Zapraszamy na magiczną podróż po wyjątkowym pod każdym względem afrykańskim kraju – Rwandzie!

Poniżej znajduje się plan wyjazdu, który każdy może obejrzeć online lub pobrać w formacie .pdf.

Rwanda – Park Narodowy Akagera

Opracował: dr Krzysztof Danielewicz

Park Narodowy Akagera został założony przez Belgów w 1934 r.

Znajduje się ok. 110 km od stolicy. Do parku wjeżdżamy od południa, a wyjeżdżamy północnym wyjazdem. Przy wjeździe do parku znajduje się jego główna siedziba, gdzie należy kupić bilety i się zarejestrować. Bilet kosztuje ok. 59 USD. Następnie turyści otrzymują krótki briefing oraz mogą zadać kilka pytań obsłudze parku. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, może na czas zwiedzania wynająć przewodnika parku za jedyne… 160 PLN. Jednak, jeśli ktoś ma doświadczonego przewodnika, nie jest to konieczne, ponieważ ludzie ci z reguły doskonale znają park, posiadają swoje kontakty i przy odrobinie motywacji są w stanie ustalić, gdzie np. było widziane stado słoni, co wydarzyło się w trakcie mojej wizyty. W 2018 r. park odwiedziło ok. 44 tys. turystów.

Zdjęcie 1. Recepcja Parku Akagera.

Park obecnie zajmuje 1100 km2 – został znacznie zmniejszony po ludobójstwie w 1994 r. (z 2500 km2), w związku z powrotem tysięcy uchodźców i brakiem przestrzeni życiowej. Na jego terenie można łatwo wyróżnić trzy rodzaje środowisk, tj. tereny wodne, sawannę z mokradłami oraz tereny górzyste. Miałem okazję zobaczyć różne gatunki antylop, bawoły, żyrafy (w jednym miejscu było ich ponad 20), zebry, hipopotamy, słonie i małpy itp. To przepiękny i urozmaicony teren, gdzie w jednym miejscu można było obserwować piękne jeziora otoczone wysokimi górami.

Zdjęcie 2. Czaszka słonia.

Największe wrażenie zrobił jednak widok kilkunastu słoni przechodzących kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym się znajdowałem. Park jest także obszarem życia wielu drapieżników, w tym lwów, lampartów oraz hien, których nie było mi dane zobaczyć. Nie jest to miejsce bezpieczne nie tylko ze względu na obecność wymienionych już drapieżników, ale także węży i żmij, z których najbardziej niebezpieczne są czarna kobra i czarna mamba.

Zdjęcie 3. Rodzina słoni w Parku Akagera.
 Zdjęcie 4. Antylopy w Parku Akagera.
Zdjęcie 5. Hipopotamy w Parku Akagera.
Zdjęcie 6. Żyrafy w Parku Akagera.

Do parku można wjechać także prywatnym samochodem bez przewodnika, co często kończy się niespodzianką. Miałem okazję spotkać Amerykanina i Angielkę, którzy wjechali wynajętym samochodem z automatyczną skrzynią biegów i zakopali się w błocie. Ciekawe było to, że w odległości ok. 150 m taplał się w błocie potężny hipopotam, który wykazywał oznaki zdenerwowania. Zwierzak został zauważony przypadkowo przeze mnie w trakcie robienia zdjęć. Mój przewodnik, aby ochronić pechową parę, ustawił nasz samochód w poprzek drogi. Tego typu sytuacje mogą się skończyć nawet śmiercią turysty. 

Zdjęcie 7. Zebry w Parku Akagera.

W 2018 r. w parku miało miejsce zdarzenie, kiedy przewodnik z RPA uczył postępowania z nosorożcami strażników parku Agakera i ostatniego dnia kilkumiesięcznego szkolenia został zabity przez jednego z nich. W Rwandzie przebywał z żona i córką. Podróżowanie przez park nie jest skomplikowane, ponieważ biegnie przez niego jedna droga, od której odchodzą krótkie drogi poprzeczne oznaczone numerami. Na terenie parku znajdują się także bardzo luksusowe hotele i kampingi.

Zdjęcie 8. Piękno przyrody Parku Akagera.
Zdjęcie 9. Piękno przyrody Parku Akagera.
Zdjęcie 10. Piękno przyrody Parku Akagera.
Zdjęcie 11. Piękno przyrody Parku Akagera.
Zdjęcie 12. Piękno przyrody Parku Akagera.

Rwanda – Jezioro Kiwu i Musanze 

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz

Jezioro Kiwu, leżące na granicy Demokratycznej Republiki Konga i Rwandy, ma powierzchnię 2650 km2 i głębokość 480 m. Jego woda zawiera bardzo duże stężenie metanu. Pobierany gaz przepuszczany jest przez separator gazu i transportowany na stały ląd, gdzie służy jako najtańsze źródło energii dla okolicznych miast i wsi. Na szczytach okalających jezioro w chwili obecnej budowanych jest wiele luksusowych hoteli i apartamentów. Na samym jeziorze znajduje się wiele wysp, z czego kilka jest do dziś zamieszkałych. Większość jest wykorzystywana jako pastwisko dla bydła czy miejsce zbierania owoców, takich jak mango czy gujawa. Na jednej z wysp niedaleko od Kibuye (Karongi) miejsce schronienia znalazły setki tysięcy nietoperzy. Płynąc po jeziorze, można zauważyć zatokę, gdzie cumują tradycyjne łodzie rybackie, połączone w zestawy po trzy. Łodzie te wypływają w nocy i służą do połowu bardzo małych, ale za to bardzo smacznych rybek o nazwie sambaza. Kilogram takich rybek kupionych bezpośrednio do rybaków kosztuje ok. 1500-2000 RWF. W niektórych okresach panuje na nie tak duży popyt, że są problemy z ich zakupem. Drugim niezwykle smacznym gatunkiem występującym w jeziorze są tilapie. Na jeziorze można spotkać tradycyjne małe łodzie rybackie wykonane z jednego kawałka drewna. Dodatkowo jedną z bardzo małych i bezludnych wysp zamieszkuje mała rodzina małp. 

Zdjęcie 1. Jezioro Kiwu.
Zdjęcie 2. Typowe potrójne łodzie rybackie na jeziorze Kiwu do połowy ryb sambaza.

Po przyjemnym dniu kolejne dwie noce spędziłem w bardzo sympatycznym i niedrogim hotelu o nazwie Home Sint Jean, Karongi, w cenie 35 USD za noc, położonym na jednym z wielu okolicznych wzgórz. Zarówno z pokoju, jak i restauracji, która znajduje się po przeciwnej stronie niż pokoje hotelowe, rozpościera się przepiękny widok na jezioro i inne wzgórza. Restauracja hotelowa oferuje pyszne śniadania i posiłki z karty w bardzo przystępnej cenie: piwo ok. 0,9 USD, kawa – 1,80 USD, zupy – 3 USD. Bezpośrednio u podnóża góry, na której położony jest hotel, znajduje się plaża, gdzie można popływać, odpocząć czy wsiąść na zamówioną łódkę i popłynąć na jedną z kilku pobliskich wysp, w większość bezludnych.

Zdjęcie 3. Ostoja setek tysięcy nietoperzy.
Zdjęcie 4. Widok z pokoju hotelowego hotelu Home Sint Jean, Karongi.
Zdjęcie 5. Obiekty hotelu Kormoran Lodge Lake Kivu.

W tym miejscu należy jeszcze wspomnieć o przepięknym miejscu położonym niedaleko mojego hotelu, tj. Kormoran Lodge Lake Kivu. To absolutnie luksusowy i świetnie położony hotel. Ceny pokoi wahają się w granicach 180 USD. Nie jest to mało, dopóki nie zobaczy się samej restauracji, pokoi hotelowych i otoczenia. Wszystko wykonane w drewnie, z zachowaniem najwyższej jakości. Pokoje świetnie wykończone, czyste, z przepięknym widokiem na jezioro są warte swojej ceny. Obsługa naturalnie miła i profesjonalna. Zaskakuje świetna kuchnia i dania oferowane w miejscowej restauracji w bardzo przyzwoitej cenie. Potrawy z ryb kształtują się na poziomie 6-10 USD dolarów za danie. Posiłki są świeże i bardzo smaczne. Na miejscu można skorzystać z leżaków położonych nad samą wodą czy wynająć kajaki i miło spędzić czas. Adres e-mail: contact@cormoranlodge.com, tel. 0728601515.

Zdjęcie 6. Łódź rybacka wykonana z jednego kawałka drewna.

Kolejną miejscowością nad jeziorem Kivu, w której miałem okazję spędzić dzień i noc, było duże miasto Rubavu, zwane też Gisenyi. To miasto nadgraniczne, położone przy granicy z Kongo, graniczące z miastem Goma. Posiada dwa przejścia graniczne: jedno dla lokalnej ludności z obu stron granic, drugie – oficjalne – dla samochodów, ciężarówek i obcokrajowców. Będąc po stronie rwandyjskiej, można zobaczyć zabudowę slamsów po stronie Kongo. 

Zdjęcie 7. Ulica biegnąca wzdłuż plaży w Rubavu, prowadząca do hotelu Serena.

Gołym okiem widać przepaść dzielącą oba państwa. Gisenyi jest jak pozostałe miasta Rwandy: czyste, zadbane, dobrze rozwinięte i bogate. Według przewodnika pomimo wizualnych różnic Goma jest miastem stosunkowo bezpiecznym. Z uwagi na różnice cen Kongo jest atrakcyjne, jeżeli chodzi o zwiedzanie wulkanów oraz parku narodowego, gdzie żyją goryle górskie. W lutym czy marcu cena potrafi spaść do 200 USD, co przy cenie 1600 USD w Rwandzie za wejście do parku czy 600 USD w Ugandzie, stanowi sporą zachętę. W przypadku wyjścia w góry po stronie Kongo idzie się pod eskortą uzbrojonych strażników i spędza jedną noc w górach. Wiza turystyczna w przypadku zarezerwowania wizyty w parku kosztuje według mojego przewodnika Willy’ego ok. 100 USD. Miasto Gisenyi posiada bardzo zadbane plaże miejskie, gdzie przy wielkości jeziora Kivu ma się wrażenie pobytu nad morzem. Będąc na plaży w Gisenyi, nie sposób dojrzeć drugiego brzegu jeziora. W całym mieście widać pozostałości po erupcjach okolicznych wulkanów w postaci chodników, ogrodzeń czy domów zbudowanych ze skał wulkanicznych. 

Zdjęcie 8. Plaża hotelu Serena.
Zdjęcie 9. Plaża hotelu Serena.

Noc spędziłem w hotelu Inzu Lodge, www.inzulodge.com, tel. 00250784179203. Położony na zboczu wzgórza daje świetny widok na jezioro z każdego pokoju, w cenie ok. 45 USD. Pokój to dużo powiedziane, ponieważ goście hotelowi śpią w namiotach, nad którymi znajduje się dach obłożony bambusowymi belkami. Na terenie znajduje się także bardzo ładnie położona i wygodna restauracja. Niestety w czasie mojego pobytu w całym hotelu nie było wody, co znacznie obniżyło końcowy efekt. Hotel leży na uboczu miasta, skąd przechodząc ok. 200 m, znajdujemy się nad brzegiem jeziora. Nad nim leży wiele luksusowych hoteli i restauracji, gdzie można podziwiać np. zachód słońca nad jeziorem, popijając wino i jedząc kolację. 

Zdjęcie 10. Widok z namiotu hotelu Inzu Lodge.
Zdjęcie 11. Targowisko na jeziorem Kiwu w rejonie hotelu Inzu Lodge.

Nieopodal znajdują się lokalny kościół protestancki, lokalny bazar oraz przystań, gdzie cumują charakterystyczne dla Kivu potrójne łodzie rybackie, które co noc wypływają na połów małych i smacznych rybek sambaza. Bardzo przyjemnie posłuchać śpiewających rybaków wracających wcześnie rano z połowów. Kolację zjadłem w restauracji Paradis Malahide, która leży bezpośrednio nad jeziorem i bardzo przyjemną plażą. W trakcie kolacji restaurację odwiedziła lokalna grupa taneczna, która zaprezentowała świetne tańce i śpiewy afrykańskie. Po swoich występach bardzo szybko zaangażowała do tańca większość gości restauracji. W Gisenyi znajdują się także luksusowe i drogie obiekty hotelowe jak Serena Hotel, z bardzo zadbaną prywatną plażą.

Zdjęcie 12. Występy zespołu w restauracji Paradis Malahide.
Zdjęcie 13. Tyły restauracji Paradis Malahide.

Musanze 

Ostatnim punktem na mojej trasie było miastoMusanze duża i dobrze rozwinięta miejscowość u podnóża Parku Narodowego Wulkanów. Na granicy z Kongo i Ugandą znajdują się wulkany Karisimbi, Bushokoro, Sabyinyd, Gashinga, Muhabura. Z tego powodu cała okolica miasta pokryta jest fragmentami wyschniętej lawy i bomb wulkanicznych. Materiał ten służy powszechnie jako budulec w mieście i jego rejonie.

Miasto jest świetną bazą wypadową do oglądania goryli górskich w Parku Narodowym oraz do zwiedzania wielu jaskiń znajdujących się pod miastem.

Niestety od około roku cena biletu do parku, gdzie żyją te piękne zwierzęta, wzrosła z 750 USD do 1600 USD. Przed podniesieniem ceny biletu w sezonie na wejście do parku trzeba było czekać nawet dwa-trzy miesiące. Obecnie kolejki znacznie się skróciły. W mieście znajduje się świetnie rozwinięta baza hotelowa oraz wiele dobrych restauracji. 

Zdjęcie 14. Wioska Musanze.

W Musanze cały czas żywa jest legenda Dian Fossey – Amerykanki, która poświęciła swoje życie na badanie i ochronę goryli górskich. Najpierw pracowała w Kongo, gdzie założyła obóz u stóp gór Virunga. Analizując zachowania goryli, była w stanie zbudować wzajemne zaufanie, co pozwoliło jej zbliżyć się nawet na odległość kilku metrów. W 1967 r. w związku z niepokojami w Kongo musiała wyjechać do Rwandy, gdzie zbudowała na terenie Parku Narodowego Wulkanów obóz Karisoke. Opisała szczegółowo życie goryli górskich, porównując ich zachowania i życie do ludzi. Przez cały czas zmagała się z kłusownikami, z którymi bardzo mocno walczyła. Ostatecznie została znaleziona martwa w swoim pokoju w obozie. Zginęła od uderzenia maczetą. Pochowano ją na terenie obozu Karisoke wśród zamordowanych goryli. Szczegółowo historię Dian Fossey można obejrzeć w filmie Goryle we mgle (Gorillas in the Mist) z 1988 r.

W dalszym ciągu w Musange działa hotel, w którym mieszkała, tj. Hotel Muhabura. Z tego, co mówił mój przewodnik, wynika, że w pokoju Dian nie zostało nic zmienione od jej śmierci, a sam pokój można wynająć. W tamtym czasie był to jedyny hotel w mieście.

Zdjęcie 15. Hotel Muhabura, w którym zatrzymywała się Dian Fossey.
Zdjęcie 16. Pola w rejonie Musanze usłane skałami wulkanicznymi.
Zdjęcie 17. Rzeźba słonia wykonana ze starych opon w  galerii w Musanze.
Zdjęcie 18. Rzeźba goryla wykonana ze starych widelców w  galerii w Musanze.
Zdjęcie 19. Wnętrze galerii w Musanze.
Zdjęcie 20. Wnętrze galerii w Musanze.

Magiczna Rwanda

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Las deszczowy Nyungwe National Park

Część II

27 grudnia, dzień piąty

Po śniadaniu zgodnie z planem wyruszyliśmy w kierunku Nyungwe National Park, tj. wspaniałego lasu deszczowego, który w całości leży na terenie Rwandy. Po drodze mijaliśmy mnóstwo miejscowości i jeszcze więcej miejsc, gdzie aż kusiło, aby się zatrzymać i robić mnóstwo zdjęć. Podróżując po Rwandzie, człowiek ma wrażenie, że nie ma tu terenu niezabudowanego. Znaleźć kilometr lub dwa bez domów jest prawie niemożliwe. Niestety, pogoda nam nie dopisała i przez większość czasu padał deszcz.

Zdjęcie 1. Podróżowanie po Rwandzie stwarza okazję do robienia ładnych zdjęć ludzi.

Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w mieście Nyuazne, gdzie w świetnej restauracji zjedliśmy obiad, popijając go sokiem z mango. W mieście tym znajduje się były pałac króla, trzy zrekonstruowane budynki, w tym jeden królewski, oraz zagroda z pięknymi królewskimi krowami. Wiem, że trudno nazywać krowy pięknymi, ale te akurat najbardziej zasługują na to miano. Ze względu na zbliżający się deszcz zrezygnowaliśmy ze zwiedzania pałacu. Zresztą byłem tam już w 2019 r. i powiem szczerze, że poza opisem historycznym i kilkoma meblami nie ma tam nic specjalnego do oglądania.

Zdjęcie 2. Opiekun królewskich krów Inyambo.

Podróżując głównymi trasami, można też zauważyć, że wokół nich skupione jest całe życie społeczne. Przejeżdżając przez wsie i miasta, widać, że wszystkie budynki rządowe czy użyteczności publicznej znajdują się właśnie przy trasie. To samo dotyczy przystanków autobusowych czy sklepów. Związane jest to oczywiście z logistyką. Praktycznie wszystkie, poza wyjątkami, drogi, które odchodzą od głównej trasy, są drogami gruntowymi, gdzie można dojechać motorkiem czy dojść pieszo, a czasami dojechać samochodem. Ze względów logistycznych łatwiej więc zaopatrzyć sklepy czy stacje benzynowe, które znajdują się przy głównej trasie, niż niszczyć podwozie na bardzo słabej jakości drogach gruntowych. Przy drodze widać pchających ogromne towary na rowerach ludzi, dzieci bawiące się lub pasące kozy czy pijących alkohol mężczyzn. Ludzie też z ogromnym zaciekawieniem reagują na białych ludzi. Potrafią przejść przez drogę, aby znaleźć się obok nas i popatrzeć na inny świat. Nie ma tu wrogości, zakłopotania, tylko czysta ludzka ciekawość świata. Kiedy się im pomacha, natychmiast odpowiadają tym samym – dotyczy to także policji czy wojska. Nie ma jednak co ukrywać, że typowy mieszkaniec wsi rwandyjskiej to osoba bardzo uboga, która pomimo ogromnej pracy ma nikłe szanse na wyrwanie się z biedy. Widać jednak, że kraj się rozwija, powstają nowe restauracje, hoteliki czy punkty gastronomiczne. Zauważyłem to nawet ja, i to tylko w perspektywie trzech lat.

Zdjęcie 3. Typowy widok w trakcie podróżowania po Rwandzie.

Po drodze zatrzymała nas także policja, ale po zadaniu pytania, dokąd jedziemy, pozwolili jechać dalej. Mieliśmy około półtorej godziny do celu, gdy wjechaliśmy w mój absolutnie ukochany las deszczowy – Nyungwe National Park. Krótko przed nim widać było też pierwsze pola uprawne herbaty. Wrażenia są niesamowite ­– proszę sobie wyobrazić jazdę samochodem na wysokości ponad 3000 m, w deszczu, czasem chmury zasłaniają wszystko, a chwilami deszcz się uspokajał i wtedy naszym oczom ukazywał się niezwykły dziewiczy las, który porastał wzgórza. Po drodze spotykaliśmy co kawałek posterunki wojskowe – żołnierze w zielonych mundurach bardzo dobrze komponowali się z otoczeniem. Było widać też kilka rozbitych ciężarówek oraz – co nas zszokowało – mężczyznę, który naprawiał przy drodze uszkodzony samochód i to dosłownie składając silnik od początku, i to wszystko w lesie deszczowym.

Zdjęcie 4. Każdy płaski teren w dolinach wykorzystywany jest do uprawy ryżu.

Chwilami tempo jazdy schodziło do 10 km/h, kiedy jakaś ogromna i przeładowana ciężarówka nie mogła podjechać pod strome zbocze. Praktycznie na ostatniej prostej wyprzedziłem dwa takie kolosy i niestety radar zrobił mi zdjęcie. Wreszcie, już po zmroku, dojechaliśmy do hotelu, w którym spałem trzy lata temu. Kiedy szukałem dla nas noclegu, przypomniałem sobie jego nazwę dzięki zdjęciom wykonanym w 2019 r. Poszukałem trochę w internecie, znalazłem numer telefonu i przez WhatsApp zadzwoniłem i zarezerwowałem hotel – prosto i skutecznie.

Zdjęcie 5. Uprawy herbaty w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.

28 grudnia, dzień szósty

Po słabo przespanej – ze względu na nowe miejsce – nocce podjęliśmy decyzję, że do lasu deszczowego pójdziemy w dniu kolejnym. Po śniadaniu wsiedliśmy w samochód i postanowiliśmy przejechać cały las deszczowy i poszukać ciekawych miejsc noclegowych z drugiej strony oraz zwiedzić fabrykę herbaty i Kitabi. Wstąpiliśmy jeszcze do jednego z biur parku narodowego, gdzie zebrałem informacje o możliwych trasach oraz porobiliśmy zdjęcia na polach uprawnych herbaty. Udało mi się namówić do pozowania jedną z pań, oczywiście odpłatnie. Zauważyłem, że ludzie bardzo niechętnie pozwalają robić sobie zdjęcia, szczególnie za darmo. Ja za 1,5 USD miałem możliwość zrobienia kilku naprawdę ładnych ujęć.

Zdjęcie 6. Pracownica spółdzielni w trakcie zbierania liści herbaty.
Zdjęcia 7. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 8. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 9. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 10. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.
Zdjęcia 11. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe.

Samo przejechanie lasu zajmuje pomiędzy półtorej a dwie godziny – w zależności od tego, czy się po prostu przejeżdża, czy tak, jak w naszym przypadku, podziwia przyrodę i robi zdjęcia. Po około dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do Kitabi i zajechaliśmy do dobrze wyglądającego hotelu i restauracji, położonych na zboczu jednego ze wzgórz, z pięknym widokiem na las deszczowy i pola uprawne herbaty. Na miejscu zamówiliśmy coś do picia oraz zjedliśmy obiad, przeczekując jednocześnie chwilowy deszcz. Wjeżdżając do wsi, widzieliśmy wielu lokalnych mieszkańców, których wygląd wskazywał, że są dramatycznie biedni.

Zdjęcie 12. Widoki w rejonie Parku Narodowego Nyungwe od strony Kitabi.

W trakcie oczekiwania na posiłek udałem się z jednym z menadżerów na obejrzenie pokoi hotelowych oraz zebrałem dane kontaktowe. Pokoje były w dość wysokim standardzie, a jednocześnie dysponowały bajkowym widokiem na las deszczowy i pola uprawne herbaty. Dodatkowo menadżer na moją prośbę zadzwonił i ustalił, że jest możliwość zwiedzenia fabryki herbaty i obejrzenia całej linii produkcyjnej. W ciągu 10 minut pojawił się człowiek, który podobno był przewodnikiem po fabryce, a o którego wcale nie prosiłem. Samo zwiedzanie miało kosztować po 20 USD za osobę.

Zdjęcie 13. Park Narodowy Nyungwe od wewnątrz.

Po zjedzeniu obiadu udaliśmy się wprost do fabryki. Na miejscu okazało się, że nasz pseudoprzewodnik to cwaniaczek, który wyczuł interes. Prawda była taka, że do fabryki może przyjechać każdy i za 10 USD otrzyma towar w postaci profesjonalnego oprowadzenia po fabryce. Nauczka na przyszłość, na szczęście nie za droga, bo tylko 10 USD.

W fabryce przyjął nas bardzo serdecznie jeden z menadżerów, który przez ponad dwie godziny oprowadzał nas po wszystkich zakamarkach fabryki, dokładnie tłumacząc, co i jak. Na początku zostaliśmy zarejestrowani oraz ubrani w białe fartuchy i nakrycia głowy. Wreszcie mieliśmy okazję prześledzić wszystkie etapy produkcji herbaty: od przyjęcia liści zebranych w specjalnych koszach, po kontrolę jakości liści, ich podsuszanie, mielenie, suszenie, podział ze względu na grubość czy pakowanie do worków po 75 kg. Na koniec mogłem jeszcze praktycznie przetestować wszystkie rodzaje herbaty.

Zdjęcie 14. Kasia i Mateusz w Fabryce Herbaty Kitabi.
Zdjęcie 15. Nasz przewodnik po fabryce herbaty.

Fabryka posiada swoich 700 ha upraw oraz pozyskuje liście z kilkunastu spółdzielni, które posiadają kolejne 700 ha. Ze sprzedaży herbaty 10% zysku wraca do spółdzielni. Jednym z większych importerów wytwarzanej tutaj czarnej herbaty jest Pakistan, a w Europie herbata trafia do odbiorców we Francji. W fabryce pracę znajduje 3000-5000 ludzi. Podobno za zebranie jednego kilograma herbaty zbieracz otrzymuje tylko 50 RF, natomiast dziennie może zebrać do 20 kg, zatem zarabia około jednego dolara na dobę. Muszę stwierdzić, że było to bardzo profesjonalne oprowadzenie i bardzo interesujący dzień.

Zdjęcie 16. Jeden z działów w fabryce herbaty.

Ze względu na godzinę musieliśmy wracać na naszą stronę lasu, czyli pokonać w górach i ostrych zakrętach ponad 50 km. Po drodze sprawdziłem jeszcze jedno miejsce, które w internecie wyglądało jako bardzo ciekawy punkt noclegowy, okazało się jednak przereklamowane. Poza ładnymi widokami cała reszta była słaba i niegodna polecenia.

W normalnych warunkach wracanie po górskich serpentynach i lasach byłoby zajęciem nudnym i niebezpiecznym. Tutaj to jednak zupełnie inna sprawa. Wracając tym magicznym lasem, widzimy przepiękny i dziki górski las, chmury i mgłę spowijająca drzewa, co chwilę spotykamy dobrze wyglądających rwandyjskich żołnierzy, a co najważniejsze – co kilka kilometrów można zobaczyć rodzaj bardzo małej antylopy pasącej się przy drodze lub przepiękne czarne małpy, pozwalające robić sobie zdjęcia.

Kiedy wyjechaliśmy po około półtorej godzinie z lasu, trafiliśmy na piękny zachód słońca, który pozwolił na wykonanie kilku świetnych ujęć fotograficznych polom uprawnym herbaty, przechodzącym w las deszczowy. Praktycznie skręcając już do naszego hotelu, zauważyłem jeszcze nowy hotel nieopodal wjazdu do naszego. Musiałem wykorzystać okazję do obejrzenia pokoi i zapytania o warunki finansowe. Hotel funkcjonuje od około półtora roku i posiada świetnie wykończone pokoje, co nie jest standardem w Afryce, z pięknym widokiem na pola uprawne herbaty. Po zjedzeniu pizzy oraz wypiciu świetnego piwa Virunga i kawy wróciliśmy do naszego hotelu, aby tradycyjnie spisać wrażenia z całego dnia.

Zdjęcie 17. Uprawy herbaty ma tle lasu deszczowego.

29 grudnia, dzień siódmy

Po śniadaniu ze względu na delikatne opady deszczu podjęliśmy decyzję o rezygnacji wejścia do lasu na rzecz wyjazdu w rejon jeziora Kivu, które jest trzecim największym jeziorem w Afryce. Zanim jednak wsiedliśmy do samochodu, zauważyliśmy kilka małp, które odwiedziły rejon naszego ośrodka. Małpy, jak się później okazało, całkiem cyklicznie wychodzą z lasu i odwiedzają okolicę w poszukiwaniu jedzenia. Były wśród nich małpy dorosłe, młode i naprawdę malutkie. Przechodziły obok nas w odległości dwóch metrów, nie wykazując żadnego zdenerwowania, co sugeruje, że nikt im tutaj żadnej krzywdy nie robi. Zostały one oczywiście przeze mnie skrupulatnie obfotografowane.

Zdjęcie 18. Małpy przy naszym hotelu.
Zdjęcie 19. Małpy przy naszym hotelu.

Następnie zgodnie z planem wyruszyliśmy w kierunku jeziora Kivu. Po drodze mijaliśmy urokliwe doliny, na których uprawiany był ryż. Co chwilę musieliśmy wjeżdżać serpentynami na ogromne wzgórza, by po chwili znów z nich zjeżdżać. Generalnie tak się jeździ w prawie całej Rwandzie, na szczęście główne drogi są doskonałej jakości. Jak jest na bocznych, szybko się mogłem przekonać. Niektóre góry były tak wysokie, że dawało się odczuć niższy poziom tlenu w powietrzu i oddychało się bardzo ciężko. Cały czas mogliśmy podziwiać widoki na jezioro i jego zatoczki.

Zdjęcie 20. Widok jeziora Kivu.

Po drodze zauważyliśmy zjazd do dużego ośrodka hotelowego Kivu Lodge, który – jak sugerowały informacje w internecie – ma nawet lądowisko dla śmigłowca. Wydawałoby się, że taki ośrodek powinien dysponować dobrym dojazdem, więc tam skręciliśmy. Do celu, zgodnie ze znakiem, pozostało 8 km. Droga cały czas była nierówna i gruntowa i co jakiś czas musieliśmy przejeżdżać przez kładki ułożone z luźnych drewnianych bali. Mijaliśmy zabudowania typowych rwandyjskich wiosek, które jednak sugerowały, że duża część społeczeństwa żyje w ogromnej nędzy, w murowanych z byle czego budynkach, bez najmniejszych udogodnień. Ponieważ droga stawała się coraz gorszej jakości, dwukrotnie zapytaliśmy napotkanych ludzi, czy dobrze jedziemy. Wszyscy oczywiście mówili, że tak. Po pewnym czasie droga była w tak dramatycznym stanie, dodatkowo stawała się bardzo miękka i podmokła, że postanowiłem zawrócić, co wcale nie było łatwe. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Toyota pokonała wszystkie bardzo nierówne i strome podjazdy i to pomimo tego, że zaczął padać deszcz. Dzięki temu doświadczeniu wiedziałem przynajmniej, na ile stać nasz 16-letni samochód.

Zdjęcie 21. Mijane zagrody zwykłych Rwandyjczyków.

Wróciliśmy na główną trasę i pojechaliśmy dalej na północ. Chcieliśmy zjeść obiad w bardzo luksusowym ośrodku Kormoran Lodge, w którym miałem okazję być w roku 2019. Znajduje się on nad brzegiem jeziora Kivu i składa się z drewnianych, luksusowych domków. Miałem bardzo pozytywne wspomnienia z wcześniejszego pobytu. Tym razem chyba jednak coś nie zagrało: nie dosyć, że obsługa pozostawiała wiele do życzenia, to nawet czystość toalet była nie do przyjęcia. Jedzenie jak zwykle bardzo smaczne, ale – także jak zwykle – odpowiednio drogie. Zanim jeszcze poszliśmy na obiad, ochroniarz, który pilnował bramy, zaproponował, że za 5 USD umyje mi auto, na co się zgodziłem, ponieważ wyglądało już słabo.

Zdjęcie 22. Kormoran Lodge oraz jego świetna lokalizacja.
Zdjęcie 23. Charakterystyczne, łączone po trzy, łodzie rybackie służące do połowu ryb sambaza. 

Po obiedzie wsiedliśmy do pięknie umytego samochodu i pojeździliśmy trochę po okolicy. Odkryłem przystań małych łódek, które można było za 20 USD na godzinę wynająć i popłynąć na dowolną wyspę na jeziorze. Całkiem przypadkowo dostrzegłem też pięknie położony nad jeziorem ośrodek hotelowy, do którego zajechaliśmy, aby zebrać dane kontaktowe i cennik pokojów. Takich informacji trudno szukać w internecie, a tu wszystko miałem na miejscu i na własne oczy mogłem ocenić urok i potencjał miejsca.

Niestety ponownie zaczęło padać i trzeba było wracać. Deszcz stawał się tak intensywny, że w pewnym momencie nawet dach naszego samochodu zaczął przeciekać, więc było bardzo wesoło. Na szczęście cali i zdrowi wróciliśmy do naszego ośrodka.

Zdjęcie 24. Wyspa nietoperzy na jeziorze Kivu.
Zdjęcie 25. Panorama Kivu.
Zdjęcie 26. Z jeziora korzystają również zwierzęta gospodarskie.

Magiczna Rwanda

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część III – Jezioro Ruhondo


30 grudnia, dzień ósmy

Po bardzo deszczowym dniu wcześniejszym poranek był całkiem przyjemny. Po śniadaniu mieliśmy w planach dokonać przemieszczenia do kolejnego miejsca hotelowego na północy Rwandy, nad jezioro Ruhondo. U podnóża wulkanów na granicy Rwandy i Ugandy leżą dwa jeziora – większe to Bulera, mniejsze to właśnie Ruhondo. Udało mi się zarezerwować noclegi w Hill Eco Lodge, na samym końcu półwyspu wbijającego się w jezioro Ruhondo.

Zdjęcie 1. Wizyta małp w trakcie naszego śniadania.

W trakcie śniadania, jeszcze w starej lokalizacji, zostaliśmy odwiedzeni przez naszą zaprzyjaźnioną małpią rodzinę. Proszę sobie wyobrazić, że jecie śniadanie i do stołówki wchodzi na początku jedna, a potem więcej małp. Nasz gospodarz pozwolił nakarmić bananem jedną z nich; małpa podeszła do mnie i delikatnie wzięła banana. To wystarczyło, aby chwilę później już kilka z nich chodziło po stołówce i czekało na kolejne owoce. Widok małpy z małym oseskiem wiszącym pod brzuchem jest naprawdę fantastyczny. W pewnym momencie po stołówce chodziło siedem – osiem małp i jadło banany. Nasz gospodarz powiedział, że małpy dają jasno znać, w jakich intencjach przybywają: jeżeli podchodzą, składają ręce i delikatnie się kłaniają, to oznacza, że nie chcą walki, tylko szukają jedzenia. Małpy doskonale rozpoznają twarze ludzi i wiedzą, kto je karmi, a kto nie. Specjalnie nawet na terenie ośrodka posadzono bananowce, aby małpy miały co jeść. Generalnie, jednym z powodów, dla którego posadzono uprawy herbaty wokół Nyungwe Park, jest fakt, że małpy wyjadają ludziom plony, ale herbaty nie lubią.

Zdjęcie 2. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.

Po miłych chwilach spędzonych na karmieniu małp przyszedł czas na dalszą podróż. Tego dnia musieliśmy pokonać całą trasę wzdłuż jeziora Kivu, następnie na wysokości Ribavu graniczącego z Demokratyczna Republiką Kongo skręcić w prawo, dojechać do miasta Musandze i dotrzeć do hotelu. W sumie czekało nas ponad 250 km podróży. Taka odległość w Polsce to około dwie godziny jazdy. W Rwandzie, gdzie znalezienie jednego kilometra prostej trasy graniczy prawie z cudem, a typowa prędkość to 50-60 km/h, jest to nie lada wyprawa. Dodatkowo, poza ciągłymi serpentynami, dochodzą bardzo duże różnice wysokości, powodujące chwilami zatkania uszu czy problemy z oddychaniem.

Zdjęcia 3. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.
Zdjęcia 4. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.
Zdjęcia 5. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.
Zdjęcia 6. Widoki w trakcie jazdy na północ Rwandy.

Podróż mijała bardzo spokojnie. Pierwsze prawie 80 km jechaliśmy tą samą trasą, którą pokonaliśmy dzień wcześniej, więc znaliśmy widoki. Niestety, niebo było zachmurzone. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednej z rzek, gdzie dwóch mężczyzn wydobywało łopatami żwir. Obok znajdowało się ogromne pole upraw ryżowych. Było to fajne miejsce na sesję fotograficzną.

W Kibuye zjedliśmy obiad. Wjeżdżając do miasta, zobaczyliśmy dobrze wyglądający bar i zatrzymaliśmy się na jedzenie. Okazało się, że lokal jest całkiem nowy, który dopiero się organizuje. Do wyboru mieliśmy rybę (czas oczekiwania 45 minut) lub szaszłyk z kozy (czas oczekiwania 30 minut). Wybraliśmy szaszłyk z kozy z frytkami, chociaż z góry wiedzieliśmy, że 30 minut to czas raczej mało prawdopodobny. Dla kogoś o słabszych nerwach zobaczenie kuchni oraz informacja o tym, że nie ma wody w toalecie, byłyby raczej powodem do natychmiastowego opuszczenia tego miasta. Z mojego doświadczenia wiem, że lepiej czasami specjalnie nie wnikać, jak jest robione jedzenie, tylko przepić łykiem wódki i jechać dalej, bez względu na to, czy jest się kierowcą czy nie… Jedzenie okazało się całkiem OK, może poza szaszłykiem – mięso było bardzo włókniste i pełne chrząstek. Po dokonaniu zabiegów dezynfekujących żołądek pojechaliśmy dalej. Po drodze było trochę deszczu, trochę słońca, a mięso i frytki, w połączeniu z niskim ciśnieniem, spowodowały że dość dynamicznie szukaliśmy miejsca, aby napić się kawy.

Zdjęcie 7. Przystań w Kibuye nad jeziorem Kivu.

W rejonie miasta Ribavu, które graniczy z Demokratyczną Republika Konga, skręciliśmy w prawo. Kiedy w 2019 r. miałem okazję być w tym mieście, widziałem przejście graniczne z DRK. Gołym okiem było widać dramatyczną różnicę pomiędzy tymi krajami, oczywiście na korzyść dla Rwandy. Według mojego przewodnika członkowie władz DRK potrafili w czasie tylko jednego weekendu wydać po stronie rwandyjskiej nawet kilka milionów dolarów, podczas gdy Kongijczycy cierpieli ogromną nędzę. W rejonie tym było też widać na polach ogromne ilości kamieni po erupcji wulkanów. Budowano z nich domy, drogi czy ogrodzenia, jednak ich ilość była tak duża, że np. sadzono pomiędzy nimi fasolę czy kukurydzę, zamiast je posprzątać. Pozytywną stronę erupcji wulkanu stanowiła bardzo żyzna gleba.

Zdjęcie 8. Przez cały czas na drogach w Rwandzie wszechobecni są rowerzyści i piesi.

Za miastem Ribavu trasa się wypłaszczyła i wyprostowała, ale przybyło samochodów oraz ludzi na ulicach. Jeżeli ktoś chce prowadzić auto w Rwandzie czy w innych krajach afrykańskich, to musi zapomnieć o wszelkich przepisach. Należy szybko poczuć styl jazdy w danym kraju i się do niego dostosować. W Rwandzie oznacza to np. jazdę raczej środkiem drogi, aby omijać pieszych i motocyklistów. Należy sygnałem ostrzec pojazdy omijane, aby czasami nie wjechały nam pod maskę w momencie omijania. Trzeba też bezwzględnie przestrzegać ograniczeń prędkości, ponieważ radary stoją czasami nawet co kilka kilometrów.

Zdjęcia 9. Typowe drogi gruntowe w Rwandzie, poza główną trasą.
Zdjęcia 10. Typowe drogi gruntowe w Rwandzie, poza główną trasą.

Kiedy do celu zostało około godzinę, okazało się, że musimy zjechać na gruntową drogę, choć nie do końca wiadomo było gdzie, bo nawigacja trochę wariowała. W końcu po trzech próbach zjechaliśmy z drogi asfaltowej na gruntową. W Polsce „droga gruntowa” nie oznacza problemów, w tym przypadku jednak rzeczywistość okazała się bardzo stresująca. Do zachodu słońca mieliśmy około godziny, jednak nawigacja sugerowała, że najbliższe 26 km do celu będziemy jechać przez około godzinę i dwadzieścia minut, co sugerowało problemy. Na szczęście dzień wcześniej, kiedy próbowaliśmy dotrzeć do Kivu Lodge, poznałem możliwości naszego cudownego samochodu.

Na początku trasy wszystko szło raczej dobrze, a napotkany człowiek potwierdził jedną z pierwszych miejscowości, do których musieliśmy dotrzeć. Jednak stan drogi, którą jechaliśmy, sugerował, że nie jest to często uczęszczana przez samochody trasa, Co rusz wspinaliśmy się pod strome podjazdy lub zjeżdżaliśmy ostro w dół, po jakimś czasie widzieliśmy po naszej lewej lub prawej stronie jezioro. Byliśmy na bardzo dużej wysokości, jadąc wąską drogą przebiegającą po zboczu wzgórz.

Co jakiś czas musieliśmy pokonać przepust wykonany z drewna eukaliptusa, ale tak zbudowany, że łatwo było się powiesić samochodem na brzuchu. Najbardziej stresujące okazały się jednak nie strome podjazdy czy zjazdy, ale przejazd przez miejscowości. Przejeżdżaliśmy przez sześć – siedem wsi. Akurat były to godziny wieczorne, więc wszyscy ludzie wychodzili na ulice i stali razem. To nie jest Polska, gdzie każdy ma TV, Netflix itp. Tu jest tak, że w domu nie ma absolutnie żadnych atrakcji, jedyną więc stanowi wyjście na ulicę i rozmowa z innymi ludźmi.

Zdjęcie 11. Typowa droga gruntowa w Rwandzie, poza główną trasą oraz jej użytkownicy.

Proszę sobie wyobrazić, że wjeżdżacie w rejon około 20-30 domów i sklepów, gdzie na ulicy wieczorem stoją setki osób, droga jest dramatycznie trudna do przejazdu samochodem i słabo oświetlona, a kiedy przejeżdżacie, to wszyscy na was patrzą i nie wierzą. Nie wierzą, że ktoś przyjechał tu samochodem, a kiedy widzą, że w samochodzie siedzi trzech białych, przecierają oczy ze zdumienia. Zewsząd słychać słowo „muzungo”, czyli „biali, biali”, a dzieci biegną i krzyczą „give me money” („daj mi pieniądze”). Wyglądało to trochę jak wjazd w grupę filmowych zombie w nocy, gdzie wszyscy na ciebie patrzą jak na kogoś szalonego. Na początku nie był to problem, ale kiedy staje się coraz ciemniej, a w jednej z miejscowości dzieciak uderzył specjalnie w lusterko, humor opuścił mnie całkowicie. W pewnym momencie zrobiło się całkowicie ciemno, żadnych motorków, od godziny nie widzieliśmy żadnego samochodu, a my ciągle jedziemy, i to ostro w dół. W głowie miałem tylko dwa pytania: czy na końcu drogi jest hotel, którego szukamy, i czy będę w stanie moim samochodem z tego terenu wyjechać, bo nawet napęd na cztery koła miał chwilami problem, aby podjechać pod górę.

Zdjęcie 12. Typowa zabudowa wsi, która wieczorem jest nieoświetlona i wygląda naprawdę ponuro.

Wreszcie na końcu drogi, już na ostrym zjeździe, pojawiły się światła i okazało się, że to nasz hotel. Obsługa czekała na nas i była w szoku, że dojechaliśmy tu samochodem w porze deszczowej. Okazało się, że normalni ludzie dojeżdżają do parkingu położonego po drugiej stronie jeziora i dopływają do hotelu łodzią. Stwierdzenie kelnerki spowodowało jeszcze większy stres – myślałem, że jeżeli w nocy zacznie padać, to w ogóle stąd nie wyjedziemy.

Po zakwaterowaniu się poszliśmy na kolację. Miejsce wydawało się bardzo przyjemne. Nic nie widzieliśmy, bo była noc, ale mapa wskazywała, że rano przed nami roztoczą się cudowne widoki. Po jakimś czasie ktoś z obsługi rozpalił ognisko w swego rodzaju stalowym palenisku i zaprosił nas do ognia. Kiedy jedliśmy kolację, zauważyliśmy białą parę, która po kolacji poszła spać. Wtedy to sytuacja wymknęła się spod kontroli…, zmęczenie i stres plus odrobina dobrej tanzańskiej wódki Konyagi bardzo rozładowały atmosferę. Nie wiem, jak to się stało, ale pół godziny później, kiedy nie było już szefa, cała obsługa łącznie z nami tańczyła wokół ogniska, pijąc, co kto ma. Oczywiście ja zostałem głównym sponsorem, ale atmosfera była tego warta. Na przemian bawiliśmy się to przy polskiej, to przy rwandyjskiej muzyce. Musiało być bardzo głośno, bo chłopak z białej pary przyszedł ze skargą, że jest za głośno. To był naprawdę magiczny wieczór, gdzieś na końcu świata, kiedy wszyscy tańczyliśmy do polskiej i rwandyjskiej muzyki… Poznałem fajnych ludzi, z których jednego pamiętam najbardziej, bo był najstarszy. Dostał od nas ksywę Dziadzia – od piosenki rwandyjskiego artysty, w której śpiewa dziadzia, co podobnie jak w polskim języku oznacza dziadek. Od tego dnia każdego razu, kiedy go spotykałem, krzyczał do mnie „Dziadzia”, co wywoływało natychmiastową radość u reszty obsługi.

Zdjęcie 13. Stresująca podróż zakończyła się szczęśliwie.

31 grudnia, dzień dziewiąty

Po szalonym wieczorze na końcu świata jeszcze w nocy budziłem się i zastanawiałem, co zrobić: czy zostawić samochód do końca pobytu, tj. na cztery dni, i się stresować, czy droga będzie mokra przez deszcze, czy też pojechać na wskazany parking, wrócić łodzią i bez stresu realizować poznawanie Afryki. Rano podjąłem decyzję: wyjeżdżamy autem, póki jest sucho, i wracamy promem.

Kiedy rano wstaliśmy, naszym oczom ukazał się cudowny widok: piękne jezioro pomiędzy wzgórzami, kilka wysp oraz widok na wulkany, na których żyją goryle górskie. Śniadanie w tych okolicznościach smakowało wyśmienicie. Trochę się tylko bałem rachunku za wieczorną imprezę…, ale nie było tak źle – 60 USD za wszystko, a wiem, że szkła też się trochę natłukło…

Zdjęcia 14. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?
Zdjęcia 15. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?
Zdjęcia 16. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?
Zdjęcia 17. Widok z hotelu o poranku – czy można obudzić się piękniej?

Po śniadaniu i zrobieniu pierwszych zdjęć w pięknych okolicznościach odpaliliśmy auto i ruszyliśmy tą samą drogą, co wieczór wcześniej. Teraz było ślicznie, sucho i mieliśmy mnóstwo czasu, więc stresu nie było. Chwilami żartowałem, że jak uda mi się stąd bezpiecznie wyjechać i dojechać do asfaltu, to uklęknę i go pocałuję.

Tym razem trasa zajęła nam ponad dwie godziny, a to dlatego, że robiliśmy mnóstwo przystanków i zdjęć. Widoki były cudowne, a przejazd przez wcześniejsze miejscowości całkiem przyjemny. Ludzie byli w pracy, dzieci także, więc nie było tych mas ludzi, co wieczór wcześniej. Dwa razy wjechaliśmy w złą drogę i musiałem zawracać, ale moje już spore doświadczenie spowodowało, że odbyło się to bez problemów. Jakie było moje zdziwienie, gdy po drodze w jednej z miejscowości zobaczyliśmy zwykłą osobową toyotę. Kompletnie nie mam pomysłu, jak facet dojechał w to miejsce zwykłym samochodem. Afrykańczycy to prawdziwi mistrzowie świata w rozwiązywaniu problemów i w przetrwaniu.

Zdjęcie 18. Spotkany po drodze rowerzysta ze swoim unikatowym rowerem.

Po dojechaniu do drogi asfaltowej humory mieliśmy już wyśmienite. Skręciliśmy na kierunek Musantze, gdzie chcieliśmy coś zjeść i zwiedzić galerie różnych dzieł artystycznych z Rwandy. Po posiłku pojechaliśmy do dwóch galerii, w tym jednej, w której byłem w 2019 r. Niestety nic nam nie wpadło w oko; wielkość kilku pięknych obrazów całkowicie wykluczała ich zakup – nie zmieściłyby się do samolotu. W związku z tym, że byliśmy trochę zmęczeni po imprezie, postanowiliśmy wrócić do hotelu. Wybraliśmy w nawigacji adres wskazany nam przez właściciela hotelu i dojechaliśmy na parking. Na miejscu odstawiliśmy auto i łodzią popłynęliśmy do hotelu. Musieliśmy tylko wcześniej poczekać. Po drodze co chwilę słyszeliśmy dzieci wołające „give me money”, co po jakimś czasie wywołuje wyłącznie irytację.

Zdjęcia 19. Spotkani po drodze Rwandyjczycy, nie odmawiali pozowania, choć czasami trzeba było odpowiednio podziękować 😉
Zdjęcia 20. Spotkani po drodze Rwandyjczycy, nie odmawiali pozowania, choć czasami trzeba było odpowiednio podziękować 😉
Zdjęcia 21. Spotkani po drodze Rwandyjczycy, nie odmawiali pozowania, choć czasami trzeba było odpowiednio podziękować 😉

Po dopłynięciu do hotelu zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Był sylwester, a ja o godz. 21.00 już smacznie spałem. Generalnie nie obchodzę żadnych świąt; bawię się, kiedy chcę i z kim chcę – to daje mi poczucie wolności i wpływu na własne życie. Przestrzeganie wszystkich świąt, rocznic, urodzin i imienin powoduje, że nie jesteśmy panami naszego życia, tylko sługami kalendarza i tradycji…

1 stycznia 2023 r., dzień dziesiąty

Poranek był wyśmienity, a po bardzo długim i dobrym śnie humory nam dopisywały. Zgodnie z wcześniejszymi planami mieliśmy wynająć przewodnika z hotelu i wspiąć się na wysoką górę, z której było widać oba jeziora. Punktualnie o godzinie 10.30 czekał na nas przewodnik, który jednocześnie w hotelu zajmował się także sprzątaniem pokoi – dwudziestoletni chłopak, który urodził się w tym regionie i znał go doskonale.

Zdjęcia 22. Nasz sympatyczny przewodnik.

Na początku, na moją prośbę, popłynęliśmy obok kilku wysp, które mieliśmy okazję każdego dnia podziwiać z naszego tarasu. Następnie dotarliśmy do brzegu i zaczęliśmy się wspinać ostro w górę. Pogoda była wyśmienita, a słońce zmuszało nas do dbałości o poziom płynów. Chodziliśmy bardzo wąskimi ścieżkami, czy wręcz śladami na wzgórzach, mieliśmy piękne widoki na oba jeziora. Co jednak dla mnie najważniejsze – przechodziliśmy przez zagrody lokalnych biednych rolników, co pozwalało zobaczyć z bliska, jak żyją, czym się żywią czy co uprawiają na polach. Przewodnik tłumaczył, jaka roślina jest do jedzenia, jaką się leczą, kto i dlaczego ma krowy, jak się uprawia bananowce i trzcinę cukrową, skąd mają kije do fasoli itp. Okazało się, że najpopularniejszych napojem jest wino bananowe, które nam w ogóle nie smakowało. Mieliśmy okazję go spróbować w lokalnym barze, ale już sposób jego podania nie był zachęcający, smakowało przy tym słabo, jakby wywar ze zboża.

Zdjęcia 23. Typowa zagroda w rejonie jeziora Ruhondo.

Ciekawe jest to, że na stromych wzgórzach wykopane są głębokie rowy, które mają ograniczyć tempo spływającej wody, aby nie postępowała erozja gleby. Wszędzie rosły eukaliptusy, które są bardzo cennym i wartościowym drewnem, używanym powszechnie przez Rwandyjczyków. Nie wolno ścinać drzew, ale w lesie widać, że nie ma w ogóle gałęzi na ziemi, z czego można wnioskować, że są one zbierane jako opał do gotowania. Co chwila było widać małych chłopców chodzących po lesie i zbierających chrust do pieca. Musi to być bardzo niewdzięczne zajęcie, bo wszystko jest zazwyczaj wyzbierane.

Po jakimś czasie zeszliśmy z góry, z której rozpościerał się cudowny widok na oba jeziora. Po drodze mijaliśmy też miejsca, gdzie powstawały miejsca dla turystów, zwane w Rwandzie lodge. Jedno miejsce było budowane nawet przez inwestora z Niemiec. Po zejściu z góry mieliśmy okazję wejść do centrum jednej ze wsi, gdzie znajdowały się punkty handlowo-usługowe. Tam właśnie testowaliśmy wspomniane piwo. Miła atmosfera sprawiła, że postanowiłem napić się piwa w jednym z lokalnych barów. Właściciel i jego żona byli bardzo mili, mówili po angielsku i francusku. Natychmiast ludzie zgromadzeni w okolicy podeszli do nas i robili sobie z nami zdjęcia. Po jakimś czasie opuściliśmy to miejsce, pożegnaliśmy się z Rwandyjczykami i udaliśmy się do przystani, gdzie stała nasz łódź.

Zdjęcia 24. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 25. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 26. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 27. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!
Zdjęcia 28. Ludzie i krajobraz Rwandy są urzekające!

Po drodze widzieliśmy np. na drzewie dwa orły afrykańskie, oglądaliśmy uprawy rolników i rozmawialiśmy o zwyczajach rwandyjskich. Oczywiście zaczepiały nas dzieci, prosząc o pieniądze, ale nie reagowaliśmy. Nasz przewodnik skutecznie studził ich emocje. W końcu dotarliśmy do naszej przystani. Chwilę wcześniej minęliśmy ochroniarza, który pilnuje samochodów osób śpiących w naszym i sąsiednim pensjonacie. Powiedział, że zgodnie z umową umył moje auto, za co zapłaciłem mu równowartość 4 USD. Samochód rzeczywiście był bardzo czysty.

Po wykąpaniu się i zjedzeniu kolacji przyszedł czas na opisanie wrażeń z trzech ostatnich dni. W hotelu zrobiło się bardzo gwarnie – przyjechała duża rodzina z Indii oraz grupa młodych ludzi z jakiegoś afrykańskiego kraju.

2 stycznia, dzień jedenasty

Poranek jak zwykle był prześliczny i spokojny. Rano tylko zamiast ptaków słyszeliśmy dwóch chłopców z rodziny hinduskiej, która dojechała dzień wcześniej. Hindusi zabrali ze sobą, poza naczyniami, także radio, które starszy Hindus puszczał na cały głos. Wszystko to wyglądało raczej komicznie.

Zdjęcie 29. Podróż łodzią na parking samochodowy, to kolejna okazja do robienia zdjęć i odpoczynku.
Zdjęcie 30. Podróż łodzią na parking samochodowy, to kolejna okazja do robienia zdjęć i odpoczynku.

Po śniadaniu wsiedliśmy na łódź i popłynęliśmy do przystani do samochodu, którym pojechaliśmy trochę pozwiedzać Musantze i okolice. Wstąpiliśmy do kilku galerii i zrobiliśmy małe zakupy pamiątek. W Rwandzie ceny są bardzo ruchome i należy się zawsze targować, a minimalny upust to 25-30% ceny pierwotnej.

Następnie odwiedziliśmy tzw. wioski goryli, gdzie lokalni mieszkańcy podobno przygotowali jakieś atrakcje, o czym czytaliśmy w internecie. Na miejscu nic nie wyglądało atrakcyjnie, a dodatkowo zażądano od nas po 25 USD za wstęp. Nasza odpowiedź była zgodna: w tył na lewo i wyjazd…Żądanie po 110 PLN za bilet wstępu do czegoś nieatrakcyjnego to prawdziwy rozbój.

Zdjęcie 31. Jedna z kilku odwiedzonych galerii. 

Wreszcie pojechaliśmy znaleźć jakąś restaurację, aby zjeść obiad. Przypadkowo odkryliśmy świetne miejsce nie tylko na obiad, ale też jako miejsce noclegowe dla przyszłych turystów z Polski, jeżeli tacy będą. Ja na obiad wziąłem gotowaną kozinę, która i tym razem okazała się niesamowicie twarda, pomimo że smaczna.

Po obiedzie powróciliśmy do przystani i łodzią wróciliśmy do hotelu. Idealna pogoda zachęciła nas, aby trochę się poopalać i popływać w jeziorze, w którym nie było żadnych niebezpiecznych zwierząt.

W drodze powrotnej widzieliśmy kelnera niosącego smacznie wyglądającą rybę innym klientom, co zachęciło mnie do zamówienia takiej samej. Jedna tilapia – najbardziej powszechna ryba w jeziorze – starczyła dla całej naszej trójki, a przy tym była bardzo smaczna.

Wieczór jak zwykle upłynął na spisaniu przeżyć danego dnia i planowania tym razem ostatniego już dnia pobytu. Kolejny piękny i słoneczny dzień w Rwandzie minął.

Zdjęcie 32. Pyszna tilapia starczyła dla wszystkich.  

3 stycznia, dzień dwunasty – ostatni

Jak zawsze to, co fajne, szybko się kończy. Rano zjedliśmy śniadanie i pożegnaliśmy się z pięknymi widokami. Nie pamiętam, żeby było mi tak trudno opuszczać kraj, który odwiedzałem. Ta zieleń, widok pięknej i spokojnej wody, gór i wulkanów był naprawdę kojący.

Do Kigali mieliśmy około trzech godzin, a piękna pogoda nie zachęcała do pośpiechu. Po drodze mijaliśmy jeszcze targ wiejski, na który Rwandyjczycy zwozili świnie. Było bardzo zabawne widzieć, jak wożą świnie, ważące grubo ponad 120 kg, na rowerach, kolanach czy bagażniku. Widzieliśmy też zawodnika, który siedział na świni na poboczu drogi. Nie wiem, dlaczego te świnie były takie spokojne, ale nie piszczały i nie walczyły – może były czymś odurzone. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na kawkę w przydrożnej kawiarni oraz zabraliśmy na stopa ochroniarza, którego wysadziliśmy w Kigali.

Zdjęcia 33. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  
Zdjęcia 34. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  
Zdjęcia 35. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  
Zdjęcia 36. Pożegnanie z tak pięknymi widokami zawsze jest trudne…  

W Kigali pojechaliśmy jeszcze na ostatnie zakupy do Caplaki market. Było tam mnóstwo sklepików z różnymi suwenirami, niestety w większości ten sam asortyment, ale ceny już różne. Identyczny magnesik mógł kosztować 10 lub 2 USD. Zjedliśmy tam także ostatni obiad, po czym pojechaliśmy do centrum do marketu zakupić rwandyjską kawę i herbatę. Ja jak zawsze zaopatrzyłem się w dużą ilość pysznej zielonej herbatki.

Po wszystkim wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie mieliśmy jedną dobę hotelową, pomimo tego, że w nocy wyjeżdżaliśmy. Jednak w przeciwnym razie nie mielibyśmy gdzie przeczekać kilka godzin do wyjazdu. O 18.00 przyjechał pracownik wypożyczalni samochodów odebrać toyotę. Zanim mu powiedziałem, że muszę zapłacić mandat, sam mnie sprawdził i poprosił o 35 USD. W Rwandzie jest to typowa procedura, że wypożyczalnie samochodów dzwonią na policję i przy odbiorze auta sprawdzają ewentualne zobowiązania.

Po szybkiej kolacji zamiast śniadania udaliśmy się na trzygodzinną drzemkę. O 22.30 samochód z hotelu za kwotę 20 USD zawiózł nas na lotnisko. Rwanda jest jedynym znanym mi portem lotniczym, gdzie każdy samochód jest skanowany przez odpowiednie urządzenie. W tym czasie kierowca i pasażerowie muszą opuścić pojazd. Niestety, nie wpuszczono nas do budynku sali odlotów, ponieważ nasz check-in nie był jeszcze otwarty, a sala odpraw jest bardzo mała (podobnie jak całe lotnisko). Musieliśmy więc poczekać z innymi w kawiarni poza budynkiem. Wreszcie, po pomyślnym przejściu wszystkich procedur, wsiedliśmy do samolotu. Tutaj mała niespodzianka: w samolocie siedzieli pasażerowie ze Stambułu, część z nich wysiadła, a my dosiedliśmy i polecieliśmy do Ugandy. W Ugandzie podobnie – część wysiadła, samolot został posprzątany, wsiedli nowi pasażerowie i polecieliśmy do Stambułu. Tam po kilku godzinach oczekiwania odlecieliśmy, już bardzo zmęczeni, do Warszawy. W Warszawie szybko było widać, że jesteśmy w Polsce: mokro, ciemno, zimno i depresyjnie…

Zdjęcie 37. Autor na tle jeziora Ruhondo. 

Podsumowując, Rwanda jest najlepszym miejscem, aby w bezpieczny i komfortowy sposób poczuć Afrykę. Mamy tam parki narodowe pełne zwierząt, lasy deszczowe oraz góry i jeziora czy rzeki. Piękna zieleń i słońce powodują, że człowiek nie chce wracać do szarej rzeczywistości.

Zdjęcie 38. Dla Kasi i Mateusza to była przygoda życia, oby tak dalej. 

Etiopia – pomiędzy stereotypami a rzeczywistością 

Opracowanie: Krzysztof Danielewicz 

W niniejszym materiale mam przyjemność podzielić się swoimi wrażeniami z podróży po Etiopii, zrealizowanej w dniach 21.12.2018–03.01.2019. Zanim przejdę do jej opisu, warto powiedzieć kilka słów na temat samego kraju. Etiopia to oficjalnie Federalna Demokratyczna Republika Etiopii, dawniej Abisynia – państwo położone we wschodniej Afryce. Od południa graniczy z  Kenią, na zachodzie  –  z Sudanem i Sudanem Południowym, na wschodzie – z Dżibuti i Somalią, a na północnym wschodzie – z Erytreą. Etiopia jest federalną republiką parlamentarną. Na czele państwa stoi prezydent, który sprawuje głównie funkcje reprezentacyjne. Pracami rządu kieruje premierAbiy Ahmed Ali. Powierzchnia Etiopii wynosi 1 127 127 km2,natomiast liczba ludności – 81,28 mln mieszkańców.  

Na wstępie muszę zaznaczyć, że przed wyjazdem do Etiopii nie miałem żadnej wiedzy na temat tego kraju, poza pochodzącymi z dzieciństwa informacjami telewizyjnymi na temat ogromnego głodu w tym kraju, związanego z suszą w latach 70. XX wieku. Wiedziałem też, że kiedyś polskie zakłady URSUS sprzedawały na tamtejszy rynek swoje produkty, zresztą z sukcesami, i że obecnie trwają próby powrotu.  

W stolicy Etiopii wylądowałem 21 grudnia w nocy około godz. 22.00. Po odebraniu bagażu musiałem zakupić wizę, za która zapłaciłem 50 dolarów. Kolejka oczekujących była długa, ale po otwarciu kilku kolejnych okienek szybko się przesuwała. Urzędnicy zabierają paszport i wyrabiają wizę – nie trzeba niczego samodzielnie wypisywać. Następnie należy się udać na tył boksu, gdzie oddaje się paszport do okienka bankowego i płaci za wizę, tam znajduje się nasz paszport, który po opłaceniu wizy jest nam zwracany. Warto jeszcze na lotnisku wymienić dolary czy euro na lokalną walutę, ponieważ zanim poznamy okolice hotelu i system wymiany, nie będziemy mieli czym płacić. Kurs to około 28 birr za jednego dolara. Niestety, stan banknotów etiopskich w znacznej części jest opłakany, są one po prostu bardzo zniszczone i brudne. W Polsce połowa z nich zostałaby natychmiast wymieniona przez bank na nowe.  

Po wyjściu z sali przylotów z wizą i lokalną walutą szukałem osoby z moim nazwiskiem, która zgodnie z mailem otrzymanym z hotelu Kaleb miała na mnie czekać. Nikogo takiego nie widziałem, ale kilka osób, które zauważyło, że kogoś szukam, zaproponowało mi pomoc. Po uzyskaniu odpowiedzi wskazali mi jeden z wielu małych boksów z napisem Kaleb Hotel. Pokój w tym czterogwiazdkowym hotelu zarezerwowałem poprzez Booking.com za cenę 60 dolarów za dobę. Na terenie sali przylotów nie było żadnych restauracji czy punktów usługowo-handlowych, znajdowało się natomiast wiele małych boksów z nazwami hoteli oraz punkt informacji turystycznej, gdzie otrzymałem za darmo bardzo dobrze wykonaną i kolorową mapę Etiopii. Następnie zająłem miejsce w moim małym boksie, gdzie niestety nikogo nie było. Po chwili zapaliłem światło i ku mojemu zdziwieniu, nie wiedząc skąd, pojawiła się w boksie młoda kobieta. Jak się okazało, spała na podłodze i kiedy zapaliłem światło, obudziła się i wstała – sytuacja była bardzo zabawna. Pani ta zaprowadziła mnie jakieś 200 metrów od lotniska na parking, gdzie był samochód, który mnie i inne osoby zabrał do hotelu.  

W hotelu obsługa szybko przejęła moje bagaże, niestety był mały problem z moim pokojem, który nie został zwolniony na czas, ponieważ rodzina z Nigerii przedłużyła sobie pobyt. Zaprowadzono mnie do pokoju, który niestety nie został posprzątany, kolejny był dla palących, dopiero trzecia próba była do zaakceptowania. Zostałem przeproszony i poinformowany, że jutro przeniosę się do mojego pokoju docelowego. Następnego dnia zgodnie z umową został mi zaproponowany bardzo ładny pokój, taki jak na zdjęciu w Booking.com. Poza małymi problemami z armaturą sanitarną reszta była ok. Pomimo czterech gwiazdek, porównując do polskich hoteli, oceniłbym go na nie więcej niż  2,5–3 gwiazdki. 

Kaleb Hotel leży w dzielnicy Bole w centrum miasta. Okolica została mi polecona przez znajomego, za co jestem mu bardzo wdzięczny, ponieważ w pobliżu znajdowało się wiele dobrych sklepów, restauracji czy hoteli, nie musiałem więc korzystać z taksówek. Zresztą, tak jak wspominał znajomy, lepiej brać taksówki zielono-żółte, które są w miarę nowe, za to unikać granatowych, głównie ład, które w większości mają ponad 40 lat i są w opłakanym stanie. Korzystałem z jednych i drugich i potwierdzam tę opinię. W rejonie tym znajduje się także wiele placówek dyplomatycznych, w tym Ukrainy około 200 metrów od hotelu.  

Pierwsze trzy dni poświęciłem na rozpoznanie Addis Abeby, głównie dzielnicy Bole. Planowałem szybko znaleźć biuro turystyczne lub przewodnika, z którym mógłbym się udać w inne rejony Etiopii. Każdego dnia zapuszczałem się w coraz dalsze ulice Bole, zataczając koła, aby się nie zgubić. Większość ulic nie posiada swoich nazw. Biorąc taksówkę, należy opisać miejsce docelowe, np. obok takiego czy innego hotelu lub restauracji. 

Zdjęcie 1. Rejon dzielnicy Bole w Addis Abebie.
Zdjęcie 2. Rejon dzielnicy Bole w Adis Abebie.

Jeszcze w Polsce dostałem informację, że w moim rejonie znajduje się bardzo dobra restauracja Habesha, w której serwują kuchnię lokalną, można także posłuchać tradycyjnej muzyki etiopskiej i zobaczyć tańce. Po uzyskaniu informacji od obsługi hotelu na temat jej lokalizacji odwiedziłem ją i zjadłem tam swój pierwszy etiopski tradycyjny obiad – pokrojone mięso z jagnięciny, podane na cienkim, tradycyjnym etiopskim cieście/chlebie, zwanym indżera. Jak się później okazało, chleb ten jest podawany praktycznie do każdej etiopskiej potrawy. Generalnie w Etiopii je się rękoma, urywa się kawałek indżery i za jej pomocą chwyta mięso czy warzywa, wkładając wszystko do ust. Chociaż wiedziałem, że należy uważać na ostrość potraw, i tak byłem nią bardzo zdziwiony. W pewnym momencie myślałem nawet, że nie będę w stanie dokończyć obiadu. Dowiedziałem się także, że muzyka i tańce są codziennie od godziny 19.30. W związku z powyższym postanowiłem jeszcze tego samego dnia wrócić do restauracji i spędzić czas w sposób bardzo kulturalny. Zarezerwowałem stolik i kontynuowałem rekonesans dzielnicy Bole.  

Zdjęcie 3. Pierwszy tradycyjny etiopski obiad w restauracji Hebesha

Pierwsze wrażenia były bardzo pozytywne. Nie spodziewałem się przed wyjazdem, że zobaczę tyle nowoczesnych budynków na styl europejskim. W oczy rzucało się jednak wiele niedokończonych budynków, co – jak się później okazało – wynikało z korupcji. Budynki były budowane do pewnego momentu, następnie okazywało się, że środki na dokończenie zostały zdefraudowane.  

Zauważyłem także, że przed każdym wejściem do restauracji, banku czy większego marketu była ochrona, która przeprowadzała kontrole bezpieczeństwa, nakazywała otwieranie toreb. W części hoteli czy banków stały także skanery bezpieczeństwa. W bardzo złym stanie jest niestety większość chodników, co utrudnia przemieszczanie się. Jednak człowiek szybko przywyka do warunków, wystarczy nie porównywać i nie oceniać, jest jak jest. Inny kraj, inna sytuacja i warunki. Widać oczywiście wiele osób biednych, ale żebraków nie było wielu. Spacerując po ulicach, czuje się ogromną energię, mnóstwo młodych ludzi, bardzo ładnie ubranych. Osób o jasnym kolorze skóry jest niewiele. Spacerując samemu ulicami, nie czuje się specjalnego zainteresowania, nie czuć też żadnego zagrożenia, policja jest obecna, jak w przypadku krajów europejskich.

Wieczorne wyjście do restauracji Habesha było rewelacyjną decyzją. W przeciwieństwie do wielu tego typu miejsc w innych krajach, gdzie zespoły po zagraniu czy zatańczeniu jednego czy dwóch utworów robią sobie przerwę, tutaj występy trwały dwie i pół godziny bez przerwy. W czasie, gdy zespół taneczny zmieniał stroje, występowała solistka, która pięknie śpiewała. Przy okazji poznałem rodzinę etiopską, która siedziała obok mnie z małą córeczką. Mężczyzna był właścicielem firmy szyjącej ciuszki dla dzieci. Otrzymałem od niego przy okazji kartę telefoniczną, której mogłem używać po doładowaniu. Odnośnie do restauracji, to okazało się, że posiada ona dwa zestawy menu, tańszy w ciągu dnia i droższy wieczorem, dodatkowo do rachunku dopisują 50 birr za słuchanie muzyki. Na sali były setki osób z całego świata, atmosfera rewelacyjna, ludzie bardzo przyjacielscy. Nawet wzrokiem można było zbudować pozytywne relacje, co udało mi się zrobić z jedną miłą Chinką i jej partnerem Etiopczykiem. Wychodząc, objęli mnie, jakbyśmy się przyjaźnili od lat. Z małżeństwem, które siedziało obok mnie, miałem okazję napić się żółtego napoju, który – jak się później okazało – nazywał się tedż (tej) i był tradycyjnym napojem wyrabianym z miodu bądź ze zboża, niezbyt mocnym, pitym zawsze w charakterystycznych szklankach przypominających szklane kule wydłużone z jednej strony do postaci szyjki, coś na wzór naczynia laboratoryjnego – kolby. Restaurację opuściłem po godz. 22.30, pomimo że była noc, droga powrotna do hotelu w nocy nie powodowała we mnie dyskomfortu. 

Zdjęcie 4. Napój alkoholowy tedż gotowy do spożycia.
Zdjęcie 5. Wnętrze restauracji Habesha w stolicy w trakcie występów.
Zdjęcie 6. Występ zespołu w restauracji Habesha.

Na drugi dzień po wylądowaniu skontaktowałem się także z Polką, która mieszka w Addis Abebie od 13 lat razem z mężem Etiopczykiem, synem małżeństwa Polki i Etiopczyka. Telefon uzyskałem od mojego znajomego, przyjaciela wspomnianej rodziny. W trakcie rozmowy telefonicznej, na którą Pani Karolina czekała, zostałem zaproszony na wigilię do ich domu. Z przyczyn oczywistych upewniłem się czy to nie będzie problem, ponieważ nawet się nie znamy. Zostałem zapewniony, że jestem mile widziany, a dodatkowo na wigilii będą obecni także przyjaciele i znajomi przyjaciół, i że będzie bardzo międzynarodowo.  

24 grudnia spotkałem się jeszcze z pracownikiem firmy turystycznej, mającej siedzibę w Kaleb Hotel, który – jak się okazało – jest jej właścicielem. W trakcie rozmowy otrzymałem kilka wariantów wycieczek jedno-, dwudniowych wraz z cenami. Nazwy danych miejsc mówiły mi niewiele, ponieważ nie miałem czasu przygotować się do zwiedzania Etiopii przed wyjazdem. Podkreśliłem jednocześnie, że mniej jestem zainteresowany zwiedzaniem kościołów czy muzeów, a bardziej ludźmi, przyrodą i kulturą. Zawsze wychodziłem z założenia, że aby poznać dany kraj, należy przede wszystkich spróbować jedzenia, alkoholu i posłuchać muzyki. Te trzy rzeczy najwięcej mówią o ludziach. Nie dokonałem od razu wyboru, materiały zabrałem ze sobą do przemyślenia i dyskusji z Karoliną i Jakubem w trakcie wigilii. 

Bez wchodzenia w szczegóły muszę przyznać, że była to najciekawsza wigilia w moim życiu. Siedziałem przy stole z obcymi ludźmi w stolicy Etiopii, obok stała choinka, leciały polskie kolędy, były polskie potrawy a przy stole siedzieli obywatele Polski, Włoch, Etiopii, Niemiec i Madagaskaru, oczywiście różne małżeństwa mieszane. Dodatkowo mówiono przynajmniej siedmioma – ośmioma językami obcymi. Obok mnie siedział przesympatyczny przyjaciel rodziny Niemiec o imieniu Rajmund, który na co dzień jest wicedyrektorem szkoły średniej w Niemczech, uczy muzyki oraz matematyki. Urodził się i wychował w Etiopii i kocha ten kraj. Pokazując zdjęcia, opowiadał o pięknych północnych rejonach Etiopii. Dodatkowo ocenił ofertę Adisa, mówiąc, jak należy zmodyfikować trasę, aby była to udana wycieczka. 

Zdjęcie 7. Wnętrze restauracji Habir Ethiopia Cultural Restaurant. 

Po kilkudniowym włóczeniu się po stolicznych ulicach, kawiarniach i restauracjach, bardzo się cieszyłem na myśl o wyjeździe poza miasto. 25 grudnia ostatecznie ustaliłem z Adisem plan wycieczki, która miała przebiegać na południe kraju, trwać trzy dni i kosztować 360 dolarów. W cenie miało być wszystko poza drugim noclegiem i trzecim dniem wyżywienia. Przed samym wyjazdem nie znałem wszystkich szczegółów, wiedziałem tylko, że mam zobaczyć park narodowy, duże jezioro i tutejszych ludzi z różnych plemion. Szczerze mówiąc, jestem przekonany, że Adis też nie opracował wszystkich szczegółów, planując pewne kwestie doraźnie. Zauważyłem także, że mój plan poznawania ludzi i ich normalnego życia odpowiadał mu bardziej niż typowe objeżdżanie muzeów i kościołów.  

Wreszcie 26 grudnia wyjazd z Adisem poza miasto. Ciekawy był już sam wyjazd z miasta, który trwał bardzo długo, stolica liczy bowiem co najmniej 5 mln ludzi (oficjalnie 3 mln). Po drodze mijaliśmy gigantyczne osiedle mieszkaniowe w budowie, ciekawe było to, że nikt tam nie mieszkał, nie było widać także budowlańców. Prawdopodobnie kolejna ofiara defraudacji. Było to przynajmniej kilka tysięcy mieszkań w nowoczesnych blokach mieszkaniowych. Po drodze mijaliśmy nowoczesną linię kolejową wybudowaną przez Chińczyków, prowadzącą do portu w Dżibuti. Przez jakiś czas jechaliśmy autostradą także wybudowaną przez Chińczyków. Ciekawe jest to, że opłata za autostradę naliczana jest nie od liczby przejechanych kilometrów, a od czasu pobytu na niej, a dodatkowo nie ma limitu prędkości. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać śmieszne, jednak, jeżeli spojrzymy na stan techniczny wielu etiopskich pojazdów, to nasze postrzeganie tego faktu się zmienia. Taki system poboru opłat zniechęca do wjeżdżania na drogę starych samochodów, których stan techniczny jest niepewny, a ewentualna awaria może spowodować zablokowanie drogi.  

Po około godzinie dojeżdżamy do pierwszego większego miasta o nazwie Debre Zeit lub Bishoftu. Wokół miasta jest kilka jezior, pozostałości po kraterach wulkanów. Adis zatrzymał samochód przed jednym z hoteli, którego nazwa to Pyramid Hotels&Resorts. Hotel został zbudowany na zboczu stromego stoku prowadzącego do jeziora. Powiedzieć hotel, to jakby nic nie powiedzieć. Wspaniale wyposażony czterogwiazdkowy hotel – spa, o standardzie naszych czterech-pięciu gwiazdek. Dane hotelu to: Pyramid Hotels&Resorts, tel. +251-114-331-555, +251-930-107-551/52, mail: shekinfu@gmail.com, gm@piramidresorthotel.com, www.pyramidresortet.com, nazwisko głównego menagera: Shewanch Kinfu (mówi po angielsku). Hotel, jak widać na zdjęciach, posiada absolutnie wszystko, aby spędzić miło czas, podziwiając piękne widoki, w tym: basen, saunę, pokój masażu, sale konferencyjne, pokój zabaw dla dzieci, kino, siłownię, internet bezprzewodowy. Bardzo smaczna kuchnia, czego miałem okazję popróbować podczas śniadania, na które zostałem zaproszony. 

Widoki z tarasu widokowego na jezioro są niewiarygodnie uspakajające. Obsługa bardzo profesjonalna na każdym kroku, cena za najtańszy pokój standardowy zaczyna się od 87 dolarów (poniedziałek – czwartek) do 109 (piątek – niedziela), cenę można negocjować przy większej liczbie dni pobytu. Najdroższy pokój to analogicznie 164 dolary i 197 dolarów. W zależności od dnia tygodnia cena może ulegać nieznacznej modyfikacji. Obok hotelu trwały prace budowlane nad drugą częścią hotelu o standardzie pięciu gwiazdek. Muszę podkreślić, że po obejrzeniu tego hotelu miałem poczucie zmarnowania przynajmniej dwóch dni, podczas których przebywałem w Addis. 

Zdjęcie 8. Widok z tarasu hotelu Pyramid na jezioro.
Zdjęcie 9. Wnętrze restauracji hotelu Pyramid.
Zdjęcie 10. Wnętrze pokoju hotelu Pyramid.
Zdjęcie 11. Basen hotelu Pyramid.

Po zjechaniu z autostrady i opuszczeniu miasta Bishoftu krajobraz zaczął się stopniowo zmieniać na bardziej rolniczy. Dominował widok skromnych, głównie okrągłych domów rolników. Co jakiś czas mijaliśmy większą wieś ze straganami przy drodze lub mniejsze miasteczko. Jeżeli chodzi o przyrodę, to dominowały akacje oraz osiołki, służące do transportu głównie wody. Zresztą problem z dystrybucją wody jest w Etiopii jednym z zasadniczych problemów. Według opinii moich rozmówców, nawet jeżeli ktoś wybuduje studnie, to cała jej infrastruktura z automatu staje się własnością państwa, a za wodę trzeba płacić. Bardzo często po drodze można było spotkać naturalne zbiorniki wodne, w których w tym samym czasie poiły się zwierzęta, kobiety prały odzież, a inne osoby nabierały wodę do picia. Adis stwierdził, że to normalna praktyka. Bardzo często do oczyszczania wody używa się liści drzewa przypominającego baobab. Liście te dynamicznie miesza się z wodą, a ich zadaniem jest absorbcja części zanieczyszczeń wody. Następnie pojemnik z wodą odstawia się na jakiś czas, zanieczyszczenia opadają, a woda staje się zdatna do picia. Przez całą drogę widać było także linie energetyczne, które według Adisa łączą tylko większe miasta, pomijając wsie. Zresztą nagłe wyłączenia prądu były praktyką powszechną nawet w stolicy. Większość hoteli czy restauracji posiadała swoje agregaty. Na każdym kroku było widać zwierzęta hodowlane, krowy, kozy i owce. Raz na jakiś czas można było spotkać także duże stada wielbłądów, co robiło ogromne wrażenie.  

Zdjęcie 12. Rolnik w trakcie młócenia zboża.

Pierwszy przystanek zrobiliśmy obok rolnika, który przy pomocy wołów młócił zboże, z którego robi się indżere. Młócenie zboża przy wykorzystaniu wołów pokazuje, na jakim poziomie zatrzymało się rolnictwo, aczkolwiek widziałem także traktory Lamborgini i New Holland. W trakcie młócenia zboża krowom wiązano pyski, aby nie podjadały w trakcie pracy. Obok suszyło się krowie łajno, wykorzystywane jako opał. 

Zdjęcie 13. Widoki w trakcie jazdy na południe.

Kolejny przystanek to targ rybny koło jeziora Koka. Targ rybny to dużo powiedziane. Znajdowało się tam kilka miejsc, gdzie kilkuletni chłopcy sprawiali ryby, stoiska z pomidorami i cebulą oraz arbuzami. Kilka metrów dalej stało kilkadziesiąt ogromnych ptaków marabu, które cały czas trzymały się blisko ludzi. Ciekawe, że gdy chciałem podejść blisko, natychmiast się odsuwały, utrzymując bezpieczny dystans. Podobno ptaki te cały czas towarzyszą rybakom, wskazując ławice ryb – z drugiej strony mogą oczekiwać resztek ryb po sprawieniu. Współpraca ta układa się podobno bardzo dobrze i nikt nie robi krzywdy tym ptakom. Robienie im zdjęć wywoływało u Etiopczyków uśmiech i brak zrozumienia, dla nich to takie oczywiste… 

Zdjęcie 14. Widoki w trakcie jazdy na południe.
Zdjęcie 15. Targ rybny i chłopcy przy pracy. 

W trakcie, gdy ja zachwycałem się widokami, Adis zakupił arbuza za cenę 25 birr oraz duży worek pomidorów i worek cebuli, za łączną kwotę 140 birr. Stwierdził, że to się przyda w trakcie wizyty we wioskach: dając to tubylcom, będziemy mogli robić zdjęcia i zwiedzać zagrody. Po drodze zostaliśmy jeszcze zatrzymani przez policję i przeszukano nasz samochód – jak powiedział Adis – w poszukiwaniu broni czy nieoclonych towarów z Kenii.  

Zdjęcie 16. Autor na tle grupy marabutów.

Około południa zatrzymaliśmy się w lokalnym hotelu Masarat na obiad. Zjedliśmy tam smaczną rybkę w kawałeczkach, napiliśmy się pysznej kawki etiopskiej oraz piwa. Lokalne marki piwa są bardzo dobre, jak np. st’George, habesha czy abadel. Ceny wahają się w granicach 30 birr. Nauczony doświadczeniem misyjnym po każdym posiłku, przede wszystkim mięsnym, przepijałem kilkoma łykami wódki. W Etiopii moim alkoholem medycznym… był lokalny gin Baro’s, w smaku średni, ale nie bolała po nim głowa… no i jeszcze żyję… Wchodząc na teren hotelu, ukłoniłem się kilku osobom, już siedzącym w ogródku. Wystarczy się uśmiechnąć, ukłonić, położyć rękę na sercu i natychmiast ma się ludzi po swojej stronie. W przypadku takiego łysego faceta jak ja… to bardzo ważne, aby pokazać, że jestem przyjacielem. Bez względu na to, gdzie jesteśmy i czy znamy język lokalny czy nie, pewne gesty są uniwersalne, tzn. uśmiech, łagodne spojrzenie i życzliwość w oczach. Do takich państw jak Etiopia nie można jechać i porównywać wszystkiego do warunków polskich. Zresztą, gdzie jest napisane, że nasze rozwiązania są lepsze od innych. Zawsze wychodzę z założenia, że podróżuję po innych państwach, aby obserwować, pytać, uczyć się i poszerzać horyzonty. Dwutygodniowa wycieczka do Etiopii daje więcej niż przeczytanie o niej książki o objętości 1000 stron. 

Kolejnym przystankiem była wieś, gdzie miałem okazję pograć z etiopskimi chłopcami w siatkówkę. Jeden z chłopców trzymał siatkę, siedząc na drzewie, a reszta łącznie ze mną grała w siatkówkę. Oczywiście staraliśmy się grać zgodnie z zasadami na trzy. Piłka niestety nie była najlepszej jakości. Była to zniszczona piłka wypchana kawałkami szmat i folii, ale nie przeszkadzało nam to dobrze się bawić. Nie wiedziałem, czy ja byłem dla nich większą atrakcją, czy oni dla mnie. Ostatni przystanek tego dnia to wizyta w rezerwacie przyrody, gdzie mogłem zobaczyć na wolności strusie afrykańskie, antylopy i dziki afrykańskie. Rezerwat nie był jakiś wielki, ale i tak możliwość zobaczenia tych zwierząt w otoczeniu akacji i w pełnym słońcu, na wolności, robiła wrażenie. 

Zdjęcie 17. Autor w trakcie gry w siatkówkę z etiopskimi dziećmi.
Zdjęcie 18. Autor w parku narodowym.

Po drodze około 17.00 zostaliśmy zatrzymani przez policję drogową, która chciała odebrać Adisowi prawo jazdy i tablice rejestracyjne. Okazało się, że turyści nie powinni podróżować po Etiopii po godzinie 17.30. Ostatecznie Adis „dogadał” się z policjantami, chociaż ryzyko zakończenia podróży gdzieś w polu było duże. Zresztą policjant miał już w ręku kilka tablic rejestracyjnych, najpewniej odebranych innym kierowcom. Według Adisa przepis jest martwym zapisem i nie zamierza on kończyć podróży w czasie, kiedy jest najlepsze światło do robienia zdjęć. Może po prostu policjanci na koniec dnia chcieli sobie dorobić… tego już się nie dowiem. 

Pierwszą noc spędziliśmy w dużym mieście Halaba, cena za pokój 600 birr. W pierwszym hotelu, w którym Adis planował nocleg, nie wpuszczono nas, ponieważ nocowali tam jacyś ważni politycy. Kilkaset metrów dalej był kolejny hotel, w którym ostatecznie zatrzymaliśmy się na noc. Kiedy dojechaliśmy, było już ciemno, a temperatura bardziej zachęcała co spaceru i piwka w barze niż do spania. Kiedy oglądałem pokój, zauważyłem, że nie ma tam moskitiery, a dodatkowo okno w łazience było otwarte. Poprosiłem kolegę z obsługi o jego zamknięcie, ale było to technicznie bardzo trudne. Przez chwilę nawet utrzymywałem go na rękach, aby mógł je spokojnie zamknąć, ale i to się nie udało. Było to o tyle istotne, że teren ten był niżej położony niż stolica Etiopii i istniało ryzyko malarii. Musiałem też zabić kilka już obecnych w pokoju komarów. Na koniec stwierdziłem, że nie ma co panikować, skoro i tak nic nie mogę zrobić, więc należy się dobrze wysmarować sprayem na komary. Po wypakowaniu plecaka udaliśmy się z Adisem na kolację, do lokalnego baru pełnego tubylców. Po zjedzeniu mięsa i indżery przepiłem zwyczajowo etiopskim ginem i wróciliśmy do hotelu. Wracając, namówiłem Adisa, abyśmy wzięli taksówkę – tzw. tuk-tuka, czyli trzykołową taksówkę rodem z Indii. Zawsze chciałem się tym przejechać, za podróż około dwóch kilometrów zapłaciłem 20 birr.  

Zdjęcie 19. Hotel Abebe Zaleke w Sodo.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w hotelu Abebe Zaleke  International Hotel Wolaita Soddo. Nazwisko managera to Daniel Lakew, tel. do hotelu +251912236839, +251115574255, +251118685728, e-mail info@abebezelekeinternationalhotel.com, strona internetowa: www.abebezelekeinternationalhotel.com. Bardzo duży i ładnie położony hotel, odwiedzany w dużej części przez pracowników ONZ, którzy pracowali niedaleko. Dodatkowo należy zwrócić uwagę na pyszną kuchnię, wyśmienitą kawę i trudny do opisania przepyszny smak soku z mango. 

Wcześniej wjechaliśmy zostawić rzeczy w hotelu, gdzie mieliśmy spędzić drugą noc, tj. Lewi Hotels and Resort, tel. +251-461-808-080, +251-930-280-000, e-mail: info@lewihotelandresort.com, tel. do recepcji: +251-930-278-980. Hotel znajdował się na górze dominującej nad miastem Sodo, składał się z restauracji i czterech rzędów równoległych apartamentów o standardzie czterech gwiazdek. Z terenu hotelu był przepiękny widok na całe miasto. Przyznaję, że standard czterech gwiazdek w tym przypadku był zaniżony. Nigdy wcześniej nie miałem przyjemności spać w tak luksusowych warunkach. Pokój i łazienka były ogromne, wszystko dopracowane w najmniejszym calu, jacuzzi w łazience, przy łóżku szafki z całym systemem elektronicznego sterowania światłem… i wszystko za 60 dolarów. 

Zdjęcie 20. Hotel Lewi w Sodo i widok na miasto.
Zdjęcie 21. Pokój Hotelu Lewi w Sodo.

Po zjedzeniu śniadania udaliśmy się w dalszą trasę. Po drodze mijaliśmy m.in. miasto Szaszamene, znane z tego, że w jego okolicach na jednej z większych działek zamieszkują rastamanie, wyznawcy ruchu religijnego rastafari, który narodził się na Jamajce, uznający Etiopię za ziemię obiecaną. Jednym z wyznawców ruchu był Bob Marley, głównie za sprawą swojej żony Rity. Rita z kolei została wyznawczynią religii pod wpływem wizyty cesarza Etiopii Hajle Syllasje Ina Jamajce w Kingston w kwietniu 1966 r. Filozofia i styl życia wyznawców ruchu charakteryzuje się m.in. wegetarianizmem, przestrzeganiem diety czy zapuszczaniem dreadów. Od 1968 r. Marley brał udział w corocznych spotkaniach nocnych, podczas których rastamani wspólnie się modlili przy akompaniamencie bębnów, upamiętniając wizytę cesarza na Jamajce. 

Zdjęcie 22. Miejsce wyznawców ruchu rastafari w Szaszamene.

Na początku lat siedemdziesiątych Marley znalazł się pod wpływem nowo powstałego odłamu ruchu rastafari – Dwunastu Plemion Izraela. Ideologia ta zakładała podział wyznawców według miesiąca urodzenia na dwanaście grup (inaczej „plemion”, od dwunastu synów Jakuba). Podobnie jak większość rastamanów, Marley był zwolennikiem używania marihuany jako sakramentu. Według Adisa osoby zamieszkujące na tej działce w dalszym ciągu żyją zgodnie z tymi zasadami, a policja nigdy w niczym im nie przeszkadza. 

Duże wrażenie zrobił na mnie także dom nieformalnego króla plemiona Wolaita. Plemię zamieszkuje głównie tereny wiejskie i liczy około 2,5 mln. ludzi. Po drodze można było zauważyć bardzo długie kolejki po paliwo lub zamknięte stacje benzynowe. Według Adisa pod koniec miesiąca to typowe zjawisko, wynikające z plotek o podwyżkach paliwa. Stacje benzynowe mają paliwo, ale go nie sprzedają, bo czekają na nowy miesiąc w nadziei na uzyskanie lepszej ceny. Sami musieliśmy kupować paliwo na czarnym rynku, płacąc około 37 birr zamiast 27. Po drodze zakupiliśmy także banany od ludzi sprzedających przy drodze. Za dziewięć bananów zapłaciłem 10 birr. 

Zdjęcie 23. Dom nieformalnego króla plemiona Wolaita. 
Zdjęcie 24. Wypalanie czajników do przygotowywania tradycyjnej kawy etiopskiej.

Głównym miastem docelowym, w którym miałem poznać lokalne zwyczaje i zwiedzić rynek, było miasteczko Gesuba. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy małym domku, którego właścicielka wytwarzała różne przedmioty z gliny, w tym dzbanki do kawy. Wytwarzała je całkowicie ręcznie bez żadnego koła garncarskiego, formując je rękoma. Co ciekawe, zawsze były one idealnie okrągłe, a czas wytwarzania jednego to nie więcej niż 10 minut. Następnie wypalała je na zewnątrz budynku, opalając ogień krowim łajnem – pełna ekologia. Jestem szczęśliwym posiadaczem jednego z nich.  

Kolejny przystanek to wioska Wachiga, gdzie odwiedziliśmy lokalny punkt szczepień oraz zrobiliśmy wiele ciekawych zdjęć. We wsi miałem możliwość prześledzić cały proces powstawania domów, które są budowane przy wykorzystaniu tylko drewna i błota. Drewno pochodzi ze specjalnego drzewa, którego nie zjadają termity, dzięki czemu domy są trwałe. Zaprawa to mieszanina błota, trawy i specjalnego oleju, dzięki czemu po wyschnięciu domy są bardzo trwałe i nie rozpuszczają się pod wpływem ulewnych deszczów. 

Zdjęcie 25. Autor z mieszkańcami wsi Wachiga.

Niestety dachy nie są już budowane z trawy, a układana jest blacha falista, która strasznie szpeci zabudowę wiejską w Etiopii, a dodatkowo nagrzewa powietrze wewnątrz. Ludzie wszędzie bardzo mili i chętni do pozowania do zdjęć. Na zakończenie wizyty we wsi zaproponowałem Adisowi, że może zostawię jakieś pieniążki w lokalnym sklepie, a sklepikarz poczęstuje dzieci słodyczami. Adis stwierdził, że to nie ma sensu i lepiej kupić zeszyty, które następnie nauczyciele rozdadzą lokalnym sierotom. Dokładnie tak zrobiliśmy, a zakupione zeszyty zanieśliśmy do szkoły. 

Chwilę później zatrzymaliśmy się jeszcze przy tradycyjnym afrykańskim okrągłym domu, ponieważ bardzo chciałem mieć przy nim zdjęcie i zobaczyć, jak ludzie żyją wewnątrz. Po przywitaniu się z mieszkańcami i wymianie uprzejmości bez problemu zaproszono nas do środka. Wnętrze domu bardzo skromne, a dużym zaskoczeniem były dla mnie zagrody z krowami w domkach. Pomieszczenie gospodarcze od mieszkalnego było oddzielone tylko plecioną ścianą. Ciekawe było to, że pomimo obecności zwierząt wewnątrz nie wyczuwało się tam żadnego przykrego zapachu. 

Zdjęcie 26. Technologia budowy domów.
Zdjęcie 27. Tradycyjny okrągły dom etiopski zbudowany tylko z naturalnych materiałów.

W końcu dotarliśmy do Gesuba, gdzie spędziliśmy całe popołudnie i wieczór. Wizytę zaczęliśmy od odwiedzin u bardzo dobrego, według Adisa, krawca, gdzie musiałem naprawić swoje ulubione spodnie. Zostały zniszczone podczas upadku w trakcie robienia zdjęć dnia poprzedniego. W czasie, gdy krawiec sprawiał się ze zleceniem, my spędziliśmy czas w lokalnym barze, gdzie podawano m.in. typowe dla Etiopii surowe mięso. Pijąc piwo, rozmawialiśmy z lokalną ludnością oraz kolegą Adisa, który jest właścicielem punktu sprzedaży drewna. Nie muszę kolejny raz przypominać, że wszyscy byli serdeczni, otwarci i przyjacielscy.  

Spotkaliśmy tam m.in. chłopca o imieniu Degudansa, który mieszkał na ulicy. W trakcie rozmowy Adis włożył mu do buzi kawałek mięsa, co nie jest niczym dziwnym w Etiopii. Później w trakcie rozmowy okazało się, że chłopiec do niedawana handlował fasolą, interes jednak nie wypalił, bo – jak to określił Adis – chłopak przejadł swój kapitał. Okazało się, że handlując fasolą, był głodny i co chwilę podjadał sprzedawany towar i w konsekwencji przejadł wszystko. W związku z powyższym zrzuciliśmy się z Adisem i daliśmy chłopakowi 110 birr. Adis udzielił mu jednak wcześniej instruktażu, że za 30 birr ma sobie wynająć mieszkanie, które kosztuje 15 birr na miesiąc, za kolejne 50 – kupić towar na handel, a resztę ma wydać na jedzenie. Obiecał, że jak wrócimy następnym razem, to sprawdzi rezultaty. Jeżeli sobie poradzi, to mu dołoży kolejną sumę. Było to bardzo miłe, a u chłopaka w oczach widać było radość i łzy.  

Zdjęcie 28. Wnętrze baru w Gesuba, z mojej lewej strony mój przewodnik Adis i jego kolega.
Zdjęcie 29. Chłopiec o imieniu Degudansa.

Po odebraniu spodni pojechaliśmy kilka ulic dalej do małego zaprzyjaźnionego hotelu, gdzie miałem zobaczyć cały proces parzenia kawy po etiopsku. Parzeniem kawy w Etiopii zajmują się dzieci, więc i dla mnie kawę przygotowywały dwie dziewczynki i ich brat. Jedna z nich przyniosła zieloną kawę, którą na moich oczach wypaliła w garnku nad ogniem, następnie chłopak zmielił ją stalowym prętem w stalowej rurze. Tak przygotowana kawa została wsypana do specjalnego tradycyjnego czajnika, w którym znajdowała się gotująca już woda, i po czterech – pięciu minutach kawa była gotowa. W Etiopii kawę podaje się ze specjalnym suszem drzewa kadzidłowca, jednocześnie wrzucanym do specjalnego naczynia, na którym jest żar, który daje zapach przypominjący polskie kościelne kadzidło. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zakupił od gospodyni dokładnie tego czajniczka, w którym dzieci przygotowywały kawę. 

Zdjęcie 30. Zestaw do parzenia kawy.

Po wszystkim poszliśmy ponownie w rejon baru, gdzie w tym czasie zgromadziły się setki osób, które przybyły z okolicznych wsi na targ. Było to bardzo ciekawe doświadczenie – widzieć tych wszystkich ludzi, towary, którymi handlowali, oraz te cudowne kolory. Magia… Bez problemu wszędzie mogłem robić zdjęcia, a ludzie byli bardzo sympatyczni. Dzieci trochę przeszkadzały, ale Adis co chwile je rozganiał. Miałem m.in. okazję spróbować trzciny cukrowej, która wcale nie jest mocno słodka, ale dla ludzi w Etiopii to jest słodycz. W drodze powrotnej do hotelu w Sodo zatrzymaliśmy się na kilka minut na innym targu, robiąc zdjęcia. Przez całą trasę widać było setki osób, które pieszo wracały z targu. Należało bardzo uważać, ponieważ ludzie przemieszczali się poboczami, a z oczywistych powodów droga nie była oświetlona, nie mieli oni też naturalnie kamizelek odblaskowych. 

Zdjęcie 31. Targowisko w Gesuba.

Kiedy wracaliśmy wieczorem do hotelu, terenu strzegł ochroniarz z kałasznikowem w ręku, więc spałem spokojnie. Wieczorem zjedliśmy jeszcze kolację i wypiliśmy kilka piw. W trakcie kolacji wyłączyli prąd, ale szybko można było usłyszeć agregaty prądotwórcze i prąd wrócił. Rano po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą podróż.  

Zdjęcie 32. Targowisko w Gesuba.

Po opuszczeniu hotelu udaliśmy się w kierunku północnym w kierunku jeziora Ziwey. Po drodze od razu zauważyłem wiele osób idących poboczem drogi w odświętnych strojach. Na moje pytanie, czy to jakieś święto, Adis odpowiedział, że w tych dniach odbywa się coś na wzór naszego odpustu, na cześć św. Gabriela. Święto trwa trzy dni i w tym czasie ludzie spędzają je razem na odpustach, świętując, dziękując za łaski i prosząc o kolejne, składając datki na rzecz kościoła, a wieczorem i nie tylko bawią się dobrze, popijając alkohol. Kilkanaście minut później dotarliśmy do jednego z takich miejsc. Po prawej stronie drogi znajdowała się nieduża polana, kościół, a za nim mały cmentarz. Adis zaproponował, żebyśmy się zatrzymali i zobaczyli z bliska, jak przebiega uroczystość. Ludzi wokół było tysiące i szybko ich liczba się zwiększała. Adis zakupił kilka świeczek, żebyśmy wyglądali na pielgrzymów, a nie na turystów, którzy tylko robią zdjęcia.  

Zdjęcie 33. Festyn z okazji dnia św. Gabriela.

Bliżej kościoła mnożyło się od małych, byle jakich straganów, gdzie sprzedawano różne produkty lub które służyły za małe bary. W jednym z nich się zatrzymaliśmy i Adis zakupił dwie „menzurki” tedżu oraz gotowaną fasolę. Widząc, że sprzedawca cały alkohol trzymał w wielkiej plastikowej beczce, z której zwykłym wiadrem plastikowym nalewał napój do stalowego czajnika, a następnie do „menzurek”, miałem wątpliwość, czy powinienem to pić. Adis powiedział, że mogę, ale tylko symbolicznie. Po kilku minutach siedzenia i wypiciu dwóch małych łyków zostawiliśmy alkohol i poszliśmy w stronę kościoła. Niestety, tłum niewiarygodnie gęstniał i w rejonie bramy stwierdziliśmy, że dalsze przepychanie nie ma sensu. Widziałem, jak obok bramy stali księża i zbierali ofiary, które ludzie rzucali na koc rozpostarty na ziemi. W zamian otrzymywali błogosławieństwo. Zdążyłem zrobić jeszcze kilka zdjęć nagrobków i osobom, które siedziały nieopodal jak na pikniku. Święto to trwa trzy dni i ci wszyscy ludzie przez cały ten czas tam siedzą, jedzą, piją i się bawią. Gołym okiem było widać, że jest to bardzo ważne dla nich święto, i to nie tyle religijnie, a społecznie. 

Po drodze mijaliśmy wiele ciekawych i różnorodnych domów. Adis oznajmił, że dotychczas odwiedziliśmy obszary zamieszkałe przez ludzi z takich plemion, jak: Arsi, Siedama, Halaba, Wolayta, Silte i Gurage. Duże wrażenie robą tradycyjne okrągłe i malowane, głównie przy wejściu, domy plemiona Silte.  

Zdjęcie 34. Malowane domy plemiona Silte.

Co jakiś czas widać na przemian małe kościoły i meczety. Dopiero przejeżdżając przez duże miasto Worabe, trudno byłoby nie zauważyć ogromnego meczetu ufundowanego przez Arabię Saudyjską. Widać też wielu muzułmanów w tradycyjnych strojach oraz kobiety z całkowicie zakrytymi ciałami, na wzór salafi z Arabii Saudyjskiej. Adis na ich widok nie krył zdenerwowania, twierdząc, że tego typu obrazy nie są typowe dla Etiopii.  

Zdjęcie 35. Meczet w Worabe.

Przejeżdżając przez jedną z większych miejscowości Worabe, musieliśmy ustąpić drogi pędzącej bardzo szybko karetce pogotowia (toyota terenowa). Około kwadrans później zobaczyliśmy tę samą karetkę całkowicie rozbitą na drzewie, a wokół wiele osób. Z tego, co widziałem, to raczej nikt nie przeżył, zastanawiałem się tylko, czy karetka jechała po pacjenta, czy z pacjentem.  

Kolejnym dużym miastem była Butajira – stolica rejonu ludzi Gurage. W mieście zrobiliśmy sobie przerwę na obiad. Wybraliśmy bardzo duży hotel Rediet, tel. +251461150803, +251912653030, kom. +251911994578, strona internetowa www.rediethotel.com, adres e-mail: rediethotel@gmail.com. Ceny pokoi: pojedynczy – 48 dolarów, dwójka – 69 dolarów, podwójny – 84 dolary. Hotel posiada pokoje, które mogą pomieścić ponad 50 osób, dodatkowo serwuje kuchnie europejską i tradycyjną. Można usiąść od strony ulicy na tarasie lub z tyłu za hotelem, gdzie znajduje się zadbany ogród i jest całkowity spokój. Widać było grupę turystów z Hiszpanii. Ceny w restauracji bardzo dobre: pieczona jagnięcina 198 birr, sałata 63 birr, kawa 14 birr, piwo Bedele Special 25 birr. 

Zdjęcie 36. Recepcja hotelu Radiet w Butajira.
Zdjęcie 37. Autor na tle fałszywego bananowca i papai. 

 Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy małej wsi, w której mieszkańcy zbierali na polu pomidory i cebule. Wszyscy pracowali tam wspólnie, a po zakończonym zbiorze uczciwie dzielili się plonami. Cena dużej skrzynki pomidorów na lokalnym targu to 250 birr. Spróbowałem pomidora i cebuli, pomidor nie zrobił wrażenia, za to cebula była smaczna i miała bardzo wyrazisty smak. Po drodze zauważyłem, że przy każdym domu rosną bananowce. 

Adis wyjaśnił i pokazał różnice pomiędzy bananowcem, który daje owoce, i tzw. fałszywym bananowcem, który owoców nie daje. Różnica w wyglądzie zewnętrznym polega głównie na tym, że fałszywy bananowiec ma bardzo długie i proste liście, ustawione wyraźnie pionowo wobec pnia. Fałszywe bananowce, pomimo tego, że nie dają owoców, są bardzo pożyteczne. Każdy szanujący się dom musi takie drzewa posiadać, inaczej rolnik uznawany jest za marnego gospodarza, a jego syn ma małe szanse na zainteresowanie u płci przeciwnej. Fałszywe bananowce są swego rodzaju polisą ubezpieczeniową na wypadek suszy. Roślina ta potrafi przetrwać nawet kilkuletnie braki wody, gromadzi ją bowiem sobie w dużych ilościach, a dodatkowo prawie każda jej część może być w taki czy inny sposób zjedzona. Miałem okazję zjeść chleb z tej rośliny, który ma postać twardego i płaskiego placka o grubości około 4 mm. W smaku specyficzny, niespecjalnie smaczny. Fragmenty fałszywego bananowca są także wykorzystywane do budowy domów, po zmieszaniu z glebą i trawą.  

Niedaleko od jeziora Ziwey teren zaczynał opadać, pojawiały się wielkie równiny porośnięte rzadkimi akacjami. Piękny widok, człowiek miał ochotę usiąść przy drodze i patrzeć w dal. 

Zdjęcie 38. Okolice Ziwey.

W końcu dojechaliśmy do miasta Ziwey i jeziora o tej samej nazwie. Po wykupieniu jednego z wariantów wycieczki po jeziorze za 860 birr popłynęliśmy w półtoragodzinny rejs. Muszę od razy nadmienić, że już sam dojazd do przystani był interesujący, wszędzie dużo ptaków, w tym na jednym z drzew kilkadziesiąt majestatycznych marabu. Etiopczyk, który sprzedawał nam bilety, był przy okazji przewodnikiem po jeziorze, mówił świetnie po angielsku. Rejon przystani był trochę zaniedbany, wszędzie leżały plastikowe butelki. Łódź stalowa, duża, napędzana silnikiem spalinowym. Z tego, co mówił Adis, mieliśmy zobaczyć hipopotamy, wiele ptaków i może aligatory. Po odbiciu od brzegu Adis oznajmił przewodnikowi, którego znał już od dłuższego czasu, że ma mi wszystko opowiedzieć. Jezioro, po którym płynęliśmy, ma 434 m2, 3 km długości i 20 km szerokości oraz 9 km głębokości. 

Zdjęcie 39. Marabuty odpoczywające na akacji w Ziwey.

Na jeziorze leży sześć wysp, z czego pięć jest zamieszkałych przez ludzi. Począwszy od największej, są to wyspy: Tulu Gudo, Sedecza, Galila, Debresina, Funduro. Ostatnia, szósta, to wyspa ptaków. Na wyspie Tulu Gudo znajduje się kościół, w którym według lokalnych wierzeń przez 72 lata, w IX w., była przechowywana Arka Przymierza. Ludność zamieszkująca wyspy to Zey, posiadają swój własny język Zaynya, mają swoją własną kulturę. Na dwóch wyspach, tj. Tulu Gudo i Sedecza, funkcjonują szkoły do szóstej klasy. Ludzie zajmują się głównie rybołówstwem i uprawą zboża tef, z którego wyrabia się indżerę. 

Kilkaset metrów od brzegu zobaczyliśmy duże stado pelikanów bujających się na falach, a kawałek dalej – kilkanaście odpoczywających na jeziorze hipopotamów. Generalnie było widać tylko fragment głowy i pleców, reszta ciała była zanurzona w wodzie. Dla kogoś, kto oglądał te zwierzęta tylko w zoo, jak w moim przypadku, oglądanie ich w naturalnych warunkach przyrody to niewiarygodne doznanie. Pływały w odległości około 800 m od brzegu. Gdy podpłynęliśmy na odległość około 50–60 m, jeden rzucił się w naszym kierunku, dając dwa duże susy. Natychmiast zmieniliśmy kierunek rejsu, a kolega hipopotam się uspokoił. Gdy staliśmy w ich pobliżu, co jakiś czas pojedyncze osobniki się zanurzały i wynurzały w innym miejscu. Nie było widać, aby były zaniepokojone, to raczej my musieliśmy uważać. 

Zdjęcie 40. Hipopotam z jeziora Ziwey.
Zdjęcie 41. Widok na jedną z wysp jeziora Ziwey.
Zdjęcie 42. Pelikany na jeziorze Ziwey
Zdjęcie 43. Stado ptaków na jednej z wysp jeziora Ziwey.

Jedną z możliwych opcji turystycznych, godną polecenia, związaną z tym miejscem, to wykupienie za kwotę 2400 birr (grupa do czterech osób) całodziennej wycieczki na wyspę Tulu Gudo. Wycieczka obejmuje wejście na największy szczyt na wyspie oraz zwiedzanie kościoła i muzeum. My podpłynęliśmy pod wyspę Galila, obok której jest wyspa ptaków. Po zachodzie słońca wyspa, zarośnięta i przypominająca bezludną, wygląda wspaniale i robi niesamowite wrażenie. Na jej brzegu odpoczywały setki, jak nie tysiące ptaków. Dopiero na sam koniec zobaczyliśmy małe stado kóz i jednego człowieka z oddali. Ciekawe było też to, że w trakcie rejsu po jeziorze nie przeszkadzały nam absolutnie żadne robaki, muchy czy komary. Po prostu fantastyczne połączenie ciszy i piękna. Wracając do brzegu, mogliśmy podziwiać piękny zachód słońca.  

Po zakończeniu rejsu została nam już tylko droga powrotna do Addis Abeby. Po drodze kolejny raz zabrakło nam paliwa i znowu trzeba było uśmiechnąć się do handlarzy. Dwukrotnie nasz samochód był także przeszukiwany przez policję w poszukiwaniu broni lub towarów z przemytu.  

Muszę przyznać, że były to najciekawsze trzy dni w moim życiu. Zawsze marzyłem o wyjeździe turystycznym do Afryki, takiej prawdziwej. Myślę, że gdyby nie mój roczny pobyt na misji w Mali, to nie odważyłbym się na prywatny, bez biura podróży, wyjazd do Etiopii. W ciągu trzech dni miałem okazję zobaczyć kilka plemion, posłuchać interesujących historii o ich zwyczajach i nauczyć się wielu ciekawych rzeczy. W zależności od potrzeb i upodobań bez problemu można znaleźć w tym kraju zarówno skromne, niedrogie hoteliki, jak i w pełni wyposażone hotele o europejskim standardzie. Przez ten krótki czas miałem okazję zobaczyć i podziwiać płaskie jak stół krajobrazy, jeziora powulkaniczne, rozległe jeziora, na których zamieszkują ludzie, rzeki, lasy, małe wioseczki i duże miasta.  

Na 30 grudnia zostałem zaproszony na niedzielny wyjazd z Karoliną i Jakubem poza stolicę do miasta, które już wcześniej widziałem, tj. Debre Zeit. Wyjeżdżając ze stolicy i jadąc fragmentem drogi ekspresowej, byliśmy świadkami zmasowanej kontroli pomiaru prędkości przez policję. Piszę: zmasowanej, bo proszę sobie wyobrazić około dwudziestu policjantów w sześciu – siedmiu punktach na przestrzeni 5 km. Niestety, i nam się nie udało, Jakub przekroczył prędkość i także został ukarany mandatem. W Etiopii wygląda to trochę inaczej niż u nas. Policjant zatrzymuje kierowcę, który przekroczył prędkość, zabiera mu prawo jazdy, a w zamian pozostawia pokwitowanie. W ciągu dwóch dni należy udać się na komisariat, skąd pochodzili policjanci, i zapłacić mandat. W związku z powyższym ważne jest, aby zapytać policjantów, gdzie znajduje się ich komenda. Z tego, co się później dowiedziałem, Jakub zapłacił około 300 birr. Jest to o tyle ważna informacja, że gdyby ktoś kiedyś wyrobił sobie etiopskie prawo jazdy i zechciał pojechać na południe wynajętym samochodem, to utrata prawa jazdy taki wyjazd uniemożliwi, ponieważ trzeba będzie wrócić do stolicy po dokument. Generalnie policjanci byli bardzo profesjonalni, a według Jakuba używanie radaru jest tutaj procedurą całkiem nową. 

Po wyjeździe z miasta, w odległości około 40 km dojechaliśmy do miejscowości Dukan, do restauracji i hotelu Parrot Traditional Hel, tel.+251911226844, +251911722801. Gdyby ktoś chciał skorzystać, najlepiej dzwonić do przemiłej recepcjonistki Pani Abohesh Degefa, która mówi po angielsku i arabsku, na numer tel. +251913301691. Miejsce bardzo dobre do przenocowania, w osobnych domkach Tukan, w zależności od standardu możemy się przespać za 750 birr (pokój z przedpokojem) lub za 400 birr – tylko pokój. Miejsce godne polecenia, czyste i pięknie zarośnięte fałszywymi bananowcami, które rosną przy każdym z domków. Dodatkowo w centralnym miejscu ośrodka były liczne atrakcje dla dzieci, jak duże zwierzęta wykonane ze specjalnej masy. W restauracji znajdowała się także bardzo duża sala, która wewnątrz była wykonana w tradycyjnym etiopskim stylu. Widać było, że hotel jest wykorzystywany także do organizacji wesel i przyjęć.

Zdjęcie 44. Domki restauracji Parrot.

Miejsce to było znane Jakubowi i innym ludziom, co można było zauważyć po liczbie gości. W restauracji produkują bardzo dobrej jakości tedż, dowiedziałem się też, że produkuje się go z miodu, natomiast podobnego koloru alkohol tella produkuje się ze zboża. Rzeczywiście przyniesiono nam trzy rodzaje, w zależności od czasu dojrzewania, do wyboru. Cena butelki tedż to 150 birr. Oczywiście po degustacji zakupiliśmy odpowiednią ilość tego smacznego i zdrowego napoju. Jedną z butelek wypiłem z Adisem w wieczór sylwestrowy gdzieś w hotelu na północ od Adis, ale o tym potem. 

Po zjedzeniu posiłku dojechaliśmy do miejsca przeznaczenia, tj. Debre Zeit. W pierwszej kolejności dotarliśmy nad malownicze jeziorko powulkaniczne Hora. Na miejscu za 400 birr zafundowaliśmy sobie godzinną wycieczkę łódką. Jezioro bardzo ładnie położone, otoczone stromymi zboczami, pięknie zarośniętymi zielenią. Niestety sam brzeg jeziora był bardzo zaśmiecony plastikowymi butelkami i workami foliowymi. Widać, było, że jezioro jest odwiedzane i wykorzystywane do spacerów czy urządzania sobie pikników. Płynąc łódką, można było obserwować pelikany czy kormorany oraz inne ptaki, pięknie upierzone. Nad zboczem jeziora stoi także jeden z pałaców byłego cesarza Etiopii.  

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy, była restauracja Resort Salayesh, znajdująca się nad brzegiem innego jeziora powulkanicznego Babogaja. Restauracja dodatkowo prowadzi mały hotel, w cenie 550 birr za pokój. Położona jest ona na małym wzgórku, na szczycie którego jest taras z doskonałym widokiem na jezioro i okolice. Teren restauracji jest gęsto zarośnięty różną roślinnością, przez co cały czas czuje się atmosferę tajemniczości oraz przyjemny chłód. Pokoje są raczej o niskim standardzie, ale jest też moskitiera. 

Zdjęcie 45. Widok z tarasu restauracji Resort Salayesh.

Restauracja słynie z tego, że przez wiele lat na jej terenie żył stary kozioł, który pił piwo i inny alkohol bezpośrednio z butelki. Niestety, wszyscy chcieli to zobaczyć i przyjeżdżali w tym celu do restauracji – z tego powodu, a także starości, sześć lat temu kozioł zdechł. Właściciele zdecydowali się go wypchać i siedzi cały czas na jednej z ław. Obecnie żyje tam inny kozioł o imieniu Afro Blondi, pochodzący z gór Bale. Nazwa pochodzi od tego, że jest cały biały, dodatkowo ma bardzo długie futro. Młody kozioł ma swojego opiekuna i jest bardzo zadziorny, o czym miałem okazję przekonać się osobiście.  

W restauracji mieliśmy okazję zobaczyć cały proces pędzenia bimbru areke, a także spróbować jego smaku. Pani, która to robiła, chętnie pozowała nam do zdjęć oraz prezentowała wszystkie szczegóły, z degustacją łącznie. Bimber robi z dwunastu rodzajów składników, m.in. z kawy, ziół Adama, czosnku, specjalnych liści na problemy z robakami z drzewa kosso. Proces jest bardzo prosty, a z jednego dzbana zacieru powstaje 1,7 litra alkoholu. Kieliszek bimbru kosztuje 15 birr, butelka to wydatek 300 birr. 

Zdjęcie 46. Nowy kozioł Afro Blondi w Resort Salayesh.

Kolejnym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić, był luksusowy Kuriftu Resort, który należy do całej sieci Kuriftu. Piszę: chcieliśmy, ponieważ ostatecznie zrezygnowaliśmy. W niedzielę był tak zwany otwarty bufet. Jednak, aby sprawdzić, co ciekawego serwują, należało najpierw zapłacić 400 birr od osoby i dopiero wtedy pozwolono by nam wejść. W związku z tym stwierdziliśmy, że nie będziemy kupować kota w worku. Ostatecznie obiad zjedliśmy w Resort Salayesh, gdzie atmosfera i obsług była bardzo profesjonalna. 

Zdjęcie 47. Produkcja bimbru w Resort Salayesh.

Ciekawe, że już po obiedzie na parkingu spotkaliśmy managera z Kuriftu, któremu powiedzieliśmy o naszym niezadowoleniu z obsługi w jego restauracji. Tłumaczył się, że było dużo ludzi. Podkreśliliśmy, że to nieprawda, nie było wcale ludzi, a dodatkowo w recepcji siedziały cztery dziewczyny, które nie wyglądały na specjalnie zapracowane. Generalnie to szkoda, bo restauracja oferowała duży wybór win etiopskich, z których za najlepsze uważam półsłodką Acacie. 

Obok Kuriftu było kilka absolutnie luksusowych i wyjątkowo pięknych architektonicznie sklepów, raj dla kobiet i miejsce zakazane dla mężczyzn… Towary były wysokiej jakości i bardzo ciekawie zaprojektowane, głównie odzież, buty czy torebki. Niestety, ceny też były wysokie, co powodowało, że produkty traciły na atrakcyjności. Można było się skusić, jeżeli komuś zależałoby na oryginalnym wzornictwie. Obok sklepów widać było dużą inwestycję budowlaną – budowę wesołego miasteczka o dużym rozmachu.  

Zdjęcie 48. Sklepy Kuriftu w Debre Zeit. 
Zdjęcie 49. Wnętrze jednego ze sklepów Kuriftu w Debre Zeit.

Jednak najładniejszym miejscem, jakie mieliśmy okazję odwiedzić pod koniec dnia, byl hotel Babalaya. Położony nad samym brzegiem jeziora Babogaja, znajduje się na kilku poziomach i posiada bardzo wysoki standard. Ceny pokoi to: standardowy – 95 dolarów, dwójka – 107 dolarów, luksusowy – 107 dolarów, natomiast pokój prezydencki – 600 dolarów. Strona internetowa: www.babogayaresort.com, e-mail: babogayaresort@yahoo.com. Hotel absolutnie wart polecenia, spokojne miejsce nad samym jeziorem, a czyste i luksusowe pokoje są warte swojej ceny. Można tam naprawdę odpocząć w świetnych warunkach, wyciszyć się czy wynająć łódkę i popływać po jeziorze.

Debre Zeit to idealne miejsce na niedzielny czy weekendowy wypad dla kogoś, kto mieszka w stolicy. To także świetne miejsce dla kogoś, kto chce znaleźć dobrą bazę wypadową do zwiedzania południa Etiopii i uniknąć zatłoczonej stolicy. 

Zdjęcie 50. Wnętrze hotelu Babalaya w Debre Zeit.
Zdjęcie 51. Widok z restauracji zewnętrznej hotelu Babalaya w Debre Zeit.

W dniach 31.12.2018–01.01.2019 wykupiłem u Adisa za kwotę 330 dolarów kolejną wycieczkę, tym razem na północ od Addis Abeby. Adis stwierdził, że będę pod wrażeniem, bo widoki na północ od miasta są zupełnie inne niż na południu. Wyjechaliśmy z hotelu około godziny 9.00 i już po niecałej godzinie było widać zupełnie inne krajobrazy niż te widziane wcześniej. Teren zaczynał się wyraźnie podnosić, zaczął pojawiać się także las, gęstniejący w miarę upływu drogi. Widoki zupełnie jak w Polsce. Po drodze mieliśmy okazję zatrzymać się i obserwować kręcenie filmu lub teledysku z udziałem popularnej piosenkarki etiopskiej Selamawit Yohannes.  

Zdjęcie 52. Widoki w trakcie wyjazdu ze stolicy Etiopii kierunku północnym.

W trakcie pierwszej wycieczki Adis wspominał o swoim dzieciństwie i o tym, w jaki sposób wyszedł ze swojej rodziny i plemienia. Historia jest nie tylko bardzo ciekawa, to jeszcze zabawna. Adis wywodzi się z plemienia Bana (Bann lub Bena), często dla określenia jego grupy używa się nazwy Hamer-Bana. Plemię Bana zamieszkuje południe Etiopii w dolinie rzeki Omo. Obszar ten znajduje się całkowicie poza systemem państwowym, jest całkowicie pozbawiony elementów cywilizacyjnych, jak prąd, drogi czy system ewidencji ludności. Ludność Bana zajmuje się przede wszystkim hodowlą krów, pomimo że posiadają także owce i kozy.  

Ludność Bana według Adisa to 150 tys. ludzi, żyjących w dwudziestu pięciu wsiach. Nazwa wsi Adisa to Bashada. Kiedy zadałem pytanie, ile Adis ma lat, odpowiedź okazała się bardziej skomplikowana. Czas u Bana liczy się od wyboru króla, którego kadencja trwa osiem lat. Adis stwierdził, że ma na pewno minimum 32 lata, ponieważ pamięta czterech królów. Dla określenia króla używa się słowa Gada, a język przez nich używany to Bana. Kiedy Adis miał 9 lat, przypadkowa para Francuzów, podróżująca z Kenii, miała problem techniczny z samochodem niedaleko ich wsi.

Dla Adisa i jego rówieśników był to pierwszy pojazd mechaniczny, jaki widzieli w życiu. Nie wiedząc, co to jest, zaczęli do niego strzelać z łuku. Żartując, zapytałem Adisa, czy udało im się zabić samochód. Odpowiedział, że nie musieli, bo samochód i tak już nie żył… Okazało się, że Francuzi byli głodni, spragnieni i wystraszeni całą sytuacją. Adis jako pierwszy odważył się podejść do samochodu, zajrzał do środka i widząc wystraszonych ludzi, uspokoił kolegów. Przez tydzień gościli Francuzów w swojej wsi, a następnie pomogli im przetransportować samochód do pobliskiego miasta Arba Myncz.  

W tym czasie Francuzi żyli z nimi we wsi, pili i jedli to samo, porozumiewając się na migi. Po roku Francuzi wrócili do wsi i zaproponowali ojcu Adisa, aby ten poszedł do szkoły. Ojciec się zgodził pod warunkiem, że syn zechce. Zabrali go na próbę na dwa tygodnie do misji katolickiej. Po dwóch tygodniach Adis stwierdził, że bardzo mu się podoba i chce kontynuować naukę. Adisowi podobało się przebywanie z dziećmi z różnych plemion, zabawa, nauka itp. Na początku odczuwał problemy z komunikacją z dziećmi z innych plemion, szczególnie z Borana, ale skończyło się to po sześciu miesiącach. Pomimo początkowych problemów językowych, gdyż musiał się jednocześnie uczyć trzech języków obcych, nauka i pobyt w szkole bardzo mu się spodobały. W szkole przebywał dziesięć lat, a każde wakacje spędzał nad jeziorem Stephanie, gdzie czuł się wolny, podziwiał przyrodę i polował na zwierzęta. Po ukończeniu szkoły wyjechał na studia politologiczne do Hawassa. Następnie pracował przez trzy lata dla największej firm turystycznej w Etiopii Green Land Tours, a potem rok dla rządu, gdzie był łącznikiem dla swojego plemienia. Od 2006 r. pracuje także dla firmy Land Rower, gdzie raz na dwa lata bierze udział w trzymiesięcznych testach nowych samochodów, polegających na podróży przez kilka krajów afrykańskich całkowitymi bezdrożami. Adis wspominał, że to są najlepsze chwile w jego życiu. Nie dosyć, że jeździ najlepszymi samochodami terenowymi na świecie, to jeszcze podróżuje po Afryce w towarzystwie fajnych ludzi. 

Wracamy do podróży na północ 31.12.2018 r. Po wyjeździe ze stolicy mijamy małe i większe miejscowości. W jednej z nich o nazwie Sululta około godz. 12.00 widać mnóstwo dzieci i młodzieży w szkolnych mundurkach, wychodzących ze szkoły. Na moje pytanie, w jakich godzinach dzieci się uczą i czy mają przerwę obiadową, odpowiedział, że w niektórych szkołach dzieci uczą się na dwie lub nawet trzy zmiany, po cztery godziny każda. Dzieci bogatszych rodzin z reguły uczą się rano, ponieważ nie muszą pracować. Pozostałe dzieci uczą się po południu lub wieczorem po wykonaniu swoich prac domowych.  

Zdjęcie 53. Dzieci opuszczające szkołę w Sululto.  
Zdjęcie 54. Autor na tle muzeum Haile Gebrselassie w Sululto.

W tej samej miejscowości Sululto znajduje bardzo ciekawe miejsce, szczególnie dla wszystkich miłośników biegania. Mieści się tam luksusowy ośrodek oraz muzeum jednego z najbardziej utytułowanych biegaczy na świecie Hailego Gebrselassie wielokrotnego mistrza świata, mistrza olimpijskiego i rekordzisty świata w kilku konkurencjach – Yaya Africa Athletic Village. Było to ciekawe doświadczenie oglądać jego wszystkie medale, zdobyte na olimpiadach, mistrzostwach świata, maratonach, mitingach czy też zobaczyć kilogram złota. Haile zakończył karierę w 2015 r. i zajął się m.in. biznesem. Obecnie jest jednym z najbogatszych ludzi w Etiopii i właścicielem kilku luksusowych hoteli, biurowców, ośrodków sportowych, takich jak ten w Sululto. Ośrodek jest położony w górach, na wysokości 2500 m, otoczony pięknymi lasami. Ośrodek posiada ponad czterdzieści pokoi gościnnych na poziomie czterech gwiazdek, wyposażonych we wszystko, co na tym poziomie w nich powinno być. Ceny za pokój jednoosobowy 45 dolarów, natomiast dwójka to wydatek 55 dolarów. Ośrodek posiada pełnowymiarowe boisko piłkarskie, basen, siłownię, saunę, stoły do tenisa, boisko do siatkówki i wiele innych udogodnień. Telefon +251118961346, komórka +251966204941, e-mail: info@yayavillage.com, strona: www.hailehotelsandresorts.com. Polecam, godzina jazdy od stolicy, pięknie położony i wyposażony we wszystko, co trzeba, aby dobrze odpocząć i budować formę biegową na tej wysokości.

W dalszej drodze rozmawialiśmy o cenach nieruchomości w Etiopii. Cena działki o powierzchni 5 hektarów na wsi to wydatek rzędu 110 tys. birr – to tyle, ile w stolicy kosztuje jeden metr mieszkania. Ciekawostka: duży worek suszonych krowich odchodów to wydatek 20 birr… Dwulitrowa butelka wody mineralnej, kupiona bezpośrednio od dostawcy z samochodu, kosztuje 5 birr, ta sama woda w sklepie – 15 birr, w Kaleb Hotel, w którym się zatrzymałem – 60 birr, ale już w hotelu Sheraton – 180 birr. 

 Zdjęcie 55. Recepcja hotelu Haile Gebrselassie w Sululto.
Zdjęcie 56. Pokój hotelu Haile Gebrselassie w Sululto.
Zdjęcie 57. Widok na cały ośrodek Haile Gebrselassie w Sululto.
Zdjęcie 58. Oddzielanie grochu od pozostałości.

W trakcie podróży zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę obok jednej wsi, leżącej około 200 m od drogi, i poszliśmy przyglądać się rolnikom, jak młócą zboże, groch i wykonują inne czynności. Po drodze minęliśmy rolnika, który z synem młócił zboże wołami. Podobnie jak poprzednio, woły mają zawiązane pyski, aby nie jadły niewymłóconego zboża. Zauważyliśmy z Adisem, że rolnik wykorzystuje do podrzucania słomy bardzo prymitywne widły wykonane z drewnianych patyków powiązanych kozią skórą. Bez problemu możemy go fotografować, chętnie pozuje do zdjęć i nie widać u niego zażenowania sytuacją.

Kilkaset metrów dalej widzieliśmy większą grupę rolników, którzy przy wykorzystaniu drewnianej łopaty, zrobionej z jednego kawałka drewna, oddzielali zboże od plew. Mechanizm jest bardzo prosty: podrzucają nad głowę zboże czy groch, a wiatr wydmuchuje lżejsze plewy czy fragmenty zboża. Praktycznie w tym samym momencie spodobała się nam łopata rolnika i Adis chciał ją odkupić. Niestety, rolnik nie chciał się zgodzić. Osobiście, gdyby nie lot samolotem, na pewno też chciałbym ją nabyć – byłbym posiadaczem ciekawej i oryginalnej pamiątki. Pojechaliśmy dalej i w kolejnej wsi, po zaciekłych negocjacjach, Adis nabył drewnianą łopatę za kwotę około 350 birr. Przyznał mi, że jest właścicielem działki, gdzie w przyszłości postawi dom, chce też tam otworzyć małe muzeum, gdzie będzie prezentował narzędzia z różnych rejonów Etiopii. 

Zatrzymaliśmy się jeszcze na pięć minut przy jednej zagrodzie, która różniła się od poprzednich swoją konstrukcją, głównie kompletnym ogrodzeniem, wykonanym z prostych patyków poprzeplatanych gałęziami. Po wejściu pomiędzy dwoma budynkami zobaczyłem kobietę z zawiniątkiem na plecach. Podeszliśmy bliżej, zrobiliśmy sobie zdjęcia i obejrzeliśmy jej śliczne dziecko na plecach. Pożegnaliśmy się grzecznie i odjechaliśmy. 

Zdjęcie 59. Młócenie przy wykorzystaniu wołów i charakterystyczne widły. 
Zdjęcie 60. Przykład konstrukcji ogrodzenia. W tle składowane suszone krowie odchody. 

W końcu dotarliśmy do Ethio German Park Hotel w miejscowości Salale, miejsca założonego wiele lat temu przez zachwyconego tym terenem Niemca. W skład zabudowań wchodziła restauracja, budynek gospodarczy i hotel, na który składa się kilka małych budynków. Cena pokoju to 20 dolarów. Cały teren jest jednocześnie rezerwatem przyrody. Po dojechaniu na miejsce zobaczyłem krajobrazy zapierające wręcz dech. Nigdy w życiu nie widziałem tak pięknych widoków. Przed nami rozpościerał się kanion, na dnie którego płynęła rzeka – cudowny obraz. Przed spacerem po rezerwacie, gdy jedliśmy obiad, nagle zobaczyliśmy stado dużych małp, chodzących w odległości 100 metrów od nas. Jedząc, podziwialiśmy wspaniały widok na kanion, piękne słońce, wręcz raj. Po zjedzeniu obiadu obejrzeliśmy jeszcze pokoje hotelowe, które są usytuowane kilkanaście metrów od krawędzi kanionu. Warunki średnie, na jedną – dwie noce w porządku, ale niestety brak wody wykluczył taką możliwość. Przez chwilę jeszcze chodzę z telefonem i robię zdjęcia małpom.  

Zdjęcie 61. Autor z właścicielem Ethio German Park Hotel.

Po obejrzeniu hotelu wybraliśmy się na spacer do rezerwatu obejrzeć piękną panoramę i przyrodę. Zanim weszliśmy do parku z przewodnikiem, podszedł do nas pracownik parku, u którego musieliśmy wykupić bilety. Jakie było nasze zdziwienie, gdy pracownik wyjął z torby wielką kasę fiskalną i dał nam paragon. W parku na samym początku zobaczyliśmy stary portugalski most z XVI w, wykonany przy wykorzystaniu strusich jaj jako elementu wiążącego. W grudniu nie było tam praktycznie wody, ale w okresie intensywnych opadów woda zalewa cały most, nie tylko jego podnóże, ale przelewa się górą. Trudno opisać widoki, które widzieliśmy, najlepiej obejrzeć zdjęcia. Po ponadgodzinnej sesji zdjęciowej, w której Adis pokazał swoje wielkie zdolności fotograficzne, wróciliśmy. Przed wyjazdem właściciel ośrodka poprosił mnie o wsparcie w postaci promocji swojego hotelu i restauracji, co z przyjemnością czynię. Właściciel to Degaye, tel. +251910815874. Przy wyjeździe z ośrodka spotkaliśmy jeszcze dwóch starszych panów, z których jeden, jak się okazało, mówił biegle po angielsku, ponieważ wcześniej mieszkał w Stanach Zjednoczonych w Kansas. 

Zdjęcie 62. Domki hotelowe Ethio German Park Hotel.
Zdjęcie 63. Widoki z Ethio German Park Hotel.
Zdjęcie 64. Most portugalski w Ethio German Park Hotel.
Zdjęcie 65. Widoki z terenu rezerwatu Ethio German Park Hotel.

W godzinach wieczornych dojechaliśmy do hotelu w miejscowości Salale, gdzie spędzimy sylwestra. W trakcie kolacji – zjedliśmy pizzę i wypiliśmy butelkę tedż, którą kupiłem w trakcie wyjazdu w Karoliną i Jakubem – Adis opowiadał, jak wybiera się króla w jego plemieniu. Świetna historia, ale o tym i innych zwyczajach napiszę, gdy tam polecę i pomieszkam – co mam już zaplanowane. Rano śniadanie i szybkie zwiedzanie lokalnego targu. 

Ostatnim etapem naszej podróży był wyjazd do słynnego sanktuarium w Debre Libanos. Po drodze znowu jechaliśmy wzdłuż kanionu. Kiedy zatrzymaliśmy się, żeby porobić zdjęcia, przebiegło nam przez drogę stado wielkich pawianów Dżelada, które żyją tylko w Etiopii. Już dojeżdżając do sanktuarium, zobaczyliśmy setki pielgrzymów w odświętnych ubraniach, idących do sanktuarium. Bardzo ciekawe były twarze i stroje pielgrzymów, czuć było pewną tajemniczość i duchowość miejsca. Zanim poszliśmy do sanktuarium, należało za 200 birr wykupić bilet do muzeum, który dawał prawo wstępu do kościoła, a także robienia zdjęć. Duże wrażenie zrobiły na mnie stroje ludzi, którzy byli w kościele. Kobiety obowiązkowo miały zakryte głowy białą chustą, należało także zdjąć buty. Powiem szczerze, że sanktuarium nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Wokół było dużo chorych i biednych ludzi, mnóstwo żebraków. Każde danie jałmużny kończyło się natychmiastowym szturmem wielu osób, które stawały się bardzo nachalne. Miejsce to nie wydawało się specjalnie przyjazne. W czasie podróży mijaliśmy też miejsce przy drodze, gdzie mieszkało mnóstwo bardzo biednych i w większości chorych psychicznie ludzi, żyjących w slumsach zrobionych z fragmentów płyt, folii i drewna. Miejsce, w którym nie wolno się było zatrzymywać, głównie ze względów bezpieczeństwa. Po wizycie w sanktuarium została nam tylko droga powrotna. 

Zdjęcie 66. Sanktuarium w Debre Libanos.

Ostatni dzień pobytu, 2 stycznia 2019 r., wykorzystałem na zakup suwenirów – najlepszym na takie zakupy miejscem w stolicy jest rejon poczty. Znajduje się tam mnóstwo sklepów z wszystkim, co turyście może się wydawać atrakcyjne. Duży wybór, sklepikarze nienatarczywi i ceny umiarkowane – do negocjacji. Drugim miejscem, które chciałem odwiedzić, to pijalnia i sklep z kawą Tomoca. Adres – Piassa Catedral School Area, tel. +251911221412. Na miejscu można napić się kawy parzonej na różne sposoby i wybrać ten najlepszy dla siebie. Cena niesamowicie aromatycznej kawy na miejscu to 16 birr. Kawa jest sprzedawana w paczkach po pół kilograma w cenie ok. 190 birr. Wieczorem po spakowaniu się przed powrotną podróżą do Polski czekała mnie jeszcze kolacja z Karoliną i Jakubem.  

Zdjęcie 67. Sklep i kawiarnia Tomoca przy Piassa Catedral School Area w stolicy Etiopii.

Jeszcze kilka zdjęć twarzy Etiopczyków: 

Na zakończenie kilka porad praktycznych. 

Ze stolicy Etiopii lot miałem około godz. 23.00 do Frankfurtu, z Frankfurtu po czterech godzinach postoju – do Monachium, i z Monachium – po dziewięciu godzinach czekania – lot do Poznania. W Monachium, mając dużo czasu, pojechałem kolejką do centrum na obiad i piwo. Znalazłem słynną restaurację Hofbraeuhaus na ulicy Platzl, gdzie napiłem się pysznego niemieckiego piwa i zjadłem sznycla. 

Zakupione pakiety startowe kart telefonicznych należy zarejestrować, co w warunkach etiopskich może być czasochłonne. System doładowania jest taki, jak kiedyś u nas, czyli kartka zdrapka. Na każdym kroku na ulicach są sprzedawcy kart zdrapek, więc nie ma z tym problemu. Kupuje się kartę składającą się z kilku pasków, na każdym jest zdrapka. Każda zdrapka jest warta 100 birr, zdrabujemy pasek i wpisujemy *1234*numer ze zdrapki, wciskamy # i dzwonimy – po chwili karta jest doładowana. Posiadanie karty lokalnej jest bardzo użyteczne, podróżując później po Etiopii wielokrotnie przez cały dzień nie miałem zasięgu na moim polskim telefonie.  

Oficjalnie nie można jako turysta sprzedawać waluty obcej poza systemem bankowym czy niektórymi hotelami. Może za to grozić nawet aresztowanie. Kurs oficjalny to 27–28 birr za dolara, natomiast na czarnym rynku można za dolara otrzymać nawet 32–36 birr. Wymieniając środki w banku, musimy dać nasz paszport, który jest kserowany lub tylko spisywany, następnie pracownik banku wypisuje specjalne pokwitowanie z naszymi danymi z paszportu oraz kursem i kwotą wymienianych dolarów. Dokument taki wypisywany jest przez kalkę, po czym podpisywany przez nas i pracownika nadzorującego. Jeden egzemplarz idzie do nas, drugi zostaje w banku. Nigdy mi się nie zdarzyło, aby jakiś bank robił problemy z wymianą, chociaż w niektórych przypadkach trwało to nieznośnie długo, nawet dwadzieścia minut. Warto trzymać pokwitowanie, bo gdybyśmy nie wydali wszystkich birr i chcieli je ponownie wymienić, to taki dokument może stanowić tego podstawę. Dowiedziałem się, że Etiopczycy, którzy wyjeżdżają poza granice kraju, mogą kupić twardą walutę na podstawie biletu lotniczego. Oficjalnie podobno można kupić po 3000 dolarów na osobę. Problem polega na tym, że czasami banki nie mają waluty i wtedy pojawia się problem. Jakub opowiadał o sytuacji, gdy cała czteroosobowa rodzina dostała w banku tylko 300 dolarów na całą rodzinę. Można oczywiście dokupić sobie dolary na czarnym rynku, ale istnieje ryzyko ich odebrania na lotnisku. 

Podsumowując, mogę stwierdzić, że Etiopia jest niesamowicie pięknym i urozmaiconym krajem. W Polsce funkcjonują stereotypy jeszcze z czasów komunistycznych, dotyczące suszy i głodu w tym kraju. Do dzisiaj pamiętam z telewizji polskiej obrazy wygłodniałych i umierających dzieci. Obraz ten przeniknął tak mocno do świadomości ludzi, że każdy na pytanie, co wie o Etiopii, odpowie, że to biedny afrykański kraj, gdzie ludzie nie mają co jeść. Prawda jest taka, że jest to piękny i bardzo atrakcyjny turystycznie kraj, gdzie można poznać wspaniałych i otwartych ludzi, pochodzących z różnych plemion i mówiących różnymi językami. W kraju tym można znaleźć hotele na najwyższym światowym poziomie z umiarkowanymi cenami, piękne góry, jeziora z wyspami zamieszkałymi przez ludzi, rzeki, wodospady i ogromną liczbę dzikich zwierząt. Na dodatek na południu Etiopii żyją plemiona, zgodnie ze swoimi tradycjami, bez prądu i cywilizacji. Plemiona niezarejestrowane przez rząd etiopski, pielęgnujące swoje wierzenia.  

Na koniec muszę z ogromną przyjemnością polecić biuro turystyczne mojego przyjaciela Adimasu Gebeyehu Genebo – Adimasu Tours Ethiopia. Biuro mieści się w Kaleb Hotel Addis Ababa Ethiopia, 1000 Addis Abeba, tel. +251 97 771 9156. Bardzo rzetelny i uczciwy przewodnik. Nie tylko świetnie się komunikuje w różnych językach, ale traktuje ludzi w sposób, który powoduje, że szybko wchodzi w środowisko, budując bardzo dobre relacje. To z kolei przekłada się na wysoki poziom bezpieczeństwa. 

Rwanda – kraj przepiękny i bezpieczny 

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz

Podróż do Rwandy zrealizowałem w dniach 14-29 grudnia 2019 r. Całość zebranego materiału została podzielona na sześć części opisowych, wzbogaconych filmami i zdjęciami: Rwanda – kraj przepiękny i bezpieczny, Kigali, Park Narodowy Agakera, Park Narodowy Nyungwe,Jezioro Kivu oraz Park Narodowy Wulkanów. 

Na początek kilka słów na temat samego państwa. Rwanda (Republika Rwandy, dawniej Ruanda) ze stolicą w Kigali leży w środkowo-wschodniej Afryce. Jej powierzchnia wynosi 26,4 tys. km². Graniczy z Burundi (290 km), Demokratyczną Republiką Konga (217 km), Tanzanią (217 km) i Ugandą (169 km). W 2016 r. w Rwandzie mieszkało 11,901 mln mieszkańców. Językami urzędowymi są rwanda, angielski i francuski, a walutą – frank rwandyjski (1 USD to około 915-940 RWF). Od 2006 r. Rwanda dzieli się na 12 prowincji. 

Zdjęcie 1. Centrum Kigali, rejon Sali Kongresowej.

Do chwili wyjazdu 14 grudnia 2019 r. Rwanda kojarzyła mi się z ludobójstwem dokonanym przez Hutu na Tutsi w 1994 r. Poczytałem trochę i pooglądałem kilka filmów na YouTube, gdzie różni podróżnicy podkreślali duże zmiany w tym kraju, szczególnie jeśli chodzi o czystość i bezpieczeństwo. Za kwotę nieco ponad 4000 PLN zakupiłem bilet lotniczy wraz z ubezpieczeniem do Kigali. Lot zrealizowałem liniami Brussels Airlines przez Brukselę. Po wylądowaniu wieczorem 14 grudnia w Kigali musiałem przejść kontrolę paszportową i zakupić wizę za 50 USD. Kolejka do kontroli zajęła około 40 minut, następnie ponad pół godziny czekałem na swój bagaż. Wyglądało to trochę chaotycznie, ale zakończyło się pomyślnie. W trakcie kontroli paszportowej urzędnik bardzo grzecznie zapytał o cel wizyty, wykonywany zawód, czy wracam bezpośrednio z Rwandy, nazwę hotelu oraz termin powrotu. 

Zdjęcie 2. Targ świąteczny w dzielnicy Town.

Po wyjściu z sali przylotów nie spotkałem typowych naganiaczy taksówkowych – przeciwnie, spokojnie i bez presji grzecznie zapytano, czy potrzebuję taksówki i po ustaleniu dobrej ceny (ok. 17 USD) zostałem zawieziony do Yambi Geusthaus, adres. KK272 ST, Gikondo, www.yambitours.com, tel. 00250788301801. Hotel świetny, bardzo spokojny, na uboczu, w odległości ok. 5 km od centrum Kigali. Składał się z pokoi hotelowych, kuchni, recepcji oraz wewnętrznego i zewnętrznego tarasu, a także małego zielonego ogrodu. Wprawdzie na zdjęciach zamieszczonych na Booking.com pokoje wyglądały na bardziej zadbane, ale nie można narzekać. Małymi mankamentami są dostęp do internetu (tylko w barze) oraz czasowe wyłączenia prądu w nocy, co skutkuje nienaładowanym telefonem. Śniadanie było bardzo smaczne: dużo owoców – mango, ananasy, arbuzy i papaja, oraz omlet lub placki do wyboru. Dobra kawa i herbata. W hotelu można sobie wieczorem w restauracji/barze zamówić także obiad czy kolację.

Pierwsze wrażenie następnego dnia było bardzo pozytywne, a kolejne dni tylko je potwierdzały. Równe chodniki i perfekcyjny asfalt bez dziur, wszędzie bardzo czysto i zielono, ludzie czyści i schludnie ubrani, niezwracający specjalnie uwagi na białego turystę. Pojedynczy żebracy są przeganiani przez przypadkowe osoby. 

Wiedziałem już wcześniej, że w Rwandzie koniecznie trzeba zobaczyć takie miejsca, jak: stolicę Kigali, Muzeum Ludobójstwa, Park Narodowy Akagera, Park Narodowy Nyungwe,jezioro Kivu, Park Narodowy Wulkanów czy siedzibę króla w Nyanza. Żeby to jednak zrobić sprawnie, należało znaleźć dobrego przewodnika. W tym przypadku miałem ogromne szczęście. Już w drugim dniu pobytu rano podczas śniadania zobaczyłem, jak lokalny przewodnik przyjechał po parę turystów. Usłyszałem także ich rozmowę, że przyjechali tylko na jeden dzień i wyjeżdżają do Tanzanii. Skorzystałem z okazji i poprosiłem przewodnika o namiary na siebie. Wieczorem, kiedy przywiózł turystów, umówiliśmy się na wyjazdy do Parku Narodowego Agakera, Parku Narodowego Nyungwe,Parku Narodowego Wulkanów i nad jezioro Kivu. 

Zdjęcie 3. Słonie w Parku Akagera.
Zdjęcie 4. Antylopy w Parku Akagera.

Użyteczne informacje dotyczące Rwandy

W Rwandzie rodzi się rocznie 400 tys.[1], a umiera ok. 100 tys. osób, 42% z nich to osoby do 14 r.ż., 56% – 15-64 r.ż., 2% – mający ponad 65 lat. W 2018 r. ponad 3 724 678 osób miało dostęp do internetu, co stanowi 32% społeczeństwa. Średnia długość życia to 68 lat; kobiet – 69,9 lat, mężczyzn – 66 lat. 30% społeczeństwa stanowią analfabeci. Większość ludzi (prawie 80%) żyje na wsi. Z powodu niedożywienia cierpi 40% społeczeństwa, pomimo tego w Kigali i innych miastach Rwandy widać dużo dobrze sytuowanych osób.

W sklepach funkcjonują tylko papierowe torby, nie ma możliwości kupna plastikowych. Jednak w dalszym ciągu można nabyć wodę w plastikowych butelkach. W niektórych hotelach pojawiają się już informacje, że odchodzi się od plastikowych butelek na korzyść automatów z wodą pitną. Przy kupnie piwa w sklepie np. za cenę 700 RWF kaucja za butelkę wynosi 200 RWF. Zdjęcie 5. Żyrafa w Parku Akagera.

Zdjęcie 5. Żyrafa w Parku Akagera.

Minimalna dniówka wynosi 500-1000 RWF, czyli ok. 0,5 do 1 USD (dane z 2013 r.). 81% populacji żyje za mniej niż 12 PLN dziennie. Średnie miesięczne wynagrodzenie netto wynosi 730 PLN. Na plantacjach herbaty każdy zbiera tyle, ile zdoła i wieczorem odstawia do określonego puntu, gdzie wszystko jest ważone. Na końcu miesiąca otrzymuje się wynagrodzenie za całość zebranej herbaty. Zysk to 40 RWF za kilogram. 

Dozwolona prędkość w terenie zabudowanym to 40 km/h, a poza terenem zabudowanym – 80 km/h. Autobusy mają pozakładane ograniczniki do 60 km/h.

Łatwo zauważyć, że zasady te są przestrzegane, zwłaszcza że z uwagi na bardzo górzyste ukształtowanie terenu w Rwandzie – a przez to kręte drogi – nie są dokuczliwe. 

Zdjęcie 6. Plantacje herbaty przy Park Narodowy Nyungwe. Kolekcja autora.
Zdjęcie 7. Wodospad w Parku Narodowym Nyungwe.
Zdjęcie 8. Łodzie rybackie na jeziorze Kiwu.
Zdjęcie 9. Łodzie rybackie na jeziorze Kiwu.

W trakcie ludobójstwa zabito również wiele słoni i innych zwierząt. Słonie słyną z świetnej i długiej pamięci. W Rwandzie znana jest historia słonia Mutware, który stracił kły i był ranny. Poznał swojego oprawcę po 23 latach, ranił go i zniszczył mu dom, w którym ten schował się przed nim. 

W przyszłości w Rwandzie ma być wybudowana pierwsza linia kolejowa z Tanzanii. Tanzania i Kenia są bardzo ważnymi partnerami dla Rwandy ze względu na porty przeładunkowe, gdzie dokonuje się także przeładunku towarów przeznaczonych dla Rwandy.

W restauracjach należy się przygotować na bardzo długi okres oczekiwania na zamówienie, nawet do ponad godziny. Jednak po otrzymaniu dania szybko mija nam zły humor, ponieważ potrawy są świeże i smaczne. Często napiwek jest dodawany automatycznie do rachunku, na co należy zwracać uwagę, aby nie płacić podwójnie. 

W każdą ostatnią sobotę miesiąca w Rwandzie wszelka aktywność zawodowa zamiera, a całe społeczeństwo przystępuje do prac społecznych, takich jak sprzątanie, pomoc osobom biednym w budowie domu itp. Godziny sprzątania to 7-12, z czego od 10.00 do 11.30 odbywają się spotkania, w trakcie których omawia się sprawy bieżące oraz planuje przyszłą aktywność społeczną.

Rząd w Rwandzie wprowadził cały szereg ułatwień dla ludności, które mają zachęcić ją do dobrowolnego zakładana wspólnot, zwanych kooperatywami. Powyższe cieszy się dużą popularnością, ponieważ integruje społeczeństwo, pozwala szybciej uzyskać kredyt czy niezbędne pozwolenia, a także daje większą szansę na odniesienie sukcesu komercyjnego niż w przypadku działalności w pojedynkę.

10% wszystkich zysków z turystyki przekazywane jest lokalnej społeczności, na terenie której znajduje się dana atrakcja turystyczna. Po wprowadzenia tych przepisów ludność stała się bardzo aktywna w zakresie ochronie przyrody oraz troski o turystów. Obecnie nikomu nie trzeba tłumaczyć, dlaczego sektor turystyczny jest taki ważny dla kraju. 

Zdjęcie 10. Widok na jezioro Kiwu.

Każda pierwsza niedziela miesiąca przeznaczona jest na uprawianie sportów, w związku z czym wszystkie drogi w centrum Kigali zostają zamknięte. 

W Rwandzie funkcjonują dwa systemy opłat za telefony. Osoby poniżej 25 r.ż. płacą ok. 500 RWF za pięć godzin rozmów, które muszą wykorzystać w ciągu tygodnia. Osoby starsze płacą więcej, czyli ok. 200 RWF za 30 minut.

Doładowania można kupić w żółtych budkach rozsianych po całym kraju. Doładować telefon można przez zakup tradycyjnych kart zdrapek lub elektroniczne przekazanie impulsów.

W Rwandzie tylko 64 produkty z 39 firm mają prawo używać marki Made in Rwanda. Pomimo tego ponad 400 firm próbuje sprzedawać produkty z tym oznaczeniem. Dokładne wytyczne w zakresie obowiązujących standardów, niezbędnych, aby używać oficjalnie tego oznaczenia, zostały określone w sierpniu 2019 r. W większości są to towary z sektora rolniczego. Biznesmeni, głównie właściciele startupów, narzekają na przewlekłość i niejasność procedur. W celu przyznawania marki został powołany specjalny urząd – Rwanda Standard Board (RSB).

Zdjęcie 11. Taksówki rowerowe w rejonie targu Kimironko w Kigali.

Podróżować można zwykłą taksówką,motorem – tzw. moto-taxi (ok. 5001500 RWF), a w niektórych miejscach taxi rowerem. Właścicieli moto-taxi można poznać po ponumerowanych zielonych lub czerwonych kaskach. Zawsze mają ich dwa, z czego jeden przeznaczony dla pasażera. W tym przypadku najlepiej mieć jakąś czapkę pod kask dla pasażera, którego przed nami używało już tysiące, często spoconych ludzi. W przypadku rowerka kierowców można poznać po kamizelkach – w większości żółtych – oraz specjalnie na miękko przygotowanych siodełkach. Ceny taxi na tej samej trasie w Kigali mogą się kształtować pomiędzy 5 a 20 tys. RWF, dlatego najlepiej ustalać koszt przejazdu zanim wejdziemy do samochodu. Godne polecenia są taksówki korporacji Yegocabs, tel. 9191. Zawsze należy negocjować cenę, ponieważ bez problemu schodzą o 2-3 tys. Dodatkowo kierowcy z reguły bardzo dobrze orientują się w układzie miasta. Mają trudności w posługiwaniu się mapą, więc lepiej podać nazwę dzielnicy, a o miejsce z reguły sami dopytują się, gdy znajdą się już w okolicy. W Kigali i innych miastach płatne są także w większości przypadków parkingi w centrum miast, cena to 100-200 RWF. 

Zdjęcie 12. Targ Kimironko w Kigali.
Zdjęcie 13. Targ Kimironko w Kigali.

Podróżować można także bardzo zadbanymi autobusami w Kigali, ale tu trzeba mieć specjalną kartę miejską. W przypadku linii międzymiastowych autobusy mają pozakładane ograniczniki do 60 km/h, przez co podróż może trwać bardzo długo. 

Nie należy przywozić do Rwandy banknotów mniejszych niż 50 USD i starszych niż z 2013 r. Banknoty o niższych nominałach są wymieniane po dużo gorszych kursach. Odradzam też wymianę w bankach, ponieważ operacja taka może trwać nawet 20 minut. Zabierany i skanowany jest paszport, spisywane i rejestrowane imię i nazwisko, numer paszportu, a dodatkowo dużo gorszy jest kurs. Najlepiej wymienić walutę w zwykłych kantorach, ustalając wcześniej, który oferuje najlepszy kurs. 

Od piątku do niedzieli w wielu restauracjach w Kigali grana jest muzyka na żywo. Jeżeli chce się mieć dobre miejsce, należy wcześniej zarezerwować sobie stolik. W większości wypadków muzyka grana jest od 20.00-20.30. 

Bezpieczeństwo

Rwanda jest krajem wyjątkowo bezpiecznym, co widać i czuć na każdym kroku. Wszędzie widać uzbrojonych w broń długą policjantów i żołnierzy. Przed wejściem do każdej instytucji publicznej, centrum handlowego i większości dużych i dobrych restauracji stoi ochrona, która sprawdza nasze torby. Widać, że społeczeństwo nie boi się swoich sił bezpieczeństwa, które prezentują się bardzo profesjonalnie – zarówno żołnierze, jak i policjanci są dobrze i czysto ubrani, zachowują się też w nienaganny sposób. Żołnierze bardzo często stoją w miejscach mało widocznych, w taki sposób, aby sami widzieli i kontrolowali sytuację, nie będąc jednocześnie widocznymi. Sytuacja taka ma miejsce nie tylko w Kigali, ale także na prowincji. 

Policjanci posiadają także radary do pomiaru prędkości. Kierowcy, podobnie jak w Polsce, mają swój własny system ostrzegania o obecności policji czy radaru. Ograniczenia prędkości w Rwandzie mają swoje uzasadnienie, wynikające z ukształtowania terenu. Rwanda w zdecydowanej większości jest krajem górzystym i z tego powodu ma bardzo kręte drogi. Duże zagrożenie mogą stwarzać pędzący z góry rowerzyści, którzy przewożą bardzo ciężkie i duże gabarytowo towary i nie są w stanie hamować w sytuacji niebezpiecznej. Jakość głównych dróg w Rwandzie jest wprost rewelacyjna, rzadko można spotkać jakąkolwiek dziurę, drogi są także pomalowane w pasy. Zagrożenie, szczególnie w tracie ulew lub po ich wystąpieniu, mogą stwarzać osunięcia skał i ziemi na drogi, co miałem okazję zauważyć. W takich przypadkach droga może być zamknięta na kilka godzin, do czasu usunięcia przeszkody. Ma to znaczenie, ponieważ w wielu przypadkach nie ma możliwości objazdu zablokowanej drogi. Większość ludzi mieszka na wzgórzach, do których prowadzą tylko piesze ścieżki. Rwanda jest krajem bardzo gęsto zaludnionym i ludzie są praktycznie wszędzie. W związku z tym po głównych drogach poruszają się tysiące osób, w tym dzieci, które muszą transportować produkty, wodę czy opał.

Ludzie są wzajemnie dla siebie życzliwi. Przez całe dwa tygodnie nawet nie widziałem sytuacji, żeby ktoś do innej osoby mówił uniesionym głosem.

Bardzo dużą uwagę zwraca się na bezpieczeństwo lotniska w Kigali. Przed wjazdem na teren lotniska wszystkie bagaże muszą być wypakowane z samochodu, a następnie obwąchane przez psy pod kątem obecności materiałów niebezpiecznych. Sprawdzane są także dokładnie samochody. Po sprawdzeniu bagaży i samochodów, bagaże mogą być ponownie załadowane do samochodu i dopiero wtedy można wjechać na teren lotniska. 

Ludobójstwo

Ważnym miejscem w Rwandzie, które powinien odwiedzić każdy turysta, jest Muzeum Ludobójstwa, dla turystów z zagranicy otwarte od 14.00.

Ekspozycja zawiera szczegółowy opis najważniejszych faktów, które doprowadziły do ludobójstwa, oraz samego zdarzenia. W muzeum jest także ekspozycja pokazująca inne przykłady ludobójstwa na świecie, m.in. Holokaust, Bałkany czy Kambodżę. Za odpowiednią opłatą można robić zdjęcia wewnątrz muzeum. Warto w tym miejscu krótko przypomnieć genezę i przebieg ludobójstwa w Rwandzie.

Zgodnie z komunikatami prezentowanymi w muzeum w latach 1931-1959 rządził król Mutara III Rudahigwa. W większości przypadków ziemia i władza należała do Tutsi. Od początku król współpracował bardzo blisko z belgijskimi kolonistami. W 1946 r. Rwanda przyjęła chrześcijaństwo, co miało wpływ na przyjęcie przez społeczeństwo rwandyjskie europejskich i chrześcijańskich wartości. W rezultacie czystek etnicznych sprowokowanych przez belgijskich kolonizatorów ponad 700 tys. Tutsi zostało wygnanych z kraju. W 1959 r. zmarł król Rudahigwa, a krótko po tym doszło do masakry na Tutsi. Tysiące z nich zostało zabitych, inni uciekli do sąsiednich państw jako uchodźcy. W 1961 r. odbyły się wybory i wybrano pierwszego premiera – Grégoire Kayibandę, który zapoczątkował funkcjonowanie partii Parmehutu (partii wyzwolenia Hutu). Rok później Rwanda odzyskała niepodległość i stała się krajem scentralizowanym, represyjnym, z systemem jednopartyjnym.

Zdjęcie 14. Muzeum ludobójstwa w Kigali.

Nowy reżim charakteryzował się prześladowaniami i czystkami etnicznymi wobec Tutsi. Dodatkowo poza podziałami etnicznymi reżim Kayibanda ukształtował podziały regionalne, które stworzyły warunki do zamachu wojskowego generała dywizji Juvénala Habyarimany w 1973 r. Belgowie Nahimana. Propaganda nienawiści była zainicjowana przez czynniki rządowe. Dodatkowo wydawano ponad 20 magazynów i dzienników nawołujących do nienawiści wobec Tutsi. Jednym z przodujących był dziennik „Kangura” pod kierownictwem Hassana Ngeze. Dziennik ten sugerował, że Hutu powinni zabezpieczyć się przed planującymi wojnę Tutsi, z której nikt nie ocaleje. Od 1990 r. Tutsi w Rwandzie zaczęli być coraz bardziej prześladowani. Mężczyzn i kobiety Tutsi więziono i torturowano. Nastąpiła fala masakr, które stały się wstępem do ludobójstwa. Prześladowania, chociaż były tak ekstremalne, że umiarkowani Tutsi i Hutu zaczęli opuszczać swoje domy i emigrować do sąsiednich krajów, pozostały prawie niezauważone przez świat zewnętrzny. 

Zdjęcie 15. Muzeum ludobójstwa w Kigali – widok z zewnątrz.

W lipcu 1992 r. nastąpiło zawieszenie broni pomiędzy Habyarimaną i Rwandyjskim Frontem Patriotycznym (RPF). W sierpniu 1993 r. rząd rwandyjski i RPF podpisali porozumienie zwane Arusha Peace Accords. Zgodnie z nim Rwanda miała powołać rząd tymczasowy, który przygotuje warunki do powołania demokratycznie wybranego rządu. Siły neutralne powinny zostać rozmieszczone w Rwandzie. Siły francuskie miały zostać wycofane, a w ich miejsce wejść siły ONZ UNAMIR. Siły RPF miały zostać rozbrojone, zdemobilizowane i zintegrowane w ramach armii rwandyjskiej. Uchodźcy powinni otrzymać prawo powrotu do domów, a batalion RPF miał stacjonować w Kigali. Pomimo podpisanego porozumienia Habyarimana i jego polityczni sojusznicy nie chcieli wprowadzenia Arusha Peace Accords w życie, ponieważ traktowali je jako poddanie się RPF. Rząd tymczasowy nie został powołany. W międzyczasie reżim Habyarimany podpisał największy w historii Rwandy kontrakt na dostawę broni z Francją wart 12 mln USD oraz pożyczkę gwarantowaną przez rząd francuski. 

Zdjęcie 16. Milicja Habyarimana w okresie ludobójstwa.

Duże znaczenie w szerzeniu nienawiści pomiędzy Tutsi i Hutu odgrywała propaganda. Skupiała się ona na tym, jak Hutu powinni postrzegać swoich współobywateli Tutsi. W efekcie jej działania nawet członkowie rodzin byli traktowani jako wrogowie. Kiedy ludobójstwo było niewystarczające, Radio Télévision Libre des Mille Collines wykorzystywano do szerzenia nienawiści oraz przekazywania instrukcji, jak usprawiedliwiać zabójstwa. Społeczeństwo zachęcano do akceptacji i dołączania do zbrodniczych działań, zanim będzie za późno. Opracowano nawet 10 przykazań Hutu opublikowanych w „Kangura” w 1990 r.:

  1. Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że wszystkie kobiety Tutsi, gdziekolwiek by nie były, muszą służyć grupie etnicznej Hutu, w konsekwencji każdy Hutu, który nie przestrzega tych przykazań, jest uznawany za zdrajcę, szczególnie jeżeli posiada żonę Tutsi, posiada kochankę Tutsi i posiada sekretarkę Tutsi.
  2. Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że nasze córki Hutu są więcej warte jako kobiety, partnerki i matki. Czy nie są piękniejsze? Czy nie są lepszymi sekretarkami? I czy nie są bardziej szczere?
  3. Kobiety Hutu, bądźcie bardziej czujne i cenniejsze dla swoich mężów, braci i synów, aby dotrzeć do ich rozumów.
  4. Wszyscy Hutu muszą wiedzieć, że Tutsi nie mają honoru w biznesie. Dla nich jedynym celem jest etniczna dominacja. 

W konsekwencji każdy Hutu, który dopuszcza się poniższego, jest zdrajcą:

  • każdy, który wchodzi w sojusze biznesowe z Tutsi,
  • każdy, który inwestuje swoje pieniądze lub pieniądze państwowe w biznes z Tutsi,
  • każdy, który pożycza pieniądze od Tutsi lub Tutsi,
  • każdy, który sprzyja w biznesie (zapewnia licencję importową, pożyczki bankowe, działki budowlane, zamówienia publiczne).
  • Wszystkie strategiczne stanowiska, polityczne, administracyjne, ekonomiczne, wojskowe i bezpieczeństwa, muszą być zarezerwowane dla Hutu.
  • Sektor edukacyjny (studenci, nauczyciele) muszą być w większości dla Hutu.
  • Rwandyjskie Siły Zbrojne muszą być całkowicie dla Hutu. Doświadczenia wojenne z 1990 r. nauczyły nas dużo, żaden mężczyzna, żaden żołnierz nie powinien poślubić kobiety Tutsi.
  • Hutu muszą przestać odczuwać litość wobec Tutsi.
  • Hutu, gdziekolwiek są, muszą być zjednoczeni i zależni oraz troszczyć się o los swoich braci Hutu:
  • Hutu, zarówno z kraju, jak i spoza Rwandy, muszą cały czas dbać o swoich przyjaciół i sojuszników z Hutu,
  • Hutu muszą cały czas przeciwstawiać się propagandzie Tutsi,
  • Hutu muszą być silni i czujni przeciwko ich wspólnemu wrogowi Tutsi.

10. Rewolucja socjalna z 1959 r., referendum z 1961 r. oraz ideologia Hutu muszą być wpajane wszystkim Hutu na wszystkich szczeblach. Wy wszyscy Hutu musicie szeroko propagować tę wiedzę. Każdy Hutu, który prześladuje swojego brata Hutu za to, że czyta, rozprzestrzenia i uczy tej ideologii, jest zdrajcą.

Zdjęcie 17. Narzędzia zbrodni używane w trakcie ludobójstwa.

10 stycznia 1994 r. informator o pseudonimie Jean-Pierre, który był członkiem straży bezpieczeństwa prezydenta, przekazał płk. Lukowi Marchalowi, że 1700 osób z milicji Interahamwe zostało przeszkolonych w obozach armii rwandyjskiej. Osoby te zarejestrowały wszystkich Tutsi z Kigali z zamiarem ich eksterminacji. Byli przygotowani do zabijania 1000 osób co 20 minut. Jean-Pierre uważał, że prezydent stracił kontrolę nad radykałami. Informator był zdecydowany na przekazanie prasie informacji o planach Hutu, w zamian za zagwarantowanie bezpieczeństwa. UNAMIR nie był jednak w stanie zapewnić mu ochrony i Jean-Pierre zniknął. Informator opisał także plan zabicia wszystkich belgijskich żołnierzy ONZ, aby zmusić ONZ do wycofania się z Rwandy. 11 stycznia 1994 r. gen. Romeo Dallaire przekazał zaszyfrowaną informację do sekretarza generalnego ONZ w Nowym Jorku oraz członków biura misji pokojowych na temat informatora oraz uzyskanych informacji. W tym samym czasie Hassan Ngeze opublikował dwa artykuły w magazynie „Kangura”, przewidujące śmierć prezydenta Habyarimany w marcu 1994 r. 

Zdjęcie 18. Wejście do Kigali Genocide Memorial.

6 kwietnia 1994 r. prezydent Rwandy Juvénal Habyarimana i prezydent Burundi Cyprien Ntaryamira lecieli do Kigali, gdzie w trakcie lądowania o godzinie 20.23 ich samolot został zestrzelony. Do godziny 21.15 zbudowano w Kigali blokady drogowe, a domy przeszukano. W ciągu kilku godzin było słychać pierwsze strzały – listy śmierci zostały przygotowane wcześniej. 

W tym samym czasie Interahamwe przeszukiwali dom po domu i zabijali Tutsi z wcześniej przygotowanych list. Mordercy używali maczet, pałek, broni i innych tępych narzędzi, powodujących jak najwięcej bólu u ofiar. To był pierwszy dzień ludobójstwa. Bezpośrednim celem morderców stały się kobiety i dzieci. Kobiety Tutsi systematycznie gwałcono i okaleczano. Bardzo często gwałcili je mężczyźni zarażeni wirusem HIV, aby – jeśli ich ofiary unikną śmierci – w przyszłości cierpiały. Gwałty i ćwiartowanie miały zagwarantować, że nowe pokolenie Tutsi nigdy się nie odrodzi. Kobiety z Hutu z mieszanych małżeństw były gwałcone za karę. Okrucieństwo sprawców polegało też na zmuszaniu kobiet i dzieci do stania się sprawcami ludobójstwa. Kazano im zabijać swoich przyjaciół i sąsiadów, ukochanych, zanim sami zostali zabici. Kobiety Hutu i Tutsi zmuszano też do zabijania swoich własnych dzieci. W miejscowości Nyange 2000 wiernych znalazło schronienie w kościele, kiedy ojciec Seromba wydał rozkaz zburzenia kościoła i zamordował własnych wiernych w swoim kościele.

Ofiary ludobójstwa nierzadko pozbawiano części ciała, ćwiartowano z zamiarem zadania jak największych cierpień. Mordercy bardzo często okaleczali ciała swoich ofiar zanim je zabili, np. podcinali im ścięgna, żeby nie mogli uciekać, wiązali i bili. Ofiary czekały beznadziejnie, aż zostaną pobite, zgwałcone lub pocięte maczetą.

Członkowie rodziny musieli patrzeć, jak ich dzieci czy rodzice są torturowani, bici i gwałceni. W niektórych sytuacjach ofiary wrzucano żywe do latryn i kamienowano tak długo, aż przestawały dawać oznaki życia. W innych przypadkach ofiary wrzucano do latryn w takiej ilości, że zapełniały ją całą, dusząc się wzajemnie. 

Podczas ludobójstwa zamordowano prawie milion osób. Nie były to jednak jedyne ofiary – dziesiątki tysięcy innych osób było torturowanych, okaleczonych, gwałconych, okaleczonych maczetami, odniosło rany postrzałowe, zostało zarażonych lub cierpiało głód. W kraju zapanowały bezprawie, rabunek i chaos. Infrastruktura została zniszczona, kraj utracił zdolność zarządzania. Domy zostały zniszczone, a majątek zrabowany. W rezultacie było 300 tys. sierot, a ponad 85 tys. dzieci stało się głowami rodzin dla swojego młodszego rodzeństwa. Było tysiące wdów, wiele ofiar gwałtów, nadużyć seksualnych lub świadków śmierci własnych dzieci. Wiele rodzin całkowicie zniknęło – do tego stopnia, że nie było nikogo, kto by udokumentował ich śmierć. Ulice były zasłane ciałami zabitych i zamordowanych. Psy jadły gnijące ciała swoich właścicieli. Kraj cuchnął śmiercią. Wreszcie siły RPF rozpoczęły swój marsz na Kigali, stopniowo przejmując kontrolę nad krajem i zatrzymując ludobójstwo. 

W trakcie podróży po Rwandzie mój przewodnik Willy przyznał się, że jest ocalałym z ludobójstwa dzieckiem Tutsi. Zaczął o tym mówić, kiedy wjeżdżaliśmy do miasta Nyanza, gdzie mieści się Muzeum Ludobójstwa, w którym znajdują się także dane dotyczące członków jego rodziny. W trakcie ludobójstwa zostali zamordowani jego ojciec i brat bliźniak. W masakrze zginęło wielu innych jego krewnych, z których część została zamordowana w trakcie jednodniowej rzezi w Murambi. Przyznał się, że kiedy był małym chłopcem, chciał w przyszłości zemścić się na mordercy jego ojca i brata, który dalej mieszka w Nyanza. Po latach doszedł do wniosku, że wtedy nie będzie się niczym różnił od oprawcy. Kiedy raz w życiu z nim rozmawiał, tamten cały czas powtarzał, że jest mu przykro. W chwili obecnej morderca jego rodziny ma już problemy psychiczne, ponieważ w trakcie rzezi zamordował bardzo wiele dzieci. Willy stwierdził, że i tak ma szczęście, ponieważ tysiące dzieci do dzisiaj nie wiedzą, kim są, kim byli ich rodzice itp.

Zdjęcie 19. Murambi Genocide Memorial. Kolekcja autora.

Po drodze do tego miejsca w mieście Butare Willy pokazał mi pola uprawne ryżu i pracujących tam więźniów. Nosili oni pomarańczowe stroje i nie byli pilnowani przez nikogo. Z reguły odsiadywali krótkie, kilkuletnie wyroki, duża część z nich za udział w ludobójstwie. Bardzo wielu morderców dopiero po latach zostało schwytanych i osądzonych. Krótkie wyroki powodują, że więźniowie nie mają motywacji do ucieczki, co skończyłoby się dla nich dłuższymi wyrokami. Inni oprawcy, chcąc wrócić do społeczeństwa i odkupić swoje winy, przez lata pracowali za darmo przy budowie dróg, budynków czy sprzątali wyznaczone miejsca.

Zdjęcie 20. Zmumifikowane zwłoki w Murambi Genocide Memorial.   

Innym tragicznym miejsce, które miałem okazję zwiedzić, również związanymzludobójstwem, jest Murambi Genocide Memorial w mieście Murambi. To miejsce śmierci 50 tys. Tutsi, także członków rodziny mojego przewodnika Willy’ego. Przyznał, że był tam raz w życiu, po czym wylądował w szpitalu ze względu na emocje, jakie w nim wywołało to, co zobaczył. 19 kwietnia 1994 r. prefekt Laurent Bucyibaruta rozkazał żandarmerii i milicji wymordować 50 tys. Tutsi zgromadzonych w obozie na jednym ze wzgórz w Murambi. Znajdowały się tam prominentne rodziny Tutsi z rejonu Gikongoro, podstępnie zebrane w tym miejscu, aby udaremnić im możliwość ucieczki z zaplanowanej i zorganizowanej masakry. Jeszcze przed rzezią zostali oni odcięci od wody i żywności. W nocy z 20 na 21 kwietnia 1994 r. żandarmeria wsparta wojskiem z pobliskiego garnizonu oraz oddziałami milicji przystąpiła do mordowania Tutsi. Poza tradycyjną bronią używano wszelkich innych narzędzi i przedmiotów, w tym rolniczych. Na podstawie decyzji władz prefektury zmasakrowane ciała Tutsi zostały wrzucone w ciągu czterech dni do masowych grobów przez więźniów z więzienia Gikongoro, a następnie zasypane przez dwa buldożery z Ministerstwa Spraw Publicznych. 

Obecnie w kilku budynkach na stołach znajduje się kilkaset odpowiednio zmumifikowanych i opisanych pod kątem przyczyny śmierci ciał. Są tam nawet kilkumiesięczne dzieci. Widok tych ciał i odniesionych przez nich ran może u bardziej wrażliwych osób zakończyć się wizytą w szpitalu. Jeżeli widzi się roztrzaskaną czy rozrąbaną czaszkę kilkuletniego dziecka… czy szkielet zgwałconej kobiety z charakterystycznie rozwartymi nogami…, to trudno o tym później zapomnieć… Ciągle myślę, jakie cierpienia spotkały tych ludzi i jak to musiało wyglądać w praktyce – zamordowanie w kilka godzin na jednej górze ponad 50 tys. ludzi, przy użyciu często bardzo prymitywnych narzędzi. Takich miejsc jak Murambi jest w całym kraju wiele, praktycznie w każdym większym mieście w tym kraju jest jakiś pomnik upamiętniający ofiary ludobójstwa.

 Ludobójstwo w Rwandzie jasno pokazuje, że ludzkość nie wyciągnęła wniosków z Holokaustu i w odpowiednich warunkach tego typu rzeczy wydarzą się ponownie. Pamięć ludzka jest bardzo krótka, młode pokolenie znające fakty z podręczników nie jest w stanie zrozumieć bezmiaru ludzkich cierpień. Dla młodych ludzi są to tylko cyfry, które nic im nie mówią…

Rwanda – Park Narodowy Nyungwe

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz

Park Narodowy Nyungwe, leżący na południowym zachodzie Rwandy, częściowo graniczący z Burundi, został założony w 2005 r. Obejmuje ok. 970 km2 lasu deszczowego, będącego miejscem życia wielu gatunków zwierząt i roślin. Park ten jest największym afrykańskim chronionym górskim lasem deszczowym. Średnie roczne opady to 200 mm. Otaczają go ogromne plantacje herbaty, których jedną z funkcji jest stanowienie naturalnej bariery pomiędzy lasem a uprawami rolniczymi. W przypadku, gdyby zamiast herbaty rolnicy uprawiali warzywa czy owoce, dochodziłoby do konfliktów z małpami, które kradłyby plony. Herbata zbierana w rejonie parku cieszy się ogromnym uznaniem na całym świecie. Ciekawostką jest fakt, że nawet w okresie pory deszczowej w parku nie było żadnych komarów.

Zdjęcie 1. Uprawy herbaty przy parku oraz luksusowym hotelu.
Zdjęcie 2. Uprawy herbaty przy Parku.

Przez park przebiega wododział rzeki Kongo i Nil. W lesie tym żyje wiele gatunków małp, szympansów i ptaków. Do parku prowadzi przepiękna kręta droga o wzorowej nawierzchni. Po drodze co kilkaset metrów na przestrzeni wielu kilometrów stoją żołnierze armii rwandyjskiej. Nie wolno im robić zdjęć. Ich obecność ma związek z napiętą sytuacją pomiędzy krajami oraz obecnością grup zbrojnych w Burundi ukrywających się na terenie lasu po stronie rwandyjskiej. Od czasu do czasu zdarzają się napady na wsie rwandyjskie.

Zdjęcie 3. Park Narodowy Nyungwe.
Zdjęcie 4. Park Narodowy Nyungwe.

Do parku nie wejdziemy bez przewodnika. Płacić można tylko w sposób elektroniczny; cena za osobę dorosłą to 60 USD za trasę zwaną Canopy Walkway. Jest to niedługi, za to bardzo przyjemny, około dwugodzinny szlak prowadzący do trzech mostów wiszących, o łącznej długości 170 m. Najdłuższy z nich jest rozpięty na wysokości 70 m i ma długość 86 m. Ważna informacja – na trasę wychodzi się o pełnych godzinach, co dwie godziny, rozpoczynając od 9.00. Nawet podczas tak krótkiej wycieczki udało mi się zobaczyć stado małp, spożywające posiłek na drzewach. Park oferuje także kilka innych tras w zależności od oczekiwań, mogą to być trasy obserwacyjne śladem małp, śladem ptaków czy wspinaczkowe. Najdłuższa trasa to trzy dni obecności w parku z obozowaniem w wyznaczonych miejscach, koszt to ok. 100 USD od osoby, przy założeniu, że jest minimum osiem osób. 10% wszystkich zysków z turystyki jest przeznaczone dla społeczności lokalnej, co ma dać im motywację do dbałości o środowisko naturalne oraz florę i faunę.

Zdjęcie 5. Most wiszący w Parku Narodowym Nyungwe.

Zarówno infrastruktura parku, jak i obsługa znajdują się na najwyższym poziomie, co świadczy o dużej wadze przywiązywanej do rozwoju turystyki.

Sama jazda przez park była bardzo przyjemna i dawała możliwość obcowania z przyrodą i zwierzętami. Widziałem dwa rodzaje małp, które grasowały wzdłuż głównej trasy prowadzącej do wejścia do parku. Zarówno po jednej, jak i drugiej stronie parku rozciągały się plantacje herbaty. Noc spędziłem w Ken Barham Guest House – to bardzo ładnie położony na zboczu góry hotel i restauracja, z pięknym widokiem na uprawy herbaty. 

Zdjęcie 6. Park Narodowy Nyungwe.

Inną bardzo ciekawą i godną polecenia wycieczką jest szlak prowadzący do wodospadu. Trasa przebiega obok bardzo drogiego, luksusowego i niedostępnego dla „zwykłego” człowieka hotelu. Według mojego przewodnika cena doby hotelowej wynosi 3000 USD. Hotel posiada nawet lądowisko dla śmigłowców.

Wokół niego z jednej strony znajdują się plantacje herbaty, a z drugiej – park narodowy. Trasa zajmuje w obie strony około czterech godzin. W ciągu dnia odbywają się tylko dwie wyprawy w kierunku wodospadu z przewodnikiem – o godzinie 9.00 i 13.00. Trasa jest średnio trudna, a po drodze znajduje się kilka ławek, gdzie można odpocząć, jeśli ktoś ma gorszą kondycję. Szlak prowadzi na przemian w górę i dół, pokonuje się między innymi most na rzeczką, przez cały czas podziwiając piękno natury. Przy odrobinie szczęścia można spotkać na drzewach różne gatunki małp i ptaków. Sam wodospad jest niewiarygodnie piękny – mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że przez całe życie nie widziałem piękniejszej okolicy. Miejsce spadu wody otoczone jest kilkusetmetrowymi wzgórzami porośniętymi bujną roślinnością. Po przeciwnej stronie znajduje się wielka jaskinia, do której nie ma żadnego dojścia. 

Zdjęcie 7. Wodospad w Parku Narodowym Nyungwe.
Zdjęcie 8. Parku Narodowym Nyungwe.
Zdjęcie 9. Parku Narodowym Nyungwe.

W trakcie podróży do parku z Kigali miałem jeszcze okazję zwiedzić pałac króla w Nyanza. W chwili obecnej na terenie muzeum znajduje się rekonstrukcja tradycyjnego pałacu oraz dwóch domów – tzw. domu mleka i piwa. Mieszkały tam osoby odpowiedzialne za wytwarzanie piwa, mleka i przetworów z mleka.

Ciekawostką jest to, że mleczarka była wybierana z najbliższego otoczenia króla i nie mogła wyjść za mąż, dopóki on żył. W domku mleka można zobaczyć cały zestaw naczyń przeznaczonych do produkcji mleka, sera i masła. W przypadku domku piwa wyznaczano chłopca, który musiał na swoim organizmie testować piwo, zanim było ono podawane królowi. Wewnątrz znajduje się osobna część dla kobiet i sypialnia króla, do której kobiety wchodziły osobnym wejściem. Panuje tu bardzo przyjemny chłód i miły zapach świeżości. 

Zdjęcie 10. Zrekonstruowane budynki pałacu króla.

Dodatkowo z tyłu pałacu znajduje się zagroda krów gatunku Inyambo. Bydło pełniło funkcje raczej reprezentacyjne niż użyteczne, ponieważ dawało bardzo mało mleka i nie zabijało się go dla mięsa. Obecna rekonstrukcja pałacu jest nieco mniejsza od oryginału, ale za to świetnie wykonana. Jednak pomimo zewnętrznej solidności konstrukcja wymaga ciągłej obsługi, co jest związane z wymianą pokrycia dachu, wykonanego z trawy. Trawa musi być wymieniana co dwa lata, w przeciwnym razie dach zaczyna przeciekać. 

Zdjęcie 11. Królewskie bydło Inyambo.

Obok zrekonstruowanego pałacu znajduje się oryginalny, nowy murowany pałac króla, który służył mu aż do przegranego referendum i końca monarchii w 1961 r. Ciekawostką jest, że król podczas podróży po Europie zauważył, iż jego pałac jest za mały i nie przystaje do pełnionej funkcji. W związku z powyższym podjął decyzję o wybudowaniu nowego na wzgórzu położonym kilka kilometrów dalej, ale nigdy w nim nie zamieszkał. Niestety, w nowym pałacu zachowało się bardzo mało elementów oryginalnego wyposażenia, większość została rozgrabiona w tracie ludobójstwa w 1994 r. W nowym pałacu na ścianach można obejrzeć mapy przedstawiające rozwój królestwa na przestrzeni kilkuset lat. Nie wolno robić tam zdjęć.

Zdjęcie 12. Pałac króla.
Zdjęcie 13. Autor na tle królewskich krów.
Zdjęcie 14. Królewska wioska.

Magiczna Rwanda

Opracował: Krzysztof Danielewicz

Część I – stolica Kigali i Park Narodowy Agakera

23 grudnia 2022 r., dzień pierwszy

Tym razem ponownie udałem się do Rwandy, którą odwiedziłem już w 2019 r. Wtedy poznałem ją pobieżnie i – jak to zawsze bywa – słono zapłaciłem za naukę. Za wynajęcie przewodnika z samochodem płaciłem wtedy 200 USD dziennie, co nie było łatwe do przełknięcia. Wielu turystów z Polski chciałoby poczuć prawdziwą Afrykę, ale ciągle panicznie się jej boją. Planując rozwój turystyki na kierunku rwandyjskim, muszę być w stanie pokazać ten kraj w rozsądnej cenie, a na dodatek w ciekawy sposób. Zaplanowałem więc zwiedzanie Rwandy całkowicie samodzielnie, z wynajmem samochodu włącznie.

Zdjęcie 1. Lotnisko w Kigali.

Wybrałem się w towarzystwie dwojga moich studentów Akademii Nauk Stosowanych w Gnieźnie, kierunku „Analityka Bezpieczeństwa” – Kasi i Mateusza, którzy bardzo ciężko i ambitnie pracowali dla mnie prawie półtora roku, pisząc teksty dotyczące Afryki czy bezpieczeństwa w placówkach oświatowych. Ich materiały analityczne były bardzo ciekawe, a przy tym rozwinęły ich umiejętności analityczne, co gwarantowało, że wyjazd będzie dla nich optymalny ze względu na ich rozwój osobisty.

Zdjęcie 2. Załoga w komplecie.

Problem z podróżami na kierunku Afryki Centralnej stanowi cena biletu lotniczego, która po podwyżkach i wzroście inflacji na świecie sięga już ponad 5 tys. PLN. Kilka tygodni przed wyjazdem wyrobiłem sobie jeszcze międzynarodowe prawo jazdy, które podobno pozwala na wynajem samochodu w Rwandzie i samodzielne poruszanie się po tym kraju.

Ze względu na ograniczony czas na przygotowanie wyjazdu miałem zaplanowane trzy bazy noclegowe – Kigali, Las Nyungwe i jezioro Ruhondo na północy, natomiast całą resztę, jak zwykle, miałem zamiar zrealizować spontanicznie, w myśl hasła: Krzysztofa podróże bez planu. Uwielbiam ten sposób zwiedzania innych państw, ponieważ zawsze daje mi możliwość dokonywania wyborów w miarę poznawania ciekawych ludzi. W przeciwnym razie jestem skazany na kopiowanie czyjegoś wyjazdu.

Dzień przed wyjazdem odczuwałem trochę stresu, ponieważ nie otrzymałem biletów, które powinny trafić do mnie na mail w ciągu 8-24 godzin do chwili wylotu. Dodatkowo, kiedy obudziłem się o pierwszej w nocy, co wynikało z konieczności dojazdu do Warszawy, okazało się, że dostałem dziwnego SMS-a z tureckich linii lotniczych, z którego wynikało, że jakiś lot został odwołany i mam się zwrócić do ich biura w Istambule…

Zdjęcie 3. Stolica Rwandy – Kigali.

Wyjeżdżając po Kasię i Mateusza, dawałem nam 5% szans, że w ogóle wylecimy. Humory mieliśmy dosyć słabe. W Warszawie okazało się, że wszystko jest OK i zgodnie z pierwotnym planem, dolecieliśmy do Kigali, z sześciogodzinną przesiadką w Stambule. Na miejscu przeszliśmy kontrolę paszportową, zakupiliśmy wizy, wymieniliśmy dolary na franki rwandyjskie (RF) i pojechaliśmy taxi do hotelu. Pogoda na miejscu od razu poprawiła nam humory i nie chciało się nam, pomimo zmęczenia, nawet iść spać.

Zdjęcie 4. Okolice naszego hotelu w Kigali.

Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od pysznego śniadania, a następnie wybraliśmy się na długi spacer do centrum Kigali. Po godzinie marszu i przerwie na pyszną kawkę pojechaliśmy taxi-skuterami za 1,5 USD do muzeum ludobójstwa. W przypadku korzystania z tego bardzo znanego w Kigali środka transportu należy dla higieny mieć swoją czapkę, na którą wkładamy kask. W przeciwnym razie zakładamy na głowę kask, z którego korzystało już kilka tysięcy obcych nam ludzi. Po zwiedzeniu tego smutnego, ale bardzo ważnego miejsca, dopadł nas deszcz i przez godzinę musieliśmy czekać na poprawę pogody.

Kiedy pogoda się poprawiła, kolejną taksówką pojechaliśmy do znanej mi restauracji Car Wash, którą pamiętam z pysznych dań mięsnych. Po kilkunastu minutach jazdy i kilku telefonach wykonanych przez naszego kierowcę okazało się, że ta oryginalna restauracja została zamknięta w związku z COVID-19. Nowa jest położona obok stacji benzynowej i nie prezentuje się już tak dobrze jak oryginał. Zjedliśmy żeberka z koziny, pieczonego banana, frytki i ugali, dodatkowo sok z mango oraz cztery piwa. Wszystko bardzo smaczne, a przy tym niedrogo – kosztował nas to w sumie 20 USD.

Zdjęcie 5. Kasia i Mateusz na skuterach taxi.

Po sytym posiłku udaliśmy się na ponadgodzinny spacer w rejon Sali Kongresowej, nie mogąc się nadziwić, jak piękne i zadbane jest Kigali. Po drodze mijaliśmy rejon funkcjonowania kilku ministerstw i ambasad, ze względów bezpieczeństwa objęty zakazem fotografowania. W rejonie Sali Kongresowej zwiedziliśmy dwa nieduże centra handlowe, gdzie znajduje się wiele restauracji i kawiarni. Wszędzie panowała bardzo miła i pozytywna atmosfera oraz niespotykany porządek.

Po wszystkim ponownie na skuterach wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie czterech młodych chłopaków komponowało muzykę. Pogoda była bardzo przyjemna – około 18°C, spokój, cisza i relaks… i to wszystko w grudniu.

Zdjęcie 6. Rejon Sali Kongresowej w Kigali.

24 grudnia, dzień drugi

Po pysznym śniadaniu, składającym się z różnego rodzaju owoców oraz pankejków, szybko się spakowaliśmy i udaliśmy na największy w Kigali targ – Kimironko. W drogę wybraliśmy się tradycyjnie na trzech taxi-skuterkach. Pogoda bardzo się poprawiła i zapowiadał się słoneczny i gorący dzień.

Na targowisku byłem już drugi raz i wiedziałem, że jest to miejsce bardzo gwarne i pełne ludzi. Można tam kupić dosłownie wszystko – od owoców po przedmioty gospodarstwa domowego czy pamiątki. O ile kilka lat temu nie udało mi się znaleźć sektora z pamiątkami, to tym razem miałem więcej szczęścia. Kiedy chcieliśmy już wychodzić, zaproponowałem jeszcze jedną alejkę i to był strzał w dziesiątkę. Znaleźliśmy sektor z dziesiątkami straganów całkowicie wypełnionymi pamiątkami i suwenirami, idealnymi dla turystów.

Zdjęcie 7. Targowisko Kimironko w Kigali.
Zdjęcie 8. Świeże owoce na targowisku Kimironko.

Po dokonaniu kilku zakupów, oczywiście targując się za każdym razem, postanowiliśmy znaleźć jakiś bar, aby napić się kawy. Po chwili marszu w pełnym słońcu zauważyliśmy przy stacji benzynowej kawiarnię UKcofee shops. Poza pyszną kawą była tam także możliwość zjedzenia szaszłyków z wieprzowiny, wołowiny czy koziny. Po jakimś czasie podszedł do nas jeden z pracowników, który świetnie mówił po angielsku. Rozmowa układała się bardzo dobrze, więc poprosiłem go o kilka wskazówek odnośnie do interesujących miejsc, wartych zwiedzenia, i to zarówno w Kigali, jak i Rwandzie.

Po jakimś czasie poczęstowałem naszego nowego kolegę Bruno polskim bimberkiem, który przywiozłem do Rwandy. Nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda…Pozyskaliśmy kilka ciekawych informacji, np. dotyczących zarobków zwykłych pracowników w sklepie czy barze. Zaczynają się one od kwoty 50 USD, co jest naprawdę niskim wynagrodzeniem. Z kolei wynajęcie pokoju z dostępem do wody kosztuje minimum 18 USD. Tak więc życie zwykłych Rwandyjczyków nie jest łatwe, dlatego Bruno mówił, że jego marzeniem jest wyjazd do Europy. On sam pracuje w barze swojego wujka od 7 rano do 22 wieczorem, siedem dni w tygodniu.

Zdjęcie 9. Barwne stragany w centrum w Kigali.

Do hotelu wróciliśmy normalną taksówką, po drodze odwiedzając jedno z poleconych przez Bruno miejsce, gdzie każdego dnia grana jest muzyka rwandyjska. Okazało się, że impreza zaczyna się dopiero po 18.00. Postanowiliśmy więc odpocząć i wieczorem tam wrócić.

Kiedy wieczorem ponownie wyszliśmy w miasto, byliśmy trochę głodni, więc wstąpiliśmy do pierwszego dobrze wyglądającego baru na zupę i sok z mango. Czekaliśmy dramatycznie długo – ponad godzinę. Generalnie czas oczekiwania na obiad w Rwandzie wynosi minimum godzinę i należy się z tym pogodzić.

Po posiłku pojechaliśmy taksówką do klubu z muzyką. Na miejscu okazało się, że jesteśmy dużo za wcześnie. Sam wstęp kosztował 10 USD. Okazało się, że poza pracownikami i ochroną prawie nikogo tam nie było. Obsługa powiedziała, że najwięcej ludzi przybywa dopiero po 22.00-23.00. W związku z powyższym zrezygnowaliśmy i wróciliśmy do hotelu odpocząć i spisać wrażenia z całego dnia.

Zdjęcie 10. Kigali nocą.

25 grudnia, dzień trzeci

Po śniadaniu, jak zwykle składającym się z pysznych owoców i pankejków, udaliśmy się do jednego ze zgromadzeń ojców pallotynów, które znajdowało się pół godziny marszu od naszego hotelu. Konieczność odwiedzenia tego miejsca wynikała z faktu, że znajoma rodzina z Polski przekazała mi kartkę świąteczną dla jednego z chłopców rwandyjskich. Projekt polega na tym, że wpłacając określoną kwotę, finansujemy na odległość edukację jednego z dzieci rwandyjskich.

Zdjęcie 11. Msza w odwiedzonym przez nas kościołów.

Po drodze usłyszeliśmy piękny śpiew w jednym z kościołów, co zachęciło nas do jego odwiedzenia. W środku było bardzo dużo ludzi, a na ołtarzu/scenie śpiewały i tańczyły kobiety. Chcieliśmy zająć miejsca na końcu, ale jedna z nich zaprosiła nas bliżej ołtarza. Jeśli ktoś nigdy nie brał udziału w afrykańskiej mszy, to dozna prawdziwego szoku. W Afryce widać energię i entuzjazm w trakcie nabożeństwa. Ogromna dawka energii powoduje, że nie chce się stamtąd wychodzić, bez względu na to, czy ktoś jest wierzący czy nie. Po chwili jeden z prowadzących ogłosił wszystkim, że na sali są osoby z innych krajów i poprosił o przedstawienie się. Nie pozostało mi nic innego, jak wstać, wejść na scenę i wygłosić kilka grzecznościowych zdań do zgromadzonych w kościele Rwandyjczyków. Na początku przeprosiłem za swój strój, tłumacząc się tym, że nie spodziewałem się być w kościele. Następnie powiedziałem, skąd przyjechaliśmy, że kochamy ten kraj i jego obywateli oraz życzyłem wszystkim wesołych świąt i najlepszego w nowym roku.

Zdjęcie 12. Zgromadzenie ojców pallotynów w Kigali.

Po jakimś czasie opuściliśmy kościół i udaliśmy się w dalszą drogę do zgromadzenia pallotynów. Na miejscu okazało się, że jest to ogromny kompleks, w skład którego wchodziły kościół, budynki zgromadzenia oraz duży hotel. Po znalezieniu kilku księży i zakonnic, którzy akurat spożywali posiłek, przekazałem listy. Następnie poprosiłem o pokazanie kilku pokoi hotelowych oraz wziąłem dane kontaktowe do hotelu. Hotel bardzo dobrze prowadzony, czysty i niedrogi (50 USD za dwuosobowy pokój).

Kolejnym etapem tego dnia była wizyta w najsłynniejszym hotelu w Rwandzie – Des Mille Collines Hotel. Bardziej znany pod nazwą Hotel Rwanda, stał się słynny dzięki filmowi o tej samej nazwie. W 1994 r. w trakcie rzezi Hutu na Tutsi schroniło się w nim ponad tysiąc osób. Obecnie hotel jest luksusowym obiektem, gdzie np. w niedzielę jest tzw. otwarty bar. Za kwotę 40 USD można spożywać bez limitu wiele przepysznych potraw, zarówno kuchni rwandyjskiej, jak i europejskiej – z całego serca polecam. Trudno nawet opisać smaki potraw, które tam były, o kozinie z grilla nawet nie wspominając. Dodatkowo przez cały czas spożywającym towarzyszyła muzyka grającego na żywo zespołu. Widać było, że goście, w większości czarnoskórzy, to wyższa klasa społeczna Rwandy. Miło było obserwować odświętnie ubrane kobiety, dzieci i mężczyzn. Po około trzech godzinach i spożyciu nieprzyzwoitej ilości pysznego jedzenia udaliśmy się pieszo w drogę powrotną do hotelu.

Zdjęcie 13. Wnętrze hotelu the Mille Collines w Kigali.

Mijając luksusową dzielnicę Town City, stopniowo oddalaliśmy się od rządowej i luksusowej dzielnicy, która poza tym była trochę nudna. Wszędzie stali żołnierze i policjanci, pilnując Ministerstwa Obrony Narodowej, rezydencji premiera czy budynków ambasad. Po przejściu około 3 km zeszliśmy z jednej z gór, z których zresztą składa się całe Kigali, i skierowaliśmy się skrótem na inną górę, na której znajdował się nasz hotel. Decyzja, że idziemy pieszo, okazała się rewelacyjna. Pogoda była wyśmienita, słońce idealne do robienia zdjęć, a my wchodziliśmy w coraz to węższe uliczki tzw. slamsów Kigali. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć na własne oczy, jak żyje biedota. Nawet w najbardziej niepoukładanej uliczce ani przez chwilę nie czuliśmy się zagrożeni. Oczywiście widzieliśmy po reakcjach, że żaden turysta się tam nie zapuszczał, ale ludzie byli bardzo mili i często nas pozdrawiali.

Zdjęcie 14. Biedniejsze dzielnice w Kigali.
Zdjęcie 15. Biedniejsze dzielnice w Kigali.

Po powrocie do hotelu daliśmy sobie godzinę na wypoczynek i doprowadzanie się do gotowości „bojowej”. Następnie taksówką udaliśmy się w rejon targu Kimironko, gdzie miałem odebrać od Bruna pendrive z muzyką rwandyjską. Dzień wcześniej wszedłem do przypadkowego punktu papierniczego i elektronicznego, zakupiłem pendrive i poprosiłem sprzedawcę, aby nagrał mi na nim muzykę rwandyjską. Kiedy to zrobi, miał dostarczyć ją do Bruna, którego restauracja była oddalona o około 100 m.

Po odbiorze muzyki tą samą taksówką udaliśmy się do klubu Papyrus, gdzie według Bruna grana jest często muzyka na żywo. Na miejscu okazało się, że była to dobra decyzja. Przez około dwie godziny słuchaliśmy różnych artystów i popijaliśmy piwko. Następnie taksówką wróciliśmy do naszego hotelu.

Zdjęcie 16. Klub Papyrus i muzyka na żywo, Kigali.

26 grudnia, dzień czwarty

Dzień czwarty zaczął się trochę nerwowo. Poprzedniego dnia pisałem do wypożyczalni samochodów, że jadę do parku Agakera i potrzebuję auto najwcześniej jak to możliwe. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, więc sprawdziłem na stronie i okazało się, że mają dzień wolny. Rano około 8.30 zadzwoniłem i zapytałem, czy wszystko w porządku z autem. Odpowiedzieli, że zostanie podstawione około 9.00. W Rwandzie znaczy to nie wcześniej niż o 9.30, i tak też było. Po podpisaniu kontraktu i sprawdzeniu auta szybko wyruszyliśmy w drogę.

Zdjęcie 17. Nasza Toyota RAW4 w Parku Agakera.

Przed samym parkiem zatrzymaliśmy się jeszcze na kawę w bardzo dobrej jakości hotelu, a ja przy okazji obejrzałem pokoje, zebrałem kontakty i ceny za pokoje. Teraz już wiem, że nie ma sensu jechać do parku i wracać z Kigali, bo to jest zmarnowane sześć godzin i koszty paliwa. Należy spędzić minimum jedną noc obok lub w samym parku, gdzie także jest hotel.

Po około trzech godzinach dojechaliśmy na miejsce i tu niespodzianka – pada pytanie, czy mamy test COVID-19…Byłem trochę w stresie i mówię, że przyjechaliśmy z Kigali. Na szczęście okazało się, że musimy się cofnąć do wsi, do tzw. Agakera Community, gdzie znajduje się punkt pobrań. Po uzyskaniu prawidłowych wyników wjechaliśmy do parku. Po około trzech minutach dotarliśmy do głównej recepcji i kupiliśmy bilety. Trzy bilety, auto na parkingu i przewodnik to kwota 330 USD.

Zdjęcie 18. Brama wjazdowa do Parku Agakera.

Przewodnik pochodził z rejonu parku, więc znał go jak własną kieszeń. Muszę z perspektywy trzech lat stwierdzić, że dużo lepiej wynająć przewodnika na miejscu niż cwaniaka w Kigali, który z prędkością 50 km/h n pędzi główną drogą przez park. Zobaczyliśmy piękne miejsca i widoki, nie do końca poszczęściło się nam ze słońcem, ale nie ma co narzekać. Widzieliśmy żyrafy, zebry, słonie w trzech miejscach, mnóstwo pawianów, gazele oraz piękne ptaki.

Niestety ze względu na późny start musieliśmy poruszać się w rejonie bramy wjazdowej. W normalnych warunkach można przejechać cały park i wyjechać bramą północną. W tej sytuacji nie było takiej możliwości. Wyjeżdżając, podwieźliśmy do wsi naszego przewodnika. Wzięliśmy od niego kontakt, ponieważ okazało się, że w przyszłości mamy prawo poprosić o naszego przewodnia. Ciekawostka, pensja przewodnika to około 250 USD. Na pożegnanie daliśmy mu 10 USD napiwku i pojechaliśmy dalej.

Zdjęcia 19. Park Agakera.
Zdjęcia 20. Park Agakera.
Zdjęcia 21. Park Agakera.
Zdjęcia 22. Park Agakera.
Zdjęcia 23. Park Agakera.
Zdjęcia 24. Park Agakera.
Zdjęcia 25. Park Agakera.
Zdjęcia 26. Park Agakera.
Zdjęcia 27. Park Agakera.
Zdjęcia 28. Park Agakera.

Dla niewtajemniczonych informacja: jazda samochodem w Rwandzie w nocy jest dramatyczna… Proszę sobie wyobrazić tysiące czarnoskórych Afrykańczyków idących i nieoświetlonych obiema stronami drogi czy pędzącego z naprzeciwka z prędkością minimum 50 km/h kompletnie nieoświetlonego, załadowanego towarem rowerzystę. Na początku powiedziałem sobie, że to absolutnie niemożliwe, abym kogoś nie zabił. Na dodatek 40 minut od naszego hotelu zaczął padać bardzo intensywny deszcz… Podsumowując, dzień wspaniały i ciekawy, ale podróż w nocy po Rwandzie należy do rozrywek dla naprawdę odważnych kierowców. Ogólnie w terenie zabudowanych jeździmy 40 km/h, a poza – 60 lub 80, w zależności od znaków.

Kigali – nowoczesna stolica Rwandy

Opracowanie: dr Krzysztof Danielewicz

Poruszając się po stolicy Rwandy, najlepiej zaopatrzyć się w mapy, które można kupić na ulicy od sprzedawców lub w punktach z suwenirami. Cała stolica jest podzielona na dzielnice, w ramach których wszystkie ulice są oznaczone cyframi – nie ma ulic oznaczonych nazwiskami czy innymi nazwami własnymi.

Do najbardziej luksusowych dzielnic należy zaliczyć: Town (Hotel des Milles Collins, pałac prezydenta czy Bank Centralny Rwandy), Rugando (Sala Kongresowa i wiele ważnych urzędów czy instytucji) oraz Kimihurura, która leży pomiędzy wcześniej wymienionymi. Dzielnice te wyróżniają się czystością, piękną zielenią, parkami oraz wieloma bardzo dobrymi restauracjami. Im dalej od centrum, tym dzielnice są skromniejsze, ale za to możemy obserwować zwyczajne życie stolicy. 

Zdjęcie 1. Targ Kimironko.

Ciekawym miejscem godnym odwiedzenia jest największy w stolicy targ Kimironko, znajdujący się w dzielnicy o tej samej nazwie, niedaleko stadionu.

Można tam zakupić absolutnie wszystko: od ciuchów i elektroniki po warzywa, owoce, ryby. Wszystko w bardzo dobrych cenach; oczywiście należy się – jak wszędzie w tym kraju – targować. Nigdy nie wolno płacić początkowej ceny. 

Innym ważnym miejscem na trasie turysty jest targ rękodzieła i suwenirów Caplaki. Było tam ponad dwadzieścia zadbanych sklepików, niestety w większości z bardzo podobnym asortymentem. Bardzo często dobrej jakości sklepy z suwenirami znajdują się przy wejściach do najlepszych restauracji, jednak ceny w tym przypadku są znacznie wyższe. Ładne pamiątki można także zakupić w innych miastach Rwandy, z reguły w lepszych cenach niż w Kigali.

Zdjęcie 2. Targ Caplaki.

Kuchnia – należy zauważyć, że kuchnia rwandyjska jest bardzo smaczna, a wiele potraw w smaku przypomina polskie potrawy. Rwandyjczycy gustują w zupach; szczególnie popularne są zupy z kurczaka à la rosół, grzybowa czy zupa warzywna. Można także zamówić zupę rybną z rybkami sambasa. Innymi potrawami są dania z grilla – zarówno kurczak, królik, jak i wołowina, jagnięcina, kozina czy wieprzowina. Popularne są szaszłyki, które jednak często są dosyć mocno spieczone. Śniadania w większości hoteli składają się głównie z pysznych owoców, z których najlepsze są chyba ananasy i mango. Można zjeść także arbuzy, małe banany, papaje czy marakuje. Do śniadania można zamówić kawę czarną lub z mlekiem, otrzymując z reguły wielki kubek kawy. Często kawa czy herbata podawane są w termosach. Jeżeli chodzi o herbaty, to powszechne są czarna, zielona, z imbirem i po afrykańsku, czyli z mlekiem i imbirem. Oczywiście w większości dobrych restauracji zjemy dania europejskie, takie jak pyszna pizza, hamburgery, spaghetti itp. Powszechny w godzinach lunchu jest posiłek nie z karty, a otwarty bufet, który pozwala nam skosztować wielu dań jednocześnie w bardzo rozsądnej cenie: 30-50 PLN. Jeżeli chodzi o alkohole mocne, to popularne i dobre są wódki Konyagi i Speranza Waragi, piwa lokalne to Mutzig, Skol, Virunga, Gatanu czy Primus. W Rwandzie produkowane jest też bardzo mocne piwo bananowe, czasami występujące pod nazwą wina ze względu na 14% alkoholu, o nazwie Akarusho. W ostatnich dniach mojego pobytu udało mi się w centrum Kigali na świątecznym kiermaszu kupić prawdziwe wina rwandyjskie z banana i ananasa, oba bardzo smaczne. Należy podkreślić, że na półkach sklepowych znajduje się bardzo mało produktów spożywczych wyprodukowanych w Rwandzie, jednak szczególnie godne polecenia sią herbaty i kawy rwandyjskie. Dominują towary z USA, Europy, a także Ugandy, Tanzanii i Kenii.

Zdjęcie 3. Typowy asortyment małego sklepiku.

W trakcie swojego pobytu w Kigali miałem okazję odwiedzić kilka restauracji, z których mogę z pełną odpowiedzialnością polecić kilka. 

Hotel des Mille Collines –2 KN 6 Ave, Kigali. Bardzo znany hotel, w którymdziała się akcja słynnego filmu o ludobójstwie w Rwandzie pt. Hotel Rwanda. Hotel absolutnie luksusowy, czysty, z basenem i pięknym ogrodem. Wszędzie piękna zieleń, spokój i mili ludzie. Akurat byłem w niedzielę, więc zjadłem obiad à la bufet. W jednej cenie 25 USD można jeść do woli. Wszystko było smaczne, szczególnie szaszłyki z kurczaka i wołowiny. Do obiadu przez cały czas grał zespół muzyczny. Hotel jest bardzo bezpieczny: ma ochronę i kontrolę dostępu. W odległości kilkuset metrów od hotelu znajdują się siedziba Banku Centralnego Rwandy oraz siedziba prezydenta, co dodatkowo pozytywnie wpływa na bezpieczeństwo całej dzielnicy Town.

Zdjęcie 4. Hotel des Milles Collines (znany jako Hotel Rwanda).
Zdjęcie 5. Hotel des Milles Collines.

Restauracja Carwash bristo – KN7 Poids Lourds, 4157 Kigali, tel. 00250733330002, carwashbristo@gmail.com. Przed wejściem do restauracji stoi ochrona, która w sposób grzeczny i profesjonalny sprawdza zawartość toreb i zabiera wszelkie napoje, butelki – zarówno puste, jak i pełne, które można odzyskać po wyjściu. Szyby do kuchni są przejrzyste, dzięki czemu każdy widzi, w jaki sposób są przygotowywane potrawy. Obsługa kuchni jest ubrana na biało, kuchnia lśni czystością, tak samo naczynia i sztućce podawane przez kelnerów. Goście restauracji to najczęściej osoby zamożne i bardzo dobrze sytuowane. Należy być przygotowanym na bardzo długi okres oczekiwania na zamówienie – nawet godzinę. Ja zamówiłem pieczoną kozinę z warzywami i frytkami, którego smaku nie zapomnę nigdy. Jestem wielbicielem jagnięciny i koziny, ale jeszcze nigdy nie jadłem tak smacznego mięsa, które rozpuszczało się w ustach. Mała porcja kosztuje 9 USD, duża – ok. 13 USD. Ceny są śmiesznie niskie, jeżeli uwzględni się jakość i ilość tego smacznego mięsa. Kolejną potrawą, którą skosztowałem, była Chicken Noddle Soup w cenie 4 USD. Oba dania były wyśmienite. To samo mogę powiedzieć o herbacie z imbirem i czarnej kawie. Miejsca siedzące to konstrukcja z drewnianych palet obłożona materacami, wszędzie duże, zadbane zielone rośliny, a w tle gra muzyka. To świetne miejsce na spotkanie z przyjaciółmi lub biznesowe. Ceny są niskie lub średnie, a sama restauracja jest znana i szanowana w Kigali.

Zdjęcie 6. Restauracja Carwash bristo.

Restauracja Pili Pili – 12 KG, 303 st. Kibagabaga, Kigali, www.analicreations.rw, tel. 00250789053000. Restauracja, leżąca na północy Kigali, jest absolutnie godna polecenia. Przy wejściu znajduje się sklep z rzemiosłem rwandyjskim najwyższej jakości. Pomimo tego, że ceny nie są niskie, to ze względu na jakość produktów, ich wzornictwo czy kolorystykę są godne polecenia. Po minięciu sklepu stoi ochroniarz, który sprawdza zawartość toreb. Po wejściu do restauracji od razu daje się zauważyć miłą i swobodną atmosferę, powiązanie europejskich klimatów z afrykańskim wzornictwem i spokojem typowym dla Rwandy. Dwa poziomy restauracji dają szansę na spożywanie posiłków i jednoczesne delektowanie się pięknym widokiem na stolicę kraju. W centralnej części restauracji znajduje się także basen. 

Zdjęcie 7. Restauracja Pili Pili.

W tym samym momencie w pełnej harmonii spożywały posiłek całe rodziny z dziećmi, ludzie pływali w basenie, część leżała i czytała książki a inni podziwiali piękny widok nowoczesnego i czystego miasta. Kuchnia jest bardzo urozmaicona, oferuje dania włoskie – pizzę i spaghetti, burgery, sałatki, przekąski, zupy, steki, ryby, oraz dania afrykańskie. Osobiście zjadłem pyszne spaghetti oraz steka w sosie grzybowym, popijając piwa rwandyjskie. Ceny raczej wysokie jak na Rwandę, spaghetti – ok. 6 USD, stek – 8 USD. Wszystko pyszne, a obsługa bardzo profesjonalna. Podsumowując, miejsce absolutnie godne polecenia, najbardziej klimatyczne, jakie do tej pory widziałem, a zjedzenie obiadu przy muzyce, patrząc na piękną panoramę miasta – bezcenne. Pili Pili oferuje także miejsca noclegowe. 

Zdjęcie 8. Restauracja Pili Pili.

Restauracja Heaven – No. 7, Street KN 29, Kigali, tel. 00250780483766, www.heavenrwanda.com. Restauracja, położona w centrum miasta niedaleko hotelu Mille Collines, jest bardzo ładna, oferuje świetne, urozmaicone jedzenie i zapewnia profesjonalną obsługę. Czystość zarówno restauracji, jak i otoczenia jest na najwyższym poziomie. W dniu, w którym miałem okazję tam być, zjadłem obiad à la szwedzki stół w cenie ok. 20 USD. W tej cenie oferowano możliwość zjedzenia wielu różnych potraw, w tym: ryb, koziny, pieczonego kurczaka, warzyw, owoców, ziemniaków, pieczonych bananów. Szwedzki stół jest typowym w Rwandzie rozwiązaniem w godzinach lunchu, cieszącym się dużą popularnością, jest to też bardzo dobre rozwiązanie, jeżeli chodzi o ceny. W cenie 20 USD były też do wyboru sangria biała i czerwona oraz napój z owoców marakui i szampan. Posiłki spożywa się na zadaszonym, bardzo przyjemnym tarasie, przystającym do spokojnej i zadbanej ulicy, w rejonie dzielnic Town i Kiyovu. Bezpośrednio przed wejściem do restauracji jest mały dziedziniec, gdzie można kupić wyroby rękodzieła, w tym: drewniane rzeźby, obrazy, torebki, magnesy itp. 25 grudnia obsługa, przebrana w stroje św. Mikołaja, obdarowywała dzieci małymi prezentami. Jeżeli chodzi o ceny z karty, są jak na warunki Rwandy raczej wysokie: w granicach 13-20 USD za danie główne. 

Zdjęcie 9. Restauracja Heaven.
Zdjęcie 10. Restauracja Heaven.

RepubLounge znajduje się w bardzo ładnej dzielnicy Kimihurura, Kicukiro, tel. 0788303030, 0788388333. W rejonie tym mieści się także kilka innych dobrze prezentujących się restauracji. Restauracja jest w stylizacji afrykańskiej, dwupoziomowa, z ładnymi tarasami, szczególnie tarasem widokowym na pierwszym piętrze. 

Zdjęcie 11. Restauracja RepubLounge.

W piątek z uwagi na koncert muzyki na żywo wszystkie miejsca na tarasie są bardzo szybko rezerwowane. Muzyka grana jest na pierwszym piętrze. Ceny są bardzo umiarkowane lub niskie, obsługa szybka i profesjonalna. Na danie z koziny i ryżu czekałem niespełna 20 minut, co w Kigali jest niewiarygodnie szybko. Kawa kosztuje 2000 RWF (1 USD – 915-930 RWF), kozina z ryżem – 8000 RWF, piwo – 1500 RWF. Najdroższe dania nie przekraczają kwoty 12 tys. RWF. Bardzo czysta i zadbana toaleta.

Zdjęcie 12. Restauracja Old Tangren.

Old Tangren Restaurant to chińska restauracja z rwandyjską obsługą, oferująca dania afrykańskie i chińskie, położona kilkaset metrów od centrum kongresowego w centrum miasta, tel. 00250788940608. Standard średni, ale polecam osobom, które lubią bardzo dużo zjeść za bardzo małe pieniądze, przy okazji nie czekając za długo na danie. Średnia zupa z wołowiną i grzybami, która kosztowała 3600 RWF, starczyłaby spokojnie dla dwóch głodnych osób, piwo – 1500 RWF. 

Zdjęcie 13. Kawiarnia Camellia.

Kawiarnia Camelliawww.camelliarw.com, tel. 00250788309808, dzielnica Town. W kawiarni można napić się pysznej kawy, soków z różnych świeżych owoców, zjeść pyszne zupy, dania główne itp. Wszystko jest bardzo smaczne i dobrze podane przez profesjonalną obsługę. W środku kawiarni jest bardzo czysto. Ma ona ładny, artystyczny wystrój, ale najlepiej usiąść na tarasie zewnętrznym, bo wtedy mamy widok na bardzo ładną panoramę Kigali. Obok znajduje się Centrum Simba Supermarket – doskonałe miejsce dla osób chcących zakupić produkty spożywcze – zarówno rwandyjskie, jak i importowane. W markecie jest wydzielone stoisko z produktami z Rwandy, gdzie można dostać m.in. różne rodzaje kawy i herbaty rwandyjskiej. W Simba można też zjeść, wymienić pieniądze, kupić suweniry czy ustalić plan podróży po tym kraju w znajdującej się tam informacji turystycznej. Simba supermarkety działają także w innych dzielnicach Kigali, ale ja polecam akurat ten.

Ceny 

Ogólnie można stwierdzić, że ceny są w Rwandzie bardzo atrakcyjne dla polskiego turysty. Przykłady: piwo u mnie w hotelu kosztowało 2000 RWF, w mieście – od 700 do 1000, półlitrowa woda mineralna w hotelu – 1000 RWF, duża w mieście – ok. 1300 RWF, cena taxi po Kigali za cały dzień – 50 USD, wynajem dobrego przewodnika – od 100 do 200 USD za dzień, wino w kartoniku 3 l – 24 tys. RWF, woda 5 l – 2000 RWF, obiad à la szwedzki stół – 2500 RWF (w skromnej restauracji), 25 tys. – w dobrym hotelu, kawa – 2000 RWF. 

Wstęp do pałacu króla w Nyanza kosztuje 9000 RWF, wstęp do parku Nyangwe: trasa do mostu Canopi Walkway – 60 USD, a do wodospadu – 50 USD. Kilogram rybek sambasa od rybaków – 2000 RWF, kiść 12 bananów – ok. 500 RWF, 6 ananasów – ok. 1500 RWF, 4 kg pomidorów plus kg papryki na wiejskim targu to wydatek ok. 3000 RWF. Cała wielka kiść kilkudziesięciu bananów – ok. 3000-4000 RWF. Cała pieczona koza dla 15 osób to wydatek rzędu 150 tys. RWF. Natomiast zakup żywej kozy na prowincji to tylko 20 tys. RWF. 

Kawa w sklepie 500 gramów kosztuje 4500 RWF, herbata – 4650 RWF, wódka Konyagi 0,5 l – 4500 RWF.

Zdjęcie 14. Wybór lokalnych, pysznych herbat w markecie.
Zdjęcie 15. Wybór kaw ziarnistych.