiego, ormiańskiego pochodzenia, Charlesa Aznavoura, który ma nawet swoją linię o nazwie Aznavour, z podpisem na butelce. Niestety zmarł dwa tygodnie przed uroczystością wypuszczenia jego linii koniaku.

Zdjęcie 7. Beczki z koniakiem.

Zdjęcie 8. Aleja Prezydencka.

Zdjęcie 9. Beczka prezydenta Lecha Wałęsy.

Zdjęcie 10. Beczka prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Zdjęcie 11. Beczka Charlesa Aznavoura.

Zdjęcie 12. Beczka pokoju.

Zdjęcie 13. Wnętrze muzeum.

Na zakończenie odbyła się degustacja trzech rodzajów 10-letniego koniaku: odmian Akhtamar, Armenia i ulubionego koniaku Churchilla – Dvin. Premier Wielkiej Brytanii podobno uważał, że aby żyć długo, trzeba palić cygara, pić koniak i nigdy nie uprawiać sportu. Chociaż każdy koniak miał 10 lat, smakował zupełnie inaczej. Najmocniejszy, bo o zawartości 50% alkoholu, był ten ulubiony przez Churchilla. Ciekawe, że koniak przechowywany jest zawsze w dębowych beczkach, wytwarzanych z dębu pochodzącego z północnej Armenii. Beczki wykorzystuje się przez 80 lat, a następnie służą do produkcji nowych beczek, które muszą być podgrzewane od wewnątrz, aby dąb był plastyczny i pozwalał zamknąć beczkę. Nie wykorzystuje się do uszczelniania żadnych związków czy klei chemicznych, wszystko jest produkowane w stary, tradycyjny sposób.

Zdjęcie 14. Sala degustacji.

Zdjęcie 15. Przygotowane trunki do degustacji.

Zdjęcie 16. Koniak Otborny z naklejką „Krzysztofa podróże bez planu”.

Po wizycie w muzeum, uradowany i wyluzowany, udałem się na obiad do restauracji Taverny, w której jadłem w 2017 r. Pamiętałem, że była tam genialna kuchnia ormiańska za rozsądną cenę. Polecam z całego serca – Tavern Yerevan, ulica Amiryan 5, www.pandokyerevan.com. Ze smakiem zjadłem świński szaszłyk i jagnięcy kebab, o smaku nie do zdobycia w Polsce. Dodatkowo pyszna sałatka letnia, tradycyjny chleb, które popijałem czerwonym winem, kawą espresso i wodą. Za wszystko zapłaciłem około 140 PLN. Cena w stosunku do jakości i ilości jedzenia bardzo uczciwa. Aby dostać się do restauracji, lepiej mieć zarezerwowany stolik, mi się udało bez, ale czekałem ponad 20 minut. Na kolejny dzień już zrobiłem rezerwację, która następnego dnia była jeszcze potwierdzana przez lokal. Widać, że mają bardzo duże obłożenie.

Zdjęcie 17. Taverna Erywań.

Zdjęcie 18. Smaczny świński szaszłyk.

Zdjęcie 19. Delikatny i smaczny barani kebab.

Po pysznym obiedzie udałem się na obchód miasta w rejon teatru. Zauważyłem wielu młodych ludzi, którzy szli w jakimś kierunku, więc poszedłem za nimi. Niespecjalnie byłem przygotowany do zwiedzania Erywania, więc obserwowałem, gdzie udają się młodzi ludzie. Okazało się, że niedaleko od teatru na placu odbywają się tradycyjne tańce ormiańskie. Wiele razy widziałem to w internecie i zawsze chciałem zobaczyć na żywo. Okazało się, że tego dnia odbywało się jakieś święto tańca i wspólnie przez prawie dwie godziny tańczyło kilkaset osób, głównie młodych Ormian. Do tańczących dołączali także turyści. Całość była prowadzona przez wodzireja i kilkunastu profesjonalnych tancerzy, ubranych w tradycyjne stroje ormiańskie. Ogromna porcja pozytywnej energii. W tym kraju śpiew i taniec są powodami do dumy. Do dzisiaj pamiętam, jak kiedyś w ósmej klasie zapisałem się do zespołu tanecznego, gdzie bardzo brakowało chłopców i pani bardzo mnie prosiła o pomoc. Jednego dnia przyprowadziłem jej 22 kolegów, a pani oniemiała na ich widok. Tutaj mężczyźni tańczą publicznie i są z tego dumni, gdyż wspaniale buduje to relacje społeczne i dumę narodową. Aż by się tak chciało w Polsce…

Zdjęcie 20. Gmach teatru w Erywaniu.

Zdjęcie 21–22. Wspólne tańce Ormian.

Zdjęcie 22.

Zdjęcie 23. Sklep z souvenirami.

Po tańcach, kiedy zrobiło się ciemno i trochę popadało, udałem się w drogę powrotną do hotelu. Po drodze zobaczyłem jednak, że w jednym z barów o nawie Atmosphere śpiewa piękna Ormianka. Zresztą ormiański typ urody bardzo mi się podoba. Wszedłem na chwilę i utknąłem tam na ponad dwie godziny. Przez ten czas co kilka minut na scenę wchodzili kolejni artyści i pięknie śpiewali. Występy artystów śpiewających muzykę na żywo odbywają się tu codziennie. Atmosfera przemiła, w środku głównie Ormianie. Zauważyłem także mężczyznę z kobietą, po jej stroju było widać, że to muzułmanka. Jak się później okazało, byli to goście z Iranu. Kiedy wchodziłem około godziny 21.30, w barze znajdowało się kilkanaście osób, kiedy zaś wychodziłem około 24.00, klub był pełen ludzi i wszyscy świetnie się bawili. To był naprawdę udany dzień. Po co więc planować – wystarczy iść z ludźmi, a życie nas zaskoczy.

Dzień drugi (30.04.2023) – Erywań

Rano zrobiłem krótki trening, aby wypocić wczorajszy koniak, i zjadłem późne śniadanie. Po śniadaniu trzeba było posiedzieć i opisać wrażenia z dnia poprzedniego. Tyle się dzieje, że każde zaniedbanie powoduje utratę ważnych informacji czy spostrzeżeń.

Po śniadaniu udałem się na plac Republiki i spacerowałem ulicą Północną, najbardziej reprezentacyjną w Erywaniu, pełniącą funkcję deptaku. Zaczyna się ona na placu Republiki, gdzie położone są Muzeum Historii Armenii i budynki rządowe, biegnie do placu Teatralnego, a następnie przechodzi w plac Francuski i słynne wodospady na górze dominującej nad Erywaniem. Po drodze wykupiłem sobie jeszcze wycieczkę na kolejny dzień, w ramach której była planowana wizyta w winiarni, połączona z degustacją.

Zdjęcie 24–25. Ulica Północna w Erywaniu.

Zdjęcie 25.

Zdjęcie 26. Ulica Północna w Erywaniu oraz zejście do centrum handlowego.

Zdjęcie 27. Centrum handlowe pod ulicą Północną w Erywaniu.

Po spacerze zjadłem obiad w mojej sprawdzonej Tavernie, gdzie miałem tylko godzinę na posiłek. Niestety, lepsze restauracje niechętnie rezerwują stolik dla jednego gościa na dłużej niż godzinę, rachunek ekonomiczny bierze górę. Po obiedzie, podczas którego ponownie zjadłem szaszłyk i kebab, ale z innych rodzajów mięsa, oczywiście popijając dobre czerwone wino, udałem się na kolejny spacer. Tym razem chciałem obejść północno-wschodni rejon starego miasta. Po drodze mijałem wiele ciekawych budynków i restauracji.

Zdjęcie 28. Moje ulubione danie: czerwone wino, szaszłyk, kebab i chleb.

W rejonie placu Francuskiego zauważyłem obecność sceny, gdzie najwyraźniej przygotowywano się do koncertu. Dookoła gromadziło się mnóstwo ludzi, którzy na chwilę rozpierzchli z uwagi na chwilowy deszcz. Około godziny 18.00 rozpoczął się koncert jazzowy w ramach Erywańskiego Międzynarodowego Dnia Jazzu. Po godzinnym słuchaniu muzyki udałem się do mojego sprawdzonego już klubu muzycznego Atmosphere, gdzie codziennie można posłuchać muzyki na żywo. W klubie utknąłem na kolejne dwie i pół godziny, słuchając muzyki. Część artystów już znałem z poprzedniego dnia, część natomiast była nowa. Spędziłem miły wieczór przy pięcioletnim koniaczku i wspaniałych artystach. Widać było, że do klubu przychodzi wielu miłośników ormiańskiej muzyki, którzy w miłej atmosferze klubu oddawało się prawdziwej uczcie muzycznej.

Zdjęcie 29. Erywańskie Międzynarodowe Dni Jazzu.

Zdjęcie 30. Klub Atmosphere.

Dzień trzeci (1.05.2023) – wyjazd poza miasto na wykupioną wycieczkę

Po dwóch dniach w Erywaniu przyszedł wreszcie czas na wyjazd poza miasto. Erywań oczywiście jest bardzo ciekawy, ale osobiście wolę prowincje, gdzie jest większy spokój i można zauważyć wiele ciekawostek.

Wycieczkę wykupiłem dzień wcześniej (za około 80 PLN, z czego przedpłata to 30 PLN) od jednego z wielu ulicznych organizatorów wycieczek jednodniowych, który znajdował się obok znanej mi restauracji Taverna Erywań. Rano okazało się, że są tylko cztery osoby i chcą nas wcisnąć do osobówki, ale jedna para oponowała, że będzie niewygodnie. W związku z powyższym kazano nam chwilę poczekać. Po jakichś 15 minutach pojawiła się młoda dziewczyna i podstawiono nam osobówkę, ale o trzech rzędach siedzeń, dzięki czemu wszyscy wygodnie siedzieli i udaliśmy się na wycieczkę.

Zdjęcie 31. Typowy punkt sprzedaży wycieczek turystycznych.

Pierwszym przystankiem był monastyr Khor Virap, bardzo blisko tureckiej granicy, skąd normalnie rozpościera się piękny widok na świętą górę Ararat, która leży w Turcji. Zresztą prowincja także posiada nazwę Ararat. Piszę „normalnie”, bo nam szczęście nie sprzyjało i górę zasłaniały chmury. Sam kompleks powstał w miejscu, gdzie według historii przez 13 lat zamknięty był na głębokości 6 m św. Grzegorz. Podobno stąd wywodzą się początki państwowości ormiańskiej i chrześcijaństwa, które Armenia przyjęła jako pierwsza na świecie. Obecnie znajdują się tu – poza monastyrem – mur otaczający cały kompleks i domy księży. Nieopodal jest cmentarz, którego stara część pokazuje, jak kiedyś chowano ludzi, czyli – podobnie jak u muzułmanów – kładąc tylko blok skalny na miejscu pochówku. Nad całością góruje wzgórze z ogromnym masztem z flagą, które jest dobrym punktem widokowym.

Zdjęcie 32. Monastyr Khor Virap.

Zdjęcie 33. Widok na całość zabudowaną monastyru.

Po około godzinie udaliśmy się w dalszą podróż na południe. Po drodze mieliśmy okazję obserwować armeńską prowincję, która niestety nie wygląda za dobrze. Wsie sprawiają wrażenie, jakby czas się zatrzymał w okresie upadku ZSRR. Widać po dziurawych dachach, że część domów jest opuszczona, a bloków nie remontowano od momentu ich oddania. W jednej z miejscowości o nawie Bociania Wieś widzieliśmy dziesiątki bocianich gniazd zajętych przez te piękne ptaki, wysiadujące jaja. Mijaliśmy też ogromny kompleks szklarni, skonfiskowany byłemu premierowi, siedzącemu aktualnie w więzieniu. Dalej mijaliśmy też wielki kompleks stawów rybnych zarządzany przez firmę państwową. W pewnym momencie na skrzyżowaniu skręciliśmy w lewo, ponieważ jadąc prosto, wjechalibyśmy na terytorium Azerbejdżanu, które jest enklawą bez bezpośredniego połączenia z głównym terytorium Azerbejdżanu. Po prawej stronie widać było na wzgórzach punkty straży granicznej i ciągnące się kilometrami okopy czy stanowiska ogniowe, przygotowane na wypadek wybuchu wojny. Gdzieniegdzie dawało się zauważyć, że system cały czas jest rozbudowywany.

Po przejechaniu kolejnego odcinka wjechaliśmy do innej prowincji i drogi win. Teren ten – wyraźnie ładniejszy i bardziej górzysty – słynie z tego, że mieszkańcy zajmują się produkcją wina z różnych owoców. Zgodnie z planem zatrzymaliśmy się u jednej starszej pani, gdzie nasz kierowca Artur przygotował nam degustację. Zaczęliśmy od różnych win owocowych, następnie piliśmy koniaki, aż doszliśmy do wódki, z której najmocniejsza, zwana tutowką, miała 75% i podobno jest używana w małych ilościach w celach leczniczych. Wódka jest powszechnie produkowana w całej Armenii z owoców morwy. Nasz przewodnik opowiedział dobry dowcip dotyczący tutowki. Według uczonych chińskich mieszkańcy Górskiego Karabachu żyją prawie 100 lat, bo piją codziennie małą ilość tutowki, natomiast angielscy badacze udowodnili, że gdyby jej nie pili, żyliby 200 lat.

Zdjęcie 34. Sympatyczna właścicielka posesji.

Zdjęcie 35. Degustowane pyszności.

W trakcie degustacji atmosfera wyraźnie się rozluźniła i ludzie stali się bardziej rozmowni. Okazało się, że pozostałe osoby to Rosjanie. Jedna para i jedna dziewczyna to rodzina, natomiast młoda Rosjanka podróżuje sama i pochodzi z Moskwy. Nie obyło się bez wątków politycznych. Okazało się, że nasza trójka Rosjan bardzo krytykuje to, co robi Putin, co też było zgodne z poglądami naszego przewodnika Artura. Młoda Rosjanka natomiast wyraźnie stroniła od wydawania jakichkolwiek opinii. Nawet w pewnym momencie, kiedy wyjęła telefon, Rosjanin Andriej zażartował, że ma nadzieję, że nie melduje do FSB i nie będzie aresztowany, gdy tylko wyląduje w Rosji. Nasz przewodnik powiedział, że brał w 2020 r. udział w wojnie w Karabachu, gdzie wspierali młodych żołnierzy ormiańskich. Powiedział, że jeżeli ktoś chociaż raz widzi umierających 18-letnich chłopców, to nigdy nie będzie uważał, że życie jest warte, aby je oddawać za terytorium. Według niego na świecie jest dosyć miejsca dla wszystkich. Zresztą pierwszy toast w Armenii zawsze pije się za pokój. Stwierdził też, że pomimo propagandy sukcesu i potężnej armii podczas ostatniej wojny z Azerbejdżanem okazało się, że armia jest beznadziejnie słaba. Dowódcy wojskowi w niektórych przypadkach uciekali do lasu, bo nie wiedzieli, jak dowodzić podległymi jednostkami. Wynikało to z korupcji w armii i kupowania stopni wojskowych. W jego opinii obecny premier Armenii cieszy się dużym poparciem społecznym i Ormianie w końcu nie boją się głośno prezentować swoich opinii. Za czasów poprzednika zdarzało się bowiem, że osoby głośno wyrażające niezadowolenie znikały bez śladu.

Po degustacji pojechaliśmy jeszcze odwiedzić winiarnię, gdzie poza kolejną degustacją mogliśmy przejść się po winiarni, oglądając tysiące pięknie ułożonych butelek i beczek z winem. Można było też kupić wino na miejscu. Rejon ten słynie z produkcji czerwonych winogron odmiany Areni, które są podobno jednymi z najstarszych szczepów na świecie. Zresztą w jaskiniach w Armenii odnajdywano miejsca produkcji win stare na kilka tysięcy lat. Uważa się, że rejon Armenii i Gruzji to początki światowego winiarstwa.

Zdjęcie 36–40. Winiarnia Areni.

Zdjęcie 37.

Zdjęcie 38.

Zdjęcie 39.

Zdjęcie 40.

Kolejnym punktem było zwiedzanie jaskini, pięknie położonej w ścianie wysokiej i stromej góry. Odkryto w niej jedne z najstarszych butów wykonanych z jednego kawałka skóry, datowanych na 6000 lat, a także wiele artefaktów z okresu brązu, który służyły m.in. do produkcji wina i życia codziennego. Można też tam zauważyć małe, śpiące nietoperze, pochowane w szczelinach skalnych.

Zdjęcie 41–44. Jaskinia, w której znaleziono pozostałości produkcji win.

Zdjęcie 42.

Zdjęcie 43.

Zdjęcie 44.

Po zwiedzeniu jaskini udaliśmy się na posiłek do miejscowości Arpi. Była to kolejna okazja spróbowania kuchni ormiańskiej w najlepszym wykonaniu. Zjedliśmy m.in. tandir – szaszłyk, który jest przygotowywany w zamkniętych glinianych piecach, wkopanych w ziemię, po wyjęciu pozostałości po palonym ogniu. Ciepło wykorzystywane do upieczenia pochodzi nie z ognia, a z nagrzanych ścian pieca. Smaku tego dania nie da się do niczego naszego porównać – pyszne i soczyste mięso wraz z letnią sałatką czy chlebem własnego wypieku, tzw. lepiaszką, to cudowne doznania kulinarne. W Armenii modne są tzw. domowe restauracje, gdzie je się domowy obiad, popijając trunki własnej produkcji za ustaloną cenę. Problem polega na tym, że nie ma wyboru i je się to, co akurat jest na obiad. Początkowo mieliśmy do takiej jechać i za cenę około 80 PLN zjeść porządny ormiański obiad, ale chyba coś nie zagrało i wylądowaliśmy w restauracji, gdzie końcowy rachunek był nawet wyższy niż w Taverna Erywań.

Zdjęcie 45. Piec typu tandir.

Zdjęcie 46. Soczyste i smaczne szaszłyki.

Po posiłku udaliśmy się już w ostatnie zaplanowane na ten dzień miejsce, jakim był kompleks Noravanq. Należało do niego dojechać drogą prowadzącą szczeliną skalną. Piękne widoki zresztą towarzyszyły nam już od pewnego czasu, a gdzieniegdzie dodatkowo płynęła rzeka. Rejon Arpi jest tak popularny turystycznie, że ceny działek i nieruchomości są porównywane do Erywania. Po wejściu na górę, poza samym starym i bardzo ładnym monastyrem, mieliśmy piękne widoki na góry i ciągnącą się poniżej drogę. Piękne zwieńczenie bardzo udanego dnia. Tak jak czułem, wszystko co, najpiękniejsze, jest zawsze poza miastami. Natura i normalni, zwykli ludzie z ich kuchnią i alkoholami.

Zdjęcie 47. Piękne widoki towarzyszące podróży.

Zdjęcie 48–49. Kompleks Noravanq.

Zdjęcie 49.

Dzień czwarty (2.05.2023) – wynajem samochodu i podróż do Dilidżanu

Rano zjadłem szybkie śniadanie. Doszło do nieprzyjemnej sytuacji – otóż pani z hotelu kazała mi zapłacić za wodę z pokoju, która w każdym hotelu na świecie jest za darmo. Zapłaciłem, ale zamierzam zadzwonić do menedżera i zapytać, dlaczego zmieniają ogólnie przyjęte zasady. Dodatkowo padła prośba abym wystawił im najlepszą opinię na Booking – oczywiście tego nie zrobię, bo nie lubię, jak ktoś traktuje ludzi jak idiotów. Hotel jest świetnie położony, w dobrej cenie, ale są próby oszustwa. Najpierw zmieniono mi pokój na niby większy, po czym dano do wyboru: albo się przeniosę, albo zapłacę więcej. Potem woda z pokoju płatna – nie podobają mi się tego typu zagrania. Trochę jeżdżę po świecie i znam zasady.

O godzinie 12.00 byłem w firmie Hertz wynajmującej auta – polecam, bardzo profesjonalna obsługa. Chwilę po 12 jechałem już swoim nowiutkim suzuki swift w automacie w kierunku miejscowości i jeziora Sevan. Na początku czułem lekki stres, bo większość dróg nie ma wymalowanych pasów pomiędzy jezdniami. Trudno jest ustalić, kiedy włączyć migacz przy zmianie pasa. Widać na każdym kroku policję, która na wzór gruziński jeździ na włączonych światłach, co ma pokazać ich obecność, ale nie straszyć ludzi. Rzeczywiście, dużo jeżdżą, ale nie przeszkadzają.

Zdjęcie 50. Moje świeżo wynajęte auto.

Po około godzinie z hakiem dojechałem do miasta Sevan, które poza centrum wygląda tak, jakby się zatrzymało w latach 80. XX w. Kolejny raz mam wrażenie, że wiele kamienic jest opuszczonych i skłaniających się ku upadkowi. Widać dużą biedę i stagnacje. Niedaleko od miasta Sevan leży ogromne jezioro Sevan, gdzie znajduje się wiele restauracji i hoteli. W mieście zjadłem szaszłyk i sałatkę za trzy razy mniejszą cenę niż w Erywaniu.

Zdjęcie 51–53. Sevan.

Zdjęcie 52.

Zdjęcie 53.

Po spacerze po Sevan pojechałem w kierunku jeziora, zrobiłem kilka zdjęć i restauracji nad samym jeziorem. Wjechałem na trasę w kierunku Dilidżanu, aby po chwili zjechać na półwysep Sevan – kawał terenu wchodzącego mocno w jezioro, na szczycie dwa monastyry i ładny widok na okolicę. U podnóża góry znajdują się parkingi i typowa infrastruktura turystyczna, restauracje i sklepy z souvenirami, spotkałem też dużą wycieczkę z Polski. Oczywiście większość turystów to Rosjanie, ale grzeczni i kulturalni. Na parkingu można też wynająć łódkę i popływać po jeziorze, chociaż jego górzyste otocznie i rozmiar nie zachęcają do rejsu – zbyt chłodno i wietrznie.

Zdjęcie 54. Jezioro Sevan.

Zdjęcie 55. Jeden z pensjonatów położonych nad jeziorem Sevan.

Zdjęcie 56. Infrastruktura turystyczna na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 57–58. Kościoły na półwyspie Sevan.

Zdjęcie 58.

Zdjęcie 59. Jezioro Sevan, widok z półwyspu.

Zdjęcie 60. Półwysep Sevan.

Po zwiedzeniu zabytków i zrobieniu wielu zdjęć udałem się w kierunku Dilidżanu. Odbiłem od jeziora i wjechałem w piękne doliny górskie. Niestety zaczął padać deszcz i piękne widoki popsuły chmury. Bardzo długim tunelem, a następnie serpentynami w dół wjechałem do wsi Dilidżan. Po drodze zatrzymałem się, aby uwiecznić piękne widoki. Wpisałem w nawigację adres hotelu, ale wyprowadziła mnie w drogę nieprzejezdną, na szczęście pomógł mi trafić starszy mężczyzna. W końcu dojechałem do bardzo dobrego hotelu. Miałem piękny widok z okien, choć niestety pogoda była słaba. Wypiłem wino z granatu zakupione nad jeziorem Sevan, zjadłem kolację i zakończyłem ją koniakiem. Wspaniałe samopoczucie, wolność przemieszczania, odkrywanie nowych miejsc, prawdziwa wolność i dobre emocje… – polecam. Wieczorem nirwana po koniaku, muzyka ormiańska w TV i opisywanie wrażeń z całego dnia. Czuję, że żyję, że mózg się odżywia widokami i wyzwaniami. Rano jeszcze był stres związany z wynajmem samochodu, a wieczorem dobre samopoczucie, że się dało radę, że kolejny raz wyszło się ze strefy komfortu i że warto, jedno jest życie, naprawdę warto…

Zdjęcie 61–62. Ciekawe górzyste widoki po drodze do Dilidżanu.

Zdjęcie 62.

Dzień piąty (3.05.2023) – objazd północnej Armenii

Niestety kolejny dzień był bardzo deszczowy, jeszcze w nocy słyszałem intensywny deszcz i rano sytuacja się nie zmieniła. Nie było jednak opcji na siedzenie bezczynne w hotelu. Nie po to płaciłem za wynajem samochodu, aby stał bezużyteczny. Po zaskakująco pysznym śniadaniu podjąłem decyzję, że przejadę się samochodem po pętli Dilidżan, Hevan (Idjevan), Noyemberyan, Ayrum, Alaverdi, Tumanyan, Vanadzor, Dilidżan. Według mapy trasa zapowiadała się ciekawie przyrodniczo i dawała gwarancję, że wrócę o rozsądnej godzinie.

Po paru kilometrach od wyjazdu z Dilidżanu zauważyłem kościół na bardzo wysokim wzgórzu i drogę prowadzącą do miejscowości. Był znak, że jest to Monastyr św. Dawida. Pojechałem zatem i zacząłem „na czuja” wjeżdżać na górę wąskimi uliczkami przez wieś. Po jakimś czasie droga przeszła z asfaltowej w polną i zaczęła być coraz gorszej jakości, a dodatkowo była jeszcze mokra po deszczach. W pewnym momencie poddałem się, ponieważ oceniłem, że gra jest niewarta świeczki. Uszkodzę samochód lub zakopię się w błocie i skończy się przyjemność podróżowania.

Po drodze praktycznie co kilka kilometrów zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia. Pierwszą dużą miejscowością, do której wjechałem, aby zobaczyć, jak i co wygląda, był Idjevan. Pojeździłem po mieście, wjechałem na górne ulice, wyjeżdżając z miasta, aby zobaczyć, jak mieszkają zwykli ludzie. Miałem piękne widoki górskie i zazdrościłem ludziom tego, jak i gdzie mieszkali. Miejscowość jest całkiem dobrze utrzymana, dużo zieleni i piękne widoki wokół. Wszedłem nawet do lokalnego baru, gdzie zjadłem dwa placki z mięsem baranim w środku, jakby złożony na pół lawasz z cienką warstwą mięsa, nazywało się to lamadżo. Dwa placki plus kawa, rachunek około 9 PLN. W Erywaniu za te pieniądze nie dostałbym nawet kawy.

Zdjęcie 63. Kolejne ciekawe górzyste widoki na trasie.

Zdjęcie 64–66. Miasteczko Idjevan.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66.

Widoki cały czas się zmieniały, a ja kilkadziesiąt razy opuszczałem auto, aby podziwiać i robić zdjęcia – dobrze, że nie było dużego ruchu. Opisywać przyrody się nie da, zdjęcia mówią same za siebie. Bardzo soczysta zieleń, pasące się zwierzęta, w tym świnie, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Na łące pasło się kilkanaście wolnych świń, nikt ich nie pilnował i do niczego nie były przywiązane. Już teraz wiem, dlaczego mięso świńskie, a szczególnie szaszłyk, tak smakuje w Gruzji czy Armenii. Widziałem też stado czterech krów, które bez żadnej opieki wracały do swojego gospodarza.

Przejeżdżając przez mniejsze miejscowości, zauważyłem wyraźnie, że nie są one dofinansowane. Wiele opuszczonych i zniszczonych mieszkań, dziury w bocznych drogach czy zrujnowane fabryki niestety psuły efekty estetyczne wywołane pięknymi górami. O ile centra miast jeszcze jakoś wyglądały, to boczne ulice były już bardzo surowe, często bez drogi asfaltowej. Dlatego na każdym kroku dawało się dostrzec ogromną liczbę starych poradzieckich maszyn, jak uazy, urale, krazy czy łady niva. Bez tych pojazdów dojazd do domu słabą drogą na wzgórze nie byłby możliwy.

Każdy przejazd przez szczyt góry gwarantował nowe widoki. Jechałem dosłownie kilkanaście metrów od gruzińskiej granicy, było widać punkty straży granicznej. Wrażenie robiło też duże jezioro położone w dolinie. Na szczęście ruch samochodowy był bardzo słaby a drogi główne – w większości świetne. Przez większość trasy widziałem też biegnącą szczytami linię kolejową. O ile pamiętam z jednego z programów, biegnie ona z Armenii do Gruzji i jest bardzo malownicza, ponieważ przechodzi przez tunele, mosty itp.

Zdjęcie 67–77. Piękne armeńskie widoki.

Zdjęcie 68.

Zdjęcie 69.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Zdjęcie 72.

Zdjęcie 73.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75.

Zdjęcie 76.

Zdjęcie 77.

Kolejny duży przystanek zrobiłem w mieście Alaverdi, które zwróciło moją uwagę ze względu na gigantyczny i zrujnowany już zakład przemysłowy wyglądający na starą hutę. Miejscowość jest tak położona, że nawet nasze Zakopane się nie umywa, a ktoś w centrum miasta stawia gigantyczny zakład, który całkowicie i dziesiątki lat rujnuje szanse miasta na rozwój turystyki. Fabryka nie działa, a koszt jej usunięcia na pewno jest nie do udźwignięcia przez Ormian. Zrobiłem kilka zdjęć ze starego mostu biegnącego na rzeką płynącą wzdłuż miasta. Kiedy wróciłem do auta, starszy Ormianin grzecznie poprosił mnie o podwózkę. Oczywiście nie odmówiłem. Był to emerytowany kierowca o imieniu Mikołaj. Potem się pożegnaliśmy, a ja zrobiłem jeszcze przerwę na obiad. Zjadłem podobny co wcześniej placek, kawałek pizzy, wypiłem podwójną kawę i wodę mineralną – za to wszystko zapłaciłem 15 PLN. Wszędzie, gdziekolwiek się zatrzymuję, mają bardzo szybki internet.

Zdjęcie 78. Skalny most w Alaverdi.

Zdjęcie 79–80. Alaverdi.

Zdjęcie 80.

Zdjęcie 81. Ruiny fabryki w Alaverdi.

W końcu dojechałem do stolicy prowincji i bardzo dużego miasta Vanadzor, które w deszczową pogodę nie budzi zachwytu, jednak otaczające go góry są fantastyczne. Miasto jest położone bardzo wysoko, a wszystkie szczyty pokryte są śniegiem, temperatura spadła do kilku stopni. Dobrze, że zabrałem ciepłe rzeczy z Polski, a miało być codziennie 30 stopni… Ostatni odcinek do Dilidżanu pokonałem bardzo sprawnie i szybko, ponieważ droga była już prosta i z górki. Po drodze widziałem po lewej stronie ogromne przestrzenie łąk, a po prawej stronie poniżej – miejscowości rolnicze i pola uprawne. Szkoda tylko, że nie było słońca. Przez cały dzień miałem przepiękne widoki, nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjąłem taką dawkę naturalnego piękna.

Zdjęcie 82–83. Okolice Vanadzor.

Zdjęcie 83.

Dzień szósty (4.05.2023) – wyjazd do Giumri

W słońcu Dilidżan wyglądał zupełnie inaczej. Chciałem od razu jechać do Giumri, ale coś mnie podkusiło, aby objechać miejscowość autem. Okazało się, że w niedalekiej odległości od stawu, który uważałem za centrum, znajduje się główne centrum miasteczka z infrastrukturą handlową, edukacyjną czy policją. Nieopodal odkryłem też kwartał bardzo ładnie odrestaurowanych kamieniczek w oryginalnym stylu. Dodatkowo w uliczki tej były piękne widoki na góry. Pojechałem też na dworzec kolejowy, który według nawigacji działał normalnie, ale okazało się, że jest w ruinie.

Zdjęcie 84–93. Dilidżan.

Zdjęcie 85.

Zdjęcie 86.

Zdjęcie 87.

Zdjęcie 88.

Zdjęcie 89.

Zdjęcie 90.

Zdjęcie 91.

Zdjęcie 92.

Zdjęcie 93.

W związku z tym, że dzień wcześniej padało i moje auto było bardzo zabłocone, postanowiłem pojechać na jakąś myjnię i je umyć. Myjnię szybko znalazłem, ale niestety pan z obsługi, zamiast wypłukać błoto, polał auto pianą, a ja chciałem zruszyć błoto gąbką. Nie pomyślałem i po umyciu auta okazało się, że jest całe porysowane. To, ze względu na mój charakter, bardzo psuło mi nastrój. Już sobie wyobrażałem przepychanki z panem w wynajmie samochodów odnośnie do rys na aucie, które było praktycznie nowe.

 Jadąc do Vanadzor, które jest na trasie do Giumri, cały czas myślałem, że najlepiej byłoby znaleźć jakiegoś lakiernika, który by to spolerował i lakiem usunął porysowania. Tak jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zatrzymałem się w pierwszym z brzegu przy wjeździe do Vanadzor warsztacie samochodowym i zapytałem, czy nie znają kogoś, kto by to zrobił. Kazali mi przejść ulicę, wejść do zielonej bramy i zapytać o imię, które już zapomniałem. Za zieloną bramą był starszy, spokojny mężczyzna, który akurat przygotowywał do lakierowania starą ładę. Obejrzał auto i powiedział, że najpierw musimy je umyć, aby ocenić, co i jak. Znalazłem myjnię, gdzie wcześniej tankowałem auto, i ponownie wróciłem do lakiernika. Lakiernik ze swoim uczniem usunęli wszystkie zawinione przeze mnie wady, ja zapłaciłem 80 PLN i w końcu ze spokojem mogłem kontynuować podróż.

Wjechałem do Vanadzor, które dzień wcześniej wydawało mi się ponure ze względu na deszczową pogodę. Trochę pojeździłem po mieście, trochę pochodziłem, zjadłem obiad i pojechałem dalej. Centrum miast jest OK – nowoczesne zadbane ulice handlowo-usługowe dają mieszkańcom wszystko, co im potrzeba. Natomiast już peryferie wyglądają słabo, dominują stare zaniedbane ulice i bloki. Jednak okolice, piękne góry czy odosobnione wsie powodują, że warto się tu zatrzymać na kilka godzin i to obejrzeć.

Zdjęcie 94–99. Vanadzor.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

W kierunku Giumri jechałem piękną, bardzo szeroką doliną, która po obu stronach porośnięta była rozległymi łąkami, gdzie wypasano zwierzęta. Odwiedziłem nawet jedną z położonych tam wsi, gdzie obejrzałem bardzo stary kościół, obok którego leżał stary tradycyjny cmentarz, gdzie nie było krzyży, tylko bloki skalne. Znałem już ten system pochówku z początku mojej podróży. Zabudowanie wiejskie były bardzo zaniedbane, u nas powiedzielibyśmy, że nie widać gospodarza, ale cóż, takie klimaty. Tak czy inaczej, klimatyczne wsie w połączeniu z pięknem przyrody powodują, że warto to zobaczyć. Ludzie są spokojni i mili, jeżeli się do nich zagada. Często kierowcy trąbią i pozdrawiają, jeżeli widzą turystę robiącego zdjęcia. Pewnie w większości mylą mnie z Rosjaninem, ale cóż, tego nie zmienię.

Im bliżej Giumri, tym teren się wypłaszczał, ale cały czas miało się ogromną przyjemność z podróżowania – mało samochodów, a do stylu jazdy Ormian szybko się przyzwyczaiłem. Trzeba po prostu trochę bardziej uważać, tym bardziej że w większości przypadków nie ma wymalowanych pasów na drodze, nawet jak się mieszczą dwa czy trzy samochody.

Zdjęcie 100–109. Widoki na trasie do Giumri.

Zdjęcie 101.

Zdjęcie 102.

Zdjęcie 103.

Zdjęcie 104.

Zdjęcie 105.

Zdjęcie 106.

Zdjęcie 107.

Zdjęcie 108.

Zdjęcie 109.

Kilka kilometrów przed Giumri zauważyłem ogromny cmentarz i zatrzymałem się, aby zrobić kilka zdjęć, jak się chowa współcześnie ludzi w Armenii – mam taki zwyczaj w każdym kraju. Kiedy się zatrzymałem, zauważyłem, że jest tu bardzo duży, leżący przy samej jezdni kwartał dedykowany poległym w Karabachu żołnierzom. Robiąc zdjęcia, dostrzegłem, że większość zginęła w 2020 r. i miała po 19–20 lat, tylko kilku było starszych. Widziałem też groby kilku, którzy polegli w 2022 r. Na każdym grobie jest zdjęcie poległego w mundurze. Zauważyłem już w Sevan, że np. maluje się ogromny obraz na ścianie kamienicy, w której mieszkał poległy. Kiedy podszedłem bliżej grupki ubranych na czarno ludzi, spostrzegłem starszą kobietę, która płakała i całowała obraz poległego żołnierza. Podszedł do mnie kierowca taksówki i powiedział, że mogę zrobić zdjęcie, a kobieta to matka opłakująca jedynego syna, który poległ trzy lata wcześniej. Obok leżało też dwóch jego kolegów, którzy pochodzili z tej samej wsi. Dla mnie, byłego żołnierza, obraz był bardzo przygnębiający – pomyślałem sobie, że chłopcy już niczego nie czują, a matki płaczą do końca swoich dni. Pomyślałem też, że jeżeli politycy w pierwszej kolejności na wojny wysyłaliby swoich synów lub sami walczyli, to pewnie wojen by nie było.

Zdjęcie 110. Cmentarz i kwartał wojskowy przy przed Giumri.

Zdjęcie 111. Obraz poległego żołnierza mieszkającego w tym budynku, Sevan.

Po tej bardzo przykrej refleksji nad ulotnością życia wjechałem do Giumri i dojechałem do hotelu. Po szybkim meldunku pięć minut później byłem już gotowy do robienia zdjęć miasta. Słyszałem, że ma ono bardzo ładną i odrestaurowaną starą część miasta. Idąc, widziałem ogromny plac Niepodległości z jakimiś rządowymi budynkami, ale niespecjalnie mnie to urzekło. Szedłem więc dalej tam, gdzie było dużo ludzi, mijałem teatr, gdzie akurat świętowano Międzynarodowy Dzień Teatru, plac zabaw, gdzie kręciły się karuzele na wzór radziecki i w końcu zobaczyłem to, co chciałem. Wszedłem w kwartał pięknie odrestaurowanych uliczek z latarniami i świetnie wyremontowanymi kamienicami, choć część nadal znajduje się w remoncie. Ze względu na późną porę łapałem każde ujęcie oświetlone słońcem. Widać było, że miasto było kiedyś silnym i bogatym ośrodkiem kulturalnym. Powiem szczerze, że to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem w Armenii, nawet Erywań nie może się równać. Idąc uliczkami, mijałem kościoły i doszedłem do ogromnego placu, przy którym znajdowały się urząd miasta i główny kościół czy nawet katedra.

Kiedy już nie było wystarczającej ilości światła do zdjęć, znalazłem restaurację, gdzie zjadłem pyszną kolację, tj. chinkali i szaszłyk. Wracając do hotelu, zrobiłem jeszcze kilka nocnych ujęć. Po drodze mijałem kilku starszych i wstawionych panów w parku, gdzie jeden z nich krzyknął „Chwała Rosji”, myśląc, że jestem Rosjaninem, ale nie doczekał się mojej reakcji…

Zdjęcie 112–122. Zabytki Giumri.

Zdjęcie 113.

Zdjęcie 114.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Zdjęcie 118.

Zdjęcie 119.

Zdjęcie 120.

Zdjęcie 121.

Zdjęcie 122.

Dzień siódmy (5.05.2023) – wyjazd do Bordżomi w Gruzji

Zgodnie z planami miałem pojechać do Gruzji i odwiedzić miasto Bordżomi, w którym produkuje się moją ulubioną wodę mineralną o tej samej nazwie. Przed samym wyjazdem o godzinie 7.00 poszedłem jeszcze porobić zdjęcia starej części Giumri, ponieważ dzień wcześniej trochę zabrakło mi czasu i słońca. Rano miasto praktycznie było puste, żadnego ruchu i żadnych ludzi na ulicach, coś niesamowitego, chodziłem po ulicach i poza mną byli tylko sprzątacze. Wszedłem do napotkanej piekarni i kupiłem sobie świeży chlebek prosto z piekarni, która znajdowała się w bocznej uliczce.

Zdjęcie 123. Poranny wypiek chleba w Giumri.

Około 8.00 wyjechałem z miasta, kierując się prosto na granicę, do której miałem około godziny jazdy. Po drodze mijałem tylko wsie, które w miarę zbliżania się do granicy wyglądały coraz biedniej, a przy samej granicy – jakby świat i Bóg o nich zapomnieli. Sama droga przez ostatnie około 10 km była bardzo złej jakości, chwilami nie dało się nawet omijać dziur, tyle ich było, i trzeba było ograniczyć prędkość do kilku kilometrów na godzinę, aby nie urwać koła. Praktycznie do żadnej ze wsi nie prowadziła droga asfaltowa, gospodarstwa wyglądały jakby za chwilę miały się rozsypać, domy i budynki gospodarskie szare, smutne, ale jednocześnie magiczne w połączeniu z pięknem przyrody. Pomimo wszystko były to tereny, które naprawdę warto zobaczyć, było coś naprawdę urzekającego w ich prostocie, chaosie, nie wiem, jak to nazwać. To tylko pokazuje, że ludzie żyją z powodzeniem wszędzie i do każdych warunków są w stanie się przystosować.

Z kolei widoki wynagradzały złą jakość dróg, teren wyraźnie się podnosił, nie było praktycznie drzew, tylko wszędzie pofałdowany łąkowy teren, z kolei z oddali wyłaniały się zaśnieżone szczyty. W pewnym momencie musiałem się zatrzymać, ponieważ widok mnie urzekł. Ogromny porośnięty trawami płaski teren, przez który wiła się rzeczka, a w oddali widoczne zaśnieżone szczyty.

Zdjęcie 124–128. Ciekawe widoki na trasie Giumri – granica z Gruzją.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Wreszcie wjechałem na granicę ormiańsko-gruzińską. Każda granica zawsze podnosi mi nieco poziom adrenaliny, bo nie wiem, czy nie będzie jakichś trudności. Najpierw sprawdzenie paszportu przez żołnierza pogranicznika, następnie celnik sprawdził, czy czegoś nielegalnego nie przewożę i w końcu szczegółowe sprawdzenie paszportu przez kolejnego pogranicznika i wertowanie bogatego w pieczątki paszportu, i to tylko przez ormiańską stronę. Oczywiście pytania, gdzie i po co jadę, i dlaczego do Bordżomi, po prostu jak nasze europejskie standardy, mentalne średniowiecze. Następnie strona gruzińska, tylko w odwrotnej kolejności: najpierw długie wertowanie mojego paszportu, pytanie o jakąś pieczątką, skąd ona, bo niewyraźna, i w końcu celnik pyta, czy wódki nie wwożę. Strażnik graniczny tłumaczył jeszcze, że muszę pojechać około 18 km, gdzie będzie budka, w której muszę wykupić obowiązkowe ubezpieczenie komunikacyjne na auto, minimum 15 dni, pomimo że potrzebuję na kilkanaście godzin, ale wiadomo, kasę każdy lubi. Po dojechaniu do tego punktu okazało się, że system siadł po raz pierwszy w historii. Myślałem, czy to nie jakiś znak, aby się cofnąć, ale nie, postanowiłem realizować plan bez względu na wszystko. Po około 40 minutach w końcu pan z kolegą kupili mi ubezpieczenie w automacie, który stał w biurze od początku. Powiedzieli, że robią to pierwszy raz w życiu.

Z dużym opóźnieniem w końcu ruszyłem bez problemu przez Gruzję w kierunku na Bordżomi. Od razu widać ogromną różnicę w zamożności pomiędzy Armenią i Gruzją, oczywiście z korzyścią dla Gruzji. Różnica była taka, jak pomiędzy Polską a Niemcami jakieś 20 lat temu. Wsie i miasteczka są dużo bogatsze, lepiej poukładane.

Po jakichś 35 km w małym miasteczku zjechałem serpentyną w dół w kanion, przez który prowadzi droga, wzdłuż kanionu obok drogi biegnie też mała rzeczka. Jak się okazało, tym pięknym kanionem jechałem ponad 100 km – rzeczka przemieniła się w wartką rzekę, a góry stawały się coraz piękniejsze, wyższe i bardziej porośnięte lasami. Po drodze co chwila się zatrzymywałem, aby zrobić zdjęcia, bo uważałem, że widzę piękny widok, po czym po chwili okazywało się, że kolejny jest bez porównania piękniejszy.

Zdjęcie 129–130. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 130.

Po jakim czasie dostrzegłem z daleka magicznie położony zamek – jak się później okazało: zamek Khertivisi – na szczycie góry. U jego podnóża biegły droga i rzeka, a całość otaczały piękne szczyty. Na miejscu zastałem świetnie przygotowaną infrastrukturę turystyczną, a po chwili podjechał bus z polskimi turystami. Kupiłem sok z granatu i szybko nawiązałem relację z panem, który mi go przygotował – wziąłem od niego namiary na wypadek, gdyby w przyszłości trzeba było zrobić na miejscu degustacje wódki i wina dla moich pierwszych w Gruzji turystów.

Zdjęcie 131–133. Zamek Khertivisi.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134–138. Piękna natura po gruzińskiej stronie.

Zdjęcie 135.

Zdjęcie 136.

Zdjęcie 137.

Zdjęcie 138.

Po drodze zatrzymałem się kilka razy, aby zrobić zdjęcia, choć brakowało czasu, aby poczuć tę piękną gruzińską wiosnę i górską zieleń. W okolicy mijanego kolejnego zamku też zrobiłem kilka zdjęć. Po prawie czterech godzinach dotarłem wreszcie do Bordżomi, który jest pięknie położoną górską miejscowością turystyczno-uzdrowiskową. Piękne budynki, park, pokryte szczyty wokół, idealne miejsce na przynajmniej trze dni. Po drodze zarówno przed, jak i za Bordżomi znajdowały się małe miejscowości górskie, gdzie wszędzie serwują pyszne i niedrogie jedzenie gruzińskie, jak chinkali, szaszłyki, kebab czy chaczapuri, o winie czy wódce nawet nie wspominając.

Ze względu na ciągły niedoczas – bo musiałem przecież jeszcze wrócić – szybko zjadłem pyszne chaczapuri w miejscowości poleconej mi przez młodego ormiańskiego policjanta poznanego na granicy. Zamówiłem też pyszny szaszłyk, ale to było już za dużo i nie dałem rady całego zjeść.

Zdjęcie 139. Wjazd do Bordżomi.

Zdjęcie 140–143. Bordżomi.

Zdjęcie 141.

Zdjęcie 142.

Zdjęcie 143.

Po obiedzie i 40-minutowej przerwie wróciłem do Giumri tą samą drogą. Po drodze mijałem te same inwestycje drogowe i energetyczne, które Gruzini realizują w górach, widziałem te same piękne góry i doliny, jednak z drugiej strony i przy innym świetle. Naprawdę te góry i lasy wiosną wyglądają wyjątkowo pięknie i soczyście. Po drodze kilka razy musiałem prawie stanąć, ponieważ tresowane krowy wracały z gór do swoich gospodarstw. Piszę: „tresowane”, ponieważ one idą stadami same, nikt ich nie prowadzi czy nie popędza.

Na granicy po stronie gruzińskiej wszystko przebiegło szybko i sprawnie, ale Ormianie zadawali dużo pytań. A po co jadę, a dlaczego byłem w Azerbejdżanie. Tłumaczę, że pojechałem tylko na dzień do Gruzji, że jestem od tygodnia w Armenii, a ten dalej: a gdzie mieszkam, a numer telefonu, adresy hoteli itp. Powiem szczerze, że jeszcze z dwa razy i nigdy tu nie przyjadę.

Zdjęcie 144. Kolejne piękne widoki po ormiańskiej stronie.

Późnym wieczorem dotarłem do hotelu, wziąłem szybki prysznic i zasnąłem na osiem godzin. Rano musiałem wstać i jechać do Erywania, aby do godziny 12.00 oddać samochód.

Dzień ósmy (6.05.2023) – powrót do Erywania

Rano o godzinie 8.00 byłem już w samochodzie. W hotelu zrobiłem jeszcze szybki trening, aby utrzymać formę, co nie jest proste, gdy się codziennie je mięso, spożywa nieregularne, ale obfite posiłki i pije koniaczki. Drugi dzień nie jadłem śniadania, ponieważ postanowili je wydawać pomiędzy 10.00 a 11.00, kompletnie bez sensu, nigdy takiego systemu na świecie nie widziałem.

Powrót przebiegał dosyć sprawnie i szybko, gdyż na całej odległości pomiędzy Giumri a Erywaniem jest autostrada – co prawda w różnych stadiach zaawansowania. Zrobiłem kilka ujęć góry Ararat, którą pięknie było widać, oraz kwiatów porastających mijane pagórki. Po drodze zatrzymałem się w przydrożnym barze i zamówiłem pyszny kebab podawany na płaskim chlebku o nazwie lawasz.

Zdjęcie 145. Piękne łąki na trasie do Erywania.

Zdjęcie 146–147. Święta góra Ormian – Ararat.

Zdjęcie 147.

W hotelu zostawiłem bagaż i pojechałem oddać samochód. Przyjął go Ormianin, który przez wiele lat pracował w Polsce w Pabianicach jako księgowy. Mówi perfekcyjnie po polsku, więc oczywiście wziąłem namiary, bo mogą się przydać w przyszłości, jeśli będzie trzeba wozić turystów. Takie kontakty są bezcenne. Na szczęście polerka samochodu zrobiona w Vanadzor w przydomowym garażu zrobiła swoje i odbierający Ormianin niczego nie stwierdził, dodatkowo nasza miła rozmowa po polsku nie pozwalała mu skupić się na pracy.

Następnie poszedłem spacerkiem na stadion, bo jadąc, widziałem, że jest tam pchli targ. Niestety długi spacer nie był wart wysiłku, nic tam nie ma, same bezużyteczne starocie. Po 14.00 mogłem w końcu wejść do pokoju hotelowego, gdzie przydała się odrobina wypoczynku. Po południu pozostał mi już tylko spacer po głównych deptakach Erywania, posiłek i słuchanie muzyki na żywo w klubo-restauracji Atmosphere. Co bym nie robił, w Erywaniu i tak wieczorem lądowałem w moim ulubionym klubie.

Zdjęcie 148. Targowisko przy stadionie w Erywaniu.

Zdjęcie 149. Meczet w Erywaniu.

Zdjęcie 150. Słynne Kaskady w Erywaniu.

Zdjęcie 151. Główny deptak w Erywaniu nocą.

Zdjęcie 152. Budynek Ministerstwa Finansów w Erywaniu.

Podsumowując, Armenia to bardzo ciekawy i godny polecenia kraj, szczególnie jeżeli ktoś tu jeszcze nie był. Jest bezpiecznie, ludzie są bardzo mili i otwarci. Warto znać rosyjski, który jest tutaj podstawowym językiem komunikacji, poza ormiańskim oczywiście. Jeżeli chodzi o ceny, to Erywań jest na poziomie dużych miast polskich, i to ich centralnych ulic. Za cenę dwóch kulek lodów w Erywaniu mamy obiad dla dwóch osób na dalekiej prowincji. Na prowincji w większości miast, które widziałem, nie ma za dużo atrakcji, poza oczywiście pięknymi widokami, naturą czy kuchnią ormiańską. Wsie są bardzo biedne, zaniedbane, ale też klimatyczne, jeżeli ktoś nie widział starego sowieckiego stylu. Można bez problemu jeździć po całej Armenii wynajętym samochodem, a nawet udać się do sąsiedniej Gruzji. Drogi główne są w bardzo dobrym stanie, poza wyjątkami. Jeździ bardzo dużo policji na światłach, ale bez syren – jest to gruziński model polegający na tym, że policja ma być widoczna, aby ludzie czuli się bezpiecznie. Armenia jest rajem dla osób lubiących dobrze zjeść i napić się dobrego alkoholu. Wódkę własnej roboty można kupić na straganach. Szaszłyki czy kebab są bardzo smaczne, co wynika ze sposobu hodowli zwierząt. Zwierzęta pasą się wolno na pięknych i czystych ekologicznie łąkach. Bardzo fajnym rozwiązaniem są powszechnie ustawiane maszyny do kawy, która kosztuje w przeliczeniu 1 lub 2 PLN.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Niniejszy tekst jest fragmentem książki autora „Przeżyć szkołę, bezpieczeństwo w szkole teoria i praktyka”, Warszawa 2021 r.

Co roku naukę w polskich szkołach, na poziomie podstawowym i ponadpodstawowym rozpoczyna około 4,5 miliona polskich dzieci. Każdego roku dyrektorzy placówek oświatowych muszą zapewnić bezpieczeństwo, zarówno uczniom, jak i nauczycielom czy pracownikom. Ze względu na to, że w Polsce brak jest systemowych uregulowań określających szkolne procedury bezpieczeństwa, warto ponownie przyjrzeć się jak wygląda poziom bezpieczeństwa w polskich szkołach. Niniejszy tekst jest fragmentem książki autora „Przeżyć szkołę, bezpieczeństwo w szkole teoria i praktyka”, Warszawa 2021 r.

W trakcie realizacji projektu „Bezpieczna szkoła, bezpieczna przyszłość”[1] oraz prowadzenia komercyjnej działalności szkoleniowej, przeprowadzono dziesiątki przeglądów placówek oświatowych i setki szkoleń. Szkoły w zakresie stosowanych systemów bezpieczeństwa bardzo się różnią. W dużej mierze wynika to z posiadanych środków finansowych oraz wrażliwości dyrekcji na kwestie bezpieczeństwa. Niemniej jednak można śmiało zaryzykować stwierdzenie, że typowa polska szkoła to[2]:

  • obiekt otwarty, do którego może wejść każdy[3];
  • nawet jeżeli szkoły mają system monitoringu, to nie ma bieżącego nadzoru nad nim;
  • jedyną procedurą trenowaną cyklicznie jest ewakuacja, ćwiczenia z reguły mają miejsce w czasie lekcji, na dodatek na ogół wszyscy wcześniej wiedzą, że planowane jest ich przeprowadzenie;
  • w większości szkół miejsce ewakuacji wyznaczone jest bezpośrednio koło szkoły lub w niewielkiej odległości od niej;
  • szkoły mają szczątkowe procedury postępowania na wypadek wtargnięcia do szkoły osoby z niebezpiecznym narzędziem;
  • każda szkoła ma swój własny system powiadamiania w sytuacjach kryzysowych, w większości tylko na wypadek ewakuacji pożarowej;
  • szkoły nie prowadzą ewidencji wchodzących na jej teren osób niezwiązanych ze szkołą;
  • nie ma synchronizacji używanych sygnałów alarmowych w szkołach działających w jednym mieście czy gminie.

Pomimo bardzo ograniczonych technicznych środków bezpieczeństwa w polskich szkołach, jak monitoring, prawie 100 proc. pracowników szkół czuje się bezpiecznych pod kątem możliwości wystąpienia zagrożenia fizycznego. Ciekawe jest to, że opinia taka padała zarówno w szkołach stosujących rozwiązania poprawiające bezpieczeństwo, jak i takich, gdzie nie było żadnych rozwiązań. W większości opinia taka wynikała z faktu, że w danej szkole nie wystąpiły żadne sytuacje niebezpieczne. Problem polega na braku świadomości, że sytuacje niebezpieczne nie miały miejsca nie dlatego, że szkoła ma systemy bezpieczeństwa, tylko dlatego, że ma szczęście i nikt nie wybrał szkoły na potencjalny cel ataku.

Podczas realizacji przeglądów i prowadzonych szkoleń stwierdzono szereg niedoskonałości w zakresie bezpieczeństwa, spośród których do najważniejszych należy zaliczyć:

  • Brak na bieżąco nadzorowanego monitoringu.

W zdecydowanej większości szkół objętych projektem funkcjonuje monitoring wewnętrzny i zewnętrzny, który nie jest na bieżąco nadzorowany, tylko zapisywany i jeśli zajdzie potrzeba, można go odtworzyć. Fakt, że w obiekcie jest zainstalowany monitoring, daje poczucie bezpieczeństwa i przekonanie o jego praktycznej użyteczności. Niestety w związku z tym, że monitoring nie jest nadzorowany na bieżąco, jego przydatność w kwestii np. przeciwdziałania incydentom w zakresie bezpieczeństwa czy wykrywania sprawców zdarzeń jest praktycznie zerowa. Monitoringi mają systemy zapisywania danych 7- lub 14-dniowe, co oznacza, że dane po tym czasie są nadpisywane i nie można ich wykorzystać. Jeżeli do czasu nadpisania nowych danych nie uzyskamy informacji o danym zdarzeniu z innego źródła, jak skarga dziecka lub rodzica, wszelkie dowody zostają zastąpione nowymi nagraniami. W szkołach, w których monitoringu nie ma, świadomość sytuacji jest praktycznie identyczna jak w szkołach z monitoringiem. Jedyna różnica polega na tym, że szkoły, które mają monitoring, mogą udowodnić sprawcom popełnienie danego czynu, ale tylko wtedy, gdy otrzymają informację (lub wystąpi podejrzenie) o takim incydencie odpowiednio wcześnie.

  • Brak kontroli i identyfikacji osób wchodzących do szkoły.

Szkoły polskie, poza nielicznymi wyjątkami, są obiektami otwartymi, do których można się dostać bez żadnej kontroli. W większości szkół nie funkcjonuje żaden system weryfikacji osób wchodzących, ich tożsamość jest nieznana. Nie ma świadomości, że weryfikacja tożsamości jest konieczna, nie ma procedur określających, w jaki sposób tego dokonać. Powoduje to, że do szkoły można wejść całkowicie anonimowo, co w przypadku osoby niebezpiecznej pozwala na dokonanie czynu zabronionego czy zebranie danych do zaplanowania przestępstwa. Jeżeli nawet funkcjonuje rejestr osób wchodzących, to osoby te nie są identyfikowane na podstawie dowodu osobistego, tylko ustnej deklaracji swoich danych osobowych. Osoby odpowiedzialne za weryfikację gości bardzo często obawiają się poprosić o dowód osobisty ze względu na przepisy RODO. Jednak przepisy te nie zabraniają weryfikacji danych osobowych w przypadku, gdy takie dane są konieczne do spełnienia zapisów innej ustawy, jaką jest np. ustawa Prawo oświatowe, nakładająca na dyrektorów szkół obowiązek zapewnienia uczniom i pracownikom bezpieczeństwa fizycznego. Realizacja tych obowiązków jest niemożliwa bez pełnej kontroli wejść do budynków szkoły. Inną konsekwencją takiej sytuacji jest ryzyko pojawienia się potencjalnego napastnika na terenie szkoły w miejscu, gdzie jego szybka identyfikacja będzie trudna. W szkołach podstawowych zawód nauczyciela jest w wysokim stopniu sfeminizowany, co bardzo ogranicza możliwość szybkiej i skutecznej reakcji w przypadku silnego i sprawnego napastnika. Dodatkowo identyfikacja osoby jako napastnika będzie możliwa praktycznie dopiero wtedy, kiedy dokona już ona czynu zabronionego. W przypadku szkoły zamkniętej obsługa ma możliwość niewpuszczenia na jej teren osób, których zachowanie sugeruje, że mogą być potencjalnie i realnie niebezpieczne. Już sama próba otwarcia drzwi siłą jest natychmiastowym potwierdzeniem, że mamy do czynienia z osobą niebezpieczną, co daje czas na wezwanie policji czy uruchomienie sygnału Azyl.

  • Możliwość dostania się do szkoły drzwiami innymi niż główne.

Problem ten dotyczy szczególnie dużych placówek oświatowych składających się z kilku budynków. Cała uwaga skierowana jest z reguły na wejście główne. Gorzej są pilnowane wyjścia ewakuacyjne, wejścia przez kuchnie, kotłownie czy drzwi zlokalizowane od strony boiska, gdzie bez problemu można dostać się do szkoły. Innym często spotykanym mankamentem jest lokowanie na terenie szkoły gabinetów czy urzędów niezależnych od dyrekcji szkoły. Z reguły w takich przypadkach nie ma możliwości weryfikacji zasadności wejścia do szkoły osób udających się do tych obiektów. Utrudnia to, a często wręcz uniemożliwia skuteczną kontrolę dostępu do szkoły. W niektórych szkołach istnieje system otwierania drzwi za pomocą kart magnetycznych, które mają wszyscy uczniowie. System tylko z pozoru jest skuteczny. Bardzo często uczniowie bezrefleksyjnie otwierają drzwi osobom, które stoją za drzwiami i o to proszą. Autor wielokrotnie spotkał się z takim postępowaniem. W innych przypadkach uczniowie w kilkoro wchodzą na podstawie jednej karty. Karty często są gubione, a konieczność płacenia za wydanie kolejnej powoduje, że uczniowie próbują dostać się do szkoły przy wykorzystaniu znanych im luk w systemie bezpieczeństwa. System kart magnetycznych jest dobrym rozwiązaniem, jeżeli jest poprzedzony kampanią uświadamiającą. Zgubienie karty powinno być niezwłocznie zgłaszane operatorowi systemu, a zgubiona karta natychmiast blokowana.

  • Drzwi ewakuacyjne otwierane przez wyznaczone do tego osoby.

W polskich szkołach rzadkością jest obecność antypanicznych[4] drzwi ewakuacyjnych czy fakt, że klucze do drzwi ewakuacyjnych znajdują się bezpośrednio w ich pobliżu. Tylko taki system otwierania drzwi ewakuacyjnych daje gwarancję, że w razie konieczności personel szkoły i uczniowie będą mogli bez problemów opuścić budynek. Wyznaczanie personelu do otwierania drzwi ewakuacyjnych może powodować opóźnienia w przypadku konieczności szybkiej ewakuacji.

  • Brak procedur bezpieczeństwa innych niż przeciwpożarowe oraz miejsce ewakuacji wyznaczone bezpośrednio przy budynku szkolnym.

Szkoły zasadniczo nie mają innych procedur bezpieczeństwa niż ewakuacja w przypadku pożaru. Nawet jeżeli istnieją takie procedury, są one cząstkowe i niedopasowane do warunków danej szkoły. Procedury ppoż. są zbyt rozbudowane i trudne do uruchomienia w sytuacji kryzysowej, nie zawierają także rozwiązań przydatnych np. w sytuacji konieczności ewakuacji na wypadek informacji o podłożeniu ładunku wybuchowego. Największym problemem w polskich szkołach są jednak nierealne procedury bezpieczeństwa, szczególnie system próbnych ewakuacji. W zdecydowanej większości szkół próbne ewakuacje przeprowadzane są w ciągu trzech miesięcy od rozpoczęcia roku szkolnego, jednak w niektórych szkołach w ogóle nie odbywają się one przez całe lata. Często jest tak, że o planowanym terminie próbnej ewakuacji wszyscy w szkole wiedzą z wyprzedzeniem, przeprowadza się je głównie w trakcie lekcji i trwają zaledwie kilka–kilkanaście minut. Miejsce ewakuacji wyznaczane jest bezpośrednio przy budynku lub w jego pobliżu i często nie spełnia warunków pozwalających na przeczekanie zagrożenia w bezpiecznych i w miarę komfortowych warunkach. Powinno być to miejsce zadaszone i z dostępem do wody i toalet oraz umożliwiające bezpieczne odebranie dzieci przez rodziców. Należy sobie zdawać sprawę, że bez względu na powód ewakuacji, będzie ona trwała kilka godzin, a uczniowie danego dnia już nie wrócą do szkoły. Łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której ponad tysiąc uczniów dużej szkoły podstawowej jest skupionych na małej powierzchni przez kilka godzin, np. w czasie mrozu, deszczu czy upałów. To naraża uczniów i pracowników na ryzyko zatrucia i omdleń w przypadku, gdy wiatr skieruje dym pożaru w tę stronę lub rażenia odłamkami w przypadku eksplozji w budynku. Jeżeli spanikowani rodzice wszyscy naraz przyjadą odebrać swoje dzieci, drogi dojazdowe do szkoły zostaną zablokowane, a to z kolei uniemożliwi dojazd służbom ratowniczym.

  • Brak procedury bezpieczeństwa Azyl.

Największym i najbardziej niebezpiecznym mankamentem w systemie bezpieczeństwa polskich szkół jest brak procedury postępowania na wypadek wtargnięcia do szkoły osoby z niebezpiecznym narzędziem, tzw. aktywnego strzelca. Konsekwencje takich zdarzeń dla uczniów i pracowników szkół opisano szczegółowo w pierwszym rozdziale. Procedura określona w polskiej nomenklaturze jako Azyl pozwala błyskawicznie odizolować dzieci i personel szkoły od bezpośredniego zagrożenia utraty zdrowia czy życia. W Polsce została zauważona taka potrzeba w ostatnich latach, ale wynika ona głównie z zagrożenia terrorystycznego na świecie. W Polsce zagrożenie terrorystyczne, w porównaniu do ryzyka innych zagrożeń, np. ze strony trudnych i agresywnych uczniów, prawie nie istnieje. Jak pokazują doświadczenia amerykańskie, fińskie, rosyjskie, niemieckie czy polskie, zamachowcem dokonującym zamachu na szkołę najczęściej jest jej obecny lub były uczeń. To sprawia, że bardzo dobrze zna on szkołę i obowiązujące w niej procedury. W związku z tym procedura Azyl powinna być często trenowana, co maksymalnie skróci czas od chwili zauważenia zagrożenia do skutecznego odcięcia się od napastnika w bezpiecznym miejscu.

  • Brak zdublowanych przycisków alarmowych SAZ (Systemu Alarmowania o Zagrożeniach).

W szkołach przyciski alarmowania zagrożeń są z reguły zlokalizowane w jednym miejscu, np. w pomieszczeniu gospodarczym, dyżurce woźnych lub w sekretariacie. W przypadku odcięcia tych pomieszczeń przez napastnika nie będzie możliwości ogłoszenia alarmu, co naraża na niebezpieczeństwo uczniów i personel szkoły. Bardzo często, szczególnie w nowych szkołach, funkcjonuje tylko tzw. automat przerwowy, czyli system automatycznie ogłaszający przerwy. W razie konieczności ogłoszenia alarmu najpierw należy automat przeprogramować i dopiero można ogłosić sygnał alarmowy. W razie konieczności ogłoszenia sygnału Azyl zajmie to nawet ponad minutę, co spowoduje, że zostanie ogłoszony z dużym opóźnieniem.

  • Brak innych niż dyrektorzy osób funkcyjnych odpowiedzialnych za sprawne przeprowadzenie procedur bezpieczeństwa i ich kierowaniem po ogłoszeniu alarmu.

W szkołach zasadniczo nie ma wyznaczonych i przeszkolonych takich osób. W większości szkół nie ma wyznaczonych osób personalnie odpowiedzialnych za wezwanie policji czy pogotowia ratunkowego. Nawet jeżeli są wyznaczone osoby odpowiedzialne za udzielanie pierwszej pomocy medycznej, to ich liczba jest niewystarczająca, jeżeli weźmie się pod uwagę potencjalną liczbę osób poszkodowanych w przypadku wystąpienia sytuacji kryzysowej. Szkoły cały system reagowania kryzysowego opierają na dyrektorach placówki. O ile przepisy prawa nakładają odpowiedzialność za kwestie bezpieczeństwa na dyrektorów, to już system państwa nie przygotowuje dyrektorów do pełnienia tych obowiązków. Dyrektorzy, mając nieregulowany czas pracy, nie zawsze są na miejscu. Dodatkowo system oparty na działalności jednej czy dwóch osób rzadko jest skuteczny. Procedury bezpieczeństwa powinny być proste, intuicyjne i sprawdzać się niezależnie od obecności dyrektora czy wicedyrektora. W sytuacji krytycznej nie będzie czasu na dokonywanie głębszych analiz i długi proces podejmowania decyzji. W przypadku aktywnego strzelca o życiu lub śmierci decydują sekundy.

  • Brak systemu weryfikacji osób przybywających do szkoły w czasie dni otwartych dla rodziców.

Dniem szczególnie newralgicznym na próbę nieuprawnionego wejścia do szkoły jest dzień otwarty dla rodziców czy wywiadówki. Szkoły nie mają żadnego systemu weryfikacji osób wchodzących wtedy do szkoły, i to mimo że w takich okolicznościach do szkoły wchodzą dziesiątki czy setki osób dorosłych.

  • Brak systemu wykrywania i identyfikowania symptomów zbliżającego się zagrożenia.

Szkoły polskie nie mają efektywnego systemu identyfikacji i analizy symptomów zbliżającego się zagrożenia. Jak widać na podstawie przytoczonych w pierwszym rozdziale przykładów zamachów na szkoły, przyszli zamachowcy wysyłają symptomy, które, odpowiednio zidentyfikowane i przeanalizowane, dają możliwość rozpoznania zagrożenia, zanim ono wystąpi. System taki jest konieczny nie tylko do identyfikacji zagrożeń płynących z wewnątrz szkoły, ale także z zewnątrz. System pozwala także na rozpoznawanie problemów psychicznych i emocjonalnych uczniów, których skutkiem mogą być próby samobójcze.

Większość wymienionych tu mankamentów została także potwierdzona w raporcie NIK, który został opublikowany w styczniu 2021 r. Raport został przygotowany na podstawie szeregu przeprowadzonych w całym kraju kontroli dotyczących kwestii bezpieczeństwa placówek oświatowych. Skontrolowano czternaście jednostek organizacyjnych, które były organami prowadzącymi dla 377 szkół, z tego 215 szkół podstawowych i 162 szkół ponadpodstawowych. Procedury bezpieczeństwa zostały wdrożone w 376 szkołach (99,7 proc.), tj. w 214 szkołach podstawowych (99,5 proc.) i we wszystkich ponadpodstawowych. Jednak głównym wnioskiem jest to, że „szkoły nie były odpowiednio przygotowane na zagrożenia wewnętrzne i zewnętrzne”. Według NIK, w ponad 90 proc. przypadków procedury bezpieczeństwa obarczone były nieprawidłowościami.

Do najważniejszych mankamentów podanych przez NIK należą[5]:

  • niedostosowanie procedur do realiów danej szkoły,
  • nieuwzględnienie potrzeb osób niepełnosprawnych w czasie ewakuacji,
  • brak odpowiednich urządzeń alarmowych,
  • brak zróżnicowania sygnałów dla określenia typu zagrożenia, a tym samym dla różnego sposobu postępowania,
  • niski poziom praktycznej znajomości zasad postępowania w sytuacji kryzysowej u pracowników szkół,
  • nieangażowanie się organów prowadzących we wprowadzanie procedur bezpieczeństwa w podległych im szkołach, brak weryfikacji ich wdrożenia, brak opracowania własnych wytycznych[6],
  • wykorzystywanie systemu monitoringu wyłącznie w celach dowodowych, a nie interwencyjnych (tak było w 10 na 21 skontrolowanych szkół)[7].

Z kolei do najważniejszych nieprawidłowości w szkolnych procedurach należały[8]:

  • nieokreślenie sygnału odwołującego alarm,
  • nieprzypisanie pracownikom szkoły funkcji podczas realizacji działań,
  • nieokreślenie sposobu ogłaszania alarmu w przypadku braku zasilania w energię elektryczną,
  • nieokreślenie sygnału alarmowego na wypadek konieczności zabarykadowania się w klasach – Azyl,
  • nieprzypisanie konkretnych sygnałów alarmowych do poszczególnych zagrożeń wymagających podjęcia odmiennych działań,
  • niedostosowanie procedur do specyfiki szkoły,
  • zdefiniowanie sygnałów alarmowych niemożliwych do nadania z powodu braku wyposażenia szkoły w odpowiednie urządzenia alarmowe,
  • przypisanie odmiennych sygnałów alarmowych do tego samego zagrożenia,
  • określenie tego samego sygnału alarmowego w przypadku konieczności ewakuacji z budynku i konieczności barykadowania się w klasach lekcyjnych,
  • niewskazanie sposobu odizolowania miejsca podłożenia niebezpiecznego pakunku,
  • nakazanie ewakuacji ludzi spoza budynku do jego wnętrza w przypadku skażenia chemicznego lub biologicznego.

Inne ciekawe spostrzeżenia i wnioski to[9]:

  • tylko w trzech na 21 szkół dyrektorzy przeprowadzili praktyczne ćwiczenia[10], mimo iż w każdej z nich zapoznali pracowników i uczniów z procedurami,
  • na 7 szkół, w których NIK sprawdził praktyczne przygotowanie personelu na sytuację kryzysową, tj. wtargnięcie aktywnego strzelca, tylko w trzech szkołach pracownicy uczestniczący w eksperymencie wykazali się znajomością obowiązujących procedur,
  • niewykorzystanie zasobów szkoły dostępnych w sytuacji kryzysowej,
  • nieprawidłowy system zawiadamiania nauczycieli w klasach o sytuacji kryzysowej,
  • zbyt długi proces informacyjno-decyzyjny,
  • nieznajomość odpowiedniego sygnału alarmowego u pracowników szkoły,
  • nieznajomość sposobu przekazania ewakuowanych dzieci opiekunom,
  • nieustalenie ewakuowanej liczby uczniów,
  • zwłoka w ogłoszeniu alarmu,
  • nieodwołanie alarmu,
  • nieuruchomienie sygnału alarmowego,
  • nieprawidłowe oznakowanie dróg ewakuacyjnych (nieprecyzyjne procedury, niedrożne drogi ewakuacyjne czy brak docelowego miejsca ewakuacji).

W ocenie NIK przyczyną części stwierdzonych nieprawidłowości był brak regularnych ćwiczeń, szczególnie w zakresie stosowania procedur innych niż na wypadek pożaru. Ich przeprowadzanie mogłoby przyczynić się do wyrobienia prawidłowych nawyków u pracowników szkoły i do wykrycia słabych punktów procedur.

NIK zauważył, że w większości z 17 skontrolowanych w latach 2019–2020 szkół dyrektorzy zapewniali pracownikom szkolenia dotyczące identyfikacji zagrożeń, które dotyczyły m.in. ataków terrorystycznych. Ważnym wnioskiem było stwierdzenie, że pomimo wymagań prawnych nie we wszystkich szkołach prowadzi się szkolenia z udzielania pierwszej pomocy. Powinni je odbyć wszyscy pracownicy szkoły, w niektórych szkołach były one realizowane rzadziej niż raz na trzy lub nawet dziesięć lat.

Jako zagrożenia wymieniono m.in. znalezienie niebezpiecznego przedmiotu, niebezpiecznie zachowującego się ucznia lub rodzica, podłożenie ładunku wybuchowego czy atak terrorystyczny[11]. W prowadzonych przez skontrolowane organy szkołach w latach szkolnych 2018/2019 i 2019/2020 wystąpiły zagrożenia fizyczne odpowiednio w liczbie 1606 i 11 525 (z tego zagrożeń wewnętrznych i zewnętrznych odpowiednio 1505 i 101 oraz 1131 i 21). Najczęstszymi przypadkami zagrożeń fizycznych wewnętrznych były bójki oraz posiadanie niebezpiecznych narzędzi, takich jak nóż lub scyzoryk. Niestety pomimo tak znaczącej liczby zdarzeń organy prowadzące szkoły nie angażowały się w proces wprowadzania w szkołach procedur bezpieczeństwa, pozostawiając to zadanie do samodzielnej realizacji dyrektorom szkół. Dodatkowo żaden spośród 14 skontrolowanych organów prowadzących nie uczestniczył w przygotowaniu procedur w prowadzonych szkołach i nie przeprowadził weryfikacji ich wdrożenia w szkołach.

Organy prowadzące jako przyczynę takiej sytuacji wskazywały:

  • samodzielne przygotowywanie procedur bezpieczeństwa w formie dokumentów wewnętrznych i wprowadzenie ich w życie przez dyrektorów szkół,
  • samodzielne podejmowanie niezbędnych działań przez dyrektorów szkół w przypadku wystąpienia w nich zagrożeń wewnętrznych lub zewnętrznych,
  • brak odpowiednich kompetencji zatrudnianych urzędników,
  • różnorodność prowadzonych typów szkół, różną liczebność i wiek uczniów oraz odmienne warunki lokalowe szkół jako okoliczności utrudniające przygotowanie ujednoliconych procedur bezpieczeństwa[12].

W opinii NIK, brak zaangażowania organów prowadzących w opracowywanie procedur bezpieczeństwa i weryfikację ich wdrożenia w szkołach mógł przełożyć się na ich niską jakość. Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci miast wskazywali na dyrektorów szkół jako podmioty wyłącznie odpowiedzialne za zapewnienie bezpieczeństwa w szkołach. Powoływali się przy tym na art. 68 ust. 1 pkt 6 ustawy Prawo oświatowe, zgodnie z którym dyrektor szkoły lub placówki w szczególności wykonuje zadania związane z zapewnieniem bezpieczeństwa uczniom i nauczycielom w czasie zajęć organizowanych przez szkołę lub placówkę[13].

NIK jasno określił, że zapewnienie bezpieczeństwa w szkołach należy do najważniejszych obowiązków dyrektorów i nauczycieli. Należy się tutaj zgodzić z opinią NIK, że „w pierwszej kolejności dyrektorzy i nauczyciele powinni mieć opanowane procedury postępowania. W chwili wystąpienia sytuacji kryzysowej nie ma czasu na ustalanie strategii działania i określanie ról poszczególnych osób. Działania muszą być adekwatne do rodzaju zagrożenia, dlatego procedury powinny być kompleksowe i uwzględniać wszystkie najważniejsze elementy działania dotyczące nie tylko bezpośredniego reagowania na zdarzenie, ale także postępowania po zdarzeniu – opieka nad uczestnikami zdarzenia, zbieranie i przekazywanie informacji o zdarzeniu, ocena zaistniałej sytuacji i wyciągnięcie wniosków. Co ważne, procedury muszą być opanowane przez pracowników szkół i systematycznie ćwiczone”[14]. Jednak według NIK, ustawodawca również na organy prowadzące nałożył obowiązki w sferze zapewnienia bezpieczeństwa w prowadzonych szkołach – zgodnie z art. 10 ust. 1 powołanej ustawy, organ prowadzący szkoły także odpowiada za jej działalność, w szczególności za zapewnienie warunków działania szkoły lub placówki, w tym bezpiecznych i higienicznych warunków nauki, wychowania i opieki[15].

W celu identyfikacji zagrożeń zewnętrznych i wewnętrznych przeprowadzono w Ministerstwie Edukacji Narodowej analizy ryzyka w oparciu m.in. o wystąpienia i pisma Rzecznika Praw Dziecka, Rzecznika Praw Obywatelskich, organów prowadzących, dyrektorów szkół i rodziców. Efektem tych analiz było przygotowanie w 2017 r. przez MEN poradnika „Bezpieczna szkoła”[16]. W dokumencie tym zawarto rekomendacje działań mających zapewnić bezpieczeństwo fizyczne na terenie szkoły (w tym dotyczące monitoringu terenów przyległych oraz wejść i wyjść z budynku), wskazano katalog możliwych zagrożeń oraz schematy reagowania na sytuacje kryzysowe. Poradnik został przekazany dyrektorom szkół i nauczycielom jako propozycja przykładowych rozwiązań do zastosowania w szkole. Został zaktualizowany we wrześniu 2019 r., jednak w 2020 r. ministerstwo niestety nie przyznało poradnikowi statusu wiążących zaleceń lub wytycznych dla dyrektorów szkół i nauczycieli. Z tego powodu MEN nie kontrolowało jego wdrożenia oraz nie monitorowało funkcjonowania określonych w nim procedur w szkołach. Dokument mógł być wykorzystywany fakultatywnie[17].

Według autora niniejszego opracowania, część wniosków NIK nie do końca ma potwierdzenie w praktyce. Większość z nich jest nawiązaniem do wspomnianego już dokumentu „Bezpieczna szkoła. Zagrożenia i zalecane działania profilaktyczne w zakresie bezpieczeństwa fizycznego i cyfrowego uczniów”. Dokument zawiera zbiór dobrych praktyk i wskazówek do wykorzystania przy opracowaniu procedur postępowania przez dyrektorów szkół. Nie uwzględniono faktu, że część rozwiązań nie była nigdy sprawdzana w praktyce oraz że nie była poprzedzona dogłębną analizą zagrożeń na świecie i przebiegu zdarzeń typu aktywny strzelec. Nikt proponowanych rozwiązań nie sprawdzał w praktyce, tym bardziej na terenie dużych placówek oświatowych[18].

Poważne mankamenty w Polsce dotyczą także współpracy organów prowadzących z innymi instytucjami zajmującymi się sprawami bezpieczeństwa. Prawie wszystkie organy prowadzące (13 spośród 14, tj. 92,8 proc.) w ramach działań w celu zapewnienia bezpieczeństwa w szkołach podjęły współpracę z policją, Państwową Strażą Pożarną, strażą miejską i podmiotami prowadzącymi działalność w zakresie edukacji dotyczącej bezpieczeństwa. Współpraca dotyczyła takich obszarów jak:

  • działania informacyjno-edukacyjne w zakresie bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego (w tym organizacja szkoleń, prelekcji, prezentacji i pogadanek poświęconych zagrożeniom kryminalnym i terrorystycznym, zasady reagowania w sytuacjach kryzysowych, czynniki warunkujące bezpieczeństwo w szkole oraz współpraca policji z placówkami oświatowymi),
  • narady,
  • próbne alarmy przeciwpożarowe,
  • wspólne patrole straży miejskiej i policji w okolicach szkół.

Niestety żaden z 21 skontrolowanych organów prowadzących nie ustalił jednolitych zasad współpracy szkół z jednostkami właściwymi w sprawach bezpieczeństwa. Organy prowadzące wskazywały, że nie zachodziła taka potrzeba, ponieważ współpraca prowadzona była na bieżąco, a szkoły same ustalały jej zasady jako podmioty najlepiej zorientowane w swoich potrzebach i formach współpracy[19].Według NIK, żaden z 14 objętych kontrolą organów prowadzących nie opracował wytycznych, standardów lub procedur służących zapewnieniu bezpieczeństwa w prowadzonych szkołach. Powstały jedynie:

  • poradnik dla dyrektorów szkół „Kryzys w szkole. Szybkie reagowanie. Poradnik warszawskiego dyrektora”, opracowany w 2007 r. przez Urząd m.st. Warszawy we współpracy z policją i strażą miejską. Określono w nim zasady postępowania dla wybranych możliwych zdarzeń, w tym wtargnięcia napastnika do szkoły i użycia broni palnej na jej terenie;
  • zarządzenie nr 13 Prezydenta Miasta Torunia z 17 stycznia 2020 r. w sprawie sygnałów wewnętrznego alarmowania i ostrzegania o zagrożeniach w przedszkolach, szkołach i placówkach oświatowych prowadzonych przez miasto[20]. Zarządzenie wprowadzało system ujednoliconych sygnałów alarmowych o zagrożeniu zaistniałym w budynku (trzy sygnały: „ewakuacja” – oznaczający konieczność niezwłocznego opuszczenia budynku, „azyl” – wzywający do przyjęcia określonego w zarządzeniu sposobu zachowania osób przebywających w budynku, „odwołanie” – oznaczający koniec obowiązywania obu alarmów)[21].

Uznanie z kolei znalazły wypracowane rozwiązania praktyczne w zakresie procedur bezpieczeństwa opracowane i wdrażane przez autora niniejszego opracowania. NIK wymienił w raporcie jako przykład „dobrych praktyk” szkolenie zrealizowane 20 września 2019 r. w Szkole Podstawowej nr 1 w Brześciu Kujawskim[22].

W wyniku kontroli NIK sformułowała następujące wnioski[23]:

  • „do ministra edukacji i nauki:
  • Wypracowanie standardów i dobrych praktyk funkcjonowania szkolnych systemów monitoringu wspomagających szkoły i organy prowadzące w projektowaniu i optymalnym (w tym bieżącym) wykorzystywaniu dozoru wizyjnego, jako elementu systemu bezpieczeństwa szkoły.
  • Drugi wniosek do ministra to wniosek de lege ferenda. Chodzi o precyzyjne określenie w rozporządzeniu ministra edukacji narodowej częstotliwości szkolenia nauczycieli z udzielania pierwszej pomocy. Obecnie przepis mówi jedynie o obowiązku takiego szkolenia. Nie określa jednak okresu, w jakim te szkolenia miałyby się powtarzać.
  • do organów prowadzących szkoły:
  • Zapewnienie bezpiecznych i higienicznych warunków nauki w prowadzonych szkołach w szczególności poprzez opracowanie wzorcowych procedur/wytycznych, uwzględniających wykorzystywanie systemów monitoringu wizyjnego do bieżącej obserwacji, włączenie się w tworzenie procedur na poziomie szkół oraz weryfikację wdrożenia procedur bezpieczeństwa w szkołach.
  • do dyrektorów szkół:
  • Dostosowanie procedur bezpieczeństwa do realiów panujących w szkołach oraz do potrzeb osób z niepełnosprawnościami, jak również usunięcie z obowiązujących procedur nieprawidłowości dotyczących w szczególności sygnałów alarmowych.
  • Systematyczne prowadzenie ćwiczeń weryfikujących praktyczną znajomość procedur dotyczących zidentyfikowanych zagrożeń.
  • Zapewnienie bieżącej obserwacji obrazu z kamer systemów monitoringu wizyjnego, przynajmniej w czasie przerw lekcyjnych, kiedy ryzyko wystąpienia niepożądanych zdarzeń jest najwyższe”.

Fakt, że za zamachami w szkołach w większości stoją uczniowie tych szkół, brak procedur bezpieczeństwa czy mankamenty w ich wprowadzaniu są szczególnie istotne w zderzeniu z innymi danymi NIK dotyczącymi zdrowia psychicznego polskich uczniów.

Dane na temat samobójstw wśród nastolatków w Polsce są przerażające. W 2020 r. odebrało sobie życie 107 polskich nastolatków. W 2019 r. wśród młodzieży do 18. roku życia miało miejsce 98 samobójstw. Najmłodsza osoba, która odebrała sobie życie, znajdowała się w przedziale wiekowym 7–12. Dane te są prawdopodobnie zaniżone, ponieważ tego rodzaju informacje często są ukrywane przez najbliższych. Według dr. Krzysztof Rosa z Zakładu Socjologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, „część samobójstw wciąż może być ukrywana. Śmierć samobójcza w różnych kulturach jest odmiennie traktowana i w różnym stopniu tabuizowana. Znaczenie mogą też mieć względy religijne i społeczne, tzn. niechęć do ujawnienia prawdziwej przyczyny zgonu może wynikać, z jednej strony, z konfliktu norm religijnych, czyli zakazujących popełnienia samobójstwa, a z drugiej z obawy przed reakcją społeczną”[24].

Należy pamiętać, że samobójstwo w Polsce nie jest przestępstwem, więc trudno oczekiwać, że policja będzie miała pełne dane na ten temat. Bardzo często, jak mówią autorzy książki „Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci”[25], samobójstwa niejednokrotnie nie są odnotowywane w statystykach. Świadomy skok pod pociąg bywa traktowany jako wypadek komunikacyjny, natomiast sięgnięcie po paczkę leków – jako zgon z powodu zatrucia. Tragiczne jest także to, że nie ma statystyk dotyczących prób samobójczych. W studiach suicydologicznych przyjmuje się, że prób samobójczych jest minimum 10 razy więcej niż samobójstw. Niektóre publikacje mówią, że jest ich nawet 40 razy więcej. Według statystyk, w 2020 r. miały miejsce 843 próby samobójcze, natomiast w 2019 r. – 951[26].

Według opublikowanego w 2020 r. raportu NIK, Polska to kraj, w którym dzieci popełniają samobójstwa częściej niż w większości krajów na świecie. „Liczba zamachów samobójczych wśród małoletnich w wieku 7–18 lat rośnie z roku na rok: z 730 w 2017 r. do 772 w 2018 r., a w I półroczu 2019 r. wyniosła już 485. W latach 2017–2019 (I półrocze) na łącznie 1987 zamachów samobójczych, 250 zakończyło się zgonem. W 585 przypadkach przyczyną zamachów samobójczych była choroba psychiczna, a w 374 przypadkach zaburzenia psychiczne”[27].

Wśród problemów, które stanowią czynniki ryzyka popełnienia samobójstwa wśród dzieci i młodzieży – poza zaburzeniami natury psychiatrycznej – wymieniane są[28]:

NIK podkreślił w raporcie, że minister zdrowia nie określił wskaźników minimalnej liczby lekarzy psychiatrów dzieci i młodzieży, która zaspokoiłaby potrzeby. „Dlatego nie wiadomo, ilu lekarzy jest obecnie potrzebnych, a ilu będzie potrzebnych w przyszłości. Pod koniec marca 2019 r. zawód psychiatry dzieci i młodzieży wykonywało 419 lekarzy, a 169 było w trakcie specjalizacji” – ustalono. Według konsultanta krajowego w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży, w Polsce brakuje minimum 300 lekarzy tej specjalności. Co więcej, aż 32 proc. psychiatrów dziecięcych ma już powyżej 55 lat. NIK przypomina także, że system oświaty nie gwarantuje łatwej dostępności do opieki psychologiczno-pedagogicznej. Blisko połowa szkół publicznych różnego typu (44 proc.) nie zatrudnia na odrębnych etatach ani pedagoga, ani psychologa. Tam, gdzie oni są, prowadzenie profilaktyki zaburzeń psychicznych w szkole utrudnia duża liczba uczniów przypadająca na jednego pedagoga czy psychologa[29].

Podsumowując, pomimo bardzo wysokiego poziomu świadomości mankamentów w systemie bezpieczeństwa polskich placówek oświatowych, trudno znaleźć obecnie przykłady systemowego uregulowania tego problemu.


[1] „Bezpieczna szkoła, bezpieczna przyszłość”. Beneficjentem projektu był Karkonoski Sejmik Osób Niepełnosprawnych w Jeleniej Górze. Projekt został w całości sfinansowany ze środków MEN, realizowany w ramach „Bezpieczna+”, rządowego programu wspomagania w latach 2015–2018 organów prowadzących szkoły w zapewnieniu bezpiecznych warunków nauki, wychowania i opieki w placówkach oświatowych. Ostatecznym odbiorcą projektu były szkoły podstawowe, gimnazjalne i ponadpodstawowe

[2] Dane oparte na bazie doświadczeń z udziału autora w projekcie „Bezpieczna szkoła, bezpieczna przyszłość” oraz szkoleń realizowanych w ramach działalności komercyjnej w firmie Security in practice.

[3] Sytuacja uległa nieznacznej i okresowej poprawie w związku z zagrożeniem COVID-19.

[4] Drzwi antypaniczne pozwalają tylko na wyjście z budynku, nie da się ich otworzyć z zewnątrz. Często takie drzwi są montowane w dużych sklepach czy centrach handlowych.

[5] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi, 21.01.2021 r., https://www.nik.gov.pl/aktualnosci/zagrozenia-szkol.html, dostęp: 21.10.2021 r.

[6] Dyrektorzy szkół nie mogli liczyć na wsparcie organów prowadzących (miast, gmin, powiatów). Żaden z 14 skontrolowanych organów prowadzących nie opracował wytycznych, standardów lub procedur służących zapewnieniu bezpieczeństwa w szkołach oraz nie uczestniczył w przygotowaniu przez szkoły procedur postępowania na wypadek zagrożenia zewnętrznego i wewnętrznego.

[7] Obraz przekazywany z kamer nie był analizowany w czasie rzeczywistym, przez co system monitoringu nie mógł być wykorzystywany do zarządzania sytuacją kryzysową – w szczególności w przypadku wdarcia się napastnika do budynku szkoły nie byłoby możliwe śledzenie jego przemieszczania się, a w sytuacji bójki nie byłaby możliwa natychmiastowa interwencja pracownika szkoły. Obraz z kamer mógł być jedynie odtworzony po zdarzeniu. Na tę nieprawidłowość NIK zwracała już uwagę w kontroli z 2016 r. „Wykorzystanie monitoringu wizyjnego w szkołach i jego wpływ na bezpieczeństwo uczniów”.

[8] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami wewnętrznymi i zewnętrznymi, Raport NIK, LLO.430.004.2020, 175/2020/P/20/070/LLO, Delegatura w Łodzi, 16.11.2020 r., https://www.nik.gov.pl/plik/id,23341,vp,26059.pdf, dostęp: 21.01.2021 r., s. 25.

[9] Tamże, s.11–12.

[10] Wynika to z tego, iż nie wiadomo, jak takie ćwiczenia prowadzić, szczególnie w przypadku dużych obiektów.

[11] Według autora to zagrożenie jest na samym końcu całej listy bardziej realnych zagrożeń.

[12] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 18–19.

[13] Tamże, s. 9–10.

[14] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami…

[15] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 9–10.

[16] Autor niniejszego opracowania miał przyjemność być jednym ze współautorów poradnika, szczególnie kwestii związanych z procedurami ewakuacji i Azyl.

[17] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 16–17.

[18] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami…

[19] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 36–37.

[20] W opinii niektórych dyrektorów szkół z Torunia, wprowadzone tym zarządzeniem sygnały alarmowe są bardzo trudne do zrealizowania, a w niektórych przypadkach niemożliwe. Wynika to prawdopodobnie z faktu, że nie zostały przed ich wprowadzeniem zweryfikowane w praktyce.

[21] Zabezpieczenie szkół przed zagrożeniami…, s. 18–19.

[22] Tamże, s. 27.

[23] NIK o zabezpieczeniu szkół przed zagrożeniami…

[24] J. Schwertner, W 2020 r. wzrosła liczba samobójstw młodych Polaków, 25.01.2021 r, https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/liczba-samobojstw-mlodych-polakow-2020-wzrost/gtx812z,79cfc278, dostęp: 25.01.2021 r.

[25] W. Bereś, J. Schwertner, Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa, 2020 r.

[26] J. Schwertner, W 2020 r. wzrosła liczba samobójstw młodych Polaków

[27] Dostępność lecznictwa psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży (w latach 2017–2019), Raport Najwyższej Izby Kontroli, KZD.430.007.2019, nr ewid. 170/2019/P/19/059/KZD, https://www.nik.gov.pl/plik/id,22730,vp,25429.pdf, dostęp: 26.01.2021 r., s. 5.

[28] T. Nęcki, Samobójstwa wśród dzieci i młodzieży, www.poradnik.zdrowie.pl, 14.01.2020 r., https://www.poradnikzdrowie.pl/psychologia/zdrowie-psychiczne/samobojstwa-wsrod-dzieci-i-mlodziezy-aa-M4SZ-yX4a-Uo49.html, dostęp: 1.10.2020 r.

[29] Dostępność lecznictwa psychiatrycznego dla dzieci…, s. 7–10.

Kambodża, stara cywilizacja Khmerów

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Nowa podróż to zawsze delikatne emocje związane z tym, czy wszystko pójdzie dobrze, czy uda się zobaczyć najciekawsze miejsca i poznać interesujących ludzi. To także pytanie, czy zdrowie dopisze i nie będzie takich przygód jak dwa lata wcześniej, kiedy poważnie poobijałem się na skuterze. Tym razem w planach miałem krótki pobyt w Bangkoku, następnie wylot samolotem do Kambodży i później przejściem lądowym wyjazd do Laosu. Po ponadtygodniowym pobycie w Laosie planowałem ponownie spędzić dwie noce w Bangkoku i wrócić do domu.

Na szczęście wszystkie ograniczenia covidowe zostały zniesione i mogłem bez problemu i bez wizy polecieć do Tajlandii. Do dzisiaj mam ciarki, gdy sobie przypomnę ilość kwitów, którą musiałem przygotować za pierwszym razem, oraz pobyt w zamkniętym hotelu w oczekiwaniu na wynik testu. Obecnie problem już nie istnieje i oby nie powrócił, tym bardziej że chyba antyszczepionkowcy mieli rację i niedawno nawet minister zdrowia Niemiec przepraszał za to, że namawiał do przyjmowania szczepionek. Okazało się bowiem, że nastąpił związany z tym bardzo duży wzrost zgonów i chorób.

Zdjęcie 1. Widok z hotelu na Bangkok.

Wylot do Bangkoku przebiegał bez problemu: przesiadka w Dubaju i po pięciogodzinnym oczekiwaniu wylot ogromnym Airbusem A380-800 do Bangkoku. Samolot robi wrażenie i zabiera, w zależności od konfiguracji, od 555 do 853 pasażerów. Na miejscu w Bangkoku wszystko przebiegało bardzo płynnie, ponieważ Tajowie potrafią obsłużyć ogromny ruch turystyczny.

Z lotniska udałem się taksówką do hotelu, chwilę odpocząłem i rozpocząłem zwiedzanie. Tym razem wybrałem bardzo duży hotel Prince Palace Hotel, który – mimo średnich opinii na Booking.com – oferował baseny i siłownie. Najważniejszym plusem była jego lokalizacja w centrum miasta, skąd mogłem wszędzie szybko dojechać albo dojść. Za 200 PLN za pokój dwuosobowy mamy praktycznie apartament z aneksem, w którym znajdują się: lodówka, zlew, czajnik z zestawem herbat i kawy oraz wody, pokój z kanapą, fotelem oraz telewizorem, łazienka oraz sypialnia z telewizorem. Dodatkowo w cenie otrzymujemy dostęp do dobrze wyposażonej siłowni, sali spinningu, sali do aerobiku, sauny oraz dwóch basenów, z czego jeden około 25 metrów długości, i to wszystko w centrum miasta.

Zdjęcie 2. Wnętrze hotelu Prince Palace Hotel.
Zdjęcie 3. Jeden z basenów oferowanych przez hotel.

Sama bezpośrednia okolica hotelu była bardzo ciekawa. Stara zabudowa, poprzecinana kanałami, dawała wiele ciekawych wrażeń. Z drugiej strony ulicy znajduje się targ, gdzie można kupić dosłownie każdego rodzaju owoce, warzywa czy mięsa, w tym słynnego duriana. Ja zafundowałem sobie tackę obranych pomelo za cenę około 10 PLN. W Tajlandii nie warto jeść obfitych posiłków, ponieważ ilość różnego rodzaju owoców zachęca do degustacji, a zamiast wody można pić soki. Z mojej perspektywy te wszystkie ostrzeżenia dotyczące Azji, aby nie jeść i nie pić na ulicy, są po prostu śmieszne. Oczywiście istnieje pewne ryzyko, ale przyjechać do Tajlandii i jeść tylko przetworzone jedzenie w restauracjach, to po prostu zmarnowane pieniądze.

Zdjęcie 4. Widok na kanały w Bangkoku.
Zdjęcie 5. Typowe targowisko, znajdujące się niedaleko mojego hotelu. 

Wieczorem postanowiłem pojechać słynnym tuk tukiem w rejon bardzo znanej ulicy Khaosan Road. Tuk tuk spod hotelu kosztował mnie 200 THB (batów) – pewnie mógłbym się targować, ale akurat cena mi odpowiadała. W rejonie tym oraz w okolicznych uliczkach zlokalizowanych jest setki barów, restauracji, salonów masażu czy obwoźnych restauracji. To taka Tajlandia w pigułce, typowe miejsce pełne rozrywek dla turystów. Dla osób, które nie lubią hałasu czy ścisku, pewnie nie będzie to miejsce godne uwagi, jednak ja je polecam. Od głównych ulic biegną mniejsze, spokojniejsze, więc dla każdego coś się znajdzie. Rejon ten jest szczególnie urokliwy w godzinach wieczornych, kiedy to po zmroku rozświetlają go tysiące lamp, nadających mu bardzie ciekawy klimat. Można tutaj zafundować sobie masaż nóg i leżąc przy ulicy, oglądać ludzi, których przewija się tutaj tysiące z całego świata. Można dobrze i ciekawie zjeść, np. spróbować mięsa z krokodyla czy różnego rodzaju owadów – jak skorpion, skolopendra, świerszcze i wiele innych. Prawdopodobnie jest to głównie atrakcja dla turystów, ponieważ Tajowie jedzą przede wszystkim ryż, makaron czy mięso z kurczaka lub świni. Ale skoro turyści wiedzą, że takie rzeczy się tu jada, to należy spełnić ich oczekiwania.

Zdjęcia 6. Rejon ulicy Khaosan.
Zdjęcia 7. Rejon ulicy Khaosan.

Po pełnym wrażeń wieczorze wróciłem motorkiem za 100 THB do hotelu. Na miejscu jeszcze ustaliłem, gdzie i w jakich godzinach działają basen i siłownie oraz gdzie podawane jest śniadanie.

Zdjęcie 8. Grillowany krokodyl.

Dzień drugi (26.03.2023) – Bangkok

Rano przed śniadaniem udałem się na szybką siłownię, ale delikatnie, ponieważ organizm musi się zaadaptować do upałów i innej strefy czasowej (sześć godzin do przodu w stosunku do Polski). Po bardzo smacznym i obfitym śniadaniu udałem się na małe leżakowanie, opisałem wczorajszy dzień i wreszcie ruszyłem w miasto w poszukiwaniu nowych wrażeń.

Jak zwykle pierwszego dnia zawsze obchodzę rejon hotelu – pozwala to na szybkie oswojenie się z danym miastem czy państwem, zaobserwowanie podstawowych zwyczajów czy tempa życia. W związku z tym, że wyszedłem w okolicach godziny 12.30, było bardzo gorąco. W Tajlandii o tej godzinie życie mocno spowalnia, otwierane są stragany jedynie po stronie cienia, i to w bardzo ograniczonym zakresie. Większość handlu zamiera, co jakiś czas można spotkać przewoźne restauracje lub stałe jadłodajnie przy chodniku. Biorąc pod uwagę, że praktycznie na każdym kroku funkcjonują małe stoiska z ciuchami, pojawia się naturalne pytanie: jak oni zarabiają przy tej liczbie punktów handlowych?

Chodząc wzdłuż kanałów, zauważyłem, że pływają w ich bardzo duże ryby – około 35–45 centymetrów – na które Tajowie polują przy wykorzystaniu procy, do której przymocowana jest żyłka. Ryby wyglądają bardzo okazale i zdrowo, ale w zestawieniu z ściekami wpływającymi do kanałów rodzi się pytanie, na ile są zdrowe. Kanałami co kilka minut przepływają dosyć szybko małe statki wycieczkowe lub tramwaje wodne. Przy samej rzece natomiast zbudowane są przystanki wodne.

Zdjęcie 9. Kanały i tramwaj wodny w rejonie hotelu

Spacerując po wąskich uliczkach, można zauważyć, że podobnie jak w Wietnamie Tajowie mieszkają w bardzo małych mieszkaniach, które pełnią wiele funkcji: kuchni, sypialni czy magazynu towarów. W godzinach 12.00–15.00 daje się zauważyć, podglądając mieszkańców prze okna i drzwi, że większość z nich śpi (ale może to było także spowodowane tym, że to akurat była niedziela). Śpią na łóżkach, na podłodze na matach lub wręcz na wózkach na chodniku – każdy gdzie może.

Zdjęcie 10. Stara zabudowa Bangkoku.

Podczas powolnego spaceru porównywałem ceny produktów. I tak np. za bardzo podobny do duriana owoc, największy rosnący na świecie na drzewie – dżakfrut – bardzo zdrowy i zawierający przeciwutleniacze zapłaciłem około 4 PLN za 0,25 kg. Zupa w chodnikowej restauracji kosztuje około 6 PLN, a tajskie whisky – około 20 PLN za 350 ml. Butelka wody mineralnej 300 ml to wydatek około 1,20 PLN, gdy przy Khaosan Road jedno mało piwo kosztuje 20 PLN.

Po dwóch godzinach spacerowania wstąpiłem do małej ulicznej kuchni na zupę. W barze była para Tajów. Oczekując na zamówienie posiłku, widziałem, jak właścicielka przenosi ciężką butlę z gazem i prawie w tym samym momencie wraz z jedzącym posiłek Tajem ruszyliśmy, aby jej pomóc. Po jakimś czasie para po zakończonym posiłku wstała i ewidentnie chciała mi coś powiedzieć. Zrozumiałem tylko tyle, że chcą zapłacić mój rachunek. Pokazywałem, że nie ma potrzeby, jednak widząc, że im na tym zależy, wstałem i bardzo serdecznie podziękowałem. Było mi bardzo miło, ta sytuacja najlepiej świadczy o tutejszej gościnności.

Zdjęcie 11. Dżakfrut – największy owoc rosnący na drzewie w postaci oryginalnej i po wydobyciu części jadalnej.

Już rejonie hotelu zauważyłem skupisko mężczyzn oglądających w TV walki tajskiego boksu. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że podobnie jak na typowym meczu tajskiego boksu obstawiają oni, kto wygra walkę. Kiedy dwa lata wcześniej miałem okazję oglądać tajski boks w najsłynniejszej hali Bangkoku Lumpinee Boxing Stadium, widziałem, że w trakcie meczu duża grupa mężczyzn obstawiała walki, stawiając to na czerwonego, to na niebieskiego zawodnika (od koloru spodenek). Na ulicy jeden z Tajów zachęcał mnie, abym obstawiał, zrobił sobie nawet zdjęcie ze mną. Bardzo miłe spotkanie i atmosfera. Tajowie bardzo pozytywnie reagują na turystów i robienie zdjęć przez turystów nie wywołuje u nich negatywnych reakcji, jak to często dzieje się w krajach afrykańskich.

Po powrocie zaliczyłem szybki basen oraz spacer z aparatem po lokalnym warzywniaku w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Przy okazji objadłem się świeżym obranym pomelo – białym i czerwonym. Palce lizać.

Zdjęcie 12. Wspólne oglądanie meczu tajskiego boksu i obstawianie walk.

Wieczorkiem zaplanowałem wypad taksówką na Khoasan Road. Ciekawostka – kiedy targowałem przejazd, zaproponowano mi cenę 200 THB. Powiedziałem, że mogę zapłacić 150, ale człowiek pamiętał, że dzień wcześniej zapłaciłem 200. Odpowiedziałem, że już znam ceny…Na miejscu zafundowałem sobie mocny godzinny masaż stóp za około 35 PLN. Następnie pospacerowałem i zjadłem Mango Sticky Rice, tj. zasmażany ryż z mango polewany mleczkiem kokosowym oraz makaron z krewetkami. Podsumowując, za godzinny masaż i dwa pyszne posiłki w centrum Bangkoku zapłaciłem około 140 PLN, co jest niemożliwe np. w Polsce, szczególnie w atrakcyjnych miejscach. Sam masaż przy głównej ulicy to już „rozpusta” ze względu na klimat, a możliwość obserwowania ludzi i słuchania muzyki to dodatkowa atrakcja. Widać, że atrakcje turystyczne tego kraju docenia cały świat. Przyjeżdżają tu ludzie w każdym wieku i każdy czuje się bezpiecznie i zrelaksowany.

Zdjęcie 13. Wspólne zdjęcie z jednym z Tajów obstawiającym walki.

Kiedy wróciłem około 22.00 do hotelu, zauważyłem, że życie dopiero się zaczyna. Otwarte wszystkie pozamykane w ciągu dnia bazary, szczególnie punkty kulinarne, gdzie Tajowie spokojnie spożywali posiłek bez ryzyka udaru słonecznego.

Zdjęcie 14. Masaż stóp przy jednej z głównych ulic turystycznych.

Dzień trzeci (27.03.2023) – wylot do Kambodży

Dzień zacząłem od porządnej porcji ruchu na siłowni, basenu oraz pysznego śniadania. Następnie taksówką hotelową za 65 PLN udałem się na lotnisko międzynarodowe Don Muang, skąd miałem wylot do Phnom Penh, tj. stolicy Kambodży. Po drodze miałem okazję podziwiać Bangkok, który według różnych szacunków liczy około 10 milionów ludzi, pracuje tu także wielu robotników z Kambodży, Laosu czy Myanmar. W całej Polsce nie ma tylu drapaczy chmur, co w tym jednym azjatyckim mieście. Będąc tu osobiście, człowiek ma pewność, że mają rację ci, którzy uważają, że przyszłość należy do azjatyckich tygrysów.

Na lotnisku szybko załatwiłem wszystkie formalności i z ciekawością czekałem na lot do nowego kraju – chyba już czterdziesty siódmy, w którym miałem okazję postawić stopę. Zdążyłem jeszcze zjeść pyszną zupę z mięsem z kaczki oraz deser z mango w mleku z kokosu i doriana – za bardzo przyzwoite pieniądze, szczególnie w porównaniu z cenami na lotnisku w Warszawie.

Odlot nastąpił z małym opóźnieniem około 20 minut, ale bez innych problemów. W samolocie wszyscy obcokrajowcy otrzymali deklarację celną oraz kwit imigracyjny do wypełnienia. Po wylądowaniu, mimo pewnych obaw związanych z brakiem wizy, doznałem bardzo pozytywnego doświadczenia. Wszystko zajęło może z 10 minut. Najpierw wyrobienie wizy, polegające na tym, że funkcjonariusz wziął mój paszport, zapytał, ile dni będę, zażądał 35 USD i po pięciu minutach miałem wizę wklejoną do paszportu. Nikt nie chciał ode mnie zdjęć paszportowych, o czym wszechobecnie informował internet. Dodatkowo do paszportu wklejono mi kwit imigracyjny z podstawowymi danymi i planowanymi terminami pobytu. Kolejny punkt to kontrola paszportowa, która także przebiegała bardzo szybko. Chwilę później wymieniłem dolary po 4000 rielów (KHR) za 1 USD i siedziałem w tuk tuku za 10 USD do hotelu.

Zdjęcie 15. Tuk tuk i mój kierowca na lotnisku w Phnom Penh.

Po drodze miałem okazję podziwiać miasto, a szczególnie jego niesamowite korki. W związku z tym, że mi się nie spieszyło, korzystałem z czasu na robienie zdjęć i filmów. Kierowca zaoferował mi objazd miasta, więc wziąłem jego namiary i obiecałem się odezwać, jeśli będę zainteresowany.

Po przybyciu do hotelu humor natychmiast mi się bardzo poprawił. Za cenę 163 USD za cztery noce miałem do dyspozycji pokój na poziomie pięciu polskich gwiazdek, z basenem i siłownią włącznie. Hotel znajdował się praktycznie 100 metrów od rzeki Tonle Sab, która kawałek dalej łączy się z Mekongiem.

Zdjęcie 16. Widok na współczesny Phnom Penh.
Zdjęcie 17. Widok na współczesny Phnom Penh.

Po szybkim zameldowaniu udałem się na kolację i obchód okolicznych ulic. Po drodze ustaliłem kilka ciekawych wariantów rejsu po obu rzekach z zachodem słońca włącznie. Wokół było setki restauracji, barów czy nocnych klubów. Widać było, że każdy znajdzie tu spełnienie swoich najskrytszych pragnień… (bez oceniania). Odwiedziłem także nocny market, gdzie na placu ludzie rodzinami lub w gronie przyjaciół spożywali posiłek na rozłożonych wszędzie dywanach. Zostałem też zaproszony do wspólnego zjedzenia posiłku oraz wypicia piwa z grupą młodych ludzi, kiedy zapytałem, czy mogę zrobić z nimi krótki filmik. Ceny posiłków w większości barów zaczynały się od 4,5 USD.

Podsumowując pierwszy dzień w Kambodży, muszę stwierdzić, że uderzają ogromna energia młodych ludzi, otwartość, piękna pogoda, piękne okolice rzeki oraz setki barów i restauracji. Duży kontrast pomiędzy pięknymi budynkami a zaniedbanymi okolicami czy nawet pełnymi śmieci ulicami. Wszystko dla ciała i ducha.

Zdjęcie 18. Widok na Phnom Penh z hotelowego basenu.
Zdjęcie 19. Targowisko bezpośrednio przy moim hotelu.
Zdjęcie 20. Promenada biegnąca wzdłuż rzeki Tonle Sap.
Zdjęcie 21. Ruch statków wycieczkowych na rzece Tonle Sap.
Zdjęcie 22. Wspólna kolacja w nocnym markecie.

Dzień czwarty (28.03.2023) – Phnom Penh

Rano, po dobrym śnie i pysznym śniadaniu w sali na siódmym piętrze z widokiem na Mekong, poprosiłem w recepcji o przedłużenie mojego pobytu o jeden dzien. Po prostu hotel był tak fantastyczny i świetnie zlokalizowany, że grzechem byłoby spieszyć się i nie skorzystać ze wszystkich atrakcji. Za cenę 55 USD za pokój dwuosobowy ze śniadaniem, w warunkach polskiego minimum czterogwiazdkowego hotelu, miałem do dyspozycji basen oraz siłownię, dodatkowo na siódmym piętrze bez dachu znajdowała się restauracja z widokiem na rzekę oraz dwa minibaseny z pięknym widokiem na miasto. Coś niesamowitego.

W planach miałem spokojny dzień: chciałem zwiedzić przede wszystkim Pałac Królewski i Muzeum Narodowe, natomiast wieczorem popłynąć na godzinną wycieczkę łodzią, aby podziwiać zachód słońca. Idąc w kierunku Muzeum Narodowego, natknąłem się na jakąś świątynię buddyjską, gdzie zaczepił mnie właściciel tuk tuka. Niespecjalnie chciałem z nim rozmawiać, ale zaczął opowiadać o świątyni i pokazał mi zalaminowaną kartę z głównymi atrakcjami Phnom Penh. Dodatkowo powiedział, że muzeum i pałac są do godziny 14.00 nieczynne z uwagi na obiad. Była to oczywiście typowa ściema dla turystów, tak jak kiedyś w Hanoi w Wietnamie.  

Po krótkiej negocjacji namówił mnie na zwiedzanie dwóch świątyń – Wat Phnom i Golden Temple – za 15 USD. Oba zabytki są godne polecenia, szczególnie Złota Świątynia, która może pochwalić się przepięknymi zdobieniami wewnątrz. W niej właśnie miałem okazję być świadkiem jakiegoś obrzędu, który polegał na tym, że mnich polewał dwie kobiety wodą, recytując jakieś słowa i co chwila rozbijając naczynia o podłogę. W świątyni widziałem też, jak dwie kobiety składają ofiary w postaci jedzenia, przy czym w jednym przypadku był to upieczony prosiak. Widać, że władze Kambodży zwracają dużą uwagę na odrestaurowywanie zabytków i pielęgnowanie tożsamości imperium khmerskiego. Daje się to zauważyć w zabytkach, architekturze oraz muzyce.

Zdjęcie 23. Złota Świątynia w całej okazałości.
Zdjęcie 24. Złota Świątynia wewnątrz jest pięknie zdobiona.
Zdjęcie 25. Złota Świątynia, stół ofiarny z darami.

W trakcie podróżowania po stolicy dogadałem się z moim kierowcą na kolejne dwa dni, tj. zwiedzenie pól śmierci, gdzie reżim Polpota wymordował tysiące ludzi, muzeum terroru oraz podróż na wyspę, gdzie można poznać całą technologię produkcji jedwabiu. Kolejnego dnia miałem pojechać z kierowcą do jego wsi, gdzie chciałem poznać życie zwykłych ludzi na wsi. Dowiedziałem się, że jego córka studiuje, natomiast syn jest bardzo niesforny – jeżdżąc za szybko motorem, często po alkoholu, doprowadził już do trzech wypadków, miał też liczne złamania, które spowodowały, że ojciec zastawił dom i ziemię, aby opłacić operacje dla syna. Kosztowały one około 15 tys. USD.

Zdjęcie 26. Złota Świątynia – ciekawy obrzęd religijny.

Po ustaleniu godziny wyjazdu udałem się do Muzeum Narodowego, które posiada ogromne zbiory zabytków, w tym rzeźby z kamienia czy odlewy z brązu oraz srebra. Sam budynek jest bardzo ciekawie zaprojektowany i nawiązuje do historii Khmerów. Muzeum nie jest specjalnie wielkie, wystarczy około 45 minut, aby obejrzeć bez odczucia znudzenia artefakty. Miejsce godne polecenia, koszt 10 USD, nie wolno robić zdjęć aparatem, natomiast wolno telefonem.  

Zdjęcia 27. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 28. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 29. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.
Zdjęcia 30. Muzeum Narodowe na zewnątrz i wewnątrz.

Następnie odwiedziłem imponujący Pałac Królewski – miejsce pod względem obszaru, zdobień i układu, tj. pałac plus budynki religijne, przypominało kompleks pałacowy w Bangkoku w Tajlandii, przy czym ten w Bangkoku jest nieznacznie większy i bogatszy. Ten w Phnom Penh cały czas jest jeszcze restaurowany i w przyszłości będzie piękną atrakcją turystyczną i dumą narodową. Na zakończenie wypiłem pyszne espresso i zrobiłem sobie zdjęcie z mnichem, który odpoczywał opodal.

Zdjęcia 31. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 32. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 33. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcia 34. Pałac Królewski w Phnom Penh.
Zdjęcie 35. Charakterystyczne dla Kambodży historyczne wozy.
Zdjęcie 36. Zespół muzyczny na terenie muzeum grający na tradycyjnych kambodżańskich instrumentach muzycznych. W tle mapa imperium khmerskiego.
Zdjęcie 37. Zdjęcie autora z mnichem na terenie Pałacu Królewskiego.

Po dużej porcji wrażeń kulturalno-duchowych wróciłem tuk tukiem do hotelu i udałem się na basen, aby nieco spalić kalorii po pysznych obiedzie, który zjadłem po drodze za zawrotną cenę 2 USD – makaron z warzywami i kiełkami oraz duży kufel świeżo wyciskanego soku z trzciny cukrowej, która jest tutaj bardzo popularna.

Po basenie szybkim marszem udałem się nad rzekę złapać rejs po Mekongu, aby obejrzeć zachód słońca. Za 5 USD mamy godzinny rejs statkiem na tarasie widokowym, gdzie było około 10 osób, oraz piwo w cenie, gdy tymczasem w restauracjach samo piwo kosztuje 1,5 USD. Rejs był bardzo interesujący, piękna pogoda, około 30°C, bryza od wody, możliwość podziwiania miasta od strony rzeki oraz ruchu statków po Mekongu. Niestety samego zachodu nie widziałem, ponieważ przyszły wcześniej chmury. Wracając, zauważyłem na brzegu półwyspu dzielącego obie rzeki wiele małych łodzi rybackich. Kiedy obok przepływała inna łódź, podsłuchałem, jak przewodnik przez mikrofon mówił, że to odmienna grupa etniczna, posiadająca swój język, która żyje na łodziach i trudni się połowem ryb.

Po zakończonym rejsie zjadłem pyszną kolację w hotelu na tarasie widokowym z widokiem na rzekę, a następnie pochodziłem po okolicznych ulicach i podziwiałem nocne życie Kambodżańczyków. Muszę przyznać, że do złudzenia przypomina ono zwyczaje Tajów czy Wietnamczyków, z tym że ze względu na dużą ilość śmieci dokoła bardziej przypomina Wietnam. Widać na każdym kroku ogromne bogactwo kuchni, można przebierać w ogromnej ilość owoców i warzyw, ryb, mięs, owoców morza czy wreszcie prażonych robaków. Zauważyłem, że jedzą nawet bardzo małe ptaki, przypominające wielkością naszego wróbla.

Zdjęcie 38. Rejs po rzece Tonle Sap i Mekongu.
Zdjęcie 39. Rejs po rzece Tonle Sap i Mekongu.
Zdjęcie 40. Tradycyjne tuk tuki.
Zdjęcie 41. Tradycyjna architektura.
Zdjęcie 42. Prażone owady, w smaku neutralne.

Podsumowując – dzień uważam za bardzo ciekawy i udany. Im dłużej tu jestem, tym odkrywam więcej możliwości. Udało mi się także natknąć na punkt, gdzie można kupić bilet autobusowy do Siem Reap, który kosztuje 15 USD, gdy w hotelu za prywatny samochód tylko dla mnie miałem zapłacić 65 USD. Najciekawsze są jednak ceny, które poza wejściem do muzeów czy pałacu są naprawdę bardzo niskie.

Dzień piąty (29.03.2023) – Phnom Penh Kambodża

Tym razem udało mi się wstać wcześniej i zebrać na poranne bieganie, chciałem też zobaczyć, jak wygląda poranne życie w tym mieście. Gdy tylko wybiegłem na nadrzeczną promenadę, zauważyłem grupę kilkunastu kobiet, Chinek, sądząc po napisach na koszulkach, które pod kierownictwem męskiego instruktora trenowały jakiś system ruchów, może walki wręcz, przy wykorzystaniu wachlarzy. Wszystko działo się przy akompaniamencie muzyki orientalnej.

Zdjęcie 43. Poranny, bardzo oryginalny trening seniorek nad brzegiem rzeki.

Nie musiałem ubiec nawet 300 metrów, aby zobaczyć grupę ludzi ćwiczących na tzw. letniej siłowni, których teraz wiele w Polsce. Jakiś kilometr dalej zobaczyłem z kolei kilkanaście osób, głównie kobiet, które na karimatach uprawiały jogę. Biegnąc, podziwiałem nowoczesną zabudowę miasta, w tym budowę drapaczy chmur. Biegnąc dalej w kierunku nowoczesnej dzielnicy drapaczy chmur, widziałem starsze osoby pływające w piankach w Mekongu czy rybaków, mieszkających na łodziach sprzedających ryby. Sądząc po strojach, byli to muzułmanie. Na końcu promenady z kolei zobaczyłem trzech mężczyzn odbijających tylko nogami jakiś przedmiot, który na końcu miał lotkę, przez co zawsze ustawiał się w tym samym kierunku. Tylko po tym porannym bieganiu mogę spokojnie powiedzieć, że mieszkańcy miasta dużą wagę przywiązują do ruchu fizycznego.

Zdjęcie 44. Poranne widoki.
Zdjęcie 45. Spacerujący mnich na tle drapaczy chmur w Phnom Penh.
Zdjęcie 46. Łodzie lokalnych rybaków – tu odbywa się ich całe życie.
Zdjęcie 47. Poranny jogging po promenadzie.
Zdjęcie 48. Parking dla skuterów.

Po szybkim śniadaniu o 9.30 czekał na mnie mój tuk tuk. Pierwszym przystankiem było centralna katowania reżimu Pol Pota o nazwie S21.

Zdjęcie 49. Więzienie S21, znajdujące się w byłej szkole.
Zdjęcie 50. Więzienie S21 – typowa sala tortur.
Zdjęcie 51. Więzienie S21 – jeden z byłych więźniów, który przeżył tortury.
Zdjęcie 52. Więzienie S21 – bardzo małe cele dla kobiet.

Po tych przykrych widokach – zobaczyłem narzędzia i metody zbrodni – pojechałem w jeszcze gorsze miejsce zwane polami śmierci, gdzie systemowo i metodycznie mordowano wszystkich urojonych i prawdziwych przeciwników reżimu. Nie wchodząc w szczegóły, chcę tylko napisać, że na 9 milionów obywateli Kambodży w tamtym czasie, w latach 1975–1979, Czerwoni Khmerzy pod rządami Pol Pota zamordowali 3 miliony z nich. Ciekawostką jest, że po przejęciu władzy w ciągu 48 godzin zmusili wszystkich mieszkańców Phnom Penh do opuszczenia miasta i wyjazdu na wieś, gdzie mieli zajmować się rolnictwem, o czym nie mieli żadnego pojęcia. W więzieniu S21 miałem okazję zakupić książkę jednego z ocalałych więźniów. Natomiast na polach śmierci, gdzie w tej chwili znajdują się muzeum i mauzoleum, nadal z ziemi wystają kości pomordowanych, co można dostrzec gołym okiem. Najtragiczniejsze jest to, że sam Pol Pot po utracie władzy na rzecz ekipy powiązanej z Wietnamem został uznany przez ONZ i państwa zachodnie za prawowitego włodarza Kambodży i dożył 72 lat. Jego morderczy rząd zasiadał także w ONZ jako prawowity rząd Kambodży. Temat naprawdę zasługuje na zapoznanie.

Zdjęcie 53. Pola śmierci – mauzoleum wypełnione czaszkami ofiar.
Zdjęcie 54. Pola śmierci.
Zdjęcie 55. Pola śmierci – drzewo, o które roztrzaskiwano małe dzieci.

Po zwiedzeniu tych smutnych, ale obowiązkowych miejsc udałem się na jedwabną wyspę, zatrzymując się jeszcze na tzw. rosyjskim targu, polecanym jako idealne miejsce do zakupu wszelkiego rodzaju suwenirów przez turystów. Po wizycie mogę z całą odpowiedzialnością potwierdzić, że jest to świetny targ, gdzie można zjeść, kupić owoce, warzywa i mięso, ale przede wszystkim kupić najważniejsze pamiątki, czyli magnesiki i całą resztę ciekawych rzeczy, jak rzeźby czy rękodzieło. Jest tam po prostu wszystko.

Zdjęcie 56. Rosyjski market.

Realizując wcześniejszy plan, po zakupach na rosyjskim targu pojechałem z Tomem na Jedwabną Wyspę, gdzie duża część lokalnej ludności trudni się produkcją jedwabiu z jedwabników. Chińska technologia produkcji jedwabiu, która była pilnie strzeżoną tajemnicą Chińczyków przez tysiące lat, została mi podana za cenę 3 USD. Zobaczyłem absolutnie wszystko: żywe gąsienice, które trzymałem na rękach, cały proces produkcji kokonów, powstawanie motyla, współżycie owadów, znoszenie jaj, karmienie gąsienic, budowanie przez nie kokonów, opuszczanie kokonów, a następnie ich gotowanie i rozwijanie z nich nici.

Zdjęcie 57. Moja przewodniczka prezentująca żywe owady oraz wyprodukowane przez nie kokony.
Zdjęcie 58. Żywe jedwabniki w trakcie karmienia.

Kilka ciekawostek, które udało mi się zapamiętać: jedna samica znosi od 250 do 300 jaj. Po wykluciu się młodych są one karmione cztery razy dziennie przez około cztery tygodnie i za każdym razem są przenoszone na inne naczynie, aby odchody ich nie zabiły. Następnie, kiedy uzyskują jednolity zielony kolor, przestają być karmione liśćmi morwy i wtedy w ciągu 24 godzin zwijają się w kokon. Po pewnym czasie otwierają kokon i większość z nich go opuszcza. Następnie po kontakcie płciowym znoszą jajka i giną. Z kolei sam kokon jest gotowany w wodzie i za pomocą specjalnego suszonego liścia nieznanej mi rośliny pobierane są zaczątki nici. Jedna nić zwijana jest z około 30 cieniutkich nici jedwabnika. Następnie nici są zwijane na szpule. Po przygotowaniu szpuli i ich rozciągnięciu na krosnach są one dodatkowo zwilżane, aby się nie łączyły. Standardowo produkuje się materiał o szerokości 1 metra i długości 4 metrów. Niesamowite doświadczenie edukacyjne, które powinny znać dzieci w szkole podstawowej.

Zdjęcie 59. Tworzenie kokonów.
Zdjęcie 60. Pozyskiwanie nici z kokonów.
Zdjęcie 61. Produkcja gotowej jedwabnej tkaniny.

Po powrocie znów zaliczyłem trening pływacki na basenie oraz zrobiłem tzw. wieczorny obchód dzielnicy, gdzie skusiłem się na pieczonego ptaka wielkości gołębia za 1 USD oraz zjadłem lody z duriana – ciekawe doświadczenie kulinarne. Wszystko należało przepić dobrą whisky. Każdego dnia, wychodząc wieczorem, odkrywam uroki tej kultury. Nie ma tu zakazów, masz, co masz i możesz to sprzedać, komu chcesz. Zauważyłem, że jakość ma tutaj znaczenie, są punkty kulinarne, w których zawsze jest mnóstwo ludzi, a są też takie, gdzie nie ma nikogo. Żadne oficjalne nakazy czy zakazy nie są potrzebne. Miałem okazję z moim kierowcą zjeść obiad w jego ulubionym barze i przyznaję, że był to jeden z moich najlepszych posiłków. Jedyny minus stanowiło straszne mlaskanie kierowcy. Słyszałem, że w kulturze azjatyckiej to norma, ale jedno – słyszeć, a drugie – doświadczyć. Dałem radę, ale nie było łatwo.

Zdjęcie 62. Jedna z ulic w rejonie mojego hotelu.

Dzień szósty (30.03.2023) – Phnom Penh, wyjazd poza miasto

O poranku, tak jak poprzedniego dnia, zrobiłem krótką przebieżkę nadrzeczną promenadą i zjadłem szybkie śniadanie. O 9.30 jak dzień wcześniej czekał na mnie mój kierowca tuk tuka Tom i zgodnie z planem pojechaliśmy do jego wsi. Droga zajęła nam około półtorej godziny. Była to dla mnie idealna okazja do podziwiania rozbudowy miasta, którego tempo rozwoju jest imponujące. Nigdy bym sobie tego nie wyobraził, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy.

Nowe drogi, kilkupasmowe, tysiące punktów handlowych, zakładów usługowych, a najbardziej imponujące są gigantyczne w swoich rozmiarach, budowane na otwartych przestrzeniach osiedla mieszkaniowe dla tysięcy ludzi lub osiedla willowe dla setek bardzo bogatych nabywców. Według Toma to wszystko jest szykowane pod kątem Chińczyków, którzy będą je kupowali. W większości deweloperzy to firmy chińskie. Kiedy go zapytałem, skąd pochodzą na to pieniądze, stwierdził, że rząd dał Chińczykom prawo do osiemdziesięciopięcioletniej dzierżawy kopalń przy granicy i bardzo ściśle z nimi współpracuje. Jak dalej tak to się będzie rozwijało, to Kambodża stanie się prowincją Chin. Zresztą partia Kambodian People Party rządzi już czwartą kadencję i nie zamierza oddać władzy.

Zdjęcie 63. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.
Zdjęcie 64. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.
Zdjęcie 65. Nowoczesne osiedla mieszkaniowe dla zamożnych.

Kiedy dojechaliśmy do wsi Toma, życie bardzo zwolniło. Spacerując po wsi, miałem okazję obserwować lokalny market i fotografować tradycyjne domy mieszkańców Kambodży. Ludzie się uśmiechali, byli bardzo przyjaźni, nie mieli też nic przeciwko, kiedy im robiłem zdjęcia. Dzieci mnie zaczepiały, pozdrawiały po angielsku i pytały, skąd jestem i dlaczego przyjechałem do Kambodży. Typowa zabudowa to dom drewniany stojący na wysokich filarach, tak jakby był przygotowany na zalanie przez rzekę. Jednak życie toczy się na samym dole, gdzie na zewnątrz stoją łóżka, na których ludzie śpią w nocy lub bawią się w dzień. Część ludzi spała na hamakach, część przygotowywała posiłek, ale spędzali czas bardzo rodzinnie. Ciekawostka, że w każdej zagrodzie jest pies, który wychodzi na drogę i szczeka, kiedy ktoś obcy się kręci, dając zarazem znać sąsiadom, że coś się dzieje.

Zdjęcie 66. Typowy dom na wsi.
Zdjęcie 67. Rzadki widok konia w Kambodży.
Zdjęcie 68. Życie zwykłych mieszkańców Kambodży.

Pojeździliśmy trochę częściowo rozbitym skuterem syna po okolicy. Nad rzeką widziałem zacumowane przy brzegu pływające domy ludzi, którzy według oświadczenia Toma są Wietnamczykami. Ludzi ci całe swoje życie spędzają na łodziach. Zastanawiające jest to, że korzystają z wody z rzeki, która do czystych nie należy, tym bardziej że trafiają tam wszystkie ścieki z miast.

Zdjęcie 69. Łodzie wietnamskich rybaków.

Po drodze oczywiście miałem okazję wypić sok z trzciny cukrowej, który błyskawicznie daje energię, czy sok z kokosa, który lepiej gasi pragnienie niż woda mineralna. Przy tych upałach jedzenie raz na pięć – sześć godzin nie stanowi problemu, wystarczy się napić wymienionych soków. Dla lokalnej ludności nie jest to tanie, bo zarówno kokos, jak i trzcina kosztuje dolara, chyba że jest to cena dla zagranicznych turystów.

Zdjęcie 70. Zabudowa wiejska z inwentarzem.
Zdjęcie 71. Pola ryżowe we wsi Toma.

Po kilku godzinach przyszedł czas na powrót. Chciałem koniecznie z bliska obejrzeć te ogromne osiedla. Do jednego udało się wjechać i porobić zdjęcia, bo część domów była jeszcze na sprzedaż. Za takie wille w Polsce trzeba by zapłacić około 2 mln PLN. Do innego osiedla już nas nie wpuszczono, ponieważ całe było wyprzedane i ochrona powiedziała, że nie wolno robić zdjęć. Osiedla są otoczone murem lub ogrodzeniem z innego materiału i maja potężną bramę wjazdową, gdzie ochrona sprawdza wjeżdżających i punkty handlowo-usługowe wewnątrz.

Po drodze pojechaliśmy jeszcze z Tomem do szpitala po jego żonę i połamanego syna. Pokazał mi swoje zdjęcia RTG, z których wynikało, że ma obojczyk, kości piszczelowe i strzałkowe na śrubach.

Po powrocie miałem siły już tylko na basen oraz spacer po mieście. Odwiedziłem bardzo dobry lokalny bar, gdzie każdego dnia widziałem jedzących białych turystów. Skusiłem się i zjadłem pyszną zupę z makaronem i pierogami – ciasto było wyrabiane na oczach konsumentów. Pierogi podawano z warzywami, krewetkami czy świniną. Wszystko bardzo smaczne i kosztowało 5 USD.

Zdjęcie 72. Mój hotel w Phnom Penh.
Zdjęcie 73. Basen w moim hotelu.
Zdjęcie 74. Okolice hotelu.
Zdjęcie 75. Okolice hotelu.

Wracając do hotelu, kupiłem jeszcze bilet autobusowy na 8.30 rano do Sim Reap. Muszę przyznać, że po trzech dniach pobytu w dużym i gwarnym mieście poczułem ochotę na zmianę otoczenia. Najbardziej będzie mi brakowało hotelu, który naprawdę jest fantastyczny. 

Dzień siódmy (31.03.2023) – podróż z Phnom Penh do Siem Reab

Zgodnie z umową z przedstawicielem firmy, która sprzedała mi bilet na autobus, chwilę po 8.00 podjechał po mnie tuk tuk i zabrał do miejsca, skąd miał wystartować bus. Oczywiście, jak to bywa, było duże opóźnienie a po drodze zabieraliśmy jeszcze inne osoby. Nie miało to dla mnie większego znaczenia, bo i tak cały dzień przeznaczyłem na przemieszczenie do Siem Reab.

Po drodze mieliśmy dwie przerwy, z czego jedną dłuższą na obiad. Miejsce starannie dobrano ze względu na szybkość podawania posiłków oraz parking. Sama restauracja była oczywiście obiektem bez ścian, jak większość w Kambodży – w tym klimacie wystarczy dach, który osłania od słońca i deszczu. Część stolików, poza główną restauracją, otaczały hamaki, na których goście leżakowali po posiłku. Cena posiłku – kurczak, ryż i woda – to około 15 PLN.

Zdjęcie 76. Restauracja dla pasażerów.
Zdjęcie 77. Miejsca dla rodzin. Obok hamaki do spoczynku po posiłku.

Po drodze dosiadały się kolejne osoby, których na końcu było już jedenaście, a wyruszały cztery. Ja zajmowałem miejsce w przedostatnim rzędzie, gdzie siedziały kobiety, z czego jedna z synem, i jak to bywa u kobiet na całym świecie, były bardzo gadatliwe, a chłopak grał głośno w gry komputerowe na telefonie. Pomyślałem sobie, że pewne rzeczy są takie same na całym świecie. Próbowały mnie zagadywać, ale bariera językowa bardzo studziła zapędy. Wszyscy w busie ze sobą rozmawiali, jakby się znali wcześniej, wszyscy też bardzo miło reagowali na mnie, zachowywali się bardzo pomocnie i sympatycznie.

Po drodze mijaliśmy przepiękne tradycyjne domy, z czego część była bardzo starannie odrestaurowana. Niektóre pola już się bardzo zieleniły i rósł na nich ryż, na innych, suchych, krowy zjadały resztki po żniwach. Teren był bardzo płaski, poprzełamywany pojedynczymi palmami lub grupami tych drzew. Wszędzie widziałem ogromną energię i rozwój, dużo nowych konstrukcji czy dróg.

Zdjęcie 78. Bardzo przyjaźni pasażerowie.

Na miejscu przywitał nas bardzo intensywny, ale chwilowy deszcz. W pewnym momencie, kiedy część pasażerów wysiadała, do busa zajrzał człowiek i powiedział, że przyjechał po mnie i zabierze mnie do hotelu. Taka się zresztą umówiłem z człowiekiem od biletów z Phnom Penh. Powiedział, że zabierze mnie za darmo i porozmawiamy o wycieczkach z nim w kolejne dni. Układ mi pasował, powiedziałem tylko, jakie są moje oczekiwania i że ma pomyśleć na temat ceny i szczegółów.

Hotel kolejny raz mnie zaskoczył – był na takim samym poziomie jak ten z Phnom Penh, jednak miasto jest jakby spokojniejsze, czystsze i ładniejsze. W hotelu, który znajdował się w postkolonialnym budynku, do dyspozycji gości oddano także basen i małą, ale dobrze wyposażoną siłownię. W mieście w oczy rzuciły się od razu pięknie odrestaurowane pokolonialne budynki, które teraz służą w większości za restauracje czy punkty handlowe. Nawet same tuk tuki były bardziej zadbane, a część z nich specjalnie stylizowano na różne style – kowbojski, BMW czy futurystyczny.

Zdjęcie 79. Mój hotel w Siem Reap.
Zdjęcie 80. Mój pokój hotelowy.
Zdjęcie 81. Mój hotel. W cenie i warunkach nie do zdobycia w Polsce.
Zdjęcie 82. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 83. Bardzo ciekawe i zadbane tuk tuki, jakich już później nigdzie nie spotkałem.
Zdjęcie 84. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 85. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.
Zdjęcie 86. Zabudowa kolonialna w Siem Reap.

Wieczorem miasto wyglądało jeszcze piękniej. Podobnie jak w Bangkoku czy Phnom Penh, życie dopiero wtedy ożywało, oczywiście ze względu na temperaturę. Pomimo że było chłodniej, to jednak organizm dalej się pocił. Kamienice podświetlone sprawiały wspaniałe wrażenie, a na ich tle stylizowane tuk tuki, człowiek mógł poczuć atmosferę odległych czasów. Widziałem mnóstwo świetnie przygotowanych i stylizowanych barów, restauracji czy klubów. Wydzielono nawet opisaną dużymi literami ulicę Pub Street, głośniejszą niż inne miejsca, gdzie często puszczano muzykę na żywo. Wszystkie sklepy były pootwierane – nocny market w całej okazałości, gdzie każdy turysta znajdzie coś dla siebie i to w cenach atrakcyjniejszych niż w stolicy, nawet na rosyjskim targu.

Zdjęcie 87. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 88. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 89. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 90. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 91. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.
Zdjęcie 92. Siem Reap nocą, jeszcze piękniejszy niż za dnia.

Oczywiście wszędzie widziałem punkty oferujące masaż we wszelkich jego formach. Ja tym razem postanowiłem wybrać najlepszy masaż z internetu i okazał się to strzał w dychę. W The Secret Eden SPA za cenę kilkunastu dolarów można mieć godzinny lub dłuższy profesjonalny masaż, jaki w Polsce jest praktycznie niemożliwy do zdobycia. Wszystko na najwyższym poziomie: obsługa, czystość i atmosfera. Po masażu, zrelaksowany, napajałem się miłą atmosferą na każdym kroku, muzyką, dobrym jedzeniem, oglądałem stragany i myślałem, jakie życie może być piękne, kiedy człowiek się budzi i codzienne widzi słońce i jest mu bardzo ciepło.

Dzień ósmy (1.04.2023) – Angkor Wat

Rano, zgodnie z umową z kierowcą, o godzinie 11.00 opuściłem hotel w gotowości do zwiedzania pozostałości po imperium khmerskim, w tym najważniejszego obiektu – legendarnej Angkor Wat. Okazało się, że pod hotelem czeka inny kierowca, który powiedział, że to on dzień wcześniej wysłał mi kierowcę. Powiedziałem, że nie taka była umowa, nie lubię takich sytuacji, kiedy ktoś mnie przekazuje jak walizkę. Jednak nie chciałem robić afery i pojechaliśmy do Angkor Wat, położonej około 4 kilometry od miasta.

Po drodze musieliśmy jeszcze podjechać do dyrekcji całego obiektu po bilet, który na jeden dzień kosztuje 37 USD. Kupując bilet, obsługa robi nam zdjęcie i jest ono umieszczone na bilecie – chodzi pewnie o to, żeby ludzie sobie ich nie przekazywali. Generalnie cały kompleks pozostałości jest terenem otwartym, tylko osoby przewożące turystów muszą zjechać na tzw. punkty kontrolne, to z reguły parking przy drodze, gdzie bilet jest sprawdzany.

Zdjęcie 93. Droga prowadząca do Angor Wat.

Angkor Wat to ogromny obiekt, w całości otoczony potężną fosą wypełnioną wodą. Kiedyś oglądałem program w TV, z którego wynika, że woda ma powodować zagęszczenie ziemi i zapobiec osuwaniu się w piasek całego kompleksu świątyń. Widać, że obiekt cieszy się sporą popularnością wśród turystów z całego świata. Na terenie zauważyłem też kilka par narzeczonych, którzy robili sobie zdjęcia ślubne, oraz młode, pięknie ubrane dziewczyny, które pozowały na tle ruin. Muszę powiedzieć, że miejscowa uroda wspaniale się komponuje z tymi ruinami i można sobie tylko wyobrazić, jaka ta cywilizacja musiała być potężna i ciekawa jednocześnie. Po obiekcie można spokojnie chodzić, można też wynająć za 5 USD przewodnika, których po drodze stało bardzo dużo. Ruiny robią ogromne wrażenie nie tylko swoim ogromem, ale i zdobieniami – i pomyśleć, że to tylko jeden z wielu podobnych obiektów znajdujących się na tym terenie. Po spędzeniu około dwóch godzin w Angkor Wat pojechałem z moim kierowcą tuk tuka na kolejne dwa obiekty.

Zdjęcie 94. Tradycyjnie ubrana para robiąca sobie ślubne zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 95. Tradycyjnie ubrana para robiąca sobie ślubne zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 96. Tradycyjnie ubrane młode kobiety robiące sobie zdjęcia w Angkor Wat. 
Zdjęcie 97. Angkor Wat. 
Zdjęcie 98. Angkor Wat. 
Zdjęcie 99. Angkor Wat. 
Zdjęcie 100. Angkor Wat. 
Zdjęcie 101. Angkor Wat. 
Zdjęcie 102. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 103. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 104. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 105. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 106. Bayon Temple i jej otoczenie.
Zdjęcie 107. Bayon Temple i jej otoczenie.

Szczególnie drugi z obiektów – Bayon Temple – zrobił na mnie piorunujące wrażenie, co wynikało z jego lokalizacji w lesie oraz przeplatanych gigantycznych korzeniach drzew z murami. Wygląda to tak, jakby stanowiły jeden rozumiejący się i czujący obiekt. Pomimo upału na zewnątrz w korytarzach świątyni panował bardzo przyjemny chłód, miało się wrażenie, że czas zwalnia. Zdobienia ścian, wszystko na kamieniu, były imponujące. Kaganki pokryte były kamiennymi dachówkami, z których wykonanie jednej musiało zajmować calem dnie, coś niesamowitego. Chodząc po ruinach, człowiek się automatycznie wyciszał i starał sobie wyobrazić to państwo w okresie największego rozkwitu. Rozmach i potęga tych obiektów powodują, że zastanawiamy się, czy jakaś nadprzyrodzona siła nie pomagała Khmerom budować swojego potężnego państwa.

Zdjęcia 108. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 109. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 110. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 111. Kolejna świątynia i jej otoczenie.
Zdjęcia 112. Kolejna świątynia i jej otoczenie.

Po nasyceniu się historią, przyrodą i pogodą wróciłem do hotelu, gdzie po basenie udałem się na kolejny profesjonalny masaż, po którym z kolei ponownie cieszyłem się urokami pełnego gwaru miasta, tym bardziej że to była sobota. Wszędzie grała bardzo głośna muzyka i spacerowały tysiące turystów z całego świata wymieszanych z lokalną ludnością i ich dziećmi. Było bardzo miło i spokojnie, żadnej agresji. Największą różnicą pomiędzy Azją a np. Afryką jest to, że w Azji dzieci nie biegają z tym irytującym zawołaniem „give me money”. Nie zgodzę się z opiniami niektórych osób zamieszczanymi w internecie, że człowiek jest tu traktowany jak skarbonka. Niczym się to nie różni od naszych turystycznych miejscowości, gdzie ludzie oferują swoje usługi, czy nachalnej reklamy w telewizji czy radiu, gdzie nie można obejrzeć 20 minut ciekawego filmu bez porcji głupich reklam. Tutaj przynajmniej te ceny są bardzo uczciwe.

Zdjęcie 113. Nocne życie w Siem Reap.

Dzień dziewiąty (2.04.2023) – jezioro Tonle Sap

Kolejnego dnia o 11.00 czekał na mnie mój kierowca, ale przedstawił mi swojego kolegę, który miał większy i silniejszy motor oraz bardziej komfortowego tuk tuka. Dzień wcześniej w jego motocyklu coś bardzo piszczało i poprosiłem o naprawienie tego, ponieważ nie wyobrażałem sobie, abym przez ponad półtorej godziny miał tego słuchać. Za cały wyjazd w dwie strony ustaliłem cenę 27 USD. 

Tym razem zmierzaliśmy do Tonle Sap – największego jeziora na Półwyspie Indochińskim, którego powierzchnia waha się od 2500 w porze suchej do 15 000 kilometrów kwadratowych w porze deszczowej, i ma od 0,2 do 14 metrów głębokości. Ciekawostką jest nie samo jezioro, które oczywiście robi ogromne wrażenie, a sposób, w jaki ludność się przystosowała, aby tutaj funkcjonować. Część ludzi, np. Wietnamczycy, żyje w pływających domach – łodziach, natomiast większość zamieszkuje domy na palach o wysokości kilkunastu metrów.

Po drodze do miejscowości zauważyłem w pewnym momencie przy drodze dziesiątki straganów, na których sprzedawano coś, co wyglądało na rurki bambusowe wędzone w dymie. Zainteresowało mnie to i poprosiłem kierowcę, aby się zatrzymał. Okazało się, że w tych rurkach gotowany jest w dymie ryż z jakimiś pestkami owoców oraz olejem kokosowym. Po odłamaniu ścianek bambusa można było jeść ciepły i energetyczny posiłek.

Zdjęcie 114. Parzony w bambusie ryż.

Po ponad godzinie jazdy skręciliśmy w prawo w kierunku jeziora. Mijaliśmy wsie rolnicze, gdzie lokalni rolnicy suszyli ryż. Ciekawe jest, że sama droga i wioski zlokalizowane były na grobli. Po obu stronach pola leżały wyraźnie niżej, tak jakby planowano je zalać. Im bliżej jeziora, tym pola leżały niżej, z czego na niektórych rósł świeży ryż, a na innych było bardzo sucho i bydło wyjadało resztki.

Zdjęcie 115. Jeden z domów na trasie dojazdowej do jeziora Tonle Sap.
Zdjęcie 116. Suszenie ryżu.

Po kilku kilometrach dojechaliśmy do punktu kontrolnego, gdzie musiałem kupić bilet wstępu do obszaru otaczającego jezioro, który kosztował 35 USD, ale w to miałem wliczoną łódź do jeziora. Kilka minut dalej dojechaliśmy do bardzo dużej wsi, w całości zbudowanej na bardzo długich palach, szczególnie od strony jeziora. Sama wieś stała na potężnych groblach znajdujących się nawet kilkanaście metrów wyżej od obecnego stanu wody. Od strony drogi te pale miały tylko kilka metrów wysokości. Było ewidentnie widać, dokąd sięga woda w czasie pory deszczowej. Po okazaniu biletu przydzielono mi łódź z dwoma ludźmi – sternikiem i jego pomocnikiem, który bardzo szybko okazał swoją przydatność, kiedy trzeba było kilka razy wyciągać resztki sieci rybackich i plastiku z śruby napędowej. Niestety plastik ogromnie zanieczyścił to jezioro, o czym sami rybacy boleśnie się przekonują. Poziom wody jest tak niski, że niektóre łodzie prawie osadzały się na dnie.

Zdjęcia 117. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 118. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 119. Życie mieszkańców nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcie 120. Produkcja sieci.
Zdjęcie 121. Wieś od strony grobli.

Już samo wypływanie z portu otoczonego nienaturalnie wysoko zbudowanymi domami robiło potężne wrażenie. Całą wieś okalają namorzyny, które w porze deszczowej są całkowicie zalane wodą. Widziałem kiedyś program w TV, że w porze deszczowej trudniej jest łowić ryby, ponieważ rozchodzą się one po ogromnym obszarze. Zresztą wraz ze zbliżaniem się do wsi coraz wyraźniej czuło się wszechobecny zapach ryb. Sternik, widząc moje zaparcie fotograficzne, wystawił mi krzesełko na pokład i miałem świetne warunki do robienia dobrych ujęć. Jedyny minus był taki, że znajdowałem się na bardzo silnym słońcu.

Zdjęcie 122. Autor na stanowisku pracy.

Po drodze miałem okazję przyglądać się i dokumentować życie mieszkańców, którzy jak wszędzie byli bardzo pozytywnie nastawieni do turystów i pozdrawiali mnie. Po kilkunastu minutach płynięcia rzeką i mijania się z szybko pędzącymi łodziami rybaków dopłynęliśmy do jeziora. Jezioro nawet w porze suchej jest gigantyczne, nie ma absolutnie mowy, aby zobaczyć jego drugi koniec. W oddali widać skupisko pływających domów, do którego podpłynęliśmy i mogłem je sfotografować. Dzień wcześniej, kiedy planowałem wyjazd, powiedziałem, że na jeziorze możemy być najwcześniej o 14.00, ponieważ wcześniej słońce jest za silne i zdjęcia źle wychodzą.

Zdjęcia 123. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 124. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 125. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 126. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.
Zdjęcia 127. Życie codzienne rybaków nad jeziorem Tonle Sap.

Miałem idealne warunki do fotografowania. Cisza, bardzo mało pojedynczych łodzi turystycznych i ogromne jezioro wokół mnie. Zamieszkałe przez Wietnamczyków pływające domy robią imponujące wrażenie. Było ich około dziesięciu, oddalone od siebie o kilkanaście metrów, bardzo czyste i zadbane. Widać, że ludzie tam prowadzą szczęśliwe życie. Z jednej z łodzi dobiegała bardzo głośna orientalna muzyka, która nadawała tej chwili wyjątkowości, cudowne przeżycie. 

Po powrocie do portu miałem okazję do zrobienia całej masy ujęć w idealnym słońcu. Po wyjściu z łodzi dałem sternikowi i pomocnikowi mały napiwek w podziękowaniu za dobrze wykonaną pracę. Powiedziałem mojemu kierowcy tuk tuka, że nie chcę jeszcze wracać i idę pochodzić po wsi, aby porobić zdjęcia. Ludzie bardzo pozytywnie reagowali i nawet jeśli niespecjalnie chcieli być obiektami mojej fotograficznej pasji, to nie okazywali sprzeciwu, co ja oczywiście z całą bezczelnością wykorzystywałem. Najsympatyczniejsze były dzieci, które wszędzie krzyczały „hallo” i przesyłały całusy. Widać, że turyści zrobili tu „dobrą robotę”. Udało mi się między innymi nakręcić filmik z kobietami produkującymi sieci rybackie czy rybakiem wędzącym ryby.

Zdjęcia 128. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 129. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 130. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 131. Jezioro Tonle Sap.
Zdjęcia 132. Jezioro Tonle Sap.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze we wcześniej mijanej wsi rolniczej, gdzie także udało mi się zrobić kilka ciekawych ujęć. Do hotelu dotarłem około 17.30, głodny, zmęczony i mocno sponiewierany przez słońce. Szczególnie spaliłem sobie kolana, najbardziej wystawione na działanie promieni słonecznych podczas robienia zdjęć na łodzi. Jednak czego się nie robi dla zatrzymania rzeczywistości w obiektywie. W końcu nie wiadomo, ile lat takie oryginalne miejsca i kultury będą cieszyły oczy turystów. Wszędzie dociera globalizacja, a z nią – plastik i beton. Nie ma się zresztą czemu dziwić – ci ludzie też chcą komfortowo i lepiej żyć niż ich przodkowie. Był to bardzo udany dzień.

Zdjęcia 133.
Zdjęcia 134.
Zdjęcia 135.
Zdjęcia 136.
Zdjęcia 137.
Zdjęcia 138.
Zdjęcia 139.

Dzień dziesiąty (3.04.2023) – Siem Reap

Dzień zacząłem znacznie spokojniej – po bardzo intensywnym poprzednim dniu i przyjęciu ogromnej dawki promieni słonecznych postanowiłem trochę zwolnić. Rano dobrze pobiegałem na siłowni, zjadłem śniadanie i sprawiłem sobie leżakowanie. Umówiłem się z moim kierowcą, że o 14.00 ma czekać na mnie pod hotelem. W planach miałem zwiedzenie ogrodu botanicznego i tzw. city tour, czyli objazd miasta. Chciałem zrobić kilka dobrych zdjęć tego urokliwego miasta.

Niestety nie sprawdziłem tego wcześniej i okazało się, że w poniedziałek ogród botaniczny jest nieczynny, więc został mi tylko objazd miasta. Jednak mój kierowca pochodził z okolicznej wsi i dla niego hasło „pokaż mi uroki miasta” nic nie znaczyło. Bardzo się starał, ale w pewnym momencie poddałem się. Zrobiłem kilka ujęć stylowych hoteli i ulic, a także tysięcy bardzo dużych nietoperzy, które zamieszkiwały kilka wielkich drzew w centrum miasta. Pojechaliśmy nawet poza miasto, ale wyszło tak jak wyszło. Warto jednak wynająć profesjonalnego przewodnika i zapoznać się z miastem. Dla mnie samego było to mało opłacalne.

Po objeździe miasta pojechałem do hotelu i zrobiłem ambitny trening na basenie, po czym poszedłem ostatni raz pochodzić po tym wspaniałym mieście i kupić brakujące suweniry. Co do zasady zawsze kupuję w nowym kraju flagę, mapę, magnesiki, komplet aktualnych banknotów oraz jedną rzecz, która mi dany kraj przypomina. Od pierwszego dnia mojego pobytu w Kambodży moją uwagę przykuwał tradycyjny wóz Khmerów, który w przeszłości był ciągniony przez dwa woły. Wóz ten widziałem kilkakrotnie, czy to w muzeum czy przy dobrych restauracjach, czy hotelach. Jaka była moja radość, kiedy zauważyłem bardzo ładnie odlany z brązu wóz oraz dwa woły. Udało mi się też stargować cenę z 90 na 45 USD.

Zdjęcia 140. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 141. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 142. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 143. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 144. Siem Reap i okolice.
Zdjęcia 145. Siem Reap i okolice.

Na zakończenie wieczora postawiłem sobie zafundować zabieg polegający na włożeniu nóg do dużego akwarium, w którym pływały małe rybki żywiące się tylko martwymi tkankami. Na początku śmiałem się prawie na głos, tak mnie to łaskotało, ale z czasem było już lepiej. Po pewnym czasie tak skubały niektóre miejsca, że prawie zaczynało boleć. Miejsce wybrałem dlatego, że po pierwsze znajdowało się naprzeciwko baru z fajną muzyką, a po drugie, że namówił mnie na nie mały, ośmioletni brzdąc ubrany w pełen „gajer” z krawatem włącznie. Przez dłuższy czas go obserwowałem, pozostając pod wrażeniem jego luzu i braku zahamowań w kontaktach z ludźmi na ulicy. Ktoś może pomyśleć, że to dziecko, ale ja dokładnie w tym samym wieku zacząłem ciężko fizycznie pracować, za co do dzisiaj dziękuję rodzicom. Dlaczego tak ciężko, to już inna historia, pewne moje negatywne zachowanie spowodowało, że rodzice słusznie i skutecznie zmienili metody wychowawcze. 

Odnośnie do mojego nowego przyjaciela, widać było, że całym interesem trzęsie babcia. Wyraziłem szacunek do faktu, że mały pracuje, i podziw dla jego talentu. Wydaje mi się, że – jak to mówi młodzież – poczuliśmy flow, bo chwilę później dostałem od niej kawałek obranego mango i wodę, czego absolutnie nie było w cenie. Bez względu na kulturę i nację ludzie o tych samych wartościach czują się i nawet bez znajomości języka nawiązują szubko kontakt. Po mile spędzonym wieczorze i dobrze obgryzionych stopach udałem się na zasłużony odpoczynek.

Zdjęcie 146. Rybki obgryzające martwą tkankę skórną.
Zdjęcie 147. Mały biznesmen.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023 r.

Dzień pierwszy (4.04.2023) – przelot z Siem Reap do Pakse w Laosie

Wyjazd do Laosu połączyłem z wyjazdem do Kambodży. Dla mnie osobiście Laos jest najmniej znanym krajem w tym regionie świata, a przez to – najbardziej tajemniczym i ciekawym. Wyruszyłem tam 4 kwietnia z Siem Reap, cudownego miasta w Kambodży.

Rano – po dłuższym spaniu i szybkim śniadaniu – o godzinie 9.45 udałem się na lotnisko międzynarodowe w Siem Reap z zamiarem lotu do Laosu do miasta Pakse, które jest stolicą południowego Laosu. Przy okazji miałem okazję podziwiać zbudowane przez Francuzów lotnisko w stylu khmerskim, zresztą bardzo ładne. Kierowca powiedział, że wkrótce lotnisko zostanie przeniesione na inny obiekt, zbudowany przez Chińczyków. Nie do końca rozumiem decyzję, ponieważ obecne jest bardzo ładne i wszystkie procedury postępują na nim bardzo szybko.

Zdjęcie 1. Lotnisko międzynarodowe w Siem Reap w Kambodży.

Po niespełna godzinie wylądowałem w Pakse w Laosie. W trakcie podróży laoskimi liniami lotniczymi otrzymaliśmy skromny posiłek i dokumenty imigracyjne, w tym wniosek o wizę do wypełnienia. Kiedy jeszcze w Polsce przygotowywałem się do podróży i szukałem informacji na temat sposobu otrzymania wizy do Laosu, zazwyczaj znajdowałem propozycje skorzystania z usług pośrednika, co kosztowało prawie trzy razy tyle co powinno i wymagało wysłania paszportu do Berlina przynajmniej miesiąc przed terminem wyjazdu. Dodatkowo pośrednicy zachęcają, aby to zrobić wcześniej z uwagi na oszczędność czasu itp. Tymczasem na miejscu okazało się, że wszystko przebiegało tak samo szybko jak w Kambodży. W samym Pakse wysiadło może ze 20 osób, z czego w kolejce byłem pierwszy. Przekazałem wypełniony dokument, jedno zdjęcie paszportowe (pan wybrał sobie jedno z kilku, które miałem), zapłaciłem 40 USD w gotówce i po około pięciu – siedmiu minutach miałem wizę. Proces otrzymania wizy w Kambodży czy Laosie jest bardzo szybki i łatwy, nie ma więc najmniejszego sensu przepłacać i wysyłać swój paszport w podróż po Europie… Po odebraniu bagażu udałem się do kantoru wymienić 200 USD na lokalną walutę (kip laotański, LAK), gdzie przelicznik jest około 16 tys. LAK za jednego dolara. Pani chyba chciała mnie oszukać, bo kiedy zacząłem liczyć ogromny plik kasy, po chwili doniosła mi kolejne kilkaset tysięcy…

Zdjęcie 2. Lotnisko międzynarodowe w Pakse, w Laosie.

Oczywiście, jak na każdym lotnisku na świecie, po chwili podszedł do mnie młody człowiek z pytaniem, czy potrzebuję taxi. Jak zawsze odpowiedziałem, że to zależy, za ile. Po chwili targowania zawiózł mnie za 9 USD do hotelu. Miał on znacznie niższy standard niż wcześniejsze, ale był za to bardziej rodzinny i spokojny. Zresztą, od razu zauważyłem, że Laos jest dużo spokojniejszy, mniejszy niż Kambodża czy Tajlandia. Wiedziałem z opinii innych klientów, że właściciele mojego hotelu są bardzo pomocni we wszystkich kwestiach, jako kupowanie biletów lotniczych czy wycieczek. Potwierdziło się to, bo w ciągu dosłownie dwudziestu minut miałem opłacony hotel, kupiony bilet lotniczy do Luang Parabank, kupioną wycieczkę na wspaniałe wodospady kolejnego dnia i objazd Pakse. Na zakończenie poprosiłem jeszcze o obiad, za który zapłaciłem 3,5 USD. Generalnie ceny w Laosie są o dolar – półtora dolara niższe niż w Kambodży.

Zdjęcie 3. Tuk tuki w Laosie są w dużo gorszej kondycji technicznej i innym stylu. 

Zdjęcie 4. Mój hotel w Pakse, typowy rodzinny pensjonat z dala od miejskiego gwaru, ale z wyjątkowo pomocnymi i uczynnymi właścicielami.  

Około 16.45 pojechałem tuk tukiem – ale nie takim pięknym jak w Kambodży – na objazd miasta i zobaczyć złotego Buddę. Oczywiście, jak wszędzie Budda był na najwyższej możliwej górze, na którą musiałem się w upale wdrapywać. Za to miałem stamtąd piękny widok na Mekong i miasto, które zdecydowanie jest spokojniejsze niż wszystko, co do tej pory widziałem. Wracając, zauważyliśmy duży korek i poruszenie na moście przez Mekong. Okazało się, że chwilę wcześniej młoda kobieta rzuciła się z mostu, chcąc popełnić samobójstwo. Szczęśliwie okazało się, że przeżyła upadek, ale siedząc na brzegu, wzbudzała duże zainteresowanie gapiów. Po pewnym czasie opiekujące się nią osoby schowały ją do pobliskiej chaty. Kiedy wróciliśmy, właścicielka hotelu powiedziała, że to siódma próba samobójstwa w ciągu dwóch tygodni i jest to coś bardzo dziwnego.

Zdjęcie 5. Posąg Buddy w Pakse.

Zdjęcie 6. Widok na Mekong w Pakse.

Zdjęcie 7. Most w Pakse, z którego skaczą samobójcy.

Po wizycie u Buddy na wysokiej górze pojeździliśmy trochę po mieście, gdzie zjadłem obiad, zakupiłem „odkażacz” – ukraińską wódkę – i odwiedziłem lokalny targ. Po wszystkim wróciłem do mojego hotelu wyciszyć się i spisać najważniejsze wrażenia. Zauważyłem całkiem sporą grupę turystów z Europy, z których część zaliczała kurs gotowania potraw laoskich. Sam zamówiłem na jutrzejszą kolację jedną z ryb, chyba lokalnego suma, którego wiele razy widziałem na różnych filmach na Instagramie, zanim tu przyjechałem. Miałem okazję podziwiać, jak Azjaci potrafią go wydobyć z mułu przy wykorzystaniu różnych technik.

Kiedy siedziałem wieczorem, byłem świadkiem, jak przyjechał mąż właścicielki z dziećmi. Po chwili córka właścicielki, w wieku około sześciu – siedmiu lat, podeszła do każdego ze stolików i bardzo grzecznie powiedziała: „Dzień dobry”. Coś w zasadzie prostego, ale np. w Polsce prawie niewystępującego. Pamiętam do dzisiaj, że największe przestępstwo, które mogłem popełnić jako młody chłopak, to niepowiedzenie sąsiadowi prostego „dzień dobry”. Z mojego już, niestety prawie pięćdziesięcioletniego doświadczenia wiem, że prawie całe wychowanie ogranicza się do nauki wykorzystania i zrozumienia trzech zwrotów: „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam”. Tutaj widać dodano także „dzień dobry”.

Zdjęcie 8–10. Pakse.

Zdjęcie 9.

Zdjęcie 10.

Zdjęcie 11–15. Targowisko w Pakse.

Zdjęcie 12.

Zdjęcie 13.

Zdjęcie 14.

Zdjęcie 15.

Zdjęcie 16–17. Pakse po zmroku.

Zdjęcie 17.

Zdjęcie 18–19. Nocny market w Pakse.

Zdjęcie 19.

Zdjęcie 20. Zamówione przeze mnie sumy.

Dzień drugi (5.04.2023) – wycieczka z Pakse na the Bolaven Plateau

Dzień wcześniej za około 30 USD kupiłem całodzienną wycieczkę na tzw. The Bolaven Plateau. Generalnie z tego, co doczytałem, miałem tam zobaczyć największe w Laosie wodospady, plantacje kawy i herbaty oraz odwiedzić dwie wsie. Bus był opóźniony i zamiast o 8.00 zacząłem wycieczkę o 9.00. W samochodzie oprócz kierowcy – pani Simi – jechały z nami trzy Francuzki: dwie z Paryża i jedna z Tuluzy. Kobiety były bardzo sympatyczne i gadatliwe, widać, że wakacje dobrze im służyły.

Zdjęcie 21. Moje sympatyczne koleżanki z Francji.

Pierwszym przystankiem po około czterdziestu minutach był studwudziestometrowy, najwyższy w Laosie bliźniaczy wodospad Ted Fan. Woda spadała w bardzo głęboki jar. Można było go podziwiać z perspektywy góry po drugiej stronie, ale pomimo odległości widok i tak robił ogromne wrażenie. Na miejscu były dwa tarasy widokowe oraz ośrodek wypoczynkowy składający się z głównego budynku oraz mniejszych domków pod wynajem. Wszystko na wysokim poziomie położone w lesie w cieniu, naprawdę świetne miejsce na spędzenie dwóch – trzech dni. Dodatkowo odważni mogli skorzystać z trasy zjazdów linowych, składającej się z czterech zjazdów, z czego jeden nad wodospadem, oraz podejść pod kolejne zjazdy. Wszystko w pięknych okolicznościach natury, za kwotę około 55 USD.

Zdjęcie 22. Piękne wodospady Ted Fan.

Zdjęcie 23. Taras widokowy na wodospadem Ted Fan.

Zdjęcie 24. Restauracja i recepcja hotelu nad wodospadami.

Zdjęcie 25. Budynki pod wynajem dla turystów.

Zdjęcie 26. Parking i bazar przy wejściu na wodospad.

Zaraz za ośrodkiem znajdowały się sklep, skansen i kawiarnia, gdzie można było w bardzo miłych i profesjonalnych warunkach zobaczyć drzewka kawy i herbaty oraz elementy do ich wytwarzania. Kawa naprawdę świetna, dwa główne gatunki to arabica i robusta. Wszystko w nadzwyczaj dobrych cenach i na profesjonalnym poziomie. Na miejscu spotkałem turystów z różnych regionów świata, w tym grupkę mnichów. Pojawiła się okazja, aby porobić sobie wspólne zdjęcia, bo ze względu na różnorodność każdy był dla każdego atrakcyjny i ciekawy.

Zdjęcie 27. Uprawa kawy.

Zdjęcie 28. Kawiarnia i świeża kawa.

Zdjęcie 29. Zdjęcie autora z mnichami (zwróć uwagę na podobieństwo fryzur 😊).

Zdjęcie 30. Las bambusowy.

Zdjęcie 31. Mnich na kawce.

Kolejnym przystankiem był równie piękny wodospad Tad Yuang, u podnóża którego znajdowało się małe jeziorko, w którym kilku turystów zażywało kąpieli. Wokół niego położono na różnych wysokościach kładki i punkty widokowe, pozwalające robić dobre ujęcia w różnych kierunkach. Podobało mi się, że spotkałem niewielu turystów – może kilkanaście osób, więc były to naprawdę wspaniałe warunki jak na tak urokliwe miejsce.

Zdjęcie 32. Droga na wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 33. Wodospad Tad Yuang.

Zdjęcie 34. Zabytkowe riksze.

Zdjęcie 35. Starsze kobiety ubrane w tradycyjny sposób.

Zdjęcie 36. Piękno laoskiej przyrody.

Kolejny przystanek to obiad w przydrożnym barze, który wybrała nasza opiekunka i kierowca jednocześnie. Miejsce generalnie nie wyglądało na schludne i kiedy dostaliśmy talerz surowych warzyw, skusiłem się tylko na kilka fasolek. Potrawę, czyli zupę z makaronem i mięsem wieprzowym, również zasugerowała nasza opiekunka. Smakowała przepysznie, a kosztowała około 7 PLN. Laos naprawdę jest najtańszym miejscem na wakacje, jakie w życiu widziałem. Kiedy spożywałem obiad, do baru podjechała na motorkach trójka młodych ludzi, chyba z Francji i Hiszpanii, którzy pokonywali ten cudowny kraj na motorkach. Generalnie już po dwóch dniach pobytu, biorąc pod uwagę klimat, uważam, że jest to idealne miejsce do takich wojaży.

Po drodze do kolejnego miejsca zatrzymaliśmy się w jednej ze wsi, gdzie na małym targowisku z owocami i warzywami kilka starszych wiekiem kobiet paliło charakterystyczne duże fajki. Takie same zresztą spotkałem w Wietnamie Północnym w rejonie Sa Pa, u mojej przewodniczki Mimi w domu.

Zdjęcie 37. Targowisko i kobiety palące tradycyjne fajki.

Zdjęcie 38. Lokalna ludność z dużym zaciekawieniem przygląda się turystom: wystarczy się zatrzymać i natychmiast pojawiają się kobiety z dziećmi.

Ostatnim przystankiem wspaniałej wycieczki był cały system kaskad i miniwodospadów o nazwie TadLo lub Tad Lor, w całości zagospodarowany przez ośrodki wypoczynkowe i restauracje. Na przestrzeni kilkuset metrów znajdują się dziesiątki prowizorycznych wiat, w których ludzie cieszyli się urokami życia. Sam zostałem zaproszony przez grupę uradowanych już Wietnamczyków, abym napił się z nimi wspólnie piwa, co oczywiście z ogromną przyjemnością uczyniłem, ku wielkiej radości naszej przewodniczki i moich koleżanek z Francji.

Zdjęcie 39–40. Kompleks wodospadów TadLo.

Zdjęcie 40.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w jeszcze jednej bardzo urokliwej wsi. Tamtejsi ludzie słyną z tego, że mieszkają w rodzinach nawet po ponad 50 osób i budują swoje trumny jeszcze za życia. Muszę stwierdzić, że nie tylko ta, ale i inne wsie były bardzo urokliwe. Domy są drewniane, a buduje się je tradycyjnie na podporach. Wszędzie słychać małe i charakterystyczne dla Laosu traktorki i ciężarówki, z których niektóre składały się tylko z dwóch kół, silnika i długiego dyszla, a potrafiły jednocześnie ciągnąć naprawdę duże i ciężkie przyczepy. Na polach przez wiele kilometrów dominowały uprawy manioku. Sadzi się go jako kilkunastocentymetrowe patyki, które w kopcach szybko puszczają korzenie w postaci bulw, podobnie jak ziemniaki. Mijaliśmy wiele skupów manioku, w cenie 10 centów amerykańskich za kilogram mokrego i 40 centów amerykańskich za suchy – naprawdę groszowe stawki, biorąc pod uwagę ogrom pracy. W porównaniu do Kambodży Laos leży dużo wyżej, teren jest pagórkowaty, przecinany wieloma urokliwymi rzekami i ma lepszy, chłodniejszy klimat. Widać ogromne tereny porośnięte lasami, zresztą same wsie i pola uprawne mają wiele drzew i zagajników.

Zdjęcie 41. Uprawa manioku.

Zdjęcie 42. Maniok przygotowany do posadzenia.

Zdjęcie 43. Wspólne chaty, gdzie przygotowywane są trumny.

Zdjęcie 44. Typowa chata wiejska w tym regionie.

Zdjęcie 45. Typowa zagroda rolnika.

Zdjęcie 46. Autor na tle typowej zagrody rolnika.

Zdjęcie 47. Droga przez wieś.

Po powrocie czekała na mnie przepyszna kolacja. Poprzedniego dnia, kiedy byłem na targowisku, widziałem wiele gatunków ryb, w tym małe sumy. Wiele razy wcześniej oglądałem różne filmiki w mediach społecznościowych, jak Azjaci sprytnie łapią te zakopane głęboko w mule ryby. Bardzo interesował mnie ich smak, więc zapytałem mojej gospodyni, czy mogłaby dla mnie kupić i upiec jedną. Zanim zjadłem śniadanie dnia następnego, jej mąż zakupił trzy małe i jeszcze żywe sztuki za 4 USD (podobno). Wieczorem, kiedy ryby zostały mi podane, wyglądały świetnie a smakowały odlotowo i już teraz wiem, dlaczego są tak popularne. Wspaniały dzień ze wspaniałym zakończeniem.

Zdjęcie 48. Pyszne sumiki przygotowane przez moją gospodynię.

Dzień trzeci (6.04.2023) – przelot z Pakse do Luang Prabang

Po pysznym śniadaniu przyszedł czas na pakowanie się i wylot lokalnymi liniami lotniczymi do Luang Prabang na północy Laosu. Rano miałem jeszcze możliwość, aby porozmawiać z właścicielką hotelu. Poza wynajmem dwudziestu pokoi udziela ona także zainteresowanym lekcji kucharskich dotyczących kuchni tajskiej i laoskiej. Pomimo tego, że warunki noclegowe należy ocenić na cztery z plusem, to całość usług – już na pięć z plusem. Składają się na to przede wszystkim rodzinna atmosfera, całkowity spokój, pyszna kuchnia, pomoc w zakupie biletów lotniczych i organizacji wycieczek czy możliwość zamówienia np. ryby i przygotowania przez właścicielkę na miejscu.

Taksówką dojechałem na bardzo małe lotnisko międzynarodowe, które obsługuje pasażerów zarówno na liniach lokalnych, jak i międzynarodowych. Na miejscu spotkała mnie duża niespodzianka, bo na ten sam samolot czekały także moje trzy przesympatyczne znajome Francuzki. Chwilę pogawędziliśmy – przy każdym kolejnym spotkaniu atmosfera stawała się coraz sympatyczniejsza.

Lot trwała około godziny i czterdziestu minut. Już przy lądowaniu było widać, że coś nie gra z jakością i przejrzystością powietrza. Początkowo, kiedy samolot schodził do lądowania, myślałem, że to chmury, potem – że jakaś burza piaskowa. Później okazało się, że z powodu pożarów lasów powietrze nad północnym Laosem jest tragiczne. To trochę zepsuło mi humor, ponieważ nie wróżyło ładnych zdjęć, a na tym mi najbardziej zależało.

Zdjęcie 49. Lotnisko międzynarodowe w Luang Prabang.

Zdjęcie 50. Mój samolot w Luang Prabang i tragicznie zanieczyszczone powietrze.

Kiedy dojechałem do hotelu, bardzo średniego – na szczęście tylko na jedną noc, następnego dnia zmieniałem go na lepszy – zostawiłem swoje rzeczy i udałem się na spacer. Pomimo słabej widoczności miasto okazało się najbardziej klimatyczne ze wszystkich, które do tej pory widziałem. Bardzo ciekawa architektura, świetna infrastruktura turystyczna, duży wybór rzeczy i innych ciekawych suwenirów, nocny market, gdzie można zarówno zjeść na wielkim placu z setkami innych turystów, jak i zrobić zakupy na targowisku. Wszystko w świetnym otoczeniu pięknej architektury. Najładniejsza część miasta położona jest pomiędzy Mekongiem a jednym z jej dopływów. Wszystko musi pięknie wyglądać w porze deszczowej, kiedy jest bardzo zielono, czyste powietrze oraz wysoki poziom wody. Do miasta poza dojazdem autobusem czy samolotem można z wielu miejsce dopłynąć statkiem – i to zarówno z Wietnamu, Kambodży, jak i Chin czy Tajlandii. Pierwsze wrażenie, ze względu na powietrze, było średnie, ale w miarę pobytu można odkryć uroki tego pięknego miasta i okolic. 

Zdjęcie 51. Natura otaczająca Luang Prabang.

Zdjęcie 52–55. Piękna architektura Luang Prabang.

Zdjęcie 53.

Zdjęcie 54.

Zdjęcie 55.

Zdjęcie 56. Wieczorny bazar i główna jadłodajnia w Luang Prabang.

Zdjęcie 57. Nocny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 58. Jedna z galerii w Luang Prabang.

Zdjęcie 59. Jedna z wielu klimatycznych uliczek w Luang Prabang.

Dzień czwarty (7.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem do Parku Zielona Dżungla

Rano musiałem zmienić hotel, co mnie cieszyło, bo ten mi się nie podobał. Nowy hotel, prowadzony chyba przez Amerykanina, był bardzo czysty i komfortowy, może nie tak jak w Kambodży, ale 193 PLN za trzy doby w świetnym hotelu to naprawdę jak za darmo.

Zdjęcie 60. Mój świetny hotel.

Zdjęcie 61. Autor w trakcie opisywania swoich przygód i doświadczeń.

Po chwili odpoczynku poszedłem rozejrzeć się po mieście z zamiarem wynajmu skutera na kilka godzin i zaplanowania czegoś na kolejne dwa dni. Praktycznie kilkaset metrów od mojego hotelu wszedłem do jednej z wielu agencji turystycznych, ponieważ zainteresowała mnie ich oferta wystawiona za zewnątrz. Po kilku minutach rozmowy miałem już wykupioną całodzienną wycieczkę z wędrówką po górach i przy wodospadach oraz wynajęty skuter. Niestety, ponieważ byłem jedynym chętnym, musiałem zapłacić 100 USD, ale to są koszty nauki i poznawania, jak działa tu biznes turystyczny. Jeżeli zechcę kiedyś korzystać z ich usług, to najpierw muszę ich sprawdzić. Przy wynajmie skutera musiałem podpisać umowę i oddać w zastaw paszport, ale się nie zgodziłem i ksero tym razem wystarczyło. Problem polega na tym, że skutery w żaden sposób nie są ubezpieczone i paszport jest gwarantem, że klient odda za motocykl lub szkody.

Właściciel zasugerował, że mając kilka godzin, mogę pojechać do Parku Zielona Dżungla, oddalonego o kilkanaście kilometrów. Kiedy już chwilę pojeździłem skuterkiem i zabrałem z pokoju swoje rzeczy, udałem się na przystań promową i wjechałem jak wszyscy na prom. Koszt to około 3 PLN. Krótka przeprawa i jazda drogą. Na szczęście dzień wcześniej jedna z Francuzek pokazała mi świetną aplikację na IPhone – Maps.me, dzięki której po wgraniu darmowej mapy danego państwa można po nim spokojnie jeździć, będąc offline.

Zdjęcie 62. Autor na wynajętym skuterze.

Po drodze miałem okazję obserwować otaczającą mnie przyrodę, góry i wsie, a raczej to, co dało się zobaczyć przez zadymione powietrze. Nie trzeba było daleko jechać, aby zrozumieć przyczynę takiego stanu rzeczy, ponieważ wszędzie widziałem ślady pożaru lub tlące się małe ogniska wypalanych liści, krzewów czy ściętych pni. Po dojechaniu na miejsce musiałem zapłacić za parking i kupić bilet wstępu. Ze względu na porę suchą przyroda nie przedstawiała się zachęcająco. Miejscami rosły pozostałości traw, nawet wodospad był tylko z nazwy, ponieważ nie spływała z niego woda. Zainteresował mnie natomiast park linowy, położony wysoko na potężnych drzewach i biegnący na drugą stronę drogi głównej, do ciekawszej części parku. Znajdowały się tam zadbane i zielone łąki, grał zespół muzyki tradycyjnej, rosły piękne kwiaty, a po drodze mijało się dwa słonie indyjskie, na których można było się przejechać lub je nakarmić. Oczywiście wszystko zrobiono typowo pod turystów, więc na każdym kroku stały punkty handlowe i usługowe, gdzie można było zjeść czy się napić kawy. Generalnie jest to miejsce ciekawe i godne uwagi, ale zdecydowanie w porze deszczowej lub jakiejkolwiek innej, kiedy jest zielono i czyste powietrze.

Zdjęcie 63. Zespół w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 64–65. Park Zielona Dżungla.

Zdjęcie 65.

Zdjęcie 66. Park linowy.

Zdjęcie 67. Słonie w Parku Zielona Dżungla.

Zdjęcie 68. Zwierzęta hodowlane w okolicznych wsiach.

Mniej więcej półtorej godziny później udałem się w drogę powrotną. Jadąc, zauważyłem, zresztą tak jak i wcześniej, że drogi są praktycznie puste. Tylko od czasu do czasu przejedzie skuter, a dużo rzadziej samochód. Droga numer 4 była dosyć nową trasą i z tego miejsca, z którego startowałem, miałem tylko 154 kilometry do Tajlandii.

Po powrocie oddałem skuter i udałem się na nocny targ na kolację, którą tym razem ponownie była rybka z grilla. Po kolacji jeszcze przeszedłem się urokliwymi uliczkami Luang Prabang.

Dzień piąty (8.04.2023) – Luang Prabang, wędrówka po górach i wodospad

Kiedy szedłem wieczorem spać, miałem w planach poranne wstanie około 5.20, aby zobaczyć tzw. karmienie mnichów. Ceremonia jest powtarzana każdego poranka około godziny 5.30–6.00, kiedy to mieszkańcy Laosu wychodzą w ustalone miejsca, a mnichowie przechodzą obok nich z torbami i otrzymują jedzenie w różnych formach. Niestety nie miałem na tyle samozaparcia. Wstałem trochę później i udałem się na poszukiwanie śniadania na porannym ryneczku. Jeżeli ktoś nie może sobie wyobrazić, jak wyglądały ryneczki w przedwojennej Polsce, to tu zobaczy to w całej okazałości. Każdy przychodzi z tym, co ma, ktoś sprzedaje gotowe potrawy, ktoś warzywa, ryby, kurczaki itp. Łatwiej chyba wymienić, czego tu tutaj nie ma.

Zdjęcie 69–71. Poranny market w Luang Prabang.

Zdjęcie 70.

Zdjęcie 71.

Po śniadaniu zgodnie z umową o 8.30 zameldowałem się w firmie mojego nowo poznanego właściciela firmy turystycznej, gdzie czekał już mój przewodnik na ten dzień. Po chwili rozmowy wsiedliśmy do terenowej toyoty i właściciel podwiózł nas kilkanaście kilometrów do jednej ze wsi, skąd mieliśmy iść ponad dziewięć kilometrów przez wsie i lasy. Po drodze planowaliśmy odwiedzić przynajmniej dwie wsie, jedną jaskinię, a na końcu zobaczyć przepiękne wodospady, w których mógłbym popływać. Po czym właściciel ponownie miał nas odebrać i przywieźć do Luang Prabang.

Po wyjściu z samochodu od razu poczułem wspaniały i sielski klimat wsi, dokoła żadnych turystów, tylko wieś, piękna natura i mój przewodnik. Od razu telefon w ruch i robienie zdjęć najbardziej charakterystycznych domów czy zabudowań gospodarczych. Widziałem kobiety wyszywające kolorowe wzory, które następnie można sprzedać turystom w postaci małych toreb, a także trzech młodych chłopców grających w sport narodowy Francuzów – bulle – na specjalnie przygotowanym do tego torze czy wreszcie świniobicie. „Ofiarą” była czarna odmiana świni.

Zdjęcie 72. Mój przewodnik.

Zdjęcie 73–74. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 74.

Zdjęcie 75. Młoda kobieta z dzieckiem.

Zdjęcie 76. Szczęśliwe dzieci.

Zdjęcie 77. Młodzież grająca w bulle.

Zdjęcie 78. Produkcja suwenirów dla turystów.

Zdjęcie 79–80. Wiejska zabudowa.

Zdjęcie 80.

Po opuszczeniu wsi chłonąłem już tylko piękną naturę. Chwilami widziałem płaskie pola uprawne, obecnie suche, potem – specjalnie sadzone lasy z drzew, z których pozyskiwano rodzaj kauczuku. Dalej były lasy wyglądające na nieokiełznaną dżungle. Chodziliśmy po wąskiej dróżce, po której nawet skuter nie przejedzie ze względu na to, że trzeba się wspinać po skałach. Po kilku kilometrach weszliśmy na dużą polanę, usianą skałami, na której pracowało dwóch staruszków, a dokoła były bardzo wysokie wzgórza porośnięte lasami. Dla mnie coś niespotykanego, ale tutaj to norma. Mój przewodnik stwierdził, że osobiście ma swoje pola ryżowe w górach. Idzie tam półtorej godziny w jedną stronę.

Niestety na każdym kroku było widać, jak lokalna ludność wycina drzewa i wypala łąki pod uprawę. Oczywiście można mieć do tego europejski negatywny stosunek, jednak jeśli się żyje w Laosie, gdzie państwo w żaden sposób nie interesuje się obywatelem, chyba że chodzi o opłacenie podatków, to trudno mieć do ludzi pretensje, że chcą przeżyć i się jakoś wzbogacić. Mój przewodnik, który przejął gospodarstwo po rodzicach i opiekę nad nimi, opowiadał, jak jego ojciec zachorował, a on sprzedawał po kolei bawoły i ziemię, aby mieć na leczenie. W konsekwencji ojciec zmarł, a on został z dwoma hektarami i rodziną pod opieką, która składała się z matki, żony i czwórki dzieci.

Zdjęcie 81. Uprawa kauczuku.

Zdjęcie 82–84. Trasa turystyczna.

Zdjęcie 83.

Zdjęcie 84.

Zdjęcie 85. Karczowanie lasu.

Zdjęcie 86. Przeszkoda na szlaku turystycznym.

Życie w Laosie dzieli się na czas przed pandemią i po niej. Mój przewodnik, który używa pseudonimu Tom Cruze, opowiadał, że przed covidem chodził z turystami nawet dwadzieścia – dwadzieścia pięć razy w miesiącu, a po nim – raz lub wcale. Niektórzy ludzie potracili całe biznesy lub musieli się poprzenosić z głównych ulic na tańsze boczne, które dają mniejszą szansę na zdobycie klienta. Osobiście to odczułem, bo kiedy wykupiłem całodzienną wycieczkę, miałem opcję zapłacić 100 USD lub nie jechać wcale, ponieważ nie było więcej chętnych.

Po jakim czasie nagle pojawił się za nami samotny turysta z Francji, który poszukiwał jaskiń. Po kilku minutach, kiedy szedł z nami, cofnął się do swojego skutera. Było to dosyć zabawne, zobaczyć w środku lasu, gdzie nie ma nikogo, sympatycznego człowieka z aparatem. Po sześciu kilometrach doszliśmy do wejścia do jaskini. W czasie tzw. cichej wojny, w latach 1965–1976(?), ludność wykorzystywała jaskinie jako miejsca schronienia przed bombardowaniami amerykańskiego lotnictwa. Dopiero będąc osobiście w tych lasach, człowiek sobie uświadamia prostą prawdę, że zarówno Francuzi, jak i Amerykanie nie mieli żadnych szans, aby utrzymać Indochiny pod kontrolą.

Po zjedzeniu lunchu wliczonego w cenę wycieczki poszedłem sam pochodzić po jaskini. Jest ona w środku bardzo surowa, ma mało pięknych form naciekowych, panuje tam za to bardzo duża wilgotność. Chodząc po jaskini, zastanawiałem się, jak ludzie sobie w niej radzili – przecież nawet ognia nie mogli rozpalić, bo by się podusili, chyba że było jakieś ujście dymu.

Zdjęcie 87. Wejście do jaskini.

Zdjęcie 88. Wnętrze jaskini.

Po obejrzeniu jaskini szliśmy przez zupełnie naturalny las, stanowiący część rezerwatu, gdzie nie było żadnej możliwości zejść ze ścieżki z powodu bardzo dużej gęstwiny, i to pomimo pory suchej. Kiedy jest mokro, ścieżki bardzo szybko zarastają i lokalna ludność odpowiada, za wynagrodzeniem, za ich utrzymanie. Generalnie państwo dba o to, aby lokalna ludność miała interes w rozwoju turystyki. Nawet mój operator musi część środków przekazać do wsi, przez które przechodzimy. Dodatkowo, gdy np. grupa jest większa niż osiem osób, należy wynająć drugiego przewodnika pochodzącego z mijanych wsi. Zadbano także o to, aby wyeliminować straszny afrykański zwyczaj, czyli żebrzących dzieci. Polega to na tym, że lokalne dzieci na widok turysty otaczają go i wołają „give me money”, co jest bardzo nieprzyjemne. Znam to z wyjazdu do Rwandy. Takich zachowań nie ma w miejscach, gdzie turyści są rzadko. W żadnym z państw Azji Południowo-Wschodniej nie spotkałem się z wołającymi o pieniądze dziećmi.

Zdjęcie 89. Pomimo pory suchej las dalej robił ogromne wrażenie.

Zdjęcie 90. Gniazdo tarantuli, która wchodzi w skład lokalnej diety.

Zdjęcie 91. Imponujące drzewa w lesie.

W końcu zbliżaliśmy się do – według opinii mojego przewodnika – najpiękniejszego wodospadu na świecie. Z daleka słyszałem szum spadającej wody. Po jakimś czasie wodospad Kuang Xi zaczął powoli odkrywać swoje niesamowite uroki. Oglądanie zaczynaliśmy nietypowo, bo od góry. Już na samym początku ujrzałem piękne rozlewiska z krystaliczną wodą i pływającymi rybami, w których kąpali się ludzie. Następnie zeszliśmy kilkadziesiąt metrów w dół, gdzie ukazał się najcudowniejszy fragment wodospadu. Pięknie ukształtowany teren powodował, że woda przybierała zarówno różne kształty, jak i kolory. Po spadku z najwyższej wysokości woda rozlewała się i spadała z mniejszych skał na przestrzeni kilkuset metrów. Woda była czysta i pływały w niej ryby różnej wielkości. Poniżej znajdował się mniejszy, ale równie urokliwy spad, pod którym wytworzył się naturalny duży basen, w którym miałem okazję popływać. Głębokość wody wynosi maksymalnie 170 centymetrów. Jest ona bardzo zimna, co stanowiło świetną odmianę po dwutygodniowych upałach. Wokół znajdowało się mnóstwo ludzi, ale niewielu z nich się kąpało, więc nie było tłoku. Wspaniałe doświadczenie i oczywiście zdjęcia. Schodząc na parking, mijaliśmy małe i piękne spadki wody. Nie wiem, czy ten wodospad jest najpiękniejszy na świecie, ale na pewno najładniejszy, jaki ja widziałem w życiu. Dodatkowo bezcenna jest możliwość pływania w tej wodzie, gdzie nogi skubią nam małe rybki zjadające martwe komórki skóry.

Zdjęcie 92–101. Wodospad Kuang Xi.

Zdjęcie 93.

Zdjęcie 94.

Zdjęcie 95.

Zdjęcie 96.

Zdjęcie 97.

Zdjęcie 98.

Zdjęcie 99.

Zdjęcie 100.

Zdjęcie 101.

Schodząc na parking, kolejny raz spotkałem moje trzy sympatyczne Francuzki – chyba już piąty raz od wspólnego wyjazdu w Pakse. Za każdym razem wywoływało to u nas dużą radość i uśmiech na twarzy. Po dojściu do dużego parkingu pełnego handlarzy zjechaliśmy samochodem elektrycznym do głównego parkingu, gdzie czekał już na mnie nasz właściciel firmy, w której kupiłem wycieczkę. Drogę powrotną przeznaczyliśmy na snucie planów biznesowych na przyszłość. Po drodze mijaliśmy zielone pola ryżu, co jest rzadkością o tej porze roku, oraz dużą farmę bawołów, gdzie można było zjeść lody z ich mleka i zrobić wycieczkę z przewodnikiem po farmie.

Zdjęcie 102. Niedźwiedź w parku przy wodospadzie Kuang Xi.

Zdjęcie 103. Rzadki o tej porze widok zielonych pól ryżowych.

Po powrocie szybki prysznic i wyjście na nocny bazar na kolacje. Tym razem trafiło na pyszną kaczkę z ryżem za całe 2,5 USD. Po kolacji ze względu na to, że po raz pierwszy powietrze był przejrzyste, obszedłem najładniejsze dzielnice, aby porobić zdjęcia kamienic.

Dzień szósty (9.04.2023) – Luang Prabang, wyjazd skuterem za miasto

Rano udało mi się wstać o 5.15 i wybrać się na tzw. karmienie mnichów. Odbywa się to w kilku miejscach, ja najbliżej miałem na ulicę, gdzie co wieczór trwa nocny market. Miałem okazję obserwować przygotowania do ceremonii. Na długości około 100 metrów rozstawiono małe plastikowe krzesełka, na których siadały osoby z jedzeniem dla mnichów. Były to batony, ryż, przyprawy i inne produkty, przechowywane w specjalnych plecionych koszykach. Niektórzy z tzw. karmicieli to biali turyści, którzy mieli przewiązane przez plecy charakterystyczne chusty, inni – Azjaci, np. kobiety ubrane w piękne tradycyjne stroje. Dokoła znajdowało się już dosyć dużo turystów, którzy podobnie jak ja czekali na dobre ujęcia fotograficzne. Chwilę po 5.30 z położonej przy ulicy świątyni zaczęły wychodzić grupy mnichów w różnym wieku, z dużymi pojemnikami na dary. Przechodzili oni na całej długości obok siedzących ludzi, którzy w plastikowych rękawiczkach wrzucali im do pojemników to, co przynieśli. Na końcu rzędu darczyńców siedziały osoby bardzo biedne, głównie dzieci, które z kolei otrzymywały część darów od samych mnichów. Ze względu na wielu fotografów wyglądało to trochę bardziej jako ciekawostka turystyczna niż tradycyjna ceremonia. Tak czy inaczej warto to zobaczyć i uwiecznić. Wracając na dalsze spanie do hotelu, porobiłem jeszcze kilka zdjęć porannego marketu, który rozbija się bezpośrednio przy moim hotelu. Zakupiłem sobie także przy okazji śniadanie.

Zdjęcie 104. Przygotowania do ceremonii karmienia mnichów.

Zdjęcie 105. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 106. Część darów jest oddawana biednym.

Zdjęcie 107. Osoby karmiące mnichów są często ubrane w tradycyjne stroje. 

Zdjęcie 108–109. Ceremonia karmienia mnichów.

Zdjęcie 109.

Zdjęcie 110. Pięknie ubrana kobieta karmiąca mnichów.

Około 11.00 po spisaniu doświadczeń z poprzedniego dnia udałem się do firmy Galaxy porozmawiać z Didem, kupić bilet na pociąg oraz wynająć skuter na kilka godzin. Dida nie było, więc uregulowałem należność za pociąg do Wientianu i wynająłem skuter. Tym razem nikt już nie chciał ode mnie paszportu za skuter, nawet jedyny egzemplarz umowy był tylko u mnie w kieszeni. Zaufanie buduje się z czasem. Zgodnie z wytycznymi żony Dida wybrałem się w kierunku schroniska słoni. Po drodze pomyliłem kierunki, ale w sumie dobrze się stało, bo zauważyłem znak, że za siedem kilometrów będzie jakaś zagroda ze słoniami. Po drodze mijałem świątynie, duże firmy i projekty chińskie oraz nowo wybudowaną linię kolejową.

Zdjęcie 111–113. Mijane po drodze świątynie buddyjskie.

Zdjęcie 112.

Zdjęcie 113.

Żeby dojechać do słoni, musiałem odbić w drogę gruntową, co mi bardzo przypominało czasy szkolne, kiedy musiałem komarkiem, a później rometem dojeżdżać do szkoły polnymi drogami. To doświadczenie przydało mi się zresztą na bezdrożach rwandyjskich. Na miejscu znajdował się ogrodzony teren, dobrze zadbany i żeby wejść, musiałem zapłacić 10 USD. W cenie otrzymałem banany, którymi mogłem nakarmić słonie, oraz do wyboru kawę i herbatę. Menedżer, z którym później rozmawiałem, mówił, że mają pięć słoni, ja natomiast widziałem trzy. Słonie były bardzo spokojne i w dobrej kondycji. Dawały się głaskać, a ich obecność nie powodowała żadnego strachu, tylko szacunek i podziw dla tych nadzwyczaj inteligentnych zwierząt. 

Zdjęcie 114–117. Słonie w zagrodzie.

Zdjęcie 115.

Zdjęcie 116.

Zdjęcie 117.

Po karmieniu słoni i zrobieniu wielu zdjęć udałem się do ładnej restauracji na terenie ośrodka, noszącego zresztą nazwę Wioska Słoni. Po zjedzeniu obiadu zauważyłem, że słonie schodzą do znajdującej się opodal rzeki, a za nimi idzie kilku turystów. Kiedy słonie były już w wodzie, dwóch mężczyzn i jedna kobieta zaczęli wchodzić do wody, aby się kąpać i myć słonie. Kiedy chciałem zrobić to samo, przewodnik powiedział, że ci ludzie zapłacili za to 29 USD. Widok kąpiących się słoni a z nimi ludzi był naprawdę bardzo przyjemny. Słonie wyglądały na zrelaksowane, nikt poza opiekunami na nich nie jeździł. Po kąpieli słonie przekroczyły rzekę i udały się do swojej docelowej zagrody na noc. W miejscu Wioski Słoni przebywają jako atrakcja pomiędzy 9.00 a 15.00. 

Zdjęcie 118. Widok na rzekę z basenu restauracyjnego.

Zdjęcie 119. Słonie kierujące się do rzeki.

Zdjęcie 120. Słonie w trakcie kąpieli.

Zdjęcie 121. Widok na drugą stronę rzeki.

Zdjęcie 122. Widoki w trakcie drogi powrotnej.

Wracając, pojeździłem jeszcze po okolicy, zrobiłem kilka zdjęć drobiu i czarnych świnek w klatkach na sprzedaż, oglądałem też ręcznie robione noże w drewnianych sakwach, podobne do tego, jaki zakupiłem w Wietnamie. Zanim oddałem skuter, pojeździłem jeszcze po mieście, aby porobić kilka ciekawych zdjęć budynków i ulic. Powietrze od dwóch dni było dużo lepsze, więc chciałem wykorzystać okazję. Po kolacji na nocnym targu pochodziłem trochę po targowisku. Zauważyłem, że każdego dnia zauważam tu zupełnie inne rzeczy. Tym razem wypatrzyłem, że kobieta sprzedaje w ładnie zapakowanych butelkach dwa rodzaje alkoholu: jeden przejrzysty drugi ciemny. Dodatkowo można go degustować, co swoim zwyczajem oczywiście wykorzystałem, ostatecznie zakupując ten przejrzysty o mocy 50%.

Zdjęcie 123–134. Piękny Luang Prabang.

Zdjęcie 124.

Zdjęcie 125.

Zdjęcie 126.

Zdjęcie 127.

Zdjęcie 128.

Zdjęcie 129.

Zdjęcie 130.

Zdjęcie 131.

Zdjęcie 132.

Zdjęcie 133.

Zdjęcie 134.

Dzień siódmy (10.04.2023) – podróż koleją chińsko-laoską do Wientianu

Zgodnie z planem rano zapłaciłem za hotel – całe 45 USD za trzy noce w bardzo przyzwoitych warunkach i przy profesjonalnej obsłudze właściciela. Zjadłem szybkie śniadanie w sąsiednim barze i wypiłem kawkę kupioną od właściciela hotelu, który przy okazji prowadzenia hotelu sprzedawał też kawę. W jego przypadku było to bardzo proste, ponieważ hotel znajdował się przy porannym markecie, więc nawet nie musiał wychodzić na ulicę, aby sprzedawać.

O 10.00 punktualnie byłem u Dida w Galaxy, skąd miano mnie zabrać na dworzec kolejowy linii chińsko-laoskiej. Gdy tylko przybyłem, pojawił się także sprzedawca jednego ze sklepów, z którym wieczorem dogadałem się, że dostarczy mi do Galaxy flagę Laosu za ustaloną cenę. Zawsze, gdy jestem w nowym kraju, obowiązkowo kupuję magnesik, flagę i jeden suwenir, który najbardziej mi przypomina dany kraj. W przypadku Laosu był to pojemnik do przechowywania ryżu, wykorzystywany w ceremonii karmienia mnichów.

Oczywiście, po drodze taxi musiało zabrać jeszcze kilku podróżnych, co przy opóźnieniach powodowało u mnie irytację; taki mam charakter. Na dodatek Did powiedział, że bilet już jest kupiony dla mnie i jego matka mi go przekaże. Miała czekać przy bankomacie ATM a ja miałem zadzwonić. Ja na to, że nie mam laoskiej karty i proszę, aby kierowca to załatwił. Kiedy około 11.00 dojechaliśmy na ogromny dworzec kolejowy, wybudowany przez Chińczyków, gdy tylko wysiadłem z samochodu, starsza kobieta mnie odnalazła i dała bilet. Zabawne było to, że początkowo otrzymałem bilet czarnoskórego mężczyzny, co wiedziałem, bo każdy dawał ksero paszportu do zakupu biletu. Pani bardzo się zdziwiła, ale w końcu dała mi mój bilet.

Dworzec kolejowy i system chiński wprowadzony w Laosie to zupełnie inna bajka niż w Polsce. Nie da się tak jak u nas wbiec na peron w ostatniej sekundzie, wskoczyć do pociągu bez biletu i kupić go u konduktora. Tutaj system wygląda podobnie jak na lotnisku. Aby wejść do samego budynku dworca, trzeba mieć bilet, który kupuje się online lub na innym piętrze dworca.

Zdjęcie 135. Nowoczesny dworzec kolejowy kilka kilometrów poza Luang Prabang.

Zdjęcie 136. Wnętrze dworca.

Zdjęcie 137. Moment wyjścia na perony.

Wchodząc do budynku, musimy pozbyć się wszelkich materiałów niebezpiecznych, jak broń, noże, spreje (zabrano mi jeden) czy inne materiały łatwopalne. Gorzej niż na lotnisku, bo tam można mieć nóż w bagażu głównym. Wszystkie bagaże są prześwietlane. Po wejściu na hol główny czekamy na tzw. check-in jak na lotnisku, który zaczyna się około dwadzieścia minut przed wjazdem pociągu. Na komendę ludzie ustawiają się karnie w kilku rzędach i po otwarciu specjalnych bramek mogą wejść na peron. Na peronie każdy staje znowu w szeregu za linią oznaczającą numer wagonu, który jest napisany na bilecie. Po wjeździe pociągu, kiedy się już zatrzyma, obsługa podaje sygnał, że można wchodzić do wagonu. W moim przypadku był to wagon numer 4, miejsce 9F, oznaczenia bardzo podobne do tych z samolotu. Zarówno na dworcu, jak i w pociągu jest bardzo dużo obsługi, w różnych strojach, co wskazywało zakres obowiązków. Pracują: kierownik pociągu, kontrolerzy, osoby porządkowe czy inspektorzy bezpieczeństwa. Wszystko tak, aby w sposób szybki, sprawny i bezpieczny załadować ludzi do pociągu i dostarczyć na miejsce docelowe, gdzie przy wyjściu z perony ponownie skanowane są bilety.

Sam pociąg był bardzo komfortowy, czysty i szybki, jechał ze średnią prędkością około 158 kilometrów na godzinę. Bilety sprawdzano tylko raz. Osobiście byłem przygotowany na obserwowanie widoków, ale okazało się, że większość trasy, ze względu na ukształtowanie terenu, przebiegała w tunelach, co musiało dużo kosztować. Po drodze był tylko jeden przystanek w Vang Vieng, które to miasto jest podobno jeszcze ładniejsze od Luang Prabang.

Zdjęcie 138. Nowoczesny pociąg linii chińsko-laoskiej.

Zdjęcie 139. Autor we wnętrzu pociągu.

Zdjęcie 140. Kontrola biletów.

Kiedy w końcu dojechaliśmy do Wientianu i wyszliśmy z pociągu, ponownie trzeba było przejść przez bramki i osoba funkcyjna sczytała kod kreskowy z biletu. Jak zobaczyłem te masy ludzi, pomyślałem sobie: jak oni wszyscy zostaną rozwiezieni do swoim miejsc docelowych, to będzie trwało godziny.

Zanim zdołałem pomyśleć, zostałem zaproszony do tuk tuka, wspólnie z dziewięcioma innymi osobami, i zabrany w długą trasę do miasta. Widać ewidentnie, że Chińczycy, budując trasę, nie dbali, aby przebiegała ona przez centrum miast i z reguły przystanki są oddalone. Co powoduje, że należy się tam jakoś dostać.

Zdjęcie 141. Dworzec w Wientianie, stolicy Laosu.

Zdjęcie 142. Dziesiątki tuk tuków oczekujących na podróżnych.

Zdjęcie 143. Tuk tuk czekający na pełne załadowanie.

Hotel okazał się bardzo sympatyczny i profesjonalny, a co najważniejsze – z basenem, chociaż na zdjęciu wydawał się większy. Po odrobinie odpoczynku i obiedzie pojechałem tuk tukiem na nocny market, który znajduje się przy rzece Mekong. Widać ewidentnie, że wieczorem nocny targ i promenada nad Mekongiem są głównymi miejscami aktywności, i to zarówno Lautańczyków, jak i obcokrajowców, których w tym rejonie było wyraźnie widać. W Wientianie spotkałem też pierwszych w Laosie Polaków, grupę około siedmiu – ośmiu osób. Po spacerze wróciłem pieszo do hotelu i popływałem w basenie oraz popróbowałem laoskiej whisky.

Miasto nie przypadło mi do gustu, po dwóch tygodniach podróży mam trochę dość dużych miast, w których nie ma co oglądać, wszystko jest daleko i trzeba co chwilę płacić za transport. W związku z powyższym zdecydowałem, że na jedną noc pojadę do sławnego Vangvieng. 

Zdjęcie 144. Mój bardzo przyjemny hotel w Wientianie.

Zdjęcie 145. Profesjonalna obsługa i recepcja hotelu.

Zdjęcie 146. Basen hotelowy.

Zdjęcie 147. Nowy rodzaj spotkanego tuk tuka.

Zdjęcie 148–149. Wientian – rejon nocnego targu nad Mekongiem.

Zdjęcie 149.

Zdjęcie 150. Pomnik Chao Anouvong.

Zdjęcie 151. Nocny market w Wientianie.

Dzień ósmy (11.04.2023) – wyjazd do Vangvieng

W związku ze zmęczeniem dużymi miastami i małą atrakcyjnością Wientianu postanowiłem wyskoczyć na jedną noc do Vangvieng, o którym słyszałem dużo dobrego, m.in. od moich zaprzyjaźnionych Francuzek i od Dida z Luang Prabang. Do miasta pojechałem busem w bardzo atrakcyjnej cenie, a dodatkowo odbierał mnie bezpośrednio z hotelu. Za pociąg chińsko-laoski musiałbym zapłacić około 200 tys. LAK, plus taxi na dworzec w Wientian 350 tys. LAK i jeszcze transport z dworca w Vangvieng. Natomiast za busa zapłaciłem 150 tys. LAK i wylądowałem w centrum Vangvieng.

Bardzo szybko po opuszczeniu Wientianu okazało się, że była to świetna decyzja, ponieważ krótko po opuszczeniu centrum wjechaliśmy na płatną autostradę chińsko-laoską, gdzie mój kierowca pędził z prędkością 160 kilometrów na godzinę, przy dozwolonym limicie 100. Droga była nowa i praktycznie pusta, co kilka minut mijaliśmy jakiś pojedynczy samochód. Na autostradę zakaz wjazdu mają rowery, motocykle i tuk tuki. Po drodze mogłem podziwiać piękne laoskie tereny. Za cały przejazd zapłaciliśmy niecałe 200 tys. LAK. 

Zdjęcie 152. Wjazd na autostradę chińsko-laoską.

Po około półtorej godziny dojechaliśmy do głównej ulicy w Vangvieng, gdzie dalej każdy z pasażerów musiał radzić sobie sam. Jako doświadczony już podróżnik szybko odnalazłem hotel. Po pozostawieniu swoich rzeczy w pokoju hotelowym Hindus, który akurat pracował w recepcji, polecił mi dzisiaj spływ kajakowy, a jutro wynajem skutera, chociaż plan miałem dokładnie odwrotny. Tak się składało, że były dwie dziewczyny chętne na spływ i za czterdzieści minut mogłem pojechać, co mi akurat pasowało.

Praktycznie już opuszczając busa i idąc do hotelu, zauważyłem ogromną liczbę reklam z ofertą turystyczną, dotyczącą głównie aktywnych form spędzania czasu: lot balonem, zipline, kajaki, rowery, skutery, wędrówka po górach, zwiedzane jaskiń czy pokonywanie jaskiń na dmuchanych oponach po linie. Oferty się powtarzały, nawet jeżeli wyglądały graficznie inaczej. Miejscowość ta z całą pewnością stanowi świetne miejsce wypadowe dla mieszkańców stolicy Laosu, chociażby ze względu na linię kolejową czy autostradę. Odległość około 130 kilometrów pokonuje się maksymalnie w półtorej godziny. Tak jak wcześniej, widziałem tu bardzo dużo młodych ludzi z całego świata

Rzeczywiście, kiedy zostaliśmy przetransportowani na miejsce spływu kajakowego. Samochód wywiózł nas za miasto, gdzie w pewnym momencie skręciliśmy w kierunku rzeki. Na miejscu nasz przewodnik zdjął kajaki, rozdał kamizelki i wiosła i rozpoczęła się przyjemna półtoragodzinna przygoda.

Poza pięknymi widokami gór z prawej strony i zbliżającym się zachodem słońca mieliśmy okazję podziwiać, jak mieszkańcy Laosu i turyści korzystają z możliwości oferowanych przez płytką i bezpieczną rzekę. Niektóre restauracje czy kluby znajdowały się obok rzeki, a niektóre wręcz na niej. Goście, jedząc czy pijąc piwo, siedzieli po pas w ciepłej i czystej wodzie. W rzece pływały dzieci, ludzie pływali na oponach i kajakach, a niektórzy czegoś szukali, jakby jakichś skorupiaków. Co jakiś czas dobiegała muzyka, ludzie machali i pozdrawiali i to wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. Po powrocie pozostało tradycyjnie zjedzenie kolacji i wieczorny spacer po uliczkach.

Zdjęcie 153–156. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 154.

Zdjęcie 155.

Zdjęcie 156.

Zdjęcie 157. Radosna młodzież laoska.

Zdjęcie 158–160. Widoki w trakcie spływu kajakowego w Vangvieng.

Zdjęcie 159.

Zdjęcie 160.

Zdjęcie 161–162. Ulice Vangvieng.

Zdjęcie 162.

Dzień dziewiąty (12.04.2023) – wyjazd skuterem w rejon Vangvieng i powrót do Wientianu

Rano, zgodnie z planem, około godziny 8.00 byłem już po śniadaniu i miałem w ręku skuter. Tym razem jednak konieczne okazało się oddanie paszportu za skuter, czego bardzo nie lubię, za to nie musiałem podpisywać żadnej umowy itp. Wiedziałem mniej więcej, gdzie mam jechać, a czasu miałem na tyle, aby wejść na jeden z kilku punktów widokowych i wykąpać się w jednej z kilku błękitnych lagun, które można było znaleźć po drodze.

Pomimo że nawigacja prowadziła mnie do punktu widokowego – na reklamach pokazywanego z motocyklem na szczycie, na którym można usiąść – ja się trochę rozpędziłem i wszedłem na inny, na którym na szczycie był świeżo wykonany biały koń. Z mojego punktu widokowego miałem wgląd na jeszcze inny, na którym z kolei znajdował się zamocowany na stałe samolot, awionetka. Laotańczycy robią po prostu wszystko, aby to na ich górę wszedł turysta, i oczywiście za to zapłacił – u mnie to było około 20 tys. LAK. Górę wybrałem przypadkowo i musiałem włożyć w to naprawdę dużo wysiłku, tym bardziej że wspinałem się koło południa, gdy panowała temperatura minimum 33–34°C. Sam już wyjazd na wieś, skuterkiem, gdzie był bardzo ograniczony ruch, stanowił dużą przyjemność. Oczywiście wejście na punkt widokowy, poza dużym i zdrowym wysiłkiem, opłaciło mi się ze względu na możliwość zrobienia ciekawych zdjęć. Ich jakość jest mocna ograniczona z powodu wyjątkowo złej przejrzystości powietrza. W Laosie poza skuterkami można wynająć samochody typu wszędołazy dwu i czteroosobowe (1 mln lub 1,4 mln LAK) za cały dzień. Mój nowo poznany menedżer z hotelu, Hindus Huamnd, miał rację, że wszystko było świetnie opisane, ale też bardzo przydała mi się aplikacja Maps.me. Rejon, w którym jeździłem, znany jest nie tylko z punktów widokowych, rzeki czy lagun, ale także z jaskiń, a wszystko jest opisane zarówno na mapach, jak i znakach drogowych.

Zdjęcie 163. Woły spacerujące bez żadnego nadzoru.

Zdjęcie 164. Góra z białym koniem, na która się wspinałem.

Zdjęcie 165. Widok z trasy na górę.

Zdjęcie 166. Widoki ze wspinaczki.

Zdjęcie 167. Widok ze szczytu.

Zdjęcie 168. Pracownicy wykańczający białego konia.

Zdjęcie 169. Piękny widok ze szczytu, pomimo słabej widoczności.

Po zaliczeniu punktu widokowego pojechałem na położoną najbliżej błękitną lagunę. Reklamy wskazywały ją jako miejsce, gdzie można popływać, poskakać do wody z dużych wysokości czy pozjeżdżać na liniach typu Zipline. Na miejscu znalazłem duży parking, gdzie otrzymałem potwierdzenie pozostawienia skutera w postaci numerka. Miejsce oceniam jako typowo komercyjne. Piękna i czysta woda, w której pływały duże ryby i kąpali się ludzie. Są dwie restauracje, gdzie można dobrze zjeść, więc po ochłodzeniu się w wodzie, co było wyjątkowo przyjemne, poszedłem na obiad. Zjadłem dużą rybkę z warzywami i makaronem, popijaną laoskim piwem. Ze względu na to, że o 14.00 miałem mieć transport do Wientian, musiałem niestety już jechać. Spotkałem mnóstwo ludzi z całego świata, ja porozmawiałem chwilę z dwoma młodymi ludźmi z Francji i Norwegii. Myślę, że najwięcej było Lautańczyków i Chińczyków. Widziałem też co jakiś czas ludzi zjeżdżających na Zipline, co wywoływało u nich duże emocje werbalne. Chociaż w Vangvieng spędziłem tylko jedną dobę, to wiem na pewno, że należy tu wrócić, ponieważ miejsce ma ogromny potencjał, szczególnie dla osób aktywnych fizycznie, lubiących wieś i naturę, szczególnie wodę. 

Zdjęcie 170. Piękna i klimatyczna laguna.

Zdjęcie 171. Smaczna i świeża rybka.

Zdjęcie 172. Wszędołaz dwuosobowy.

Zdjęcie 173. Wszędołaz czteroosobowy.

Zdjęcie 174. Dostawa świeżych kokosów.

Chwilę przed powrotem zajrzałem jeszcze na targ, który znajdował się na parkingu, a tam znalazłem istne cuda. Poza typowymi owocami, miodem itp. były pieczone nietoperze, plastry miodu z larwami owadów w środku czy wielkie i tłuste larwy, wyciągane, o ile pamiętam z TV, z bambusów, a także bimber własnej roboty. Oczywiście musiałem czegoś nowego spróbować, więc ugryzłem kawałek plastra miodu z larwami w środku, ale mi nie smakował. Ostatecznie skusiłem się na tłuste larwy z bambusa z grilla. Smak był neutralny, niedający się do niczego naszego porównać, a w środku znajdowała się biała treściwa masa. Zjadłem tylko jednego, ale po chwili podeszła starsza pani z dwoma kolegami, więc oddałem jej to, co zostało. Pani była odważna i spróbowała, panowie nie mieli tyle samozaparcia. Jeden powiedział, że rok temu próbował nogę dużego pająka i już nie ma ochoty na więcej.

Zdjęcie 175. Pieczony nietoperz.

Zdjęcie 176. Pieczone larwy.

Wracając, miałem wrażenie, że niepotrzebnie pojechałem na trzy dni do stolicy, gdzie jest typowe miejskie życie. Vangvieng oferuje naprawdę dużo, a przede wszystkim wolność poruszania się samodzielnie różnymi środkami transportu przy gwarancji pięknych widoków i obcowania ze zwykłymi i bardzo sympatycznymi ludźmi. Oczywiście pogoda nie była najlepsza, ale myślę, że krótko po porze deszczowej musi tutaj być cudownie.

O 14.00 udałem się busem ponownie do Wientianu, gdzie po krótkim odpoczynku pochodziłem jeszcze po promenadzie nad Mekongiem i okolicznych uliczkach. W ciągu dnia miejsca, które nie wydają się ciekawe, wieczorem są pełne ludzi, muzyki, targów czy restauracji. W Laosie życie trwa od 6 do około 10.00 rano i ponownie po zmroku od około 18.00. Garaże czy punkty handlowe zamieniają się w miejsca spotkań z przyjaciółmi czy rodziną. Czasami ktoś wypełni basen z wodą, gdzie bawią się dzieci, by spryskać wodą kogoś dla zabawy. Ciekawe jest też to, że na wsi życie wygląda jak u nas w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych, tj. dzieci same chodzą lub jeżdżą skuterami do szkoły, mając zaledwie siedem czy osiem lat. Kapią się w rzece bez nadzoru dorosłych czy skaczą z kilku metrów z mostu do wody. Wspaniale się rozwijają i mają cudowne i pełne przygód dzieciństwo, uczą się też w ten sposób odpowiedzialności.

Zdjęcie 177–185. Wientian.

Zdjęcie 178.

Zdjęcie 179.

Zdjęcie 180.

Zdjęcie 181.

Zdjęcie 182.

Zdjęcie 183.

Zdjęcie 184.

Zdjęcie 185.

Chodząc ulicami Wientianu, myślałem sobie: jaki to wolny kraj, nie widać policji, można wszystko, jeździć skuterem w kasku i bez kasku, pić piwo z przyjaciółmi na chodniku czy idąc po mieście. Ma się poczucie prawdziwej wolności. Podobne odczucia miałem nie tylko w Laosie, ale także w Tajlandii, Kambodży czy Wietnamie. Tutaj państwo mało zabiera i prawie nic nie daje. W Polsce łupi obywatela na każdym kroku, dając niewiele w zamian…

Dzień dziesiąty (13.04.2023) – przelot do Bangkoku i święto Songkran

Jak mówi stare polskie przysłowie, wszystko, co dobre, szybko się kończy. W południe udałem się na lotnisko w Wientianie i poleciałem do Bangkoku, skąd następnego dnia w nocy miałem lot powrotny do domu, przez Dubaj.

Na lotnisku zarówno w Wientianie, jaki i w Bangkoku wszystko poszło szybko i sprawnie. W Tajlandii z automatu dostałem darmową wizę na miesiąc. Hotel miałem te sam co trzy tygodnie wcześniej, ponieważ znajdował się w świetnej lokalizacji i oferował całą gamę rozrywek. Jedyny minus to jego rozmiar – posiada cztery wieże i poruszanie się pomiędzy wszystkimi piętrami i wieżami sprawia wielu gościom problemy.

Dzień wcześniej ustaliłem, że 13 kwietnia zaczyna się w Tajlandii tradycyjny tajski Nowy Rok, który trwa trzy dni. Jest to święto oczyszczenia, które Tajowie spędzają wspólnie z rodziną i przyjaciółmi. Najbardziej rozpoznawalnymi jego przejawami jest smarowanie twarzy kredą i pryskanie się wodą, coś jak nasz śmigus-dyngus.

Tyle wiedziałem z internetu, ale to, co zobaczyłem na żywo, to była prawdziwa jazda bez trzymanki, najlepsza impreza, jaką w życiu widziałem. Kiedy tylko wyszedłem z hotelu, zauważyłem, że ludzie mają plastikowe pistolety na wodę. Niedaleko hotelu utworzył się punkt pryskania wodą, gdzie grupa ludzi z dziećmi miała napełniony wodą basen oraz wąż i przy akompaniamencie muzyki pryskała wszystkich dokoła. Mnie także się dostało. Najfajniejsze było to, że po mieście krążyły tuk tuki pełne młodych ludzi ubranych w kolorowe koszule, którzy podjeżdżali pod takie właśnie „punkty oporu” i „ostrzeliwali się” wodą. Całe miasto „uzbroiło się” w plastikowe karabiny na wodę. Nikt się nie obrażał, ale też ludzie wyczuwali, na ile mogą sobie pozwolić. Po hotelu kręciły się grupki odpowiednio ubranych i uzbrojonych gości hotelowych, którzy dobrze wiedzieli, co się święci. Telefony i dokumenty oraz pieniądze każdy miał pochowane w plastikowych etui na telefon. Ja poza kasą i telefonem nie brałem dosłownie nic, przy czym kasę miałem w małej reklamówce w kieszeni.

Zdjęcie 186–189. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 187.

Zdjęcie 188.

Zdjęcie 189.

Po jakimś czasie prowadzenia obserwacji zachowań w rejonie hotelu udałem się pieszo w rejon ulicy Khorosan, gdzie spodziewałem się kulminacji obchodów święta. Wybrałem boczną drogę, aby od razu nie być mokrym. Po drodze mijałem kilka „punktów ogniowych”, gdzie wspólnie z rodzicami bawiły się kilkuletnie dzieci. Zauważyłem, że w tych krajach, jak Tajlandia, Wietnam, Kambodża i Laos, nie ma życia dorosłych i dzieci. Dzieci są cały czas wspólnie z rodziną i uczą się zachowań z obserwacji. Są kochane i jednocześnie nie są ograniczane, nikt nie chucha i nie dmucha na nie. Są tak wychowywane jak my w Polsce w latach osiemdziesiątych.

Im bliżej byłem Khoroan, tym tłum gęstniał. Dziesiątki tysięcy ludzi szły w kierunku centralnych miejsc, najbardziej znanych turystycznie. Już po drodze stały samochody z nagłośnieniem i wszyscy się bawili. Oczywiście po jakimś czasie nikt już nie był suchy. W pewnym momencie wszedłem w taki tłum, że nawet palca nie można było przecisnąć. Z doświadczenia wiem, że nie są to najbezpieczniejsze miejsca, szczególnie jeżeli wybuchnie panika. Wybrałem więc trochę luźniejsze przejścia. Jak większość, szedłem z ludźmi, nie do końca wiedząc, gdzie zmierzam. W końcu i tak trafiłem na jedną z centralnych ulic, gdzie tysiące młodych ludzi śpiewały, tańczyły, piły piwo i inne rzeczy, polewały się wodą i smarowały kredą. Część ludzi zrobiła coś w rodzaju korytarza i polewała tych idących środkiem ulicy – czegoś takiego w życiu nie widziałem. Wszyscy robili sobie zdjęcia i uśmiechali się, nigdy w życiu nie doświadczyłem tyle dobrej energii co tutaj.

Służby robiły, co mogły, aby zapewnić bezpieczeństwo, policja starała się regulować dostęp do najbardziej tłocznych ulic, co chwilę było widać ratowników udzielających komuś pomocy lub biegnących to zrobić. Większość barów pozamykano, ponieważ w przeciwnym razie mogło się skończyć koniecznością zrobienia generalnego remontu. W pewnym momencie na ulicy zrobiła się prawdziwe błoto od wody i białego proszku – szkoda, że nie mogę zobaczyć tej ulicy rano przed sprzątaniem. Część młodych ludzi stawała na prowizorycznych scenach, gdzie tańczyła i zagrzewała do tańca innych. Wspaniale w to wszystko wmieszali się turyści z całego świata. Tajlandia to raj dla każdego turysty pod każdym jednym względem.

Zdjęcie 190–195. Święto Songkran w Bangkoku.

Zdjęcie 191.

Zdjęcie 192.

Zdjęcie 193.

Zdjęcie 194.

Zdjęcie 195.

Następnego dnia, kiedy powoli opuszczałem hotel, widziałem nowe zastępy „uzbrojonych po zęby” ludzi, gotowych do drugiego dnia świętowania. Każdy raz w życiu powinien to przeżyć na własnej skórze, to naprawdę oczyszczające. 

Podsumowując: z całego serca polecam wakacje w Indochinach – Wietnamie, Tajlandii, Laosie i Kambodży. Nie widziałem jeszcze większości państw na świecie, ale to, co zobaczyłem do tej pory, pozwala mi stwierdzić, że tutaj każdy znajdzie coś dla siebie, bez względu na swoje potrzeby czy oczekiwania: piękną przyrodę, wspaniałych i gościnnych ludzi oraz uczciwe ceny. Infrastruktura turystyczna jest na światowym poziomie, gdzie byśmy nie pojechali. Był to cudowny wyjazd i zostaną po nim piękne wspomnienia.