Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Część III – Wietnam

Po ciężkiej nocnej przeprawie przez lasy i góry Laosu w końcu pokonaliśmy granicę z Wietnamem i około godziny 10.00 ruszyliśmy w trasę po tym kraju. Na szczęście tutaj warunki drogowe były bez porównania lepsze, jednak zakrętów nie brakowało, więc dużo szybciej wcale nie jechaliśmy. Od razu było widać, że góry wietnamskie są co prawda zarośnięte, ale już nie takim naturalnym lasem jak w Laosie. Z czasem teren się wypłaszczał, a droga prostowała. W jednej z okolicznych miejscowości zrobiliśmy dłuższy postój na obiad. Po przekroczeniu granicy szybko zwraca się uwagę, że Wietnam w porównaniu do Laosu to prawdziwy finansowy krezus. Wszystko jest większe, ładniejsze, nowsze czy bardziej uporządkowane niż w Laosie – poza unikatową tamtejszą przyrodą. Zresztą już podjąłem decyzję, że wrócę do Laosu na trzy tygodnie i wynajmę samochód terenowy – chcę ten kraj dobrze zjeździć, bo myślę, że to unikat na skalę światową. Mój sympatyczny młody Holender, z którym spędziłem 22 godziny, leżąc ramię w ramię, opowiadał, że jego kolega kilka dni temu, pokonując trasę Mekongiem tak jak ja, widział pływające zwłoki człowieka z rękoma zawiązanymi za plecami, które przepływały metr od ich łodzi. Myślę, że mogły płynąć Mekongiem aż z Birmy, gdzie w tej chwili trwają intensywne walki pomiędzy reżimem wojskowym a kilkoma mniejszościami narodowymi.

Około godziny 16.00 dojechaliśmy do miejsca, w którym autobus miał skręcić w lewo na Hanoi, a moje miasto Vinh znajdowało się godzinę jazdy na prawo. Ja i jeszcze jeden Wietnamczyk wysiedliśmy i musieliśmy poczekać na inny autobus, który nas zabierze do Vinh. Po wyjściu z autobusu okazało się, że mój Wietnamczyk, którego się od tej pory trzymałem, również jedzie do Da Nang. Wietnamczyk wyglądał na kogoś ważnego, był starszy ode mnie, bardzo schludnie ubrany a w klapie marynarki miał wpiętą flagę Wietnamu. Wyglądał i zachowywał się jak ktoś ważny, np. członek rządu. Na kolejny autobus czekaliśmy w małym punkcie handlowym, gdzie mój kolega szybko się obsłużył – kupił jakieś suszone orzechy w miodzie i nalał dwie szklanki herbaty, po czym kazał mi jeść i pić. Ja w międzyczasie w końcu ubrałem się ciepło.

Po jakichś 25 minutach nadjechał mały lokalny autobus, do którego wsiedliśmy, a pani z punktu miała już kasę na bilety dla nas. Otrzymałem bilet, ale nie musiałem płacić – była to usługa w ramach całej podróży z Luang Prabang. Okazało się, że lokalny autobus to prawdziwe centrum usługowe i kurierskie. Obok kierowcy siedział jego pomocnik. W ciągu około godziny jazdy widziałem, jak ten sam chłopak: wypłacił gotówkę mojemu Wietnamczykowi, sprzedawał bilety na autobus, wydzwaniał oraz przyjmował i wydawał przesyłki kurierskie. Wietnamczycy są niesamowici. Nie dziwię się, że wygrali wszystkie wojny w ostatnich 60 latach i mają tak świetnie funkcjonujący kraj. Będą kiedyś bardzo bogaci. Po drodze mój Wietnamczyk pokazał mi ulotkę autobusu z prywatnymi kabinami, takimi jak chciałem, który o 21.00 wyjeżdża tego samego dnia, tj. 23 grudnia, za 350 tys. VND (17 USD) do Da Nang. Powiedziałem, że mi pasuje i chciałbym nim jechać.

Zdjęcie 1. Przerwa na obiad, już w Wietnamie.

Zdjęcie 2. Autobus do Vinh – przy okazji centrum usługowe.

Około 18 wysiedliśmy z autobusu i poszliśmy do zakładu fryzjerskiego, gdzie mój zadbany towarzysz kazał sobie umyć głowę, ostrzyć włosy, ponownie umyć, zrobić masaż twarzy i się ogolić. Ja cały czas czekałem, na szczęście mogłem podładować telefon. Następnie zaproponowałem, aby pojechać gdzieś zjeść i że ja zapraszam. Niestety mój kolega nie mówił po angielsku, więc zostawał mi język migowy i kilka pojedynczych słów po angielsku. Po drugiej stronie ulicy była typowa, otwarta kuchnia azjatycka, gdzie zjedliśmy bardzo syty posiłek: makaron z mięsem oraz owoce, które kolega kupił obok jadalni. Po posiłku wróciliśmy do fryzjera, gdzie zostawiliśmy bagaże i przez dwie godziny siedzieliśmy w internecie.

Około 20.20 podjechał bus, który zabrał nas do bazy autobusów VIP, o bardzo wysokim standardzie – takich, jakie bardzo polubiłem w Wietnamie. Zapakowaliśmy bagaże, podaliśmy nazwiska i otrzymaliśmy kabiny do spania. Wszystko jak spod igły, jeszcze pachniało nowością i czystością. Gdy tylko autobus ruszył, usnąłem i z małymi przerwami spałem do 5 rano. Czas ośmiu godzin podróży minął jak pięć minut. Cudowna odmiana po ciężkiej podróży z Laosu. Rano nie zdążyłem jeszcze wysiąść z autobusu, a już przejął mnie kierowca taksówki. Nie miałem siły ani ochoty się specjalnie targować czy szukać tańszego zamiennika, tym bardziej że padał deszcz. Około 5.30 znalazłem się w moim upragnionym pokoju hotelowym. Z właścicielem od trzech dni byłem zresztą na łączach i informowałem o godzinie dojazdu, poza tym kupiłem u niego jedną dobę więcej z przodu. Podróż trwała trzydzieści sześć godzin – to chyba mój życiowy rekord. Na szczęście jestem odporny na trudy i mam dobre, poznawcze nastawienie. W przeciwnym razie dostałbym chyba wylewu w pierwszym autobusie ze względu na niewygody i ciągłe zimno. Zresztą jedna z pasażerek przez kilka godzin wymiotowała, pochodziła chyba z Indii. Gdybym kiedyś taką podróż zafundował turystom, to byłaby moja ostatnia grupa… Dobrze, że mam filmiki i zdjęcia, bo nikt by mi nie uwierzył. Dałem radę, a to najważniejsze, dużo przeżyłem, zobaczyłem i się nauczyłem. Za jakiś czas będę to wspominał z uśmiechem.

Zdjęcie 3. Zakład fryzjerski, w którym spędziliśmy kilka godzin.

Zdjęcie 4. Uliczna restauracja, w której zjedliśmy kolację.

Zdjęcie 5. Najlepszy autobus do podróży na świecie.

24 grudnia trochę dużej pospałem, zjadłem śniadanie i poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Niestety, pogoda była beznadziejna, zrobiło się deszczowo i chłodno, nawet bardzo jak na warunki wietnamskie o tej porze roku. Do plaży z mojego małego, ale bardzo przyjemnego hotelu miałem może z 800 m. Plaża bardzo długa, kilka kilometrów, nad brzegiem biegnie główna ulica, a przy niej już stoją i ciągle powstają nowe wieżowce. Za kilka lat to miejsce będzie nie do poznania. Zastanawiające, że prawie nie wiało, a była dosyć duża fala. Generalnie tylko deszcz nie pozwalał na dłuższy spacer. Wypiłem po drodze kawkę, przepytałem kelnera o podstawowe zwroty grzecznościowe w języku wietnamskim i wróciłem do pokoju.

W międzyczasie zarezerwowałem sobie hotel w kolejnej miejscowości, poleconej mi przez właściciela hotelu Tuy Hoa. Wieczorem ponownie wyruszyłem na zwiedzanie okolicy. Deszcz już nie padał i zrobiło się całkiem przyjemnie. Zaliczyłem masaż, już nie za tak konkurencyjną cenę jak w Tajlandii, ale dużo lepszej jakości niż w Laosie. Spacerując, zauważyłem bardzo dużo ozdób świątecznych oraz ludzi, którzy całymi rodzinami udawali się na świąteczny obiad do restauracji. W rejonie mojego hotelu i plaży znajdowało się bardzo dużo restauracji serwujących potrawy przygotowane z owoców morza. Przy każdej z nich był cały zestaw akwariów, w których pływały ogromne kraby, ryby takie jak moreny, rekiny, węgorze i wiele innych. Moją uwagę przykuł także małż o nazwie geoduck, który przypomina wyglądem penisa. Kiedyś w telewizji widziałem, jak się je łowi. Zakopują się na metr głębokości i pobierają pokarm dużym organem, coś w rodzaju trąbki, przypominającej właśnie penisa. Podobno żyją nawet 160 lat. Ceny niektórych krabów sięgały nawet 800 PLN za kg, nie był więc to rarytas dla każdego. Turystów nie spotykałem za wielu, ale czuło się bardzo przyjemną, świąteczną atmosferę. Bardzo ciekawie wyglądały także fale morskie oświetlane światłem z restauracji czy zlokalizowanych przy plaży latarni. Pierwsze wrażenie Da Nang z powodu pogody wywarło na mnie słabe, ale wieczór zdecydowanie poprawił mi humor. Wieczorem jeszcze nadrobienie zaległości pisarskich i spać.

Zdjęcia 6–15. Pierwsze wrażenia z Danang.

Pierwszego dnia świąt zrobiłem to, co planowałem: rano potruchtałem w sandałkach na plażę, a następnie pobiegałem po niej boso. Ciepły piasek i woda oraz ruch na świeżym powietrzu bardzo dobrze mnie nastawiły do dnia, pomimo że słońca dalej nie było. Po śniadanku wsiadłem na dostarczony mi skuterek i bez żadnych formalności czy podpisów udałem się w pierwszej kolejności na poszukiwanie paliwa. Zgodziłem się na trochę większą opłatę w zamian za niezostawianie swoich danych i paszportu w zamian.

Udałem się, zgodnie z sugestią właściciela hotelu, w kierunku południowym na objazd półwyspu Son Tra, który ze swoimi wzgórzami dominował nad okolicą. Po drodze zrobiłem trochę zdjęć w przystani rybackiej oraz wypiłem kawkę w fajnie zrobionej marinie. Na Son Tra znajdował się m.in. widoczny z kilkunastu kilometrów ogromny biały posąg Lady Budda i Pagoda Linh Ung. Typowe turystyczne miejsce: ogromny parking, autokary i setki turystów. Na szczęście trochę wyjrzało słońce i zrobiło się bardzo przyjemnie. Po obejrzeniu atrakcji turystycznych udałem się w dalszy objazd, zatrzymując się po drodze, aby podziwiać widoki i liczne małpy makaki bawiące się przy drodze. Skręciłem też do jakiegoś dużego resortu, ale po chwili zawróciłem, gdyż odniosłem wrażenie, że jest to strefa dla gości hotelowych. Niestety moja podróż się szybko zakończyła: pojawił się szlaban i napis, że wjazd skuterom automatycznym i dużym pojazdom jest zabroniony. Nie wiem, dlaczego, ale z obsługą szlabanu nie było żadnej dyskusji, pomimo tego, że mój skuter był manualny.

Zdjęcia 16–27. Pierwsza część wycieczki na półwysep Son Tra.

Porzuciłem negocjacje i zawróciłem. Po drodze zatrzymałem się w innym kurorcie, gdzie była ogólnodostępna restauracja i tam zjadłem pyszną rybkę. Znajdowało się tam wielu turystów o europejskich rysach twarzy, którzy celebrowali okres świąteczny. Postanowiłem objechać półwysep od drugiej zachodniej strony i okazało się to strzałem w dychę. Trasa była bardzo mało uczęszczana, za to spotkałem dużo biegaczy i rowerzystów. Grupka fotografów śledziła piękne ptaki. Znalazłem się w bardzo ładnym, naturalnym lesie z bujną roślinnością, a przy tym miałem piękne panoramiczne widoki na miasto i zatokę. Co jakiś czas pojawiały się duże banery informacyjne, dotyczące występowania jakiegoś gatunku, np. bardzo urodziwej rzadkiej małpy Pygathrix nemaeus (duk wspaniały). To bardzo ładne zwierzę o czerwonym ubarwieniu pyska. Jadąc, cały czas się rozglądałem, ale nic nie widziałem. Spotkałem grupę makaków, które już wcześniej widziałem, ale tych urokliwych nie. Wjechałem nawet na najwyższy punkt widokowy, skąd rozpościerał piękny widok na zatokę, ale przy dużym zachmurzeniu nie było szans na ładne zdjęcia.

Zdjęcia 28–34. Widoki na trasie wokół półwyspu.

W drodze powrotnej, zbliżając się do małej rzeczki, przy której wcześniej się zatrzymałem, zauważyłem grupę ludzi z profesjonalnym sprzętem fotograficznym, samochód i skutery, co sugerowało, że coś ciekawego tam jest. Miałem szczęście: na dużym drzewie odpoczywała rodzina Pygathrix nemaeus. Niestety, zachmurzenie i odległość nie pozwoliły na idealne zdjęcia, ale zyskałem przyjemność ich obserwacji. Porozmawiałem chwilę z grupą sympatycznych czterech panów. Wśród nich jeden był Amerykaninem, a drugi Australijczykiem. Obaj mieszkają i pracują w Da Nang. Towarzyszyła im sympatyczna Wietnamka w czapce św. Mikołaja. Cała sympatyczna i popijająca to wino, to piwo ekipa poruszała się pięknie odrestaurowanym klasykiem – volkswagenem T1.

Pomimo braku pięknego słońca, które dałoby szansę na świetne zdjęcia, uważam dzień za bardzo udany pod kątem poznawczo-przyrodniczym. Wietnam to bardzo atrakcyjny turystycznie kraj.

Zdjęcia 35–40. Widoki na Da Nang, małpy oraz poznani ciekawi ludzie.

Drugi dzień świąt zgodnie z planem spędziłem na wyjeździe skuterem do Hoi An. Miasto zupełnie mnie zaskoczyło. Kiedy czytałem o rejonie, w którym się zatrzymałem, natknąłem się na informacje na temat polskiego architekta i konserwatora zabytków Kazimierza Kwiatkowskiego. Zmarły w 1997 roku architekt pod koniec lat siedemdziesiątych, po wojnie amerykańsko-wietnamskiej, przewodniczył Polsko-Wietnamskiej Komisji Konserwacji Zabytków, której zadaniem było ratowanie tego, co ocalało z wojny. Zasłynął m.in. ze swojej pracy w miastach Hue i Hoi An. W Hoi An dowiedział się, że władze wietnamskie chcą wyburzyć zagrzybiałą starą część miasta, w to miejsce stawiając nowe osiedle. Kwiatkowski przekonał Wietnamczyków, że to błąd, a stare miasto ma ogromny potencjał. W 1999 roku, dzięki jego staraniom, starówka Hoi An znalazła się na liście UNESCO.

Jadąc do Hoi An, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Po drodze, tj. przez prawie 20 km, wzdłuż wybrzeża morskiego ciągnęły się kompleksy hotelowe, pola golfowe i ogromne osiedla mieszkaniowe, część z niedokończonymi inwestycjami. Po około 15 km zauważyłem wysokie skaliste wzgórza, jakby rzucone od niechcenia wśród płaskich terenów. W rejonie tym powstały infrastruktura turystyczna, parkingi, windy, wieże widokowe itp. Nie wiem, dlaczego, ale w miejscu tym zlokalizowano mnóstwo zakładów wytwarzających ogromne rzeźby z marmuru. Na jedną z gór można było wejść lub wjechać windą, jednak zaplanowałem to na powrót. Jak się później okazało – już nie zdążyłem.

Zdjęcie 41. Poranny bieg autora na plaży w Da Nang.

Zdjęcia 42–44. Wzgórza na trasie oraz zakład produkcji marmurowych rzeźb.

Mijając dużą osadę, zauważyłem starą zabudowę, tj. bardzo malutkie, ale urokliwe domki. W pewnym momencie skręciłem do wsi, aby zobaczyć, jak żyją ludzie. Zauważyłem, że w jednym z domów gromadzą się mężczyźni na jakiś obrzęd religijny, ale nie odważyłem się tam podjechać. Jednak, kiedy jeżdżąc po wsi, zobaczyłem w innym miejscu podobną uroczystość, nie wytrzymałem i podjechałem pod dom. Widać było jakiś przystrojony ołtarz oraz ludzi ubranych w białe stroje. Postałem przez chwilę pod domem i stało się to, na co liczyłem: zostałem zaproszony do środka. W środku ludzie siedzieli przy stołach, na których stała woda mineralna, szklanki i termosy. Część osób była ubrana w białe stroje, natomiast inni nie. Kiedy usiadłem przy wskazanym stole, podano mi wodę i zagadał do mnie po angielsku młody Wietnamczyk. Okazało się, że trafiłem na uroczystość pogrzebową 97-letniej staruszki, natomiast osoby w białych strojach to członkowie rodziny. Uroczystości towarzyszyły uderzenia w bęben, które miały komunikować lokalnemu społeczeństwu, że ktoś odszedł. Pozwolono mi robić także zdjęcia. Po chwili rozmowy mój Wietnamczyk się pożegnał, więc i ja skorzystałem z okazji, aby grzecznie się oddalić, dziękując za gościnę.

Zdjęcia 45–50. Tradycyjne małe domy Wietnamczyków oraz uroczystość pogrzebowa.

Po dalszych kilkunastu minutach jazdy skręciłem w prawo na Hoi An. Zbliżając się do miasta, od razu zauważyłem, że jest tutaj dużo więcej turystów, szczególnie o europejskich rysach, niż w Da Nang. Po drodze mijałem duże pola uprawne, przygotowywane pod uprawy ryżu. Kiedy dojechałem w rejon starej zabytkowej części miasta, znalazłem miejsce parkingowe, opłaciłem parking 5 tys. VND (1 PLN) i udałem się w kierunku starówki. Im bliżej starej części, tym ruch na ulicach i liczba turystów rosły. Kiedy odwiedziłem jedną z pierwszych zabytkowych świątyń, zauważyłem dwie Azjatki, ubrane jedna na biało, druga na czerwono, w trakcie sesji zdjęciowej na tle zabytkowych budynków. Oczywiście skorzystałem z okazji i zrobiłem kilka najładniejszych do tej pory zdjęć.

Zdjęcia 51–55. Pierwsze wrażenia z Hoi An.

Niedaleko świątyni, na dużym centralnym placu, znajdował się pięknie zadbany pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego, otoczony przepięknymi zabytkami, które dzięki niemu przetrwały i jak magnes przyciągają setki tysięcy turystów. Trudno opisać wrażenia ze zwiedzania starej części Hoi An. Przepiękne uliczki, zabudowane różnymi mniejszymi i większymi kamienicami. Zabudowa jest raczej zwarta, gdzieniegdzie znajdują się wąskie uliczki pomiędzy kamienicami. Niektóre budynki były wyjątkowo cenne i aby je zwiedzać, należało zakupić bilet, chyba jeden na wszystkie budynki. W budynkach – muzeach obsługa oprowadzała i opowiadała o danym miejscu. Sama starówka znajdowała się nad jednym kanałem, nad którym przechodził most na wyspę, pięknie zabudowaną i stanowiącą kolejną atrakcję turystyczną. W porcie stało dziesiątki łodzi do wynajęcia.

Zdjęcia 56–57. Pomnik zasłużonego dla Hoi An Polaka Kazimierza Kwiatkowskiego.

Praktycznie wszystkie budynki były albo punktami gastronomicznymi, albo handlowymi, co nie do końca pozwalało dostrzec ich urodę. Sprawiały wrażenie starych, trochę zaniedbanych, nawet brudnych, co tworzyło unikatowy klimat. Na to wszystko nakładała się piękna przyroda, pnące się rośliny czy kwiaty. Widać, że Wietnamczycy mają niesamowity smak i gust w łączeniu budynków i architektury ogrodowej. Hoi An to najładniejsze miasto, jakie do tej pory widziałem z Wietnamie, polecam je każdemu, pomimo że jest trochę zatłoczone przez turystów.

Zdjęcia 58–76. Hoi An w całej okazałości.

Kiedy już napełniłem żołądek i nasyciłem zmysły, udałem się w drogę powrotną. Musiałem się spakować i opuścić hotel, ponieważ o 23.30 miałem pociąg do Tuy Hoa.

Dworzec w Da Nang jest niewielki, niepozorny, ale też przybywa tam niewielka liczba pociągów. Kiedy przybyłem na dworzec, na tablicy ogłoszeń wyświetlały się tylko dwa pociągi: mój i kolejny o 0.40. Mój pociąg miał małe spóźnienie, a dopóki nie wjechał i się nie zatrzymał, wszystkie drzwi na perony były zamknięte. Ciekawe jest to, że pociąg zatrzymał się na peronie drugim i żeby do niego wsiąść, należało po torach przejść przez peron pierwszy. Wagony miały dobre oznaczenia, więc bez problemu znalazłem swoje miejsce. Większość wsiadających pasażerów to turyści. Mój przedział miał dwa łóżka, dwupoziomowe, czyli wygodnie mogło w nim podróżować cztery osoby i ani jedna więcej. Każdy miał swoją poduszkę i kołderkę. Po usadowieniu się i schowaniu swoich bagaży ruszyłem do Tuy Hoa, około 400 km na południe.

Miałem trochę pecha, ponieważ jeden z pasażerów słuchał głośno telefonu, drugi miał chyba owsiki w tyłku, bo co chwilę wychodził, nie zamykał drzwi, tylko trzecia kobieta w szatach mnicha spokojnie spała. Przynajmniej wyglądała na kobietę. Generalnie podróż minęła szybko i sprawnie, rano ktoś rozwoził jedzenie, drąc się przy okazji i nie zważając, czy ktoś chce jeszcze dospać. Pociąg stary, zaniedbany, ale sprawny. Ciekawe, że wszystkie drzwi zewnętrzne do wagonów pozamykano na kłódki i przed wyjściem obsługa musiała je zdjąć z odpowiedniej strony. Kolejna ciekawostka – z peronu nie można było wejść do budynku dworca, zanim obsługa nie otworzyła drzwi. Kiedy to się stało, grupa taksówkarzy rozpoczęła walkę o klienta. Szybko i ja zostałem dostrzeżony i zawieziony do hotelu.

Zdjęcia 77–81. Podróż do Tuy Hoa.

W związku z tym, że byłem w hotelu o 8.00, a doba hotelowa zaczynała się o 13.00, zostawiłem bagaże i poszedłem na obchód okolic w kierunku Morza Południowo-Chińskiego. Zauważyłem od razu w rejonie plaży bardzo szerokie ulice i przestrzenie – wszystko przygotowane, jakby miały tu przyjechać dziesiątki tysięcy turystów, ale na plaży byłem sam. Pogoda nie sprzyjała, wiał silny wiatr i mocno nawiewał piasek na przybrzeżne promenady. W niektórych miejscach tworzyły się zaspy, jak w Polsce od śniegu. W niektórych miejscach obsługa wykonywała syzyfowe prace, próbując usunąć ten piasek z trawników i chodników, wiatr jednak wiał i cały czas go nawiewał. Po zjedzeniu śniadania w jednym miejscu i wypiciu kawy w drugim wróciłem do hotelu. Rozpakowałem się i wyszedłem ponownie na obchód rejonu plaży.

Idąc kilka kilometrów promenadą, zauważyłem, że ktoś tu mocno przeinwestował. Kilka ogromnych hoteli, kolejne w budowie, a tu żywej duszy. Niektóre restauracje nad brzegiem morza zamknięte i w stanie tragicznym. Dwu- i trzypasmowe drogi praktycznie puste. Czyżby syndrom chiński? Ogromne inwestycje, a chętnych na usługi brak. Zdecydowałem się zawrócić w kierunku miasta. Przez cały dzień zauważyłem, że jestem jedynym turystą i zwracam na siebie uwagę. Sugeruje to, że turyści raczej się tutaj nie zapuszczają. Stara część miasta już tętniła życiem. W centrum miasta znajdowały się park i jezioro, gdzie można było pobiegać, pospacerować czy posiedzieć na ławce. Miasto nie za duże, spokojne, z przyjemnością spacerowałem i przyglądałem się życiu Wietnamczyków w tej małej, ponad stutysięcznej miejscowości. Zastanawiałem się, czy rejon nadmorski kiedyś się rozwinie, czy rzeczywiście ktoś zmarnował pieniądze. A może po wojnie wszystko było tak zniszczone, że postanowiono zbudować całość od nowa, z dużym marginesem na przyszłość?

Zdjęcia 82–91. Nadmorskie ulice Tuy Hoa.

Kolejnego dnia rano zrobiłem mały rozruch – w imię zasady, że poświęcisz 30–50 minut na wysiłek fizyczny, a otrzymasz 23 godziny dobrego samopoczucia. O 11.00 pobrałem od właścicielki hotelu skuter honda w automacie, zatankowałem i pojechałem na przejażdżkę na północ od miasta wzdłuż wybrzeża morskiego. Na mapie w telefonie widziałem małe osady przylegające do wybrzeża. Domyślałem się, że mogą to być osady rybackie. Nie miałem specjalnego planu, widziałem punkt na mapie, do którego chciałem dojechać, ale nie wiedziałem, co po drodze zobaczę, więc bez spiny.

Po kilku kilometrach skończyła się trasa o szerokich jezdniach, którą widziałem już wcześniej, i przeszła w normalną drogę. Jadąc, widziałem wiele ogromnych projektów w różnej fazie zaawansowania i zastanawiałem się, czy to wszystko kiedyś będzie żyło pełnią życia i kiedy to się stanie. Starałem się trzymać jak najbliżej linii brzegowej i od czasu do czasu robiłem sobie przerwę nad samym morzem. Przez mijane wsie jeździłem bardzo wąskimi drogami wewnętrznymi, takimi maksymalnie na dwa skutery, o wjeździe samochodem nie byłoby mowy. W niektórych miejscach brzegi uregulowano i zabezpieczono betonem, co nie wyglądało fajnie, w innych przypadkach pozostawiono je w formie naturalnej. W miejscach, gdzie brzeg nie był uregulowany, domy rybaków stały praktycznie na przylegającej do niego skarpie. W dużej części rybacy używali okrągłych plastikowych łódek, wyglądających jak połowa orzecha, do których mocowali silniki. Służyły one głównie do zastawiania sieci i innych pułapek na ryby i inne owoce morza, w odległości nie większej niż kilkaset metrów. W dalszych rejonach pływali tradycyjnymi łodziami. Fajnie było patrzeć na wsie i ludzi żyjących swoim tempem: ktoś wytwarzał sieci, ktoś właśnie przypłynął – żadnych turystów i sztuczności, tylko prawdziwe życie wietnamskich rybaków.

Wsie obecnie mają bardzo urozmaiconą zabudowę: stoją w nich zarówno małe, wąskie i parterowe domki, bez żadnych wygód, jak i nowoczesne, luksusowe i kilkupiętrowe domy. Wszystkie łączy jedna zasada: są bardzo wąskie, co zauważyłem już kiedyś w Hanoi – pewnie wynika to z cen ziemi i liczby mieszkańców w Wietnamie. W każdej wsi czy małym miasteczku obowiązkowo znajdują się: ryneczek, mnóstwo sklepików i zakładów usługowych, jak fryzjer, czy doraźnych lub stałych barów. Widać, że ze względu na bliskość miasta Tuy Hoa rozwija się też tam ruch turystyczny. Każde ładniejsze miejsce, blisko morza czy z dobrym punktem widokowym, od razu ma kilka restauracji czy nawet duże hotele. W jednym z nich nawet się zatrzymałem, aby coś zjeść i podładować telefon. Hotel wyglądał na mało oblegany, ale był z kolei pięknie położony: nad samym brzegiem, w pobliżu małej kameralnej zatoczki.

Widać też, że podobnie jak w Polsce interes zwietrzyli także duchowni, którzy budują swoje biznesy wokół wiary. Miałem okazję zwiedzić jedno z takich miejsc. Stał tam piękny i chyba zabytkowy budynek, a wokół już zbudowano lub właśnie budowano szereg kolejnych obiektów kultu religijnego – wiadomo, trzeba z czegoś żyć.

Zdjęcia 92–103. Nadmorskie wsie w rejonie Tuy Hoa.

Ludzi są wszędzie bardzo mili, pozdrawiają i się uśmiechają. Po drodze przez cały dzień spotkałem tylko jeden skuter z jadącymi na nim dwoma turystami o europejskich rysach twarzy. Po obiedzie pojechałem dalej i odbiłem od morza. Dzięki temu wjechałem w piękne i zielone pola ryżowe – jedne zalane wodą i przygotowywane pod uprawy, inne właśnie w trakcie żniw. Zawsze bardzo interesowały mnie maszyny i urządzenia wykorzystywane do produkcji ryżu. Udało mi się nawet zrobić zdjęcie kombajnowi do zbioru ryżu. We wsiach rolniczych klimat jest taki trochę jak kiedyś u nas: wspólne żniwa, rozmowy na drogach, prawdziwie wiejskie, społeczne życie. Nie można przejechać niezauważonym, ponieważ wszystkie drogi prowadzą przez wsie, wszystko widać, ale też dzięki temu można popatrzeć na ludzi. Niektórych najwyraźniej bardzo dziwił widok turysty jadącego przez wieś na skuterze. Wjeżdżając do każdej wsi, przejeżdżamy przez jakąś formą bramy, pewnie z nazwą wsi i jakimś hasłem partyjnym. Szkoda tylko że nie mogłem gdzieś zostać na noc i w ładnym popołudniowym słońcu zrobić trochę dobrej jakości zdjęć. Pogoda była OK, ale bez słońca. Wsie są bardzo urozmaicone – obok siebie stoją zarówno bardzo skromne, małe, stare domki, jak i luksusowe wille z samochodami na podjeździe. Często pod jakimś domem stał na wózku jakiś ogromny głośnik, przez który leciała muzyka – słychać go z kilku kilometrów. Nie mam pojęcia, jak ten system działał. W Polsce taka sytuacja zakończyłaby się pacyfikacją sąsiada przez policję.

Zdjęcia 104–113. Wietnamska wieś.

Około 16.00 rozpocząłem „operację powrót”. Trochę bolało mnie oko, bo jeździłem początkowo bez okularów. Mijałem też po raz pierwszy policję drogową, na szczęście mnie nie zatrzymali – nie do końca wiem, czy obcokrajowcy mogą jeździć w Wietnamie, różnie w internecie piszą na ten temat. Mam co prawda międzynarodowe prawo jazdy, ale po co się spierać z kimś, kto nie mówi po angielsku. Generalnie, odkąd jestem w Wietnamie, pierwszy raz widziałem policję. Polska w porównaniu z Wietnamem jest państwem policyjnym… Wieczorem oddałem skuter, poszedłem na mały spacerek i zakończyłem dzień.

Ostatniego dnia w Tuy Hoa po porannym dobrym treningu poszedłem na świeżo wyciskany sok oraz kokos, za wszystko płacąc 10 PLN. Następnie udałem się na lenistwo do bardzo ładnej restauracji, należącej do znajdującego się z drugiej strony drogi dobrego hotelu. Spędziłem tam chyba ze 3,5 godziny. Miałem piękny widok na morze, obok basen, ale chyba ze słoną wodą, widok palm i delikatny powiew morskiego powietrza. W tym czasie zdegustowałem dwie kawy espresso, sok z awokado i dobry obiad ze świńskich kawałków mięsa pół na pół z tłuszczem. Za to wszystko, nad samym morzem, w dobrym hotelu, zapłaciłem około 100 PLN, przy czym obiad wystarczyłby swobodnie na dwie osoby. Zauważyłem, że w tym mieście na dzień dobry wszędzie w restauracji otrzymuje się w gratisie chłodną herbatę.

Zdjęcia 114–119. Tuy Hoa i ostatni pyszny posiłek.

Po wszystkim wróciłem do hotelu, spakowałem się i zostałem zawieziony przez męża właścicielki na dworzec kolejowy, gdzie o 18.00 wsiadłem do nocnego pociągu do Sajgonu (Ho Shi Min). Widać, że linia kolejowa nie jest za często wykorzystywana. Zarówno dworzec, jak i liczba pociągów wskazywałyby na małe, trzydziestotysięczne polskie miasto, a nie ponad stutysięczny ośrodek miejski, który ma nawet swoje lotnisko.

Podróż do Sajgonu minęła w miarę spokojnie, chociaż tym razem byłem lepiej przygotowany i miałem stopery w uszach. Ludzie w pociągach w Wietnamie zachowują się trochę jak u nas w latach dziewięćdziesiątych, czyli: uwaga, jadę pociągiem i wszyscy muszą o tym wiedzieć. Zarówno pociągi, jak i tory są bardzo stare, więc trochę rzucało. Na szczęście tym razem w przedziale miałem tylko jednego pasażera, i to bardzo spokojnego.

Zdjęcia 120–121. Dworzec kolejowy w Sajgonie.

Rano przybyłem do ostatniego już podczas mojej podróży miasta w Wietnamie, czyli Sajgonu, zwanego oficjalnie Ho Chi Minh. Dworzec jest wyjątkowo mały jak na tak duże miasto, ale to tylko potwierdza, że transport kolejowy nie stanowi dla Wietnamczyków priorytetu lub po prostu mniej podróżują. Na dworcu zjadłem śniadanie i taksówką dojechałem do hotelu. Na miejscu okazało się jednak, że potwierdzenie z booking nie dotarło i pokoju dla mnie nie mają. Przez chwilę recepcjonista jeszcze coś szukał w komputerze, nawet powiedział, że ktoś odwołał rezerwację i jest OK, by po chwili powiedzieć, że jutro jednak nie będzie noclegu. Posiedziałem chwilę w internecie i bez żadnej łaski znalazłem nowy hotel, oddalony o 150 m od poprzedniego. Poszedłem tam pieszo, zostawiłem bagaż i po czterech godzinach, spędzonych głównie w parku ze względu na upał, wróciłem, aby zrobić check-in. Jak się okazało, wyszedłem na tym interesie dużo lepiej. Pomimo że hotel nie ma opinii najlepszy, tylko dobry, to warunki w moim pokoju były świetne i chyba najlepsze od początku mojej podróży. Po drodze zdążyłem jeszcze kupić dwie wycieczki na kolejne dwa dni.

Zdjęcia 122–125. Sajgon.

Po rozpakowaniu i odświeżeniu wybrałem się do Muzeum Wojny Amerykańsko-Wietnamskiej. Byłem już w podobnym obiekcie dwa lata temu w Hanoi i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Jednak ze względu na skalę okrucieństw tej wojny, jej bezsensu i cierpienia ludzi musiałem trochę ochłonąć z emocji po wyjściu.

Po wizycie w muzeum postanowiłem odwiedzić okolicę, gdzie miały się odbyć wszystkie uroczystości sylwestrowe w dniu następnym. I tu nastąpiło ogromne zaskoczenie: całe centrum – tj. City Hall, pomnik Ho Chi Minha czy Park Lan Son – to pięknie przygotowane miejsce, place, szerokie ulice, czysto i kwietnie. Można tam organizować wszelkiego rodzaju imprezy na setki tysięcy ludzi. Sajgon to zupełnie inne miasto niż Hanoi. Hanoi jest takie tradycyjne, wietnamskie, trochę staroświeckie. Sajgon natomiast pachnie nowoczesnością, jest ambitnym miastem przyszłości. Wiele elementów przypomina także panowanie Francuzów. Boczne uliczki są takie jak w całym Wietnamie, z taką samą kuchnią i milionem skuterów, natomiast centrum jest rewelacyjne. Chce się tam być i patrzeć na ludzi.

W trakcie mojego tam pobytu wstąpiłem do jednego z klubów piwnych na piątym piętrze, skąd miałem świetny widok na całe centrum, które przygotowywało się do sylwestra. Kiedy się ściemniło, poszedłem na główną ulicę i przyglądałem się całej akcji promocji różnych marek przemysłowych czy spożywczych, tak trochę jak u nas dwadzieścia lat temu, głośno i trochę nachalnie. Każdy chciał coś upchnąć, ktoś stał bez ruchu, ktoś sprzedawał kukurydzę, ktoś promował piwo, a jeszcze ktoś inny stał ze swoimi wężami i za pieniądze wypożyczał gady do zdjęcia. Było gwarno, ciepło i bardzo sympatycznie. Młode dziewczyny miały okazję podziwiać swoich idoli, którzy mieli ostatnie próby przed jutrzejszym wystąpieniem. Naprawdę świetne miasto. Trzeba się tylko przyzwyczaić do hałasu i uważać przy przechodzeniu przez drogę ze względu na miliony skuterów.

Zdjęcia 126–129. Muzeum Wojny Amerykańsko-Wietnamskiej w Sajgonie.

Zdjęcia 130–142. Centrum Sajgonu.

Kolejny dzień to podwójne wydarzenie: wycieczka do doliny Mekongu oraz sylwester w Sajgonie. Rano szybkie śniadanie i o 7.30 musiałem być w punkcie turystycznym. Oczywiście szybki marsz, żeby się nie spóźnić, a następnie pół godziny czekania na autobus. Znam ten system, wiem, że muszą ludzi pozbierać, ale zawsze jest to irytujące, kiedy pędzisz bez porannej kawy, aby zdążyć co do minuty, a na miejscu czekasz bez sensu. Moje oczekiwania co do wyjazdu były dosyć duże: spodziewałem się dostać dużej porcji natury i lokalnych klimatów. Ponad dwie godziny zajął nam dojazd na miejsce, następnie zorganizowano przerwę na kawę i toaletę. Oczywiście miejsce wybrano nieprzypadkowo: był to duży i bardzo ładnie przygotowany punkt obsługi turystycznej, gdzie zatrzymywali się obowiązkowo wszyscy turyści. Nie, żeby skorzystać z toalety, ale po to, aby kupić i przepłacić za wietnamskie pamiątki. Trochę to prymitywne, ale jest jak jest, tak samo działa to w Hanoi. Przynajmniej miałem okazję zrobić zdjęcia pięknej naturze i tradycyjnie wykonanym budynkom.

Zdjęcia 143–146. Stylowa restauracja – pierwszy przystanek na trasie do delty Mekongu.

Pierwszym przystankiem miała być stopięćdziesięcioletnia pagoda, ale ze względu na małe opóźnienie i konieczność bycia na czas na lunchu najpierw pojechaliśmy nad Mekong do mariny. Tam wsiedliśmy na drewnianą łódź wycieczkową i popłynęliśmy nią do lądu, który z każdej strony otoczony jest wodami Mekongu. Płynąc tą rzeką, dopiero w delcie zdajemy sobie sprawę z jej ogromu. Na miejscu odwiedziliśmy niby lokalne gospodarstwo, gdzie produkuje się towary z orzechów kokosowych. Oczywiście wszędzie są setki turystów i przerób ludzi aż nieprzyjemny. Na miejscu posłuchaliśmy trochę o tym, jak się kokosa otwiera czy co z niego produkuje – np. liny konopne z miękkiej części orzecha oraz mleko kokosowe. Z mleka kokosowego na miejscu wytwarzano ręcznie różne słodycze i to było, jak się okazało, głównym powodem wizyty. Mieliśmy degustować słodycze, a następnie dokonać dużych zakupów, przy okazji można też było oczywiście nabyć inne „badziewie”. Następnie tuk tukami udaliśmy się do restauracji na lunch. Wszystko szybko i do przodu… Tam spędziliśmy godzinę, jedząc bardzo dobry i obfity posiłek. Miałem okazję siedzieć przy stole z Wietnamczykami – bardzo sympatyczną grupą z Hanoi – którzy zadbali, abym wiedział, co i jak jeść. Na miejscu można było zobaczyć hodowlę ryb – sumików oraz krokodyli – i oczywiście za pieniądze je nakarmić.

Zdjęcia 147–155. Zdjęcia z wycieczki po dolinie Mekongu.

Po posiłku nadszedł czas na jeden z dwóch najciekawszych punktów, tj. przepłynięcie kanałem wśród pięknych i gęstych zarośli jakiegoś gatunku palm. Niestety, to, co najciekawsze, trwało może z 10 minut. Po dopłynięciu do mariny wsieliśmy ponownie na statek i popłynęliśmy na wyspę, gdzie mieliśmy zobaczyć, jak się wytwarza miód, zdegustować miód i herbatkę. Na miejscu, kto chciał, mógł sobie zrobić zdjęcia z pszczołami, następnie zdegustować miód w herbatce, po czym nastąpiło ponownie przedstawienie oferty handlowej. Po jakim czasie poszliśmy do innego punktu gastronomicznego, gdzie przy konsumpcji owoców słuchaliśmy śpiewów jednolicie ubranych pań i otrzymaliśmy koszyki do wrzucania kasy. Powiem szczerze, że to najgorszy rodzaj turystyki, z jakim miałem do czynienia: traktowanie turysty jak idioty, który nie marzy o niczym innym, niż tylko o rozwalaniu kasy na pierdoły, oczywiście mocno przepłacając. Po tym wszystkim nastąpiło jeszcze przypłynięcie kolejnym kanałem otoczonym piękną przyrodą, co było drugim naprawdę ciekawym elementem wycieczki. Po tym wszystkim wróciliśmy łodzią do mariny do naszego autobusu. Niestety, ze względu na silny deszcz wszyscy zrezygnowaliśmy z pójścia do pagody. Podsumowując: poza dwoma elementami trwającymi po 10 minut i przepłynięciem delty Mekongu wycieczkę uważam za bezwartościową poznawczo. Może z punktu widzenia turysty, który właśnie wylądował w Sajgonie i nigdy nie był w Wietnamie, jest to ciekawe, jednak ja, który już trochę widziałem, uważam ją za zmarnowanie czasu. Z rozmowy z innymi turystami wynikało, że nie były to tylko moje odczucia.

Zdjęcia 156–162. Część przyrodnicza wycieczki.

Po powrocie (w ogromnych korkach) trochę odpocząłem i około godziny 21.30 postanowiłem udać się w miejsce, gdzie organizowano główne wydarzenia sylwestrowe. Im bliżej byłem tego miejsca, tym gęstość ludzi na metr kwadratowy wzrastała. Setki tysięcy skuterów podążały w kierunku centrum, niektóre ulice zamknięto, w niektórych rejonach ludzie już rozbijali się na chodnikach z całymi rodzinami. Po jakim czasie, kiedy będąc 500 m od sceny zobaczyłem te setki tysięcy ludzi i wciąż napływających nowych, stwierdziłem, że wracam – takie spędy, hałas itp. to nie moja bajka. W drodze powrotnej przyglądałem się niezliczonym falom skuterów, na których siedzieli rodzice z małymi dziećmi. Niektórzy czekali nie wiadomo na co, inni – w kolejkach na parking, inni jeszcze gdzieś pędzili w tłumie. Był to taki spęd ludzi, który u największego miłośnika miasta może spowodować klaustrofobię. Wietnamczycy wyglądali jednak na wyluzowanych, rozbawionych i zrelaksowanych. Pogoda była przepiękna i bardzo ciepła. Około godziny 23.45 wyszedłem ponownie z pokoju i zauważyłem, że około 400 m od mojego hotelu na jednej z ulic odbywa się alternatywna impreza. Na ulicy znajdowało się wiele barów, klubów, przez co atmosfera była świetna. Dziewczyny tańczyły na podwyższeniach, muzyka grała głośno, ale przyjemnie i chciało się tam chwilę posiedzieć. Było trochę policji, a ulicę odcięto od ruchu skuterów czy samochodów. Po około półtorej godziny obserwowania fajnej zabawy wróciłem do pokoju.

Zdjęcia 163–173. Sylwester w Sajgonie.

W Nowy Rok trochę dłużej pospałem i dopiero o 12.30 wyjechałem na zaplanowaną wycieczkę w rejon Cu Chi Tunel. To system podziemnych tuneli, jakie Wietnamczycy przygotowywali i rozbudowywali przez prawie 20 lat i wykorzystywali w walce z Francuzami i Amerykanami. Po drodze oczywiście przystanek na toaletę, ale tylko w teorii. Przystanek to bardzo duży sklep, podobno rękodzieła, zresztą bardzo ładnego, przygotowywanego ręcznie przez niepełnosprawnych Wietnamczyków. Żeby potwierdzić, że to oryginalne rękodzieło, obok głównego sklepu postawiono kilka warsztatów, gdzie Wietnamczycy wytwarzali swoje produkty, wykorzystując skorupy jajek czy muszle. Gołym okiem dawało się zauważyć, że to ustawka dla niemądrych – zdaniem Wietnamczyków – turystów. W sklepie, z niezrozumiałych dla mnie powodów, nie pozwolono robić zdjęć. Produkty były ładne i w umiarkowanych cenach, jednak od razu widać, że to masowy produkt.

Po około 30 minutach, w trakcie których można było wypić kawę i zobaczyć, jak masowo przewijają się w tym samym układzie kolejne grupy turystów, pojechaliśmy dalej. Po drodze przewodnik trochę opowiadał o tunelach, puścił nawet beznadziejnej jakości film historyczny. Sam temat tuneli bardzo mnie interesował – jako młody chłopak oglądałem wiele filmów z wietnamskiej wojny, oczywiście tylko jednostronnych, amerykańskich. Zanim dojechaliśmy, przewodnik poinformował, że na miejscu będzie można postrzelać z różnych rodzajów broni i o cenach za amunicję. Miałem wrażenie, że dla nich naciągnięcie wielu turystów na strzelanie jest ważniejsze niż jakieś tam tunele. Przewodnik zapytał także, kto ma sprej na komary, ponieważ będziemy szli dwa kilometry przez las, ale jak ktoś nie ma, to można kupić na miejscu. Oczywiście ze względu na brak wilgotności komarów nie było, ale kto kupił, ten kupił.

Na miejscu szliśmy około godzinę – dwie przez las, gdzie całkiem profesjonalnie rozstawiono różne wybrane punkty, opisujące życie i walkę partyzantki wietnamskie zwanej Wietkong. Oglądanie filmów to jedno, ale zobaczenie w lesie ukryć, pułapek na amerykańskich żołnierzy i całego tego systemu – drugie. Cały system miał podobno około 200 km i zbudowany tył na trzech poziomach: 3–4 m, 8 m i 13 m. Wynikało to z tego, że Amerykanie używali bardzo potężnych bomb i ładunków artyleryjskich. Większość życia toczyła się na pierwszym poziomie 3–4 m, gdzie znajdowało się wszystko: szkoły, szpitale, miejsca do spania, warsztaty, koszary itp. W trakcie bombardowań schodzono niżej, ale tylko okresowo, ze względu na ograniczone powietrze. Zresztą cały system wentylacji też był bardzo ciekawy. Amerykanie, aby skutecznie walczyć z tunelami, stworzyli nawet specjalną jednostkę specjalną, składającą się z bardzo niskich żołnierzy pochodzących z różnych sojuszniczych państw. Podobno tylko 12 na 100 żołnierzy tej jednostki przeżyło wojnę. Walczyli z reguły pojedynczo z wykorzystaniem najprostrzych rodzajów broni. Pod ziemią umieszczono nawet zbiornik z wodę i zbudowano bezpośredni tunel łączący system z rzeką Sajgon, skąd płynęło zaopatrzenie dla Wietkongu i żołnierzy Północnego Wietnamu.

Po przejściu całej ścieżki i zatrzymaniu się w wybranych punktach, gdzie przebrani w mundury instruktorzy omawiali poszczególne zagadnienia, doszliśmy do strzelnicy, która cieszyła się dość dużym zainteresowanie, biorąc pod uwagę intensywność strzałów. Następnie wszyscy mieli okazję wejść do jednego z tuneli i pokonać trasę kilkudziesięciu metrów, przy czym co 20 m stworzono możliwość wyjścia na zewnątrz, gdyby ktoś miał już dość. Nie bez powodu: tunele rzeczywiście były bardzo niskie, przez ogromną liczbę turystów – około 5–7 tys. dziennie – znajdowało się w nich mało powietrza, a dodatkowo panowała tam jeszcze wyższa temperatura niż na zewnątrz. Prawie cała nasza grupa weszła do tunelu, przy czym zaginęła nam jedna dziewczyna, która wyszła wcześniej i nikogo nie widziała z grupy, więc gdzieś poszła. Wszyscy jej szukali prawie przez 30 minut.

Zdjęcia 173–190. Druga wycieczka do Cu Chi Tunel.

Podsumowując: świetne doświadczenie, dające dopiero odrobinkę wyobraźni o trudach życia w tunelach – ja po kilku minutach byłem cały spocony. Należy jeszcze doliczyć problemy z aprowizacją, rany wynikające z prowadzonych walk, a także dużą śmiertelność, wynikającą z takich chorób, jak malaria, denga czy ukąszenia i ugryzienia przez owady i inne zwierzęta. Odrzucając cały nachalny marketing sprzedażowy Wietnamczyków, to zobaczenie chociaż malutkiego fragmentu całego systemu na własne oczy warte jest poświęcenia jednego lub połowy dnia. Cały system oddalony jest od Sajgonu o 50 km i sprzedawane są wycieczki półdniowe i całodniowe. Droga powrotna minęła mi bardzo szybko, ponieważ poznałem bardzo sympatycznego Amerykanina etiopskiego pochodzenia, z którym rozmawialiśmy o Etiopii.

Wieczorem, praktycznie z marszu, poszedłem na klubową ulicę Bui Vien, gdzie dzień wcześniej spędzałem sylwestra. Miałem wrażenie, że impreza wciąż trwa. Ulica bardzo przypmina atmosferę z Khorosan street z Bangkoku, gdzie w wielu klubach naraz grana jest muzyka na żywo lub z głośników. Dodatkowo w części klubów tańczyły panie i, o dziwo, panowie. Ciekawe były ceny piwa – na odległości kilkudziesięciu metrów wahały się od 20 do 120 tys. VND za tę samą butelkę. Fajnie było obserwować polowanie na turystów czy szybkie zwijanie stolików z ulicy na chodnik, kiedy nadjeżdżała policja. Policja oczywiście z daleka dawała znać światłami migającymi na aucie, że nadjeżdża, aby ludzie zdążyli posprzątać. Po przejechaniu patrolu wszystko wracało do normy, i tak co jakiś czas. Sami policjanci siedzieli w tym czasie w samochodzie i gapili się w telefony. Jak na kraj komunistyczny, to nic tu zupełnie nie pasowało. Widać było, że nikt nie szuka problemów i każdy ceni sobie spokój. Generalnie, biorąc pod uwagę wspaniałą pogodę, ciepło, ale bez ciągłego zalewania twarzy potem, grającą muzykę i niezliczoną liczbę dań, to był naprawdę kolejny świetny wieczór w Sajgonie.

Zdjęcia 191–199. Ulica Bui Vien, zawsze głośno i rozrywkowo.

Ostatniego dnia, 2 stycznia, postanowiłem sprawdzić, czy jeden z najwyższych wieżowców w centrum – Bitexo Financial Tower – posiada jakiś dostępny taras widokowy. W internecie znalazłem info, że tak i nawet można wcześniej rezerwować, na co jednak byłem zbyt leniwy. Postanowiłem spacerkiem tam dojść, po drodze wypić kawkę i jakiś świeży sok z owoców. Po dojściu do wieżowca, za 240 000 VND kupiłem bilet i obsługa wsadziła mnie do windy, wciskając 49 piętro. Na górze zastałem piękny i szeroki taras widokowy, a jeszcze w miarę dobrą przejrzystość powietrza pozwoliła mi porobić zdjęcia i filmy pięknych widoków. Ludzi znajdowało się tu dosyć dużo, widoki naprawdę mnie zaciekawiły, a dodatkowo co kawałek stał pulpit, gdzie można było przesuwać mapę i sprawdzać, co się znajduje w ważniejszych budynkach widzianych w oddali. Na 51 piętrze jest także restauracja, ale do niej prowadzi zupełnie inna winda, sama restauracja zaś jest otwarta tylko w porach lunchu i kolacji. Obsługa bardzo dba, aby nikt nie pojechał tam tylko po to, aby podziwiać widoki, co jest dla mnie zrozumiałe. Biznes musi się kręcić.

Po wizycie spokojnym krokiem pospacerowałem w rejonie, gdzie jeszcze dwa dni temu znajdowała się główna sylwestrowa scena i trwała impreza. Było widać ekipy sprzątające, które krok po kroku zwijały elementy sceny i nagłośnienia. Później pod bazarem Cho Ben Thanh udało mi się zrobić kilka świetnych ujęć ludziom, którzy robili sobie profesjonalne zdjęcia na tle bazaru. Zresztą na samym bazarze można było kupić absolutnie wszelkiego rodzaju pamiątki oraz jedzenie w takiej czy innej postaci.

Wróciłem do hotelu, gdzie musiałem się spakować do wylotu do Manili na Filipinach. Potem poszedłem ponownie na ulicę Bui Vien, gdzie zawsze panowała fajna i rozrywkowa atmosfera, zjadłem tam kolację, wypiłem kawkę i wróciłem ponownie do hotelu. Około 22.30 taksówką dotarłem na lotnisko i przeszedłem wszystkie procedury bezpieczeństwa. Samolot do Manili był opóźniony około godziny.

Zdjęcia 200–210. Wieża Bitexo Financial Tower oraz ujęcia spod bazaru.

Podsumowując, Wietnam jest naprawdę ciekawym miejscem na wakacje. Można tam znaleźć wszystko: od morza, rzek, gór, pięknych pól ryżowych czy lasów, po małe historyczne miasta, jak Hoi An, czy ogromne metropolie, jak Hanoi i Sajgon. W Hanoi panuje inna atmosfera, jest takie bardziej wietnamskie, z kolei Sajgon ma trochę europejskie zacięcie, co wynika z historii miasta, nad którym kontrolę mieli czy to Francuzi, czy Amerykanie. Warto zobaczyć i jedno, i drugie miasto. Trzeba tylko uwzględnić, że Wietnam przy powierzchni trochę większej niż Polska ma około 90 mln obywateli. Powoduje to, że wolnych, spokojnych miejsc nie ma tutaj dużo. Jeżeli ktoś lubi spokój i przestrzeń, to polecam górskie wsie w rejonie Sa Pa, o którym pisałem w materiale do Hanoi. Bezwzględnie jedzenie w Wietnamie jest różnorodne i pyszne.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2024 r.

Część II – Laos

Tajlandia jak zwykle pozostawiła same cudowne wspomnienia, trudno wskazać chociaż jedną negatywną cechę Tajów czy ich wspaniałego kraju. Na sto procent wrócę tu jeszcze, i to nie raz, ale teraz czas na kolejną perełkę, czyli Laos.

18 grudnia o godzinie 9.00 miał przyjechać po mnie bus, bym w ciągu trzech dni i dwóch nocy znalazł się w pięknym Luang Prabang w Laosie, z czego dzień drugi i trzeci miałem spędzić na Mekongu, płynąc wolną łodzią – tzw. slow boat. Zawsze chciałem zaliczyć podróż po Mekongu, najdłuższej rzece na Półwyspie Indochińskim, która swoje źródła ma w Chinach w górach Tangla, na wysokości 5110 m n.p.m. Następnie płynie przez Laos, gdzie częściowo jest rzeką graniczną z Tajlandią, przez Kambodżę i Wietnam. Powierzchnia dorzecza Mekongu wynosi około 810 tys. km2, a długość – 4500 km.

Ku mojemu zdziwieniu o godzinie 8.47 otrzymałem info od właściciela hoteliku, że kierowca już przyjechał. Wcześniej zjadłem w okolicznej kawiarni pyszne śniadanie, opłaciłem noclegi i znalazłem się w busie. Chwilę później dosiadło się jeszcze kilka osób. Po drodze mieliśmy przerwę na kawę i okazję do zacieśnienia naszej znajomości, szczególnie z Florance ze Szwajcarii i Zivem z Izraela – jakoś nam pasowało nasze towarzystwo. Cała nasza trójka planowała spędzić kilka tygodni w Indochinach, z czego Ziv ponad pół roku. Zaliczył już m.in. Nepal, Indie czy Indonezje. W Chang Rai mieliśmy godzinną przerwę na lunch i zwiedzanie białej pagody. Budynek robił wrażenie, ale jak dla mnie był kiczowaty i nie do końca rozumiem takie budowle, taki nasz Licheń…, bez komentarza.

Zdjęcia 1–2. Bus podróżny do Laosu oraz przerwa na kawkę.

Po przerwie kontynuowaliśmy podróż i po około godzinie dotarliśmy do granicy. Oba przejścia graniczne oraz most były nowe, widać niedawno oddane. Najpierw odprawa po stronie tajskiej, następnie przekroczenie mostu i kontrola na granicy laoskiej, gdzie każdy musiał zapłacić 40 USD za wizę, poza Florance, która jako Szwajcarka nie musiała jej mieć. Przed granicą z Laosem nasz kierowca tajski przykleił nam na koszulki czerwone naklejki i się pożegnał. Po drugiej stronie mostu przyjaźni laosko-tajskiej odebrała nas przewodniczka z Laosu i dowiozła do hotelu w miasteczku Ban Houayxay, oczywiście po załatwieniu wszelkich granicznych formalności. Na granicy grono naszych znajomych się powiększyło – poznaliśmy Izraelkę Gil oraz dwóch przesympatycznych Holendrów: Pola i Rajmonda. Pol był właścicielem dwóch escape roomów oraz mechanikiem na statkach, natomiast pochodzący z Suri Namu Rajmond produkował i sprzedawał suszarki do całego ciała dla hoteli.

Po krótkim przystanku w biurze podróży, które nas przejęło po stronie laoskiej, trafiliśmy do hotelu. Ceny noclegów były wliczone w cały wyjazd, w związku z czym zakwaterowano nas po dwóch w pokoju, ja spałem w pokoju z Zivem. Standard bardzo średni, na dodatek płyta pod moim materacem okazała się złamana, więc mogłem spać tylko na połowie łóżka. Po szybkim prysznicu, już w ośmioro – tj. Polak, dwóch Izraelczyków, dwóch Holendrów, dwie Brytyjki oraz Szwajcarka – udaliśmy się na spacer w poszukiwaniu miejsca na zjedzenie kolacji. Przez cały czas towarzyszyła nam bardzo sympatyczna atmosfera. Następnie udaliśmy się na dalsze zwiedzanie głównej ulicy i wstąpiliśmy jeszcze na piwko do kolejnego baru. Po drodze, pomimo że było już ciemno, dostrzegliśmy kilka barów z pięknym widokiem na Mekong. Widać, że lokalna ludność zauważyła, jakie profity przynosi turystyka, więc pojawiły się nowe budynki nastawione na turystów. Okolica stwarza także wiele ciekawych możliwości spędzenia czasu – np. nasi sympatyczni Holendrzy dwa kolejne dni mieli przebywać w dżungli i spać na wysokości kilkudziesięciu metrów w drewnianych domkach, zbudowanych w koronach drzew. W drodze powrotnej poznaliśmy kolejne osoby – kilku Niemców i Holendrów. Generalnie należy stwierdzić, że turyści są wobec siebie bardzo otwarci, wymieniają się wiedzą o ciekawych miejscach, transporcie czy hotelach – uwielbiam ten gatunek ludzi. Sama miejscowość sprzyjała tego typu kontaktom, ponieważ większość głównych restauracji, barów, hoteli czy sklepów jest zlokalizowana wzdłuż jednej ulicy. To był naprawdę fajny dzień, pomimo że zasadniczo polegał na przemieszczeniu się z Chang Mai do Laosu.

Zdjęcie 3. Przejście graniczne po stronie Laosu.

Zdjęcie 4. Główna ulica w Ban Houayxay.

Zdjęcie 5. Widok nocny na Mekong, po drugiej stronie Tajlandia.

Zdjęcie 6. Wspólna kolacja z nowo poznanymi turystami: pierwszy z lewej Ziv, pierwsza z prawej Florance, obok Florance – Pol.

Rano szybkie śniadanie – przez uszkodzone łóżko niestety byłem trochę niewyspany. Przy śniadaniu miła konwersacja z Polem, fajnym i otwartym gościem. Opowiadał, że kiedyś prowadził bardzo rozrywkowe życie, a od kilku lat dużo podróżuje. Po śniadaniu transportem dojechałem do przystani i załadowałem się na łódź. Pierwsze wrażenie sceptyczne, ponieważ było bardzo dużo ludzi i niewygodne miejsca. Miejsca ponumerowane leżącymi karteczkami, w układzie dokoła łodzi i jak w samolocie – frontem do kierunku podróży. Te dokoła okazały się wygodniejsze, więc szybko sobie zrobiłem podmiankę. Mieliśmy odpłynąć o 9.00, ruszyliśmy o 10.00, gdyż cały czas dochodziły nowe osoby. Lautańczyków było może ze 20, reszta – prawie 300 osób – to turyści w różnym wieku: od kilkuletnich dzieci po naprawdę zaawansowanych seniorów. Kiedy w końcu ruszyliśmy, ludzie zaczęli spacerować po pokładzie i zrobiło się przyjemniej. Można wejść na przód łodzi i na tył, robić zdjęcia. Okazało się też, że tył łodzi to nic innego, jak mieszkanie właściciela – znajdowały się tam kuchnia, toalety, pralka i salon z dywanem, z którego zresztą śmiało korzystali turyści, wygodnie śpiąc.

Co jakiś czas łódź przybijała do brzegu i wysadzała po kilka osób. Tempo było bardzo spokojne, widoki cudowne, często mijaliśmy ogromne połacie lasów naturalnych z pięknym drzewostanem, w niektórych miejscach wyciętym pod pola uprawne. Przez jakiś czas z jednej strony mieliśmy Tajlandię, lepiej rozwiniętą, a po drugiej stronie Laos, jakby uśpiony, schowany w lesie. Mijaliśmy pola uprawne, łodzie rybackie, zwierzęta hodowlane, porozrzucane wsie czy domostwa. Widać było też duże projekty infrastrukturalne, jak nowe mosty nad Mekongiem. Zupełnie inny świat, gdzie ludzie żyją w dużej zgodzie z przyrodą, rzeką czy sezonami uprawy roślin.

Zdjęcia 7–22. Widoki w trakcie podróży pierwszego dnia na Mekongu.

O godzinie 16.40 dotarliśmy do pięknie położonego na wysokich brzegach Mekongu miasta Pakbeng. W polskich warunkach byłaby to duża wieś, w Laosie to miasto. Widać, że w większości jest nastawione na turystów. Po wypakowaniu turyści szybko zostali załadowani do pojazdów przysłanych przez dany hotel, a ci, którzy nie mieli jeszcze spania, od razu je znaleźli. Naganiacze, niczym z Zakopanego, szybko ich przechwytywali. Pokój tym razem miałem doskonały, koszt – nawet nie ma co wspominać: 15 USD za pokój dwuosobowy… Sama miejscowość to główna ulica, przy której położone były hotele, sklepy i restaurację. Można zjeść różne smakołyki za cenę pomiędzy 2 a 3 USD, rozpusta… Szybki prysznic i kolacja, a po niej spotkałem moich znajomych: Florance i Ziva, tym razem jeszcze z parą innych Szwajcarów, których poznałem na przejściu granicznym z Laosem. Potowarzyszyłem im przy kolacji, a później przeszedłem się po uśpionej już miejscowości i udałem się na wypoczynek przed kolejnym ciekawym i intensywnym dniem podroży.

Zdjęcia 23–30. Pakbeng – piękna miejscowość położona nad brzegiem Mekongu.

Rano wczesna pobudka i przegląd wiadomości z Polski – dużo się dzieje, dla mnie bardzo pozytywnie i bardzo się cieszę, bo po raz pierwszy poważnie myślałem o emigracji, straszne… Tym razem miałem wygodne łóżko i dobrze ustawioną klimatyzację, więc organizm wypoczął. Godzina treningu, szybkie pakowanie i wyjście na śniadanie – tutaj tradycyjnie talerz świeżych sezonowych owoców. Szybki spacer po miasteczku, zdjęcia uliczki i portu. Nie było słońca, ale moim oczom ukazał się piękny widok małej miejscowości wciśniętej na wzgórze, dokoła góry porośnięte pięknym lasem, a poniżej spokojnie płynący Mekong. Idealna miejscówka na kilkudniowy pobyt i spacery po okolicznych lasach i wsiach. Zdążyłem już dowiedzieć się od właścicielki pensjonatu, że do Luang Prabang można pojechać też autobusem, gdyby ktoś nie chciał płynąć cały dzień łodzią. Ustaliłem też, że organizuje trekking do wsi Hmongów oraz ma do wykorzystania samochód na dziewięć osób, telefon ustalony, więc w głowie pomysł już jest.

Wychodząc z pokoju, zauważyłem pajęczynę, a na niej ogromnego pająka, przynajmniej z 8 cm średnicy – szczerze powiem, że brakuje mi możliwości bezpiecznego oglądania lokalnej flory i fauny, pomysł jednak na to mam. Po szybkim spacerku zobaczyłem, że ludzie załadowani na samochód za chwilę będą jechać do portu, poprosiłem więc o dwie minuty na spakowanie i dołączyłem. Do przystani było raptem 500 m, ale w ramach usługi hotelowej dowozili.

W przystani odbywał się załadunek ludzi i towarów, większość to – podobnie jak dzień wcześniej – turyści. Łódź była dużo mniejsza i mniej komfortowa, ale zająłem podwójne miejsce z nadzieją, że nikt się nie dosiądzie, i tak mi się udało. Po kilku minutach zauważyłem moich znajomych, którzy usiedli obok mnie. Statek był jak zwykle opóźniony, ludzi ciągle przybywało, ale miejsc coraz mniej, zaczęło się więc robić nerwowo, komu dołożą pasażera. Miejsca to siedzenia ze starych autobusów, które rozmiarami pasują na Lautańczyków, ale na pewno nie na rosłego Holendra czy Niemca. W końcu ruszyliśmy z dwudziestopięciominutowym opóźnieniem. Od razu dał się odczuć chłód, spowodowany brakiem słońca i bryzy wodnej. Ludzie błyskawicznie założyli kurtki, czapki czy skarpety. Pierwsza moja myśl: będzie masakra, 7–8 godzinach w chłodzie źle się skończy. Na szczęście po jakichś dwóch godzinach pojawiło się słońce i już było dobrze.

Zdjęcia nr 31–36. Pakbang porankiem.

Praktycznie zdecydowana większość trasy prowadziła wśród majestatycznych wzgórz porośniętych dzikim lasem. Widoki się zmieniały od czasu do czasu: czasami widziałem las, w większości bambusowy, czasami dużo starego i cennego drzewostanu. Co jakiś czas zawijaliśmy do brzegu, aby wysadzić lub przyjąć pasażerów. Sprawdziłem w telefonie i dowiedziałem się, że w niektórych przypadkach Mekong jest jedynym kanałem łączącym tych ludzi z resztą kraju, inne mają także połączenie lądowe. Mijaliśmy setki maleńkich zatoczek z hałdami białego i czystego piasku, naniesionego przez spływającą z gór wodę lub Mekong. Nieliczne położone po drodze większe wsie rybackie zachęcają do zatrzymania się na kilka dni i całkowitego wyciszenia. Nigdy w życiu nie widziałem takich bajecznych i oddalonych miejscowości. Niewiarygodny potencjał turystyczny, pewnie sobie jeszcze Laotańczycy nie zdają z tego sprawy, ale tak jest. Nie zauważyłem też wielu śmieci zarówno w rzece, jak i na brzegu. Na piaszczystych brzegach wygrzewają się kozy, krowy różnego rodzaju czy świnie, widać też ogródki uprawne, naprawdę sielsko, a ruch na rzece jest bardzo mały.

W trakcie jednego z przystanków łódź szybko zaczęły okupować dzieci, w większości dziewczynki, które sprzedają turystom wyszywane bransoletki. To bardzo dobrze dla ich rozwoju, że nie wołają „money, money” jak w Afryce, tylko uczą się biznesu. Po pewnym czasie łódź odbiła od brzegu i część dzieci nie zdążyła z niej zejść, ale poradziły sobie – skoczyły do wody i dopłynęły do brzegu z kasą i bransoletkami.

Zdjęcie nr 37–51. Drugi dzień rejsu po Mekongu.

Ludzie na łodzi pierwsze godziny siedzieli spokojnie, bo wczorajsze zmęczenie dawało o sobie znać. Z godziny na godzinę jednak zaczęli ponownie ze sobą rozmawiać, podtrzymywać wcześniej zawarte znajomości, pić piwo, grać w karty, czytać. Czuło się świetną i bardzo przyjacielską atmosferę. Ludzie o podobnych upodobaniach, bez względu na pochodzenie narodowe, są tacy sami: mili i otwarci dla siebie.

Około 17.00 dobiliśmy do Luang Prabang, ale tu niespodzianka: nie w pobliże najważniejszej, turystycznej części miasta, a w rejon lotniska. Po zejściu z łodzi i zlokalizowaniu swojego bagażu musieliśmy podejść pod bardzo wysokie schody. Na górze znajdowała się tablica z informacją, że trzeba kupić za około 2 USD bilet na tuk tuka do centrum miasta. Po dojechaniu pożegnałem się z Florance i Zivem i każdy pojechał w swoim kierunku. Pewnie można byłoby bliżej wysadzić nas z łodzi, ale wtedy nikt by nie zarobił na taksówkach.

Miałem małe problemy ze znalezieniem hotelu, ale po pół godzinie już byłem w mieście i na nocnym markecie zjadłem tradycyjnie rybkę. W międzyczasie pojawiła się Florance z zupką, chwilę pogawędziliśmy i sam już poszedłem podziwiać pięknie oświetlone budynki. Ze wszystkich miast, jakie widziałem w Tajlandii, Laosie, Kambodży czy Wietnamie, Luang Prabang jest najpiękniejszy. Miasto znajduje się zresztą na liście dziedzictwa kultury UNESCO. Lokalizacja wśród zalesionych gór, Mekong i jego dopływ oraz połączenie stylu kolonialnego z tradycyjnym laoskim powodują, że jest ono unikatowe. Człowiek chodzi po nim godzinami i nie ma dosyć. Szerokie i wąskie uliczki, fantastycznie odrestaurowane kamienice, wszędzie bazary, sklepy, kawiarnie, restauracje czy hotele. Trudno to opisać, trzeba zobaczyć samemu. W każdej lepszej kawiarni czy restauracji jest wi-fi, więc pijąc kawkę, można posiedzieć w telefonie na swoich ulubionych portalach społecznościowych. W pokoju wylądowałem około 23.30.

Rano, 21 grudnia, długo spałem – trzy dni w podróży zrobiło swoje. Gimnastyka i o 11.00 udałem się w poszukiwaniu śniadania. Po chwili marszu znalazłem kawiarnię, gdzie zjadłem musli i świeże owoce zalane naturalnym jogurtem – wszystko niesamowicie pyszne i dające kopa energetycznego. Kawałek dalej wypiłem sok z wyciskanych owoców, awokado, mango i imbir – kolejna dawka energii i zdrowia. Spacerowałem i robiłem zdjęcia, jednak ponownie miałem pecha: nie było słońca. W maju wynikało to z zapylenia od wypalanych lasów, a dzisiaj przez chmury. Z drugiej jednak strony nie ma upału, więc człowiek się nie męczy. Po jakimś czasie konieczne okazały się kawka i małe piwko Beerleo. Kolejne godziny spędziłem na spacerowaniu po uliczkach w rejonie Mekongu, odwiedziłem też liczne i pięknie odrestaurowane świątynie buddyjskie. Wzdłuż Mekongu ciągną się kawiarnie i restauracje z tarasami widokowymi. Dla chętnych oferowane są łodzie, różnego rodzaju, do wynajęcia. Kilka z nich oferuje kolację, drinki i rejs po Mekongu o zachodzie słońca, ale niestety dzisiaj go nie było. W tym mieście nie da się nudzić: można spacerować, pojechać na wycieczkę, wynająć łódź tylko dla siebie czy małej grupy, wynająć rower lub skuter, iść na masaż, o pysznych kulinariach nawet nie wspominam. Po południu musiałem wrócić do hotelu doładować telefon. Wieczorem ponownie spacerowałem po pięknym mieście, podjadając co rusz świeże owoce oraz inne smakołyki. Wszystko zdrowe, świeże i śmiesznie tanie.

Zdjęcia nr 52–61. Luang Prabang wieczorową porą.

Kolejnego dnia powtórka z rozrywki – rano trochę rozciągania i gimnastyki, następnie aparat w rękę i spacer po mieście i okolicach. Śniadanie zjadłem w tym samym miejscu i takie samo, następnie ponownie pyszny sok, no i kawka espresso. Na szczęście tego dnia słońce w końcu się pokazało i pozwoliło zrobić ciekawsze, pełne optymizmu ujęcia. Uliczki są bardzo zadbane – widać, że co rusz ktoś remontuje lub coś buduje. Miasto staje się coraz piękniejsze, a i tak jest jeszcze trochę do zrobienia. Przyszłość szykuje się bardzo optymistycznie dla miasta i jego mieszkańców. Więcej turystów to lepsze zarobki dla ludzi, którym poza turystyką trudno byłoby znaleźć zajęcie. Póki co ceny są bardzo atrakcyjne, zarówno jedzenia, jak i usług czy hoteli. Za 50–60 PLN można już znaleźć przyzwoity pokój dwuosobowy z łazienką.

Nawet chodząc tymi samymi uliczkami, odkrywałem inne rzeczy. Lubię się przyglądać, jak żyje lokalna ludność. Mają swój system, poranny targ, śniadanie, później gdzieś szybki obiad i wieczorem znowu jedzenie na nocnym markecie. Wszystko to funkcjonuje jakby niezależnie od tysięcy turystów krążących wokół. Jedzą swoje przysmaki, niektóre są także testowane przez co odważniejszych turystów.

Zdjęcia 62–76. Luang Prabang w całej okazałości.

Ceny są zupełnie inne w bocznych uliczkach u lokalnych sprzedawców, a jeszcze inne na głównym nocnym markecie, gdzie jedzą turyści. Obserwując życie miejscowych, ma się wrażenie, że u niektórych z nich polega to na ciągłym zwijaniu i rozwijaniu straganu. Dzień wcześniej wieczorem kupiłem świeży wyciskany sok i wdałem się w rozmowę z młodą dziewczyną w stroju szkolnym, która pomagała mamie. Zwróciłem uwagę na jej świetny angielski. Powiedziała, że codziennie do nocy pomaga mamie, a rano chodzi do szkoły, w której jest do 16.00. Na pytanie, kiedy się uczy czy odrabia zadanie domowe, powiedziała, że nie musi dużo pracować w domu. Nie zauważyłem, aby miała problem z tym, że musi pracować z mamą. Zresztą widać podobne sytuacje na każdym kroku, jest to tutaj standardem. Dzieci dzielą z rodzicami radość, smutki i obowiązki.

W czasie spaceru postanowiłem wejść do parku, który znajduje się w centrum miasta. Na szczycie znajdującej się w nim góry mieści się kolejna świątynia. Warto się jednak tam wspiąć, ponieważ rozpościera się stamtąd świetny widok w każdym kierunku. Nie złapałem zadyszki, więc z moją kondycją nie jest źle. Zszedłem drugą stroną góry i znowu podziwiałem wąskie i zadbane uliczki Luang Prabang – miasta, które znalazło się na liście UNESCO ze względu na swoją historyczną i piękną zabudowę. Po drodze ponownie udałem się na dobre jedzenie, wypiłem też kawkę i sok z owoców. Naładowałem baterie i przyszedł czas, aby powoli przygotować się do wyjazdu. Czekała na mnie nocna podróż autobusem do Wietnamu, do Da Nang. Nie do końca jeszcze wiedziałem, jak tam dotrę, ale pomyślałem, że jakoś to będzie.

Zdjęcia 77–98. Luang Prabang.

22 grudnia około 17.00 odebrał mnie bus i zawiózł z hotelu na przystanek autobusowy, gdzie jeden z dwóch Wietnamczyków w busie kupił mi bilet do Vinh, skąd miałem się przesiąść na pociąg lub autobus do Da Nang. Poznałem też młodą dziewczynę – jak się później okazało: Marlenę, Polkę z Podkarpackiego. Marlena trochę pracuje za granicą, trochę podróżuje po świecie. Szuka swojego miejsca, zresztą jak wielu młodych ludzi z Europy, których licznie spotykałem każdego dnia.

Na miejscu okazało się niestety, że nie jest to taki komfortowy autobus, o jakim myślałem i jakim kiedyś podróżowałem na trasie Hakoi do Sa Pa, gdzie każdy ma swoją kajutę. Ten miał miejsca leżące, pojedyncze lub podwójne, na dwóch poziomach. Dodatkowo od razu dało się zauważyć, że ludzi jest bardzo dużo. Początkowo zresztą myślałem, że część czeka na inny autobus. Po jakimś czasie nastąpił załadunek ludzi i towarów. Jeden z Wietnamczyków z załogi autobusu, który zasadniczo jechał do Hanoi, przydzielał ludziom miejsca według swojego uznania, przy czym większość miejsc pojedynczych przypadła kobietom. Na końcu autobusu znajdowały się dwie płaskie powierzchnie, gdzie także wciśnięto ludzi. Reszta osób, która nie załapała się na miejsca leżące, została usadowiona w przejściu. Po całym załadunku sytuacja wcale nie wyglądała dobrze, nie było żadnej możliwości ruchu, nie dało się nawet dojść do kierowcy. Ja na dodatek dostałem górne łóżko przy oknie, co powodowało, że nie mogłem ani usiąść, bo byłem za blisko sufitu, ani zejść z miejsca bez wcześniejszego zejścia mojego współpasażera, młodego Holendra. Dodatkowo pomiędzy nogami miałem plecak, co powodowało, że mogłem leżeć tylko na wznak i nie ruszać się w żadnej pozycji poza ugięciem nóg. Na szczęście na pierwszym przystanku położyłem plecak pod swoje siodło, dzięki czemu zyskałem odrobinę przestrzeni.

Sama myśl, że mam tak podróżować do 10.00, tj. 16 godzin, jak zostało mi zakomunikowane, napawała mnie dużym dyskomfortem. Jak się później okazało, jechałem do 16.00, czyli 22 godziny. Najgorsze miało dopiero nastąpić: kierowca włączył klimatyzację i na górnych łóżkach zrobiło się niesamowicie zimno. Udało mi się otrzymać kołderkę i poduszkę, ale niestety, jak część innych osób, sugerowałem się pogodą w Laosie i jechałem w spodenkach. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy po około czterech godzinach, w środku nocy, gdy w małej wsi w laoskiej dżungli zatrzymaliśmy się na toaletę. Okazało się, że jest przenikliwie zimno – zaledwie 6°C. Nie mogłem wyjąć ciepłych rzeczy, bo znajdowały się w głównym bagażu gdzieś w ładowni autobusu.

Kiedy byłem w maju w Laosie, miałem okazję jeździć niezłymi drogami, nawet autostradą Wientian do Vang Vien. Trasa Luang Prabang nie należała do jednak priorytetowych i dobrze doinwestowanych. Nazwanie jej drogą asfaltową stanowiłoby nadużycie: był to zniszczony, wąski asfalt, wymieszany z drogą gruntową, zdatną do podróżowania tylko w porze suchej. Kierowca jechał z prędkością pomiędzy 30–45 km/h. Przez cały czas po górach, a więc raz w dół, raz w górę i ciągle po zakrętach. Czasami warunki skrętu okazywały się tak trudne, że musiał się cofać i podchodzić do manewru ponownie. Co gorsza, głównymi samochodami mijanymi raz na kilka – kilkanaście minut były wielkie ciężarówki. Chwilami autobus tak się przechylał, że obawiałem się wywrotki. Przez cały czas jechaliśmy przez laoską nieoświetloną dżunglę. Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby autobus się zepsuł lub miał wypadek. Laoska dżungla to miejsce, gdzie rządzą tylko zwierzęta, gdzie na wolności żyją przecież tygrysy, o wszelkiego rodzaju wężach czy ogromnych robakach nie wspominając.

Mieliśmy jeszcze jeden postój na toaletę i około 7.00 zbliżyliśmy się do granicy z Wietnamem, czyli cywilizacją. Samo przekroczenie granicy zajęło nam ponad dwie i pół godziny. Musieliśmy opuścić autobus i terytorium Laosu, następnie rozpakować autobus i z bagażem przejść przez przejście graniczne z Wietnamem. Później długo czekaliśmy, aż skończy się kontrola naszego autobusu, a zrobiono to bardzo wnikliwie. Później czekaliśmy jeszcze na Kanadyjczyków, z których dwoje nie miało wizy – otrzymali ją na granicy, ale okazało się, że nie mają zdjęć. Trzeba je było więc ściągać i wysyłać na prywatnego maila pogranicznika wietnamskiego itp. Zresztą sami szaleni Kanadyjczycy, małżeństwo i dwóch młodzieńców, przejechali wcześniej trasę Portugalia – Istambuł, następnie Tajlandię, część Laosu, nasz odcinek z rowerami na dachu autobusu, a następnie planowali pokonanie trasy Hanoi-Ho Shi Minh.

Zapraszamy na magiczną podróż po wyjątkowym pod każdym względem afrykańskim kraju – Rwandzie!

Poniżej znajduje się plan wyjazdu, który każdy może obejrzeć online lub pobrać w formacie .pdf.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Przedostatni punkt mojej bałkańskiej podróży stanowiła Serbia i jej stolica Belgrad. Wyruszyłem tam 30 lipca. Po około 45 minutach jazdy od wyjazdu ze Skopje byłem już na granicy i ponownie jak wcześniej, musiałem przetrwać chaos i wciskanie się na siłę. Po około 45 minutach oczekiwania i zdobyciu pieczątek Serbskiej Straży Granicznej znalazłem się po drugiej stronie granicy.

Trasa przez około 340 km przebiegała w komfortowych warunkach – przez cały czas spokojnie jechałem autostradą A1, płatną, ale wyjątkowo dobrej jakości. Około 100 km przed Belgradem zjechałem do małej miejscowości, ponieważ chciałem zobaczyć, jak wygląda prowincja. Byłem bardzo zaskoczony, ponieważ miasteczko przypominało bardziej porządne niemieckie miasto niż to, co do tej pory widziałem na Bałkanach. Sama droga A1 wiedzie przez bardzo ładne okolice, gdzie w większości towarzyszyły mi piękne i zielone wzgórza, przypominające bardziej polskie klimaty niż albańskie czy czarnogórskie.

Po dojechaniu do Belgradu i załatwieniu kwestii noclegowych udałem się na zwiedzanie okolicy, ponieważ planowałem tutaj tylko jeden nocleg przed wyjazdem do rumuńskiego miasta Timisoary. Miałem trochę pecha z pogodą, ponieważ po raz pierwszy od trzech tygodni padał deszcz. Miasto sprawia wrażenie dużo większego i o starszej historii niż inne stolice bałkańskie, które dotychczas widziałem. Idąc główną ulicą, deptakiem, doszedłem do parku i twierdzy, skąd rozpościera się piękny widok na Dunaj i Belgrad po drugiej stronie rzeki. Znajduje się w niej także muzeum wojska, gdzie można zobaczyć kilka ciekawych eksponatów pancernych i artyleryjskich z różnych okresów historii Serbii. Twierdzę można zwiedzać do późnych godzin wieczornych, a po zmroku rozpościera się tam piękny widok na oświetlone miasto.

Widać, że miasto ciągle stara się upiększać, pomimo że ewidentnie nie starcza środków na wszystko. Obok pięknych i zadbanych restauracji czy barów stoją opuszczone i zaniedbane kamienice. Niektóre miejsca wyglądają lepiej wieczorem niż w ciągu dnia. Spacerowanie po Belgradzie, jego centralnej części, jest bardzo przyjemne. Widać tutaj, tak jak i poprzednio, duży tygiel kulturowy. Dla chcących oferowane są także rejsy wycieczkowe po Dunaju w obrębie miasta.

Oczywiście wszędzie, jak to już bywa, we wszystkich punktach turystycznych, można zakupić souveniry, z najbardziej modnymi magnesami włącznie. Serbowie są bardzo mili, pytają o pochodzenie lub oferują samodzielnie pomoc, gdy widzą turystę z mapą. Widać też pozytywne nastawienie do Rosji, czego najśmieszniejszym przykładem jest możliwość zakupu magnesika z wizerunkiem zbrodniarza Putina.

Zdjęcia 1–22. Belgrad

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Po Albanii przyszedł czas na Macedonię Północną. Ze względu na kończący się urlop mogłem spędzić w tym kraju tylko dwa dni, tj. 27–29 lipca 2023 r. Podróżując do stolicy Skopje, nie wybrałem drogi najkrótszej, a najciekawszą według mapy, bardzo interesująca wydała mi się bowiem trasa przebiegająca obok Jeziora Ochrydzkiego. Po długiej samochodowej wspinaczce przez góry dotarłem do przejścia granicznego z Macedonią Północną, gdzie po około godzinnym oczekiwaniu w kolejce znalazłem się w kolejnym ciekawym kraju. Zaskoczeniem dla mnie było niekulturalne, czasami wręcz chamskie wciskanie w kolejkę na granicy – coś, co kiedyś było w Polsce powszechne, obecnie raczej rzadko spotykane.

Po przekroczeniu granicy i łagodnym zjeździe z pasma górskiego trasa przebiegała blisko pięknego Jeziora Ochrydzkiego. Widząc ciekawą restaurację z dostępem do jeziora, zrobiłem sobie przerwę na obiad. Poza serwowaniem posiłków miejsce to oferowało także właścicielom przyczep kempingowym możliwość pobytu w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora. Na miejscu widziałem rejestracje macedońskie, słowackie i niemieckie. Po zjedzeniu pysznego obiadu przy stoliku na plaży i miłej pogawędce z właścicielem udałem się w dalszą podróż. Ogromne, spokojne i krystalicznie czyste jezioro zrobiło na mnie wielkie wrażenie.

Zdjęcia 1–2. Krystalicznie czyste Jezioro Ochrydzkie

Zdjęcie 3. Pyszne jedzenie z widokiem na Jezioro Ochrydzkie.

Po kilkunastu kilometrach dojechałem do miasta Ochryd, gdzie od razu dały się zauważyć mury twierdzy osadzonej na górującym nad miastem wzgórzu, w całości otoczone ruinami muru obronnego, gdzie poza służbami samochodem mogli wjechać tylko mieszkańcy oraz ich goście. Ze wzgórza rozpościera się przepiękny widok na okolicę. Ogromne wrażenia zrobiły na mnie nie tylko same mury i fragmenty starego miasta, ale także mała zatoczka, wciskająca się w obręby miasta. Zjeżdżając z góry, dostrzegłem jeszcze mały deptak prowadzący wprost do jeziora. Piękne miasto i otoczenie, spokój oraz czyste jezioro – to wystarczająco zachęcająca perspektywa, aby tu przyjechać.

Zdjęcie 4–12. Urokliwy Ochryd.

Wyjeżdżając z Ochrydu, postanowiłem nie jechać najkrótszą drogą, ale tą najciekawszą, a ta prowadziła przez Park Narodowy Mavrowo. Jak się później okazało, był to najlepszy wybór. Przez ponad 50 km droga była bardzo kręta. Jej trasa biegła wzdłuż rzeki Radika, która w dwóch miejscach zamieniała się w ogromne górskie jeziora: Czarny Drin i Jezioro Mawrowskie. Co jakiś czas po prawej lub lewej stronie lokalna droga prowadziła do osadzonej w górach wsi. Jedna z nich – Jance, do której miałem okazję zajrzeć – była położona nadzwyczaj pięknie, szczególnie że zachodzące słońce oświetlało biały meczet górujący nad wsią. Spacerując tam, miałem okazję fotografować stare domy, z których część pięknie odrestaurowano. Podobnych miejscowości po drodze było kilka i to wszystko w ogromnym, gęstym i zielonym lesie. Po drodze minąłem trzy grupy po kilka samochodów terenowych z polskimi rejestracjami, co wskazywało, że nie tylko ja odkrywałem te tereny.

Zdjęcia 13–27. Widoki w rejonie Parku Narodowego Mavrowo.

Około 80 km przed Skopje wjechałem na autostradę i po kilku bramkach, gdzie należało opłacić przejazd, dojechałem do apartamentu. Po szybkim przepakowaniu udałem się spacerem oglądać Skopje, które już na wjeździe wydawało się ciekawym i nowoczesnym miastem. Kiedy dotarłem do centrum, ujrzałem kilkanaście ogromnych rzeźb nawiązujących do starożytnego Rzymu, z którego obecna Macedonia czerpie, często przy dużym niezadowoleniu Greków i Bułgarów. Nad samym miastem widać ruiny starej twierdzy, skąd rozpościera się piękna panorama na miasto. Wjeżdżając do Skopje, dało się także zauważyć wszechobecne na każdym kroku meczety, co wskazywało na duży odsetek muzułmanów w tym kraju. Widać też było, po symbolice, że bardzo aktywną grupą w tym kraju są Albańczycy.

Zwiedzając Skopje, od razu można zauważyć, że jest to miasto wielokulturowe, o czym świadczyła obecność meczetów i kościołów. Główny plac oraz rejon mostu skalnego na rzece Wardar to symbolika nawiązująca do czasów Aleksandra Macedońskiego. To, co za mostem skalnym, jest już światem bardziej związanym z islamem i czasami Imperium Osmańskiego. Widać było wiele elementów oraz klimat podobny do tego z Sarajewa czy Mostaru. Spacerowałem na przykład typowo muzułmańską dzielnicą z jej małymi kawiarenkami, w których można napić się herbaty czy kawy po turecku. Część handlowa skupia się wokół starego meczetu, obok znajduje się ogromne targowisko, a kilka ulic dalej są bary i restauracje, w których można posłuchać muzyki na żywo czy napić się rakii.

Zdjęcia 28–47. Rejon Placu Macedońskiego.

Kolejny dzień minął mi na poznawaniu Skopje, jego zabytków, pomników czy kuchni macedońskiej. Miasto jest bardzo nowoczesne, wielokulturowe, spokojne, miejscami wymagające dopracowania, ale sprawiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zauważyłem powstające ogromne apartamentowce czy centra handlowe, a także duże inwestycje zatrzymane na pewnym etapie, może przez COVID-19, a może przez inne problemy. To miasto koniecznie trzeba zobaczyć w ciągu dnia, a następnie wieczorem, gdzie w wielu miejscach można dobrze zjeść, zrobić zakupy czy posłuchać muzyki.

Skopje jest bardzo ciekawym i klimatycznym miejscem, pod każdym względem bardzo europejskim, profesjonalnym i ambitnym. Budowy czy projekty nawiązują zazwyczaj do ciekawej historii jednego z najstarszych narodów na świecie. Macedonia Północna ma do zaoferowania wiele: piękną naturę, historię i ambitną teraźniejszość. Pyszne wina i kuchnia za bardzo konkurencyjne ceny dopełniają atrakcyjności tego niedużego, ale ciekawego kraju.

Zdjęcia 48–59. Skopje, rejon dzielnicy albańskiej.

Zdjęcia 60–63. Panorama Skopje.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Rano zjadłem miłe śniadanko w przyjemnych promieniach słonecznych i ruszyłem do Rumunii. W drodze korzystałem ze wskazań nawigacji, która doprowadziła mnie do bardzo małego przejścia granicznego, gdzie w kolejce czekały tylko dwa samochody. Okazało się to najprzyjemniejsze przejście graniczne w całej mojej bałkańskiej podróży.

Po dojechaniu do świetnego hotelu, który wybrałem dzień wcześniej, od razu udałem się na zwiedzanie centrum Timisoary. Analizując zdjęcia tego miasta dostępne w internecie, wiedziałem, że mogę spodziewać się pięknego starego miasta. Jednocześnie niespecjalnie sprawdziłem na mapie, dokąd iść w pierwszej kolejności. Nawigacja doprowadziła mnie do placu Zwycięstwa, który wydał mi się głównym placem starego miasta. Dalej poszedłem w kierunku katedry prawosławnej i rzeki Bega. Poza kilkoma kamienicami już odrestaurowanymi i kilkoma w remoncie nie znalazłem tego, czego się spodziewałem.

Kiedy już miałem powoli rezygnować z dalszego chodzenia po centrum miasta, okazało się, że piękne ulice i place są w kierunku północnym, dokładnie odwrotnym niż szedłem. Pierwsza pięknie odrestaurowana ulica prowadziła na plac Wolności, od którego odchodziły kolejne urokliwe uliczki, i kolejny plac Jedności, na którym stały wspaniale odrestaurowane stare tramwaje, co ma przypominać, że Timisoara była pierwszym miastem w Europie, gdzie pojawiły się tramwaje konne i uliczne oświetlenie uliczne.

Place i ulice, które zobaczyłem, zaskoczyły swoją liczbą i architekturą i zachęcały, aby poczekać do wieczora i zobaczyć to miasto oświetlone. Duża część kamienic znajduje się w trakcie renowacji, co ze względu na ich rozmiar oraz zdobienia musi być bardzo drogie i czasochłonne. Można w tym mieście spotkać różne style architektoniczne, są cerkwie, kościoły i synagogi.

W międzyczasie zjadłem kolację w tradycyjnej rumuńskiej restauracji Beraria 700, która miała w internecie wiele pozytywnych opinii. Pyszne żeberka popijałem rumuńskim winem Selene i słuchałem rumuńskiej muzyki. Było to piękne podsumowanie mojej bałkańskiej przygody. Po kolacji pospacerowałem po pięknie oświetlonym starym mieście, gdzie cieszyły się życiem setki turystów i mieszkańców tego pięknego miasta. Na placu Zwycięstwa miałem okazję zobaczyć grupkę małych dzieci, które pięknie grały i śpiewały piosenki, otrzymując duże brawa.

Podsumowując, Bałkany są bardzo atrakcyjne turystycznie. Na niewielkim geograficznie terenie mamy szansę zrealizować wszelkie swoje potrzeby turystyczne: od morza, poprzez jeziora, wodospady, góry, miasta na liście UNESCO, stare miasta, wielokulturową kuchnię i pyszne wina czy rakije. Najbardziej atrakcyjna pod kątem „obszar a różnorodność” jest chyba Czarnogóra. Natomiast równie piękne i atrakcyjne kosztowo są Bośnia i Hercegowina, Albania i Macedonia Północna. Moim największym zaskoczeniem i odkryciem, w kategorii „stereotyp a rzeczywistość”, jest absolutnie Albania. To piękny, po włosku temperamentny, naturalny i różnorodny kraj, bardzo otwarty na turystów. Zresztą Albańczyków widać na każdym kroku nie tylko w Albanii, ale także w Macedonii Północnej. Przez całe trzy tygodnie i 5000 przejechanych kilometrów nie byłem świadkiem żadnej niebezpiecznej czy agresywnej sytuacji. Naprawdę warto zmienić swoje przyzwyczajenia turystyczne i udać się w nowych kierunkach, tym bardziej że praktycznie ze Skopje do Gniezna prowadzą cały czas autostrady i drogi ekspresowe.

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Dalszy ciąg podróży po Bałkanach to już Czarnogóra. Widoki tam są już jednak inne, ma się wrażenie, jakby ktoś posypał okolicę ogromnymi skałami, a ktoś inny wytyczył drogę pomiędzy nimi. Drogi są rewelacyjne, łuki łagodniejsze, przez co można szybciej podróżować. Po drodze mijałem małe i zadbane górskie domki z kamienia. Po jakimś czasie ujrzałem najbardziej przeze mnie oczekiwany widok, tj. Zatokę Kotorską. Z góry wyglądała urzekająco, jednak słońce świeciło już słabo, a miejsc do zatrzymania samochodu też niewiele, trudno więc było się zatrzymać i uwiecznić widoki. Po jakim czasie trasa schodzi do samej zatoki i podróż przebiega wzdłuż jej brzegów. Po obu stronach drogi znajdują się restauracje, bary, parkingi, małe i większe miejscowości i wszędzie widać tysiące turystów, co świadczy, że miejsce to ściąga ludzi z całego świata.

Zdjęcia 1–3. Zatoka Kotorska.

Ze względu na zbliżający się wieczór musiałem się trochę „napocić”, aby znaleźć mój położony na uboczu pensjonat. Na szczęście ponownie wszystko skończyło się dobrze i kolejny kraj stanął dla mnie otworem.

Następnego dnia należało odrobinkę odpocząć i zacząć od zwiedzania Kotoru – miasta, od którego wzięła się nazwa Zatoki Kotorskiej. O zatoce słyszałem już wiele lat temu od jednego Polaka, którego poznałem w trakcie pobytu w Chorwacji. Kiedy dzień wcześniej jechałem brzegami zatoki, widziałem jej niesamowity potencjał turystyczny. W oczy rzucały się śliczne małe miasteczka i położone nad brzegami pensjonaty. Oczywiście, jak to bywa z takimi miejscami, ruch samochodowy jest bardzo duży, a znalezienia miejsca parkingowego wymaga nie lada cierpliwości.

Kotor, miasteczko z bardzo ciekawą historią, składa się ze starej, bardzo urokliwej części oraz nowszej zabudowy mieszkalno-usługowej. Stara część dodatkowo od strony gór otoczona jest murem obronnym, na którym wytyczono trudną, ale piękną trasę turystyczną. Kiedy zaparkowałem samochód i kierowałem się w stronę murów starego miasta, zostałem zagajony przez jednego z przewodników, który oferował trzygodzinną trasę łodzią motorową, ze zwiedzaniem kościoła na wyspie, jaskini, w której miały schronienie okręty podwodne czy pływanie w błękitnej lagunie – wszystko za 35 euro. Miałem do rejsu około trzy godziny, które wykorzystałem na zwiedzanie starej części Kotoru.

Zdjęcia 4–15. Urokliwy Kotor.

Miasteczko bardzo przypomina zabytkowe włoskie miejscowości, z bardzo wąskimi uliczkami i mnóstwem kawiarni, restauracji czy sklepów z souvenirami. Prosto z ze starej części miasta można było się wspiąć po murach twierdzy na górę, jednak zostawiłem to na inną okazję. Widać było, że część budynków to tylko szkielety starych pięknych budowli, które ktoś kiedyś zniszczył lub nie wyremontował ich na czas. Wspaniałe włoskie klimaty. Część murów obronnych otacza fosa z krystalicznie czystą wodą. Do miasta wchodzi się bramami przez stary mur obronny. O godzinie 15.00 punktualnie wsiadłem do łodzi i popłynąłem zgodnie z ofertą. Zobaczyłem między innymi bardzo ciekawie położony kościół na sztucznie usypanej wyspie Matki Boskiej na Skale, a w jednej z gór – groty wydrążone w skale, w której chowały się po dwie łodzie podwodne. Natomiast wisienką na torcie było pływanie w czystej wodzie Adriatyku w jaskini, która w zasadzie znajdowała się już poza zatoką i stanowiła wybrzeże Adriatyku.

Zdjęcia 16–26. Wyspa na skale i uroki Zatoki Kotorskiej

W drodze powrotnej podziwiałem piękne kurorty czarnogórskie, położone wzdłuż zatoki, której brzegi w jednym miejscu połączone są przez przeprawę promową. Po dobiciu do brzegu z wielką przyjemnością kontynuowałem zwiedzanie Kotoru. Ciekawostką jest, że w nazwie jest słowo „kot”, który jest symbolem miasta. Te zwierzaki można tu spotkać na każdym kroku. Po kolacji i dobry wytrawnym czerwonym winie przyszedł czas na odpoczynek i planowanie kolejnych ciekawych wycieczek po tym pięknym kraju.

Zdjęcia 27–35.

Kolejnego dnia zdecydowałem się na wyjazd do Parku Narodowego Durmitory, około 170 km od Kotoru. Gdzieś w internecie wpadła mi w oko informacja, że znajduje się tam najgłębszy kanion w Europie i drugi na świecie po kanionie w Kolorado. W związku z tym, że Zatokę Kotorską miałem już mniej więcej rozpoznaną, postanowiłem udać się na dwa dni na północ. Po drodze od czasu do czasu zatrzymywałem się i robiłem zdjęcia pięknej zatoce, a później górom. Około 60 km od miejscowości Żabljak krajobraz, z typowo śródziemnomorskiego, zmieniał się na typowo górski. Było ciepło, ale nie upalnie, pojawiły się góry pokryte lasami, przypominające nasze Tatry. Jeszcze przed Żabljakiem odbiłem z głównej drogi na bardziej poboczne i podziwiałem górskie klimaty. Całkiem przypadkowo natknąłem się na wyciąg krzesełkowy, który wywoził turystów na jeden z większych szczytów gór Durmitory.

Zdjęcia 36–47. Widoki na trasie Kotor – Żaboklje.

W mieście ustaliłem, jak zorganizować spływ po rzece i najwyższym kanionie w Europie. Zgodnie z planem spływ – rafting – miałem zaliczyć kolejnego dnia o 9.00 do godziny 14.00. Następnie znalazłem sobie nocleg na miejscu i udałem się do Parku Narodowego Durmitory nad Jezioro Czarne. Spodziewałem się czegoś na wzór naszego Morskiego Oka, ale się bardzo zdziwiłem. Po zaparkowaniu auta należało iść około kilometra do jeziora. Po dotarciu moim oczom ukazało się bardzo spokojne i krystalicznie czyste jezioro w środku lasu. Niedaleko rozległej plaży znajdowała się świetna restauracja. Po drodze widać było wiele osób uprawiających różne dyscypliny sportu. Bilet kosztował 5 euro.

W przeciwieństwie do naszych parków narodowych w jeziorze można było pływać. Nie ma żadnej plaży strzeżonej, jednak kto chciał, mógł wejść i rozkoszować się krystalicznie czystą i ciepłą wodą, i to wszystko w otoczeniu lasu i gór. Ciekawe jest to, że kiedy ja około godziny 20.30 opuszczałem park, dziesiątki osób właśnie do niego wchodziły, udając się do parku na kolację we wspomnianej restauracji, i to wszystko przy dźwiękach muzyki na żywo.

Zdjęcia 48–51. Jezioro Czarne w górach Durmitory.

Po spokojnej i stosunkowo chłodnej, jak na warunku lokalne, nocce, o 9.00 udałem się na punkt zborny na rafting. Całość miała kosztować 60 euro. Samochód zawiózł mnie na miejsce, gdzie turyści z różnych kierunków ubierali się w sprzęt typu kamizelka, kask czy specjalne buty. Następnie po kilkunastu minutach jazdy wszyscy siedzieliśmy w pontonie. Woda jest niesamowicie czysta, a widoki wręcz oszałamiają. Siedziałem z przodu, więc miałem idealne warunki do robienia zdjęć czy kręcenia filmów. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się pod pięknie położonym i bardzo wysokim mostem nad rzeką. Rzeka raz płynęła bardzo spokojnie, innym razem przyspieszała, a czasami wręcz oblewała nas swoimi falami. W pewnym momencie opuściliśmy nasze pontony, aby zobaczyć małą, ale bardzo dynamiczną rzeczkę wpadającą do głównego nurtu. Pod koniec spływu nasz przewodnik zatrzymał ponton przy małej skale i pozwolił chętnym na skoki do wody. Wreszcie oddaliśmy cały sprzęt i wróciliśmy samochodami do głównej bazy, tj. mostu na rzeką Tara. Kto chciał, mógł jeszcze zaliczyć zjazd po Zipline, których było kilka w jednym miejscu, za cenę 15 euro. Podsumowując: piękna rzeka, krystalicznie czysta, zapierające dech w piersiach góry i pełne bezpieczeństwo – naprawdę warto. Ustaliłem jeszcze z właścicielem firmy, czy bez problemu może on zorganizować kajaki, rifting, wspinaczkę górską, quady czy jazdę końską. Samo miasto Żabljak nie jest specjalnie ciekawe, ale interesujące są okolice, które wspólnie z miastem stanowią wspaniałą bazę wypadową do różnych atrakcji oraz sypialnię.

Zdjęcia 52–65. Piękne okolice Żaboklje i rifting.

Po powrocie do Żabljaka pojechałem na wyciąg krzesełkowy, który przy wykorzystaniu dwóch wyciągów pozwolił wjechać na górę Savin Kuk o wysokości 2313 m n.p.m. Ostatnie kilkaset metrów należało wejść pieszo. Przyznaję, że był to najbardziej stromy i najwyższy wjazd wyciągiem krzesełkowym w moim życiu, ale było warto. Cudowne widoki na miasto, okolice, góry Durmitory czy Jezioro Czarne. Niesamowita porcja adrenaliny i piękne widoki rekompensowały wcześniejszy wysiłek. Ciekawe, że nawet na wysokości ponad 2000 m jest bardzo ciepło i przyjemnie. Wjazd w dwie strony to koszt 10 euro.

Zdjęcia 66–78. Widoki z góry Savin Kuk.

Wracając do Kotoru, zajechałem po drodze, już drugi raz, do rewelacyjnej lokalnej restauracji Grahovac 1858, której nazwa wzięła się od leżącej opodal miejscowości Grahowo. Lokal oferuje wiele miejscowych i narodowych potraw w bardzo przyzwoitych cenach. Profesjonalna obsługa, drewno jako wykończenie czy poroże jeleni jako żyrandole – wszystko razem wzięte powodują, że warto tu zajechać. Można zjeść m.in. pyszną jagnięcinę czy kozinę.

Zdjęcia 79–80. Restauracja Grahovac.

Na zakończenie dnia zatrzymałem się jeszcze w pięknej i historycznej miejscowości Perast, która nawiązuje nieco architekturą do Kotoru, ale jest bardzo spokojna, nieporównywalnie mniejsza niż Kotor i znajduje się nad samą wodą. Przez główną uliczkę, położoną na zatoką, od czasu do czasu przemieszczają się wożące ludzi elektryczne meleksy czy liniowe autobusy. Naprawdę miejscowość godna polecenia, szczególnie dla osób lubiących całkowity spokój i relaks na wodą.

Zdjęcia 81–89. Miejscowość Perast.

Jeden dzień w Czarnogórze przyniósł więcej emocji i pozytywnych wrażeń niż niejeden tygodniowy wyjazd w rejon turystyczny w inne rejony świata. Czarnogóra to piękne państwo górskie, gdzie mieszkają wspaniali i dumni ludzie, a wszyscy mówią pięknym angielskim. Dodatkowo smaczna i różnorodna kuchnia i pyszne trunki, zarówno piwo, wino, jak i rakija. Drogi są fenomenalne, aczkolwiek nieco wąskie, ze względu na ukształtowanie terenu. Wszędzie jest czysto i spokojnie.

Ostatniego dnia pobytu pozostało mi pokonanie trasy do Jeziora Szkoderskiego, które wyznacza granicę pomiędzy Czarnogórą a Albanią. Przez jakiś czas trasa prowadziła wzdłuż wybrzeża adriatyckiego. Po drodze miałem okazję podziwiać kolejne niezapomniane widoki, z których szczególne polecenia są Riwiera Budva czy wyspa św. Stefana, na której znajdują się pięknie odrestaurowane historyczne zabudowania. Na wyspę prowadzi bardzo wąska ścieżka, tylko dla pieszych. Po pokonaniu Jeziora Szkoderskiego zajechałem jeszcze na kilka godzin do stolicy Czarnogóry, która jest bardzo spokojnym, ale zadbanym miastem.

Zdjęcie 90. Riviera Budva.

Zdjęcie 91. Wyspa św. Stefana.

Zdjęcie 92–93. Wybrzeże adriatyckie.

Zdjęcie 94. Jezioro Szkoderskie.

Zdjęcia 95–100. Podgorica.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Po krótkim dwudniowym pobycie w Peczu czas ruszać dalej. Jadąc z węgierskiego Peczu drogą w kierunku Sarajewa, prawie nie zauważyłem, że minąłem granicę z Chorwacją, która jest całkowicie otwarta. Godzinę później byłem już na granicy z Bośnią i Hercegowiną. Nie wiem dlaczego, ale Chorwaci kazali mi czekać 20 minut na dokumenty. Do Bośni wjazd trwał minutę, ponieważ punkt graniczny znajdował się na autostradzie prowadzącej w kierunku na Sarajewo. Po sprawdzeniu paszportów byłem już w Bośni i Hercegowinie.

Zdjęcie 1. Po przekroczeniu granicy z Bośnią i Hercegowiną jechało się najpierw przez Republikę Serbską, która stanowi część Bośni i Hercegowiny.

Kilka kilometrów dalej droga była już jednojezdniowa więc jechałem powoli, tym bardziej że z chorwackiego krajobrazu bardzo płaskiego, teren szybko stawał się górzysty, a sama droga prowadziła wzdłuż rzeki. Po drodze widziałem, że budowana jest autostrada, która ma prowadzić z Sarajewa do Chorwacji i dalej na północ Europy. W przyszłości wyjazd z Polski do Sarajewa będzie jednodniową wycieczką. Po jakimś czasie zrobiłem przerwę na posiłek w przydrożnym barze. Około 75 km przed Sarajewem wjechałem na nową autostradę i płynnie dojechałem do stolicy. Samą jazdę przez Bośnię i Hercegowinę uważam za wielką przyjemność ze względu na piękne góry górujące nad drogą i płynącą rzekę, którą kilka razy przekraczałem mostami. Czasami tylko gdzieś się „ciągnąłem” za jakimś kierowcą gamoniem.

Zdjęcie 2. Budowana autostrada do Sarajewa.

Szybko i sprawnie mapa doprowadziła mnie do mojego hotelu, który znajdował się w bardzo wąskiej uliczce – tak wąskiej, że nie było szans na zawrócenie, a droga nie miała przejazdu. Na miejscu okazało się, że recepcja jest już nieczynna. Zadzwoniłem więc domofonem, a pani powiedziała, że mam wejść do środka, zeskanować kod QR i odczytać wiadomość, jaką mi wysłali na WhatsApp. Było w niej wszystko świetnie pokazane na filmie. Parking samochodowy miałem po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko wejścia do hotelu. Kiedy się rozpakowałem i zdecydowałem wyjść na zwiedzanie, okazało się, że mieszkam praktycznie przy najbardziej atrakcyjnej turystycznie części miasta.

Zdjęcie 3–4. Sarajewo, najbliższa okolica hotelu, centrum miasta.

Wszędzie znajdowały się kawiarnie i restauracje, sklepy ze wszystkim, czym mógł być zainteresowany turysta. Po drodze dostrzegłem też kilka bardzo ciekawych meczetów i innych budynków zabytkowych. Na każdym kroku czuje się zapachy lokalnych kuchni, które oferują trudną do zliczenia liczbę dań. Egzotyczne zapachy, gwar ulicy oraz kolory – to wszystko tworzyło niesamowity klimat. Ulicami spacerowali turyści z całego świata, bardzo duża liczba muzułmanów, także z krajów Bliskiego Wschodu, sądząc po ubiorze ich kobiet. Wszyscy odnosili się do siebie bardzo miło. Kawiarnie oferowały m.in. herbatę po turecku czy kawę po bośniacku, jedne z tych rzeczy, które bezwzględnie należało spróbować. Dla polskiego, otwartego na inne kultury turysty to prawdziwy miks kulturowy i doskonały przykład dobrej koegzystencji różnych środowisk, z czego Sarajewo słynęło od zawsze. W tym mieście zamieszkiwali zgodnie muzułmanie, katolicy, prawosławni i żydzi.

Zdjęcie 5–10. Przepiękne Sarajewo

Kiedy słońce zaszło, wszystko zmieniło kolory, a pięknie oświetlone restauracje i ulice zachęcały do spacerów. Z godziny na godzinę ludzi przybywało i o 22–23 w nocy alejki były ich pełne. Co jakiś czas ktoś grał lub śpiewał na ulicy. Widziałem także głośne puby dla młodszego pokolenia czy spokojne kawiarenki, w których przy muzyce można było się raczyć rakiją, popijając herbatkę po turecku czy kawę po bośniacku. Idąc w kierunku centrum miasta, muzułmańskie uliczki i atmosfera płynnie przechodziły w większe i bardziej europejskie kamienice. Bez względu na to, gdzie się spacerowało, mijało się tłumy ludzi wędrujących całymi rodzinami. Na każdym kroku czuło się szacunek i wysoką kulturę, całkowite bezpieczeństwo i porządek. Takiej atmosfery i klimatu nie spotkałem nigdzie na świecie, a byłem w ponad 50 krajach. Miałem duże oczekiwania, ale rzeczywistość jak zawsze mnie zaskoczyła. Cała najbardziej atrakcyjna turystycznie dzielnica biegnie wzdłuż rzeki Miljacka po jej północnej stronie i nie ma możliwości zabłądzić, bo wszystko jest w jednym miejscu.

Zdjęcie 11–15. Przepiękne Sarajewo nocą.

Kolejny dzień rozpoczął się od szukania śniadania. Zjadłem nową dla mnie potrawę burek. W miejscu, które wybrałem, jedli ją wszyscy – albo z mięsem, albo z serem, albo jeszcze z czymś innym. Były to długie zawijańce z ciasta francuskiego z nadzieniem w środku, nie dosyć, że smaczne, to jeszcze kosztowały 11 PLN. Generalnie ceny w Bośni i Hercegowiny są bardzo atrakcyjne, coś, o czym mogą tylko pomarzyć turyści z Kołobrzegu, Krynicy Morskiej czy Zakopanego.

Po śniadaniu przyszedł czas na poszukiwanie kolejnych atrakcji. Jedną z nich był marsz do klubu znajdującego się nieopodal browaru sarajewskiego, w którym – jak powiedziała menadżer mojego hotelu – codziennie grają żywą muzykę. Na miejscu okazało się, że jest to prawda, ale dzieje się to tylko poza sezonem. Bar i restauracja w jednym, poza piwem prosto z browaru, na terenie którego znajdowała się restauracja, oferowała także jedzenie. Miejsce, które z zewnątrz wydawało się małym klubem, wewnątrz okazało się potężną i wykonaną w świetnym stylu, z dużym dodatkiem drewna, salą dla setek osób. Obok restauracji znajdowało się minimuzeum browaru, które było namiastką prawdziwego zwiedzania browaru, zamkniętego ze względu na COVID-19 i już nieotwartego. Dosłownie z drugiej strony ulicy mieścił się także sklep firmowy browaru. Ciekawostką dla mnie była cena butelki kaucyjnej – 2 PLN, co uważam za rozwiązanie świetne i ekologiczne przy okazji.

Zdjęcie 16–19. Browar i muzeum browaru w Sarajewie.

Po drodze widziałem wagoniki kolejki linowej, postanowiłem więc wjechać na punkt widokowy, z którego rozpościerała się piękna panorama miasta. Można było wybrać dwie opcje: wjazd i zjazd lub tylko ruch w jedną stronę. Ze względu na duży upał zdecydowałem się na oba warianty. Zjeżdżając, zauważyłem po drodze ciekawie wyglądającą restaurację z tarasem widokowym na całą okolicę. Jeden z panów obsługujących podał mi nazwę restauracji oraz pokazał drogę na szczyt. Po chwili wspinaczki byłem już na miejscu. Po drodze miałem okazję obejrzeć mały, ale piękny w starym stylu drewniany meczet oraz znajdujący się obok cmentarz muzułmański.

W restauracji zjadłem obiad, kontemplując piękne Sarajewo. Wracając wolnym krokiem, podziwiałem miasto, jego układ urbanistyczny, czystość i spokój. Miasto, które na pierwszy rzut oka wydaje się potężne, jest jednak bardzo przyjemnym, spokojnym i wielokulturowym stykiem kultur. Do większości miejsc można dojść spacerkiem lub dojechać środkami transportu publicznego. Bez większych inwestycji można tu wpaść na dwa – trzy dni, popatrzeć na ludzi, popróbować pysznego jedzenia, zapalić sziszę czy wypić rakiję. Wybór rakii jest bardzo duży, ale z moich doświadczeń wynika, że najlepsza jest ta ze śliwki, często funkcjonująca także pod nazwą śliwowica.

Zdjęcia 20–26. Widoki na Sarajewo z perspektywy kolejki linowej.

W pobliżu mojego hotelu stwierdziłem, że trzeba zobaczyć, co kryje okolica. Poszedłem w kierunku wzgórza, na którym z daleka było widać ogromny pałac. Po drodze kupiłem jeszcze od lokalnego rzemieślnika cały zestaw do parzenia kawy po bośniacku. Idąc dalej, zwiedziłem cmentarz wojskowy ofiar wojny 1992–1995. Jako żołnierz zastanawiałem się, jaki to bezsens, że ludzie giną tysiącami dla dobrego samopoczucia i władzy nielicznych. Świat idzie do przodu i po jakimś czasie tylko rodzina pamięta o poległych, a oni sami już niczego dobrego w życiu nie doświadczą…

Zdjęcia 27–31. Okolice hotelu i cmentarz ofiar ostatniej wojny.

Na szczycie okazało się, że to, co z dołu wyglądało na okazały pałac, było tylko jego ruinami. Wracając, wszedłem jeszcze na górę, obudowaną czymś na wzór muru fortecznego, i podziwiałem panoramę Sarajewa. Pomimo ogromnego upału – ponad 40°C – spacer po tym mieście to prawdziwa przyjemność. Każda nowa ulica czy zaułek zaskakują. Wszędzie czysto i bezpiecznie, aż dziw, że tak mało w Polsce się o tym mieście mówi czy proponuje wyjazdy turystyczne. Miasto jest absolutnie bezkonkurencyjne dla innych dużych stolic europejskich, ponieważ nie dosyć, że oferuje prawdziwą wielokulturowość, to przy okazji nie jest nadęte. Na każdym kroku czuć tutaj troskę o wzajemny szacunek. Mogłem to podziwiać wieczorem, kiedy przy szklaneczce dobrej ormiańskiej rakii obserwowałem w jednym miejscu mężczyzn i kobiety z różnych kultur i religii, palących sziszę i popijających różne napoje przy dźwiękach muzyki. Sarajewo chodzi spać około 24.00, wtedy powoli zamykane są stragany i restauracje. Muszę stwierdzić, że jest to dla mnie zupełne zaskoczenie – spodziewałem się dużo, natomiast otrzymałem o wiele, wiele więcej. Na pewno tutaj będę wracał z turystami. Wszystkie zmysły się wyostrzają, a mózg odżywia się wieloma bodźcami.

Zdjęcia 32–40. Urokliwe sarajewskie uliczki i panorama.

Nadszedł jednak czas opuścić Sarajewo i wyruszyć do legendarnej już miejscowości, jaką jest Mostar. Jest to miasto znane zarówno ze smutnych doświadczeń historycznych, jak i pięknego mostu – symbolu rozpoznawczego Mostaru. Sama droga do tej miejscowości jest bardzo ciekawie ułożona, a w dużej części biegnie wzdłuż rzeki Naretwy. Początkowo przez kilkadziesiąt kilometrów działa otwarta już nowa autostrada i po około 75 km już jedziemy jednopasmową, bardzo dobrej jakości jezdnią. Generalnie stan dróg w Bośni i Hercegowinie jest albo świetny, albo bardzo dobry.

Zdjęcia 41–42. Trasa Sarajewo – Mostar.

Po drodze mijałem miasteczko Konjic, w którym warto się zatrzymać choćby na chwilkę. Można wypić kawkę w restauracji górującej nad miasteczkiem i podziwiać zabudowania położone po drugiej stronie rzeki oraz zbudowany z kamienia most, przypominający trochę ten z Mostaru. Trasa Konjic w kierunku na Jabłonicę biegnie wzdłuż dużego zbiornika wodnego, gdzie można się zatrzymać i ochłodzić w zimnej wodzie. W większość droga biegnie w otoczeniu pięknych gór i rzeki, przechodzącej w sztuczne jeziora.

Zdjęcia 43–46. Miasteczko na trasie do Mostaru – Konjic.

Dalej mijałem miasteczko Jabłonica, w którym znajduje się znane muzeum bitwy nad Naretwą. Bitwa miała na celu zniszczenie jugosłowiańskiej partyzantki. W muzeum, poza pamiątkami i dokumentami z bitwy, znajdują się nawiązania do nakręconego z ogromnym rozmachem – najdroższego w historii jugosłowiańskiego kina – filmu pod tym samym tytułem. Obok głównego gmachu znajdują się platforma kolejowa z lokomotywą i kilkoma wagonami oraz zniszczony most kolejowy. Most w trakcie kręcenia filmu był dwukrotnie budowany i niszczony. Nawet dla kogoś, kto niespecjalnie interesuje się historią, muzeum jest godne uwagi, a jego zwiedzanie nie zajmuje specjalnie dużo czasu. Po drodze miałem jeszcze możliwość zjedzenia pysznej jagnięciny.

Zdjęcia 47–52. Muzeum bitwy nad Naretwą w Jabłonicy.

W końcu dotarłem do Mostaru, po którym dużo się spodziewałem. Na początku miałem mały problem z parkowaniem, ponieważ hotel znajduje się w starej części miasta, co w połączeniu z wąskimi uliczkami stwarza bardzo ograniczone możliwości parkowania. Na szczęście wcześniej dopilnowałem, aby mieć zagwarantowane miejsce, w czym pomógł mi właściciel.

Zdjęcia 53–58. Bośniacka natura na trasie Sarajewo – Mostar.

Po krótkim wypoczynku i rozpakowaniu wyruszyłem na zwiedzanie Mostaru. Spodziewałem się małej starówki i słynnego mostu, ale otrzymałem dużo więcej. Ze względu na upały, które były dużo lżejsze w godzinach wieczorno-nocnych, po starówce spacerowały tysiące turystów i mieszkańców. Struktura ludzi była bardzo podobna do tej z Sarajewa. Hotel miałem przy samej starej części miasto i około 200 m od słynnego mostu. Po chwili marszu, w przepięknym otoczeniu starych budynków, ujrzałem słynny zabytek. Na moście i w jego okolicach setki turystów robiły sobie zdjęcia, co powodowało trudności w przemieszczaniu się. Na moście młodzi ludzie przygotowywali się do skoku z niego, co budziło ogromne zainteresowanie turystów, którzy nad brzegiem rzeki korzystali z możliwości przepłynięcia się pontonem z silnikiem motorowych w cenie 5 euro za 10 minut. Wszędzie mnóstwo kawiarni, barów, restauracji czy sklepów z souvenirami. Bardzo interesująca jest zabudowa starówki, przez co w niektórych miejscach restauracje funkcjonują na dwóch czy nawet trzech poziomach. W nocy wszystko jest pięknie oświetlone, co tylko dodaje uroku uliczkom Mostaru. W jednym przypadku dyskoteka znajdowała się w dużej wnęce skalnej. Ruch na starówce uspakaja się dopiero około 23.30.

Zdjęcia 59–64. Pierwsze fotograficzne wrażenia z bajkowego Mostaru.

Kiedy wyszedłem na spacer, słońce było już trochę schowane za górami, dlatego następnego dnia wstałem wcześniej i poszedłem porobić zdjęcia pięknej starówce. Do 9.00 jest tam jeszcze stosunkowo mało turystów, a sklepikarze i restauratorzy dopiero rozwijają swoje małe i duże biznesy. Rano oświetlona jest jedna strona rzeki i znajdująca się tam część starówki, natomiast po południu – druga strona. Chcąc mieć dobre ujęcia, należy powtórzyć zdjęcia w kilku porach dnia i w nocy, dopiero wtedy ma się całość. Dodatkowo należy się ciągle oglądać za siebie, bo widoki się zmieniają przy każdej zmianie kierunku marszu. Spacer po Mostarze jest jak łapanie ulotnych ujęć, których są tysiące, tylko trzeba je znaleźć. Bardzo ciekawie wyglądają dachy starych budynków, gdzie za dachówki służą płaskie łupki skalne, dobrze ociosane i osadzone. Z kolei poza starówką można zobaczyć kilka dużych budynków, które nie zostały jeszcze odbudowane po wojnie i dobrze przypominają bezsens wzajemnego zabijania i niszczenia dorobku poprzednich pokoleń.

Zdjęcie 65–74. Mostar w całej okazałości.

Po pysznym śniadaniu w hotelowej restauracji poszedłem nad rzekę przy kawce podziwiać most mostarski oraz młodych ludzi odpoczywających nad rzeką czy skaczących do niej z kilkudziesięciu metrów. Z drugiej strony była mniejsza platforma dla chcących skoczyć do wody, takie miejsce treningowe dla tym najbardziej odważnych i wyszkolonych, którzy skaczą z mostu mostarskiego. Zauważyłem, że zanim ktoś skoczył, robił wokół siebie dużo zamieszania i przyciągał turystów.

Zdjęcia 75–77. Słynny most w Mostarze i widok na okolicę z mostu.

Kolejne godziny spędziłem na chodzeniu po magicznych uliczkach i testowaniu lokalnych potraw i restauracji. Właściciel hotelu zasugerował dwie najlepsze restauracje i okazały się świetnym wyborem – jedna to Hindin Han, druga to Sadrvan. W pierwszej przetestowałem smak ryb, w drugiej – lokalne potrawy: japrak i sogan dolma. Bardzo dobrej jakości jest zarówno piwo bośniackie, jak i wina. Większość dobrych restauracji oferuje też duży wybór likierów czy mocnej rakii, produkowanej z różnych owoców, z czego ta najsławniejsza jest ze śliwki lub winogron.

Zdjęcia 78–80. Smakołyki Mostaru.

Im dłużej chodziłem po Mostarze, tym więcej rzeczy odkrywałem. Późnym wieczorem warto odwiedzić bar Oscar, gdzie gromadzą się miłośnicy palenia sziszy. Można tam poleżeć na hamaku czy dużych poduszkach i paląc sziszę, słuchać godzinami bałkańskiej muzyki. Odkryłem przypadkowo dwa inne ciekawe miejsca: jedno to wspomniana dyskoteka w małej jaskini, która w ciągu dnia jest zamknięta, z kolei wieczorem, świetnie oświetlona, robi naprawdę niesamowite wrażenie. Drugie to plac za małym mostem skalnym, gdzie DJ wieczorem puszczał światowe hity, które później były wspólnie śpiewane przez turystów z całego świata. Co kilka godzin słychać z kolei nawoływania do modlitwy muezzina, dobiegające z różnych meczetów. Nieważne, o której godzinie spaceruje się po Mostarze czy Sarajewie, na każdym kroku można odczuć wzajemny szacunek i poziom bezpieczeństwa, jakiego trudno szukać w większości miast zachodniej Europy. Żadnych pijackich śpiewów czy krzyków. W Mostarze można spotkać z kolei ogrom polskich turystów, dla których jest to pewnie przystanek na drodze do Medjugorie.

Zdjęcia 81–94. Mostar w nocy i o poranku.

Jednak wszystko, co dobre, kiedyś się kończy, i nadszedł czas na kolejny piękny kraj – Czarnogórę. Rano jeszcze zrobiłem szybki wypad na zakupy na lokalny targ, gdzie kilka starszych osób oferuje swoje domowe wyroby – zioła, nalewki, rakiję, owoce, dżemy, soki i wiele innych.

Wyjeżdżając z Mostaru, postanowiłem jeszcze zajrzeć do Medjugorie, które jest bardzo ważnym miejscem pielgrzymek tysięcy polskich katolików. Oddalone około 38 km od Mostaru, jest świetnie przygotowane do przyjmowania tysięcy turystów. Dużym zaskoczeniem był dla mnie bardzo ładny i jednocześnie skromny sam kościół. Jeżeli ktoś się spodziewa naszego Lichenia, to bardzo się zdziwi. Widać było wszędzie pielgrzymów z całego świata. Miasto ewidentnie żyje z turystów pielgrzymkowych, parkingi, hotele, a przede wszystkich sklepy z pamiątkami robią tu świetne interesy.

Zdjęcia 96–97. Medjugorie.

Niedaleko Medjugorie, jadąc już w kierunku Czarnogóry, zauważyłem ruiny zamku/twierdzy Herceg Stjepan na szczycie jednej z gór, które – jak się okazało – były częściowo odbudowane, zabezpieczone i dostępne dla turystów. Udało mi się wjechać samochodem prawie na sam szczyt. Widać w tym kraju troskę o każde potencjalne interesujące miejsce turystyczne. W twierdzy pięknie odrestaurowano jedną z wież, z której roztaczał się piękny widok na okolicę.

Zdjęcia 98–101. Twierdza Stjepan.

Najbardziej jednak atrakcyjnym miejsce turystycznym na drodze do Czarnogóry był wodospad Kravica. Oddalony o około 25 km od Medjugorie, ściąga tysiące rozgrzanych parzącym słońcem turystów i mieszkańców Bośni i Hercegowiny. Pozostawiając auto na dobrze przygotowanych ogromnych parkingach i po zakupieniu biletów, można się udać na spacer do wodospadów. Na miejscu naszym oczom ukazuje się cały zespół wodospadów i tysiące ludzi. Pomimo że ludzi jest dużo, nie ma żadnego problemu z dostępem do krystalicznie czystej i zimnej wody, w której można się ochłodzić. Tylko część wodospadów odgrodzono bojkami; cała reszta jest dostępna i można w nich cieszyć się życiem i podziwiać piękne widoki. Wokół wszędzie opalają się turyści, można napić się piwa czy zjeść obiad. Wspaniała atmosfera, aż nie chce się jechać dalej, ale czas jest bezwzględny.

Zdjęcia 102–107. Wodospad Kravica.

Po krótkim wypoczynku i relaksie pojechałem dalej w kierunku Czarnogóry. Po drodze zachwyciły mnie piękne widoki bałkańskich szlaków górskich. Na wysokości Jeziora Bileckiego przy granicy zrobiłem krótką przerwę na kawkę z pięknym widokiem na jezior. Następnie czekało mnie kilka kilometrów jazdy po górach i dwudziestominutowe oczekiwanie na granicy. Pogranicznicy są bardzo mili i profesjonalni, szybko przeprowadzają kontrolę paszportów i wpuszczają do kolejnego pięknego bałkańskiego kraju.

Zdjęcia 109–110. Ostatni przystanek przed granicą z Czarnogórą.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023.

Podróż po Bałkanach chodziła mi po głowie od wielu lat, szczególnie że mój buntowniczy charakter ciągle się wzdrygał na wieść o setkach tysięcy Polaków odwiedzających Chorwację. Ciągle chodziło mi po głowie pytanie: dlaczego Chorwacja, a gdzie są inne państwa bałkańskie? Dlaczego tak mało słychać o Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze, Albanii czy Macedonii Północnej?

Tym razem podjąłem decyzję, że jadę na kołach objechać te kraje. Pierwszy przystanek po wyjeździe z Polski zrobiłem niedaleko Bystrzycy Kłodzkiej, a kolejny – dwudniowy – już na Węgrzech, niedaleko granicy chorwackiej. Wybór padł na piękne i mało znane w Polsce miasto Pecz, zwane Wiedniem Węgier, a jak się później okazało – nie było w tym żadnej przesady. Droga przebiegała całkiem sprawnie – jechałem głównie autostradami, oczywiście należało wykupić winiety na Czechy, Słowację i Węgry. Największe korki to rejon od Brna, poprzez Bratysławę, aż do wysokości Budapesztu. Po odbiciu na Pecz jazda stała się prawdziwą przyjemnością. Im dalej od stolicy Węgier, tym robiło się przyjemniej i spokojniej.

Niestety do Peczu dojechałem już dosyć późno, więc pozostało mi zjedzenie kolacji w hotelowej restauracji z widokiem na miasto. Po sprawdzeniu miejscowych atrakcji okazało się, że jest tu sporo do obejrzenia. Dodatkowo spokój hotelu i okolicy spowodował, że podjąłem decyzję o przedłużeniu pobytu o jedną noc. Mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ był 12 lipca, a pierwszy nocleg w Sarajewie planowałem na 14 lipca.

Rano po zjedzeniu śniadania upał był bardzo duży, więc zacząłem od objechania okolic winnego regionu o nazwie Villany, którego Pecz jest stolicą. Gdzieś wyczytałem, że wsie w tym rejonie słyną z pięknie zachowanych piwniczek do produkcji i przechowywania wina. Udało mi się zwiedzić takie miejscowości, jak Palkonya, Villanykovesd i Villany. Szczególnie te dwie pierwsze są godne polecenia. Można w nich spotkać ciekawie ułożone wobec ulicy domy. Stoją one bokiem do ulicy, a większość z nich jest bardzo długa i zawiera część mieszkalną oraz gospodarczą. Dodatkowo w przypadku Palkonyi, na końcu wsi lub początku (zależy, jak wjeżdżamy), skupione są trzy rzędy małych, przylegających do siebie białych domków, które służą za miejsca do produkcji i przechowywania wina. Z zewnątrz wydają się małe, jednak wchodząc do środka, płynnie przechodzimy do długiej na kilkadziesiąt metrów piwniczki o stałej, przyjemnej temperaturze.

Zdjęcia 1–4. Winiarnie w Palkonyi widziane na zewnątrz i wewnątrz.

Z kolei w Villanykovesd dwa rzędy większych domków znajdują się przy głównej ulicy. W niektórych z nich mieszczą się sklepy z winem. W karcie mamy ceny za 100 ml kieliszek lub butelkę.

Zdjęcia 5–9. Winiarnie w Villanykovesd widziane na zewnątrz i wewnątrz.

Zdjęcia 10–13. Urokliwe uliczki Villany.

Po przyjemnej wycieczce przyszedł czas na zwiedzanie Peczu, na którego miałem chrapkę od momentu, kiedy rano przejeżdżałem w rejonie starego miasta. Część starej zabytkowej części miasta otaczają jeszcze fragmenty muru obronnego. Znajdujące się wewnątrz budynki w zdecydowanej większości są starannie odrestaurowane. Piękne, spokojne uliczki, duży reprezentacyjny stary rynek z meczetem zamienionym na kościół oraz ogromne i świetnie zdobione budynki władz miasta – to wszystko razem sprawia, że miasto naprawdę zasługuje na miano Wiednia Węgier. Można tam spokojnie spędzić kilka godzin, spacerując po wąskich uliczkach i zatrzymując się na lampkę wina. Byłem też świadkiem przemarszu dużej grupy rekonstrukcyjnej z okresu panowania Rzymian – zarówno żołnierzy, jak i cywilów. Prawdopodobnie ma to związek z czasami, w których Pecz miał inną nazwę i był osadą rzymską.

Zdjęcia 14–25. Pecz w całej okazałości.

Wieczorem spakowałem się i rano ruszyłem w kierunku Sarajewa. Po drodze, kilka kilometrów od granicy z Chorwacją, zauważyłem po prawej stronie górujący nad okolicą zamek. Oczywiście zawróciłem i pojechałem w tamtym kierunku. Dotarłem do miasta Siklos, nad którym dominował pięknie odrestaurowany zamek o tej samej nazwie. W mieście z ciekawostek mamy jeszcze meczet z czasów panowania Turków, w 1994 r. starannie odrestaurowany.

Zdjęcie 26–27. Zamek Siklos.

Zdjęcie 28 Siklos.

Zdjęcie 29. Meczet osmański w Siklos.

Opracował: Krzysztof Danielewicz, 2023

Po kilku świetnych dniach w Czarnogórze przyszedł czas na kolejny ciekawy kraj bałkański, tj. Albanię. Zanim do niej przejdę, muszę przyznać, że jazda wzdłuż Zatoki Kotorskiej dostarcza wiele pozytywnych wrażeń. Tu na uwagę zasługują szczególnie miasto Budva i wyspa św. Stefana. Co prawda widziałem je tylko z okna samochodu lub punktów widokowych, ale zapewniam, że są to piękne miejsca na zwiedzanie i wypoczynek.

Albania stereotypowo kojarzyła mi się raczej jako biedny i zapóźniony kraj. Naoglądałem się filmów o mafii albańskiej oraz programów o schronach atomowych budowanych przy każdym domu czy biedzie panującej w tym kraju. Czułem delikatny niepokój wewnętrzny, jak tu wszystko wygląda, ale też ogromną ciekawość nowego kraju. 22 lipca wyruszyłem z Kotoru w kierunku na miasto Szkodra, które znajduje się w północno-zachodniej części Albanii i jest lokalnym centrum administracyjnym. Jednym z powodów, dla którego wybrałem tę trasę, było samo ogromne Jezioro Szkoderskie oraz bliskość gór i urokliwej miejscowości Theth, o której się trochę naczytałem.

Zdjęcie 1. Jezioro Szkoderskie.

Po drodze mijałem już fragmenty jeziora, ale jeszcze po stronie Czarnogóry. Na granicy przyszło mi poczekać około godziny w długiej kolejce, jednak kiedy przekazałem paszport strażnikowi albańskiemu, ten tylko spojrzał na okładki i powiedział „ciao”. Nawet nie otworzył paszportu, coś niesamowitego. To samo dotyczyło innych Polaków, bo widziałem, że odprawa trzech samochodów z polskimi numerami zajęła około 30 sekund. Po minięciu granicy bardzo dobrej jakości droga prowadziła wprost do miasta Szkoder. Jadąc, mijałem kilka świetnych restauracji przy drodze. Śmieszne jest to, że trochę się bałem o losy mojej czteroletniej toyoty auris w Albanii. Jednak już po 15 minutach jazdy wiedziałem, że na nikim nie zrobię tutaj wrażenia – po ulicach jeździły świetne BMW i mercedesy, co mnie bardzo uspokoiło. Jadąc przez samo miasto, zauważyłem kilka bardzo zadbanych ulic turystycznych i oczywiście włoski temperament jazdy samochodem u Albańczyków. Prosta zasada: nikomu nie ufaj i się niczemu nie dziw, ale uważaj na każdym kroku.

Trochę problemu zajęło mi zlokalizowanie hotelu, bo nie wiedząc czemu, właściciel wysłał tylko same zdjęcia bez nazwy obiektu. Jak znam życie, biznes jest niezarejestrowany, kasa idzie do ręki i dzięki temu urzędnicy nie mogą wydawać naszych pieniędzy na kupowanie głosów wyborców. Na miejscu starsza pani, niemówiąca po angielsku, wskazała mi pokój i garaż oddalony o jakieś 50 m. Typowe uliczki w krajach muzułmańskich są do siebie podobne i tak skonstruowane, aby człowiek z zewnątrz nie mógł dostać się do wewnątrz. Wysokie mury i szczelne bramy powodują, że osoba z zewnątrz nie ma dostępu do życia społecznego danej rodziny, dopóki nie zostanie do niego zaproszona.

Zdjęcia 2-4. Widok na miasta z budynku hotelu.

Po rozpakowaniu wybrałem jedną z restauracji położonych nad Jeziorem Szkoderskim, tj. Sunset. Po przejechaniu kilku kilometrów, w tym tragicznie biednej dzielnicy cygańskiej, dojechałem do promenady, przy której znajdowało się mnóstwo restauracji, barów i pensjonatów. Szokujące jest to, że często coś, co wygląda na zwykły punkt na mapie, w rzeczywistości stanowi świetnie zadbany kurort czy miejsce relaksu dla miejscowej ludności. Na kolację, zważywszy na otoczenie, musiała być ryba. Zdecydowałem się na pieczonego węgorza – prawdziwy rarytas, szczególnie gdy popija się go lokalnym białym winem.

Zdjęcia 5-13. Promenada nad jeziorem Szkoderskim.

Po powrocie z pysznej kolacji udałem się na zwiedzanie miasta. Wpisałem w Google maps nazwę „Hotel Europejski”, ponieważ przejeżdżając obok niego, zauważyłem, że jest to bardzo ładne miejsce na zjedzenie kolacji. Kiedy wpisałem trasę marszową, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu okazało się, że nie dalej jak 500 m od hotelu znajduje się najbardziej oblegana i najpiękniejsza ulica turystyczna miasta.

Co prawda poczytałem trochę o tym mieście, ale nikt nie przygotował mnie na to, co zastałem. Tysiące turystów, świetne bary i restauracje, muzyka, lokalne i włoskie jedzenie, alkohole – i to wszystko w cenie, o jakiej turysta z Kołobrzegu i Zakopanego może tylko pomarzyć. W jednym mieście słychać zarówno dzwony kościelne, jak i nawoływanie do modlitwy z meczetu. W kilka miejscach grano muzykę – współczesną, meksykańską i albańską. Udało mi się znaleźć miejsce, gdzie Albańczycy całymi rodzinami jedli kolację i bawili się w rytm muzyki albańskiej i włoskiej. Siedząc i popijając pyszne czerwone wino, raz czułem, że jestem na imprezie bałkańskiej, innym razem – na imprezie włoskiej. W najmniejszym stopniu nie przygotowałem się na to, co zastanę nie tylko w tym kraju, ale i jednym mieście. Po cudownym wieczorze zmęczony, ale zrelaksowany wróciłem do hotelu.

Zdjęcia 14-21. Uroki Szkodry nocą.

Zdjęcia 22-27. Centrum Szkodry w ciągu dnia.

Rano, pozostało mi zdanie pokoju i wyjazd w kierunku górskiej osady Theth. Po drodze zwiedziłem jeszcze ruiny twierdzy górującej nad jeziorem i miastem. Mogłem sobie wyobrazić, jaką rolę kiedyś pełniła ze względu na swoje usytuowanie. Nikt nie miał dostępu do miasta, ponieważ posiadanie tej twierdzy dawało pełne panowanie nad terenem.

Zdjęcia 28-36. Twierdza Szkodra oraz panorama wokół.

Theth – jedna z najbardziej odizolowanych osad górskich w Europie – leży w Górach Północno-Albańskich nad rzeką Shale (lub alb. Luni i Thethit). To główne miejsce wypraw górskich w Albanii. Jeszcze niedawno do miejscowości prowadziła bardzo słabej jakości droga gruntowa, obecnie położono świetnej jakości asfalt. Podróż ze Szkodry do Theth to prawie 40 km zakrętów pod kątem 90°, ale najczęściej 180°. Praktycznie przez całą trasę droga jest na tyle wąska, że nie ma możliwości płynnego wyminięcia samochodu jadącego z naprzeciwka bez znacznego zredukowania szybkości, często zdarza się też tak, że jeden z samochodów musi się zatrzymać i zjechać na pobocze. Każde wyminięcie samochodu dostawczego czy szerokiego campera to już mała przygoda.

Pomimo że trasa jest męcząca dla kierowcy, to dla pasażerów stanowi prawdziwą przyjemność, gdyż mogą podziwiać góry i przyrodę. Co jakiś czas można też odpocząć w restauracji czy barze z pięknym widokiem na góry lub zatrzymać się na poboczu, aby porobić ładne zdjęcia. Po drodze mija się także luksusowy, nowoczesny i piękny hotel, w którym można się zatrzymać i pobyć w środku gór, bez żadnego dostępu do najmniejszej wsi. Otaczająca natura jest przepiękna, w wyższych partiach gór znajdują się rośliny czy owady, których w Polsce nie ma. Podróżując tą trasą, trzeba jednak bardzo uważać, ponieważ zachwyceni widokami turyści potrafią zatrzymać samochód w najbardziej niespodziewanym momencie i miejscu, stwarzając pewne zagrożenie dla ruchu.

Pod koniec trasy wjechałem samochodem już naprawdę bardzo wysoko, pokonując jeden ze szczytów oznaczonych krzyżem, za którym następuje już tylko jazda w dół do wsi Theth, co wiąże się z pokonaniem kolejnych dziesiątek bardzo trudnych zakrętów na bardzo wąskiej drodze. Przy zachowaniu podstawowych zasad jazdy samochodem droga jest bezpieczna. Zbliżając się do wsi i mojej kwatery, znajdującej się 2 km przed wsią, minąłem pierwsze zabudowania czy gospodarstwa agroturystyczne. Widać, że biznes turystyczny rozwija się tutaj bardzo sprawnie i na pewno przyspieszy po wybudowaniu drogi asfaltowej.

Zdjęcia 37-49. Widoki po drodze do Theth.

Aby dojechać do hotelu, musiałem zjechać z drogi asfaltowej i jechać kilkaset metrów górską drogą gruntową. Moja gospodyni ma bardzo dobrze funkcjonujący biznes. W dwóch budynkach, z czego jeden nowy, nie do końca wykończony, znajduje się około 10 pokoi, z których większość była zajęta. Dodatkowo pani oferowała na miejscu pyszne śniadanie i kolację, co miało znaczenie, zważywszy, że do najbliższego sklepu jest około 2,5 km. Po rozpakowaniu pojechałem zobaczyć wieś. Na miejscu przeżyłem miłe zaskoczenie, ponieważ przez wieś biegnie już tylko droga gruntowa. Nie ma tutaj żadnej regularnej zabudowy, domy położone są wzdłuż rzeki na różnych wysokościach, a dojechać do nich można drogami górskimi o słabej jakości. Do samej wsi można bez problemu wjechać zwykłym samochodem osobowym, pokonując most betonowy. Natomiast w inne miejsca najlepiej już udawać się samochodem terenowym z napędem na cztery koła. W sezonach zimowych czy wczesnowiosennych wioska jest prawdopodobnie odcięta. Sugeruje to ukształtowanie terenu i szerokie koryto rzeki, które w okresie roztopów może dawać się we znaki mieszkańcom wsi. Najlepiej mają gospodarstwa położone wyżej wzdłuż drogi asfaltowej prowadzącej do Szkodry.

Zdjęcia 50-61. Theth i jego urokliwe okolice.

Miejscowość jest całkowicie otoczona pięknymi, majestatycznymi górami, które widać z każdej strony. Theth to głównie noclegownia i baza wypadowa w góry, gdzie można podziwiać m.in. wodospad i jezioro powstałe na rzece. Na każdym kroku widać dobrze przygotowanych górskich wędrowników z całego świata. Sam pobyt w dolinie to już przyjemność, cisza, żadnych hałasów, tylko co jakiś czas przejeżdża samochody terenowe czy grupki ludzi wraca z gór lub wybiera się w nie. Miejsce jest naprawdę warte polecenia.

Wieczorem z kolei miałem możliwość obserwowania życia zwykłych Albańczyków. Moja gospodyni ze swoją pomocnicą świetnie „ogarniały” cały biznes. Wieczorem, kiedy upał był już lżejszy (tj. około 25–30°C), goście wychodzili przed dom na trawkę poleżeć na kocu. Co jakiś czas przychodzili sąsiedzi, którzy przysiadali po sąsiedzku na jakiś czas. Wieczorem przyjeżdżał mąż właścicielki, do którego przychodzili koledzy. Wciąż trwał ruch: ktoś z gości wyjeżdżał, ktoś przyjeżdżał. Dookoła magiczne góry, piękna pogoda i przyroda. Trudno było wyruszyć po dwóch dniach w dalszą podróż. Przed wyjazdem pojechałem jeszcze porobić kilka zdjęć wsi oraz zatrzymałem się w kilku miejscach, aby uchwycić piękno albańskiej natury. Wiem na pewno, że tu wrócę i wiem, gdzie zatrzymam się kolejny raz.

Po kilku godzinach jazdy dojechałem do kolejnego przystanku mojej bałkańskiej podróży, tj. największego miasta portowego Albanii Durres. Jadąc samochodem – w dużej części dwupasmowymi i szybkimi drogami – myślałem sobie, jakie było moje wyobrażenie o Albanii, a jakie są realia. Kraj, który przez przekaz medialny ukazywany jest raczej jako biedny i zacofany, trochę niebezpieczny, w rzeczywistości ma bardzo dobrze i dynamicznie funkcjonującą gospodarkę. Widać pewne niedociągnięcia, ale gdzie ich nie ma? Główne drogi są świetnie utrzymane, bez kolein i dziur.

Zdjęcia 62-66. Plaże Durres.

Rzeczą, na którą zdecydowanie trzeba uważać, jest styl jazdy kierowców. Jeżdżą oni bardzo dynamicznie, szybko, nie przestrzegają ograniczeń prędkości i większości przepisów. Dla mnie nie był to problem, bo dobrze się odnajduję w takich warunkach dzięki moim doświadczeniom afrykańskim. Zdecydowanie bezpieczniej jest trzymać się lewego pasa, ponieważ na prawym bardzo często niezgodnie z przepisami zatrzymują się lub parkują samochody. Potrafią nagle, bez migacza się zatrzymać i włączyć do ruchu. Generalnie jeździ się szybko i można zrobić wiele, ale na każdym kroku należy stosować zasadę ograniczonego zaufania.

Durrres to już zupełnie inny świat. Zatrzymując się w tym miejscu, miałem plan zwiedzić oddaloną o około 40 km Tiranę oraz piękne i znajdujące się na liście UNESCO miasto Berat. Oczywiście trudno pisać o Albanii, nie testując możliwości wypoczynku nad Morzem Adriatyckim. Sam nie jest wielkim fanem leżakowania na morzem, ale dałem sobie dwa dni na poznanie tych walorów Albanii i ponownie zostałem miło zaskoczony.

Na trasie dojazdowej do mojego hotelu przez prawie 3 km ciągnęły się same hotele i restauracje. Dużym mankamentem były korki, ale trudno się dziwić, jeżeli jest to sezon wakacyjny i każdy chce tutaj dojechać autem. Gdybym nie wiedział, że jestem w Albanii, pomyślałbym, że to Chorwacja lub Włochy. Hotel miałem nad samym morzem, z dostępem do plaży. Akurat, kiedy przyjechałem, zerwał się silny wiatr i wszystko dookoła wirowało. Morze było piękne, ale nieco wzburzone, czuło się upał i dużą wilgoć – to trochę męczący klimat, szczególnie dla kogoś, kto właśnie przyjechał z gór. Zdążyłem jeszcze poleżeć na leżaku i popływać w słonej wodzie Adriatyku.

Zdjęcia 67-73. Atrakcje Durres.

Albania to niesamowity kraj: rano można chodzić po pięknych górach, a cztery godziny później wylegiwać się na plaży nad Morzem Adriatyckim. Wieczorem po plaży oczywiście spacerowało tysiące turystów szukających miejsca na kolację czy rozrywki.

26 lipca rano, zgodnie z planem, udałem się do Beratu i stolicy Albanii – Tirany. Berat to nieduże miasteczko w środkowej części kraju nad rzeką Osum, niecałe dwie godziny jazdy od Tirany. Ze względu na swoje charakterystyczne usytuowanie na szczytach wzgórz nazywane jest „miastem tysiąca okien”. W 2008 r. zostało wpisane na listę UNESCO światowego dziedzictwa kultury.

W internecie znalazłem wiele zdjęć tego miejsca i chciałem je zobaczyć na własne oczy. Po dwóch godzinach jazdy moim oczom ukazały się zabudowania charakterystycznie ułożonych domów na brzegu rzeki. Po zaparkowaniu samochodu udałem się na zwiedzanie ciekawych i historycznych zabudowań. Piękne kamienice i wąskie uliczki zachwycały swoją urodą. Widać było, że część uliczek i budynków jest w trakcie rekonstrukcji lub renowacji.

Zdjęcia 74-82. Berat, prawa strona.

Po przekroczeniu mostu okazało się, że druga, większa część miasta znajduje się po drugiej stronie mostu, gdzie zaparkowałem auto. Nie było jej początkowo widać z uwagi na łukowaty przebieg drogi. Widoczne fragmenty muru i zabudowań fortecznych przy odrobinie wyobraźni sugerowały duże znaczenie i piękno tego miasta – położone po obu stronach rzeki i otoczone murem obronnym musiało kiedyś wyglądać bajecznie. Drugą, większą część Beratu, przylegającą do jego współczesnej zabudowy, praktycznie całkowicie odrestaurowano i obecnie pełna jest małych i malowniczych hotelików czy restauracji z pięknym widokiem na rzekę i część miasta. W kilku miejscach można było spróbować lokalnych potraw. Ponownie zwróciły moją uwagę świetne i uczciwe ceny lokalnej kuchni. Wakacje w Albanii mogą naprawdę być nie dosyć, że bardzo ciekawe, to jeszcze tanie. W mieście obok siebie stoją meczety i kościoły, co sugeruje dużą wielokulturowość tego miejsca. Dodatkową atrakcją jest możliwość wejścia na najwyższą górę i ze starej wieży obejrzenie panoramy miasta. Wszystko na najwyższym europejskim poziomie.

Zdjęcia 83–97. Berat w całej okazałości.

Po obejrzeniu tego pięknego miasteczka przyszedł czas na stolicę – Tiranę. Będę szczery: po Albanii nie spodziewałem się wiele, nawet odwiedzając wcześniej grubo ponad 50 państw, gdzieś tam w głowie miałem stereotyp Albanii – biedny kraj, schrony atomowe, mafia albańska i bieda… Kiedy jechałem do Tirany, pędziłem ponad 120 km/h razem z energicznymi Albańczykami lewym pasem, zastanawiając się: jak jest ta współczesna Albania? Kiedy mijałem pierwsze zabudowania miasta, już coś mi się nie zgadzało. Mnóstwo dużych nowoczesnych budynków, hoteli, siedzib firm czy centrów handlowych – żadnej różnicy pomiędzy Tiraną a Poznaniem czy Warszawą. Wewnętrzne pytanie: dlaczego oni nie są jeszcze w Unii Europejskiej?

Kolejne pytanie: czy ja przy tych korkach będę w stanie dojechać do centrum i zaparkować? Bardzo szybko życie zweryfikowało moje obawy i wewnętrzne pytania. Po złamaniu kilku przepisów zaparkowałem pod głównym placem, przy którym znajdowały się zabytkowy meczet, Bank Centralny Albanii i muzeum. Wszystko na poziomie europejskim, pierwsze trzy godziny 6 euro. Stąd miałem dostęp do najciekawszych punktów stolicy. Maszerując przez prawie 6 km, obserwowałem piękne i czyste ulice, zabytkowe i współczesne budynki administracji krajowej i międzynarodowej, piękne i klimatyczne restauracje oraz wspaniały park ze sztucznym jeziorem w centrum. Nawet stare biedniejsze bloki były tak ukryte i ozdobione kolorami, że trzeba było chcieć je zauważyć. Podsumowując: europejska stolica, która bez kompleksów może przyjmować turystów z całego świata. Spacerując po Tiranie, z moim doświadczeniem w podróżach poczułem się jak wyjątkowy ignorant, który jakimś sposobem czuł, że w 2023 r. jedzie do biednej i zacofanej stolicy europejskiej, oczekując biedy i zacofania…W zamian ujrzałem piękne i dynamicznie rozwijające się europejskie miasto. Jeżeli ktoś szuka komuny i biedy, to w Albanii z całą pewnością jej nie znajdzie. Holendrzy czy Francuzi mogą tylko pomarzyć o tak czystej i przyjemnej stolicy…

Zdjęcia 98–118. Tirana.

Kolejny dzień był przeznaczony na testowanie życia typowego turysty odpoczywającego nad morzem. O ile nie jestem fanem tego typu wypoczynku, to jeden dzień takich wakacji sprawił mi ogromną przyjemność. Hotele, restauracje i obsługa plaży są na bardzo wysokim poziomie. Wystarczyło wejść na plażę, aby ktoś podszedł i za 5 euro zaoferował parasol i leżaki. To wszystko wieczorem było sprzątane, składane i pilnowane. Wieczorem zjadłem kolację w pięknej restauracji. Za sałatkę, zupę rybną, rybę, kalmary, cztery kieliszki pysznego wina, kawę espresso, wodę mineralną, trzy kieliszki domowej roboty rakii i dwie półlitrowe butelki domowej roboty rakii zapłaciłem około 300 PLN – w Polsce kosztowałoby to 700 PLN. Albania naprawdę oferuje wiele za niewiele, zresztą jak wcześniej Bośnia i Hercegowina czy Czarnogóra.

Podsumowując: Albania to piękny, ciekawy, różnorodny i bezpieczny kraj. Nie wszędzie można płacić kartą, za to wszędzie przyjmują euro. Ceny są dwa do trzech razy niższe niż w Polsce w porównywalnych miejscach. Zwraca też uwagę duża różnorodność otoczenia. Jednego dnia można chodzić po górach, leżeć na plaży i zwiedzać zabytkowe miasteczka. Dodatkowo pyszne jedzenie i picie oraz obsługa na wysokim poziomie. Wszelkie stereotypy biorą w łeb w zderzeniu z rzeczywistością. Nawet ja, doświadczony i ostrożny podróżnik, oddałem kluczyki od samochodu obsłudze hotelu na dwa dni, aby mogli przestawiać moje auto, bez stresu, że ukradną mi auto – coś, na co w Polsce bym sobie nie pozwolił. Albania naprawdę jest ciekawa, wolna i bardzo surowa. Coś dla wolnych i ciekawych świata podróżników i turystów.